- W empik go
Maja. Historia pewnej Hinduski - ebook
Maja. Historia pewnej Hinduski - ebook
Jest to opowieść o dorastaniu zbuntowanej dziewczyny, wychowywanej w konserwatywnej rodzinie hinduskiej. Powieść kreśli bogaty obraz zarówno indyjskiej obyczajowości, jak i najnowszych wydarzeń politycznych tego kraju, ukazując przy tym szeroki wachlarz związanych z Indiami stereotypów.
Bohaterka powieści nie ma uległego charakteru. Mimo to przez całe dzieciństwo “posłusznie” – aczkolwiek bardzo niechętnie – odgrywa swoją rolę w niezliczonych rodzinnych rytuałach i ceremoniach religijnych. Kiedy jednak staje w obliczu aranżowanego małżeństwa, stwierdza, ze co za dużo, to niezdrowo, i odmawia poślubienia mężczyzny wybranego przez ojca. Pozostawiona, jak się zdaje, bez wyboru, pakuje manatki i zmierza do Delhi, w poszukiwaniu upragnionej wolności.
Tam spotyka Frances, swoją niekonwencjonalną przyjaciółkę ze Stanów Zjednoczonych. Dziewczęta zamieszkują razem, zdecydowane iść każdą drogą, byle nie tradycyjną. Maja dowie się wkrótce, że wolność ma swoją bolesną cenę…
W swojej pierwszej powieści Nirmala Moorthy celnie i z dużym wyczuciem kreśli obraz dorastania zbuntowanej dziewczyny we współczesnych Indiach.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8002-401-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GRUDZIEŃ 1985...
Półprzytomna, wchodzi chwiejnym krokiem na lotnisko w Los Angeles. Jej znużone, ciężko zwieszone ramiona ciasno ściągają oklapłe poły płaszcza, ledwie odsłaniające nogawki dżinsów. Telegram spadł na Maję jak grom z jasnego nieba.
„Ojciec zmarł dzisiaj rano – stop – przyjeżdżaj natychmiast”. Maja mobilizuje na chwilę nadwątlone nerwy i wprowadza ciało w ciąg odruchów warunkowych. Noga za nogą przesuwa się w kolejce do stanowiska odprawy Singapore Airlines, wlokąc za sobą przekrzywioną walizkę, ociągającą się na pasku rączki jak niesforny przedstawiciel rodzaju psiego. Efekt jej pakowania to jeden wielki bałagan.
W samolocie Maja siada przy oknie. Zapalają się napisy „Proszę zapiąć pasy”. Z kontroli paszportowej i długiego marszu do samolotu niczego właściwie nie pamięta. Przed nią dziewiętnastogodzinny lot do Singapuru, urozmaicony godziną mordęgi na Narita International w Tokio. Potem cztery dłużące się godziny nieskończonych przemarszy i przerywanych drzemek w hali tranzytów, nim w końcu wsiądzie w samolot do Indii.
– Nie pozwól mi się spóźnić na lot, drogi Boże – modli się. – I, proszę, żadnych opóźnień przy starcie.
Kołują wprost w zachód słońca. Maja patrzy, jak purpurowa kula tonie w ametystowej mgle. Ogniste strzępy smagają niebo, a potem – nic. Okno zamyka owalną plamę światłości. Lecą wśród chmur. Kapitan informuje, że znajdują się na wysokości dziewięciu tysięcy metrów i przedstawia harmonogram lotu. Maja opuszcza oparcie siedzenia i zamyka oczy. Przypomina sobie ten ostatni raz, kiedy widziała ojca.
To było burzliwe rozstanie.
– Wynoś się z mojego domu – powiedział. – I żebyś już nigdy nie postawiła tu nogi. Nigdy! Chyba że po moim trupie.
– Wrócę – odpowiedziała. – Wrócę, żeby zatańczyć na twoim pogrzebie.
Gopal, jej brat, wita Maję na lotnisku w Madrasie. Przytłacza go ciężar odpowiedzialności – jest teraz jedynym mężczyzną w rodzinie. Wygląda na zmęczonego, zmieszanego, nie zdradza ochoty na spojrzenie siostrze w oczy. Gdzie się podziała jego pewność siebie? Maja nie potrafi się odnaleźć wobec tego obcego człowieka, który już nie rozumie jej tak jak kiedyś, w pół słowa. Ogarniają ją coraz większe obawy. Jest gorzej – dużo gorzej – niż się spodziewała. A byli sobie kiedyś tak bliscy.
W głowie tłoczą się pytania i świerzbi ją język, ale oboje zachowują w czasie jazdy milczenie. Maja wchodzi do domu. Uderza w nią zawodzenie, fałszujące łkanie, jakiego obyczaj wymaga od zgromadzonych przyjaciół i krewnych, gdy tymczasem zmarły oczekuje na kremację. Wpijają się w Maję palce, obejmują ją ręce, głowy opierają się na jej ramionach, mokre od łez policzki ocierają o twarz. Otacza ją i osłania przed wzrokiem ciekawskich konwencjonalne, udawane wzruszenie obojętnych w gruncie rzeczy, choć powodowanych dobrymi intencjami krewnych i znajomych. Fala ludzka porywa Maję dalej – jej stopy ledwie dotykają ziemi – do przedpokoju, gdzie czeka matka, milcząca, z czerwonymi oczami. Ciała wokół popychają ją w te znajome ramiona. Następuje moment ukojenia.
Później, słaniając się na nogach, Maja idzie do nieruchomej postaci ułożonej na ławie z drzewa różanego. Mimo kobierca z aksamitek, kwiatów tuberozy i jaśminu można w powietrzu wyczuć słaby zapach rozkładającego się ciała. Trzaskające kadzidełka spowijają ciało chmurą dymu z drzewa sandałowego. W tropikach zmarłego trzeba powierzać płomieniom jak najszybciej. To Maja jest powodem tego nieprzyzwoitego opóźnienia ceremonii pogrzebowej.
Dłonie i stopy ojca związano razem chusteczkami; szczękę mocno podtrzymuje jedwabna szarfa. Gdyby nie skręcone kłaczki bawełny zatykające nozdrza można by pomyśleć, że ojciec zapadł jedynie w sen. Śmierć starła gniew i nienawiść z jego twarzy. Samotna mosiężna lampka migocze przy jego głowie – światełko przewodnie dla duszy zmarłego, zagubionej i przerażonej nagłym przeniesieniem w inny świat.
Maja dostrzega chudą, zgarbioną sylwetkę w szafranowym sari, która z głową opartą na związanych dłoniach zmarłego leje ze szlochem w jego uszy nieprzerwany strumień żałości. Wtem sari zsuwa się z ogolonej głowy i zapadnięte oczy odwracają się, by cisnąć słowa pełne nienawiści:
– To twoja wina! – Słowa stryjenki uderzają jak pociski. – To ty go zabiłaś!Rozdział pierwszy
MARZEC 1972...
Chłodna nocna bryza wzdychała za oknami, przynosząc smak oceanu. Na zewnątrz fale roztrzaskiwały się z hukiem o czarne falochrony piętrzące się wysoko na murach nadbrzeżnej promenady. Nadchodził przypływ.
Gita Aiyer nuciła, wklepując krem w policzki szybkimi, krótkimi trzepnięciami palców. Jej dłonie poruszały się nieprzerwanym rytmem, wybijając narastające ukradkowo tempo. Stopniowo przechodziły w akompaniament do śpiewnych dźwięków nuconej przez nią melodii. Maja obserwowała siostrę spod półprzymkniętych powiek. Pomarańczowy cień lampy stołowej rzucał na twarz Gity migoczący blask. Maja przyjrzała jej się z zaciekawieniem.
Gita wyglądała dzisiaj przepięknie.
To zabawne, jak jej starsza siostra bez przerwy ostatnio nuciła. Oprócz oczywiście tych chwil, kiedy naprawdę śpiewała. Nagle w pół ruchu palce Gity urwały rytmiczne poklepywanie, a dziewczyna znieruchomiała na moment, by przyjrzeć się w lustrze swoim oczom.
– To takie ekscytujące, takie... cudowne!
Maja musiała wytężyć słuch, by cokolwiek zrozumieć. Patrzyła na siostrę z rosnącym zainteresowaniem. Coś się działo. Gita ciągle się ostatnio uśmiechała i mówiła do siebie. O co chodzi? Gita i tak nigdy jej nie powie. Nikt nigdy nic jej nie mówił.
– Idź do swojego pokoju, Maju – usłyszałaby w odpowiedzi. – To nie twoja sprawa.
To piekło, być najmłodszą w rodzinie. Nikt nigdy nie traktował jej poważnie. Ale wkrótce się dowie. Ma swoje metody.
– Jego rodzice są tacy kochani – szeptała Gita do swojego rozpromienionego odbicia. – I uwielbiają Prasanta. Nie potrafią mu niczego odmówić. – Ponad głową Gity wyłoniła się w lustrze twarz Prii, która uśmiechnęła się i przytuliła do policzka siostry.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć? – zapytała Prija. Spojrzała nad ramieniem Gity w kierunku łóżka. Maja zaszyła się głębiej w poduszkę, podpatrując między włosami spod delikatnie uchylonych powiek.
– Dobra! Maja już śpi. Ale staraj się mówić cicho.
– Okropna z niej papla! – Gita rzuciła spojrzenie w kierunku najmłodszej siostry. Maja zastygła z wysiłkiem w bezruchu. To straszne mieć tylko osiem lat! – Prasant poprosił mnie o rękę – powiedziała Gita. – Wczoraj wyszliśmy wcześniej ze szkoły, żeby spotkać się z jego rodzicami. Ślub weźmiemy w czerwcu, po egzaminach. Jego rodzice się zgadzają.
– A nasi?
Brak odpowiedzi. Maja otworzyła szerzej oczy. Gita miała talent do wpędzania się w kłopoty jak ćma lecąca wprost w płomienie. Zawarcie małżeństwa z miłości nie było w tym kraju łatwe. Nawet ona o tym wiedziała. Gita była o cztery lata starsza od Prii i wkrótce miała zakończyć naukę w Elphinstone College. Ale to Prija zawsze wydawała się starsza.
– W jaki sposób zamierzasz mu o tym powiedzieć, Gito? Myślisz, że się zgodzi? – zapytała Prija. Maja wiedziała, kogo siostra miała na myśli.
– Porozmawiam z ammą^() dzisiaj wieczorem. Ona go przekona.
– Niełatwo go przekonać. Już sam fakt, że zatrzyma się go w miejscu i zmusi do posłuchania, to wielki dla kobiety wyczyn. Ostrożnie, Gito. Nie rób niczego zbyt pochopnie!
– Nie bądź taką pesymistką, Priju! Nie zadarłabyś nawet z własnym cieniem. – Uśmiech w oczach Gity zamigotał i zniknął. – Przecież Rao to znakomita rodzina...
Cichy śpiewny dźwięk. Maja ledwo go dosłyszała. Głos Gity utonął w milczeniu.
– Rozmawiałaś z mamą, Gito? – zapytała Prija, zaniepokojona z trudem skrywanym napięciem emanującym z siostry. Dziewczęta siedziały przy stole następnego popołudnia, celebrując podwieczorek przy herbacie i samosach^().
– Teraz z nią porozmawiam. – Prija dostrzegła drżące usta, krew odpłynęła z twarzy siostry. Kiedy matka wkroczyła do pokoju, Gita nie była w stanie nawet się odezwać. To Prija poruszyła temat.
– Gita chce cię o coś prosić, amma.
– Jest taki chłopak w koledżu – wybuchnęła Gita. Wyzywająca nuta zaostrzyła jej głos. – Lubię go. On chce się ze mną ożenić. – Matka w milczeniu piła dalej herbatę, gdy tymczasem córki wypatrywały w jej twarzy jakichś oznak reakcji. Prija niczego tam nie zobaczyła. Nie, żeby się czegoś spodziewała. Dwadzieścia trzy lata pożycia małżeńskiego nauczyło Gomati Aiyer skrywania uczuć. Udawanie obojętności było najlepszym rozwiązaniem, poza oczywiście tejże obojętności faktycznym odczuwaniem. Ale uporczywy rytm, jaki lewa dłoń matki wybijała na stole, zdradzał zatroskanie.
– Co wiesz o jego rodzicach? – zapytała córkę Gomati.
– Ojciec jest menadżerem wyższego szczebla w firmie cementowej – wyrecytowała Gita – a matka prowadzi dom. – Gita była wyraźnie przygotowana na pytania Gomati. – Dwaj młodsi bracia Prasanta chodzą do szkoły. Rodzina jest zamożna. Ich dom w Bandrze jest przepiękny i mają dużą posiadłość w Hajdarabadzie.
– A kasta i rodowód? Czy mówią po tamilsku? – Głos Gomati był napięty, nieustępliwy.
– Czy to ważne, amma? – żałosny, narastający jęk. Prija natychmiast zgadła, że Prasant nie był Tamilem. – Prasant rozmawia ze mną po angielsku, a w domu mówią w telugu. Ale mogę się telugu nauczyć. Jest zupełnie taki sam jak tamilski.
– Twój ojciec chce dla ciebie jak najlepiej, Gito.
– Są braminami, amma! Tak jak my.
– Są z Andhry, Gito! Nie będziesz w stanie jeść ich jedzenia. Topią je w chilli. Oczy ci będą łzawić i palić cię będzie w żołądku.
– Zawsze lubiłam ostre jedzenie. – Gita zacisnęła usta w upartą linię.
– Czy ten chłopak ma jakieś wykształcenie? Pracę? Jest ustabilizowany finansowo? Mam nadzieję, że będziesz znała odpowiedzi, Gito, kiedy będziesz rozmawiać ze swoim ojcem. Decyzja należy do niego. – Gita zapadła się w sobie. Otuliła się ramionami, zwijając w kłębek jak kopnięty brutalnie szczeniak. Matka nie była przesadnie wylewna. Nigdy nie pozwalała sobie na gesty czułości. Okazywanie uczuć przez dorosła kobietę uznałaby za nieprzyzwoitość – zachowanie nie przystające damie. Ale tak chłodna ocena sytuacji, to było już za dużo. Biedna Gita! Prija tak bardzo chciała znaleźć jakiś sposób, by jej pomóc.
– Nie porozmawiasz z nim, amma? – zapytała.
– A ty z nim porozmawiaj, Gito. – Zwróciła się do najstarszej córki Gomati. – To sprawa między tobą a twoim ojcem.
Maja pobiegła do salonu i schowała się za aksamitnymi zasłonami. Usłyszała dzwonek u drzwi i wiedziała, że to nauczyciel muzyki. Przyjeżdżał o piątej w każdy wtorek i czwartek, a wychodził o szóstej trzydzieści. Jeśli się pracuje z kilkunastoma uczniami rozproszonymi po całym mieście, a samemu mieszka tak jak on, na przedmieściach, synchronizację trzeba mieć opracowaną w najmniejszym szczególe. Mistrz przydzielał sobie tylko pięć minut na herbatę i podwieczorek, który Gomati trzymała zawsze wcześniej przygotowany i naszykowany na stole.
Jeśli chodziło o jej najstarszą siostrę, to Maja wiedziała, że nie musi się obawiać wykrycia. Gita była marzycielką. Nie zobaczyłaby słonia, o ile by się o niego nie potknęła. Ale Prija była spostrzegawcza.
Całkowicie zaabsorbowana własnymi sprawami, Gita znajdowała niewiele czasu dla reszty rodziny. Codziennie od szóstej rano ćwiczyła przez godzinę śpiew, w pośpiechu przelatywała przez łazienkę i jadła śniadanie, i o ósmej była już w drodze do koledżu. Wieczorami w dni powszednie śpiewała sama lub z nauczycielem muzyki, który przychodził do nich na godzinne lekcje, w czasie których Prija dla akompaniamentu brzdąkała na winie^(). Chociaż Gita raczej się w nauce nie wyróżniała, ojciec nigdy nie potrafił ukryć swej dumy z najstarszej córki. Wszyscy wiedzieli, że Gitę czeka kariera muzyczna. Zdobyła już kilkanaście nagród w lokalnych konkursach, miała krótkie występy w radiu i telewizji. Ojciec wiązał z jej pierwszym koncertem wielkie plany.
– Głos Gity ma giętkość Pattamal, barwę Subbalakshmi i wzlatującą słodycz Laty Mangeshkar^() – mówił nauczyciel muzyki. Podczas lekcji siedzieli w trójkę ze skrzyżowanymi nogami na dywanie przy swoich instrumentach, zwróceni twarzami do siebie, a Mai nie wolno było wchodzić do salonu. Jej nieustanne chichotanie i wiercenie się rozpraszało nauczyciela.
Maja ukryła się za zasłonami i zerknęła. Był fascynujący.
– Pozwól mi na niego spojrzeć, amma – błagała, kiedy Gomati przyszła ją stamtąd wyciągnąć. – To najczarniejszy człowiek jakiego kiedykolwiek widziałam. Znika w ciemnościach. – Nauczyciel stanowił niezapomniany widok. Nosił olśniewająco białe koszule i dhoti^(), które podkreślały atramentowy połysk jego skóry. Maja była oczarowana jego grubymi, małpimi rysami i splamionymi ochrą betelu^() zębami. Skręcony kędzior podskakiwał na jego czole za każdym razem, kiedy mężczyzna potrząsał na boki głową przy wyciąganiu wysokiego C. Szczęki rozwierały się szeroko do dalekiego grzmotu wysokiej nuty, a Maja widziała jak bramy piekieł otwierają się, by ją połknąć. Pożywka jej koszmarów sennych – nauczyciel wniósł w życie Mai dreszcz przerażenia, rozkoszne mrowienie kręgosłupa, jakie wywołuje tylko wcielenie zła. Jego głos dźwięczał gardłowym basem, a Gita wtórowała przenikliwym sopranem. Melodyjne „dzyń, dzyń” winy drobiły delikatnie między dwoma skrajnościami. Gita utrzymywała głos w tonacji wyznaczanej przez delikatny furkot tanpury^(), podczas gdy nauczyciel wybijał rytm na swoim udzie.
– Nie przeszkadzaj im, Maju. Wracaj do swojego pokoju. – Gomati spróbowała wypędzić najmłodsze dziecko. – To niegrzecznie robić uwagi na temat wyglądu innych ludzi. – Maja wycofała się do swojego pokoju i poczekała, aż Gomati wróciła do gotowania. W ciągu kilku minut dziewczynka była z powrotem na swoim punkcie obserwacyjnym za zasłoną. Wiedziała, że matka nigdy nie posunie się do niczego więcej poza symbolicznymi próbami powstrzymania córki przed nieustannym łamaniem wszelkich reguł. A było wiele, tak bardzo wiele rozmaitych reguł. Maja nie była w stanie spamiętać nawet połowy z nich.
– Zamykaj buzię, jak jesz, Maju, i nie mów z pełnymi ustami. – Myj nogi, gdy wracasz do domu ze spaceru, Maju, i myj ręce, zanim usiądziesz do stołu. – Uczesz włosy, Maju, i chodź tutaj, niech ci zbiorę kosmyki z czoła.
– Nie! – Opór Maji był kwestią przyzwyczajenia. – Tak lubię.
– Włosy trzeba odgarniać. – Wyjaśnienia Gomati były równie automatyczne. – Nie ruszaj się! Nasze śastry^() mówią, że jeśli tego nie zrobię, będzie nieszczęście. Zapomnę, jak wygląda twoja buzia. Nigdy więcej cię nie zobaczę.
– Sastry, amma? Zostały napisane tysiące lat temu. Uczymy się o nich na lekcjach historii. – Czy matka kiedykolwiek pozwoli jej zapomnieć o najbłahszej choćby z reguł zawartych w świętych księgach? Jeszcze jedną wbijano jej ostatnio do głowy: – Kiedy wychodzisz, Maju, nigdy nie mów, że wychodzisz. To kusi złe licho. Zawsze mów, że wrócisz.
Reguły, reguły, reguły! Reguły były po to, żeby je łamać. Oprócz, oczywiście, tych sytuacji, kiedy w pobliżu był ojciec. On miał kilka skutecznych metod ich egzekwowania.
– Nos Mai bieleje – powiedziałby Lokanath Aiyer do żony. Rzadko zniżał się do zwracania się do swoich dzieci wprost. – Nie zauważyłaś, Gomati? Zbielał o kilka odcieni w ciągu ostatnich pięciu minut. – Pierwszy raz, gdy to powiedział, Maja nie zrozumiała. Ale zaraz pożałowała, że poprosiła o wyjaśnienie. W chwili narodzin osioł jest równie piękny jak koń, jego ciemny nochal kryje się w szlachetnej linii brwi i szczęk. Gdy jednak źrebię podrasta, różnica między zwierzętami mocno się uwydatnia. Maja nienawidziła, kiedy ojciec z niej kpił. Wychodził z pokoju, nim zdążyła nawet pomyśleć o odpowiedniej obronie.
Ojciec szczególnie nalegał na noszenie na czole tilaki^().
– Wszystkie hinduskie kobiety muszą nosić tilakę, Gomati. – Lokanath pouczał swoje córki zwracając się do żony. – To nie tylko wbrew śastrom, to po prostu nieładnie wygląda, kiedy kobieta pokazuje się bez niej publicznie.
– Nie mogę nosić tilaki do szkoły – oświadczyła triumfalnie Maja. – Nie stanowi elementu szkolnego mundurka. Matka Felicja mówi...
– Tilaka jest elementem stroju każdej hinduski. – Gniew stłumił jego głos, nadając mu jedwabną łagodność, i matka wyraźnie zbladła. – Zaczynam dochodzić do wniosku, że błędem było wysłanie cię do szkoły przyklasztornej, Maju. Zadzwoń do zakonnic, Gomati, i powiedz im, że twoja córka jest hinduską i jest z tego dumna. – Jego syczący szept dobiegł je, kiedy Lokanath już wychodził. – Jeśli będą jeszcze jakieś kłopoty, ja z nimi porozmawiam. – Pokonana, Maja nałożyła na środek czoła krągły czerwony znak, mrucząc do siebie pod nosem. Musi pamiętać, żeby go zetrzeć przed wejściem do szkolnego autobusu, bo inaczej koleżanki nie dadzą jej spokoju. Nie łatwo być jedną z nielicznych hindusek w katolickiej szkole. A już bardzo ciężko było być jedyną uczennicą w klasie pochodzącą z tak konserwatywnej jak jej rodziny. Rodzice żadnej z koleżanek nie nalegali, by córki nosiły tilakę, albo spódnice, które zakrywałyby im kolana; albo by zaplatały włosy w ciasne warkocze, błyszczące od oleju. Większość z nich miała eleganckie krótkie fryzury!
Ostatnio nowa zmora majaczyła na horyzoncie. Maja obawiała się o swoją nieśmiertelną duszę. To w sędziwym wieku siedmiu lat po raz pierwszy dowiedziała się o pełnej niebezpieczeństw ścieżce wiodącej do zbawienia i konsekwencjach zboczenia z tego traktu. Choć dobre siostrzyczki z klasztoru były na tyle ostrożne, by nie pozwalać sobie na jawny prozelityzm, to napomykały o grzechu pierworodnym i o znaczeniu chrztu. Matka Felicja, ciemnoskóra zakonnica z Goa, pocierała swój rzadki wąsik i spoglądała prosto na Maję, opisując okropności czyśćca i czeluści piekielnych. Często przytaczała opowieść o tym, jak Dzieci Izraela wyswobodzone zostały z niewoli egipskiej tylko po to, by paść łupem demonów bałwochwalstwa – kultu złotego cielca, jak i grzechów ciała, które za tym przyszły. Cóż za nieszczęście urodzić się hiduską! Należeć do mniejszości mocno naciskanej i zmuszanej do samoobrony przed całą klasą wygadanych ośmio- i dziewięciolatek.
– Kiedy dorosnę zostanę katoliczką – zapewniała Maja swoje koleżanki. – Odpokutuję i wszystko zostanie mi darowane.
Tymczasem ojciec był w pracy i mogła sobie pozwolić na odrobinę rozrywki. Wystawiła głowę zza zasłony i zrobiła minę za plecami nauczyciela muzyki. Dzyńńńńg! Ręce Prii ześlizgnęły się po strunach winy i dziewczyna pochyliła głowę, by ukryć uśmiech.
Maja nadsłuchiwała odgłosów nadchodzących kroków. Dobrze! Mama nic nie słyszała. Była prawdopodobnie zbyt pochłonięta smażeniem paparów^(). Maja mogła zatem liczyć na więcej okazji do zabawienia się kosztem nauczyciela muzyki.
Gomati nie miała dużo czasu na dyscyplinowanie swoich dzieci. Ustalona rutyna życia rodziny nie pozwalała na żadne zmiany. Ojciec, który każdą minutę dnia wypełniał wyznaczonymi uprzednio czynnościami, narzucał pozostałym członkom rodziny dyscyplinę swoich obyczajów.
Gomati budziła się codziennie o piątej rano, akurat by odebrać cztery butelki mleka dostarczane pod drzwi. Prija też czasami wstawała wcześnie, by jej pomóc. Ojciec dołączał do nich na filiżankę parującej kawy, parzonej ze świeżo zmielonych ziaren, i tak zaczynał się ich dzień. Dzieci budziły się przy głosach kapłanów recytujących suprapatham^() do Wenkateśwary^() przy akompaniamencie trzeszczącego magnetofonu. Wylegiwanie się w łóżku jeszcze po godzinie szóstej stanowiło grzech śmiertelny. Przed ósmą dzieci kończyły śniadanie i wychodziły do szkoły i koledżu, każde niosąc zapakowane drugie śniadanie złożone z ćapatów^(), zupy z soczewicy i gotowanych warzyw.
Jeśli chodzi o Lokanatha, to w południe oczekiwał ciepłej strawy. Dabbawalla – zawodowy roznosiciel obiadów, który rozwoził stalowe lub aluminiowe menażki pięćdziesięciu osobom do pięćdziesięciu różnych biur – przyjeżdżał do domu dokładnie za kwadrans dwunasta. Tempo krzątania się matki rosło wraz przesuwaniem się czarnych wskazówek po tarczy zegara. Roznosiciel czekał na odebranie zapakowanego obiadu najwyżej trzydzieści sekund i ani chwili dłużej. Jeśli menażki nie stały przygotowane przy drzwiach frontowych, wieczorem, kiedy ojciec wracał do domu głodny i wściekły, w domu rozpętywało się prawdziwe piekło.
Maja czasami zastanawiała się, jak dabbawalla daje radę pedałować na swoim rowerze z ciężką wymyślną konstrukcją poziomych prętów na menażki. Fascynowały ją niezrozumiałe hieroglify oznaczeń, które gwarantowały dostarczenie każdej dabby do właściwego odbiorcy we właściwym czasie między południem a godziną pierwszą. Bombajscy dabbawalowie szczycili się swoją, jak w zegarku, precyzją.
O czwartej po południu matka była już gotowa na przyjęcie dzieci i postawienie przed nimi herbaty i podwieczorku. Do siódmej kończyła codzienny proces gotowania, kąpania, zapalania lampki w domowej kapliczce i nakrywania stołu do kolacji. Ojciec wracał do domu punktualnie za kwadrans siódma i o ósmej każdy musiał już siedzieć przy stole. Koncert lub pokaz tańca w Towarzystwie Tamilskim, czy krótkie wizyty u przyjaciół stanowiły jedyne urozmaicenie wielu lat małżeńskiego życia Gomati.
W pierwszym roku w koledżu, z powodu zaaranżowanego przez rodzinę małżeństwa, Gomati zarzuciła plany uzyskania stopnia licencjackiego z matematyki. Nigdy się już potem za siebie nie oglądała. Szczupła, koścista kobieta, ze szczyptą srebra w rzednących włosach, Gomati mówiła cicho, prawie na granicy słyszalności. Rzadko kiedy wyrażała jakieś opinie, chyba że były one echem poglądów męża. Jak większość indyjskich kobiet z jej warstwy społecznej żyła w świecie odizolowanym od trudności prawdziwego życia, pod opiekuńczym kloszem finansowo samowystarczalnego małżonka.
Aż do czarnego poniedziałku 1972 roku, kiedy to monsunowe chmury rozerwały się nad miastem – dnia, który rozbił tę delikatną czaszę na tysiące kawałeczków.
Cały tydzień minął Gicie na próbach porozmawiania z ojcem. Bez skutku. Jedno spojrzenie na ojcowska twarz skłaniało ją chybcikiem do przemyślenia strategii. Jak to zrobić, żeby zechciał jej wysłuchać, skoro nawet nie traktował jej jak dorosłej? Inteligencją wykazywała się przeciętną. A ojciec był błyskotliwy. Umysł miał szybki – tak bystry i ostry jak skalpel chirurga. Jego gniew był pełen premedytacji. Nie wybuchał jak wulkan strumieniami lawy, które pozwalają zgliszczom wygoić się i przerodzić w warstwy żyznych popiołów. Ojciec wrzał. Pochłaniał ofiarę powolnym ogniem, który spalał skórę, jedną bolesną warstwę za drugą, obnażając głębię rozjątrzonej rany. Gita tak się bała.
Prasant potrafił czytać w jej myślach. Znał jej skrywane obawy.
– Nic nie mów – powiedział. – Mój ojciec to prawdziwy dyplomata. Wszystko załatwi.
------------------------------------------------------------------------
^() Amma (tamil.) – matka.
^() Samosa – rodzaj nadziewanych warzywami smażonych pierożków.
^() Wina – klasa szarpanych instrumentów strunowych pochodzących z południa Indii. Tutaj szczególny rodzaj tych instrumentów (bin, rudrawina) o wydrążonym tekowym owalnym gryfie, do którego obu końców naciągnięte są struny. Mostek jest płaski, progi metalowe. Przy końcach gryfu umieszczone są symetrycznie dwa pudła rezonansowe sporządzone z tykwy.
^() Pattamal, Subbalakshmi, Lata Mangeshkar – znakomite i bardzo popularne indyjskie wokalistki.
^() Dhoti – rodzaj indyjskiego sarongu; szeroki kawałek materiału owija się wokół bioder, a koniec luźno przeciąga między nogami i zaczepia w pasie.
^() Betel – mieszanka do żucia o właściwościach odurzających, której podstawę tworzą nasiona orzecha palmy Arecha catechu owinięte, wraz z rozmaitymi przyprawami i pastą z wapna gaszonego, w liść Piper betel. Zabarwia zęby i dziąsła na czerwono.
^() Tanpura – podstawowy instrument akompaniujący wykonany z drzewa tekowego bądź cedru, o czterech strunach, pudle rezonansowym sporządzonym z tykwy i wydrążonej również rezonującej szyjce. Charakterystyczny dźwięk nadaje tanpurze płaski mostek.
^() Śastra – „nauka, traktat”; tutaj: pisma normatywne.
^() Tilaka – znak na czole o znaczeniu rytualnym; u kobiet często ozdobny ornament.
^() Papar – przyprawiane na ostro chrupiące cienkie placki.
^() (Wenkateśwara)suprapatham – wersy sanskryckie sławiące Wenkateśwarę, recytowane o poranku, by „obudzić” boga.
^() Wenkateśwara – „pan wzgórza Wenkata” w południowych Indiach; przydomek Wisznu lub Kryszny.
^() Ćapaty – cienkie placki z pszennej mąki razowej.Rozdział drugi
– Miałem dzisiaj rano dziwny telefon do biura – powiedział Lokanath Aiyer, kiedy Gomati podała mu wieczorną herbatę. – Od niejakiego Subba Rao. Mówi, że się nie znamy, ale to podobno sprawa osobista. – Lokanath zmarszczył czoło i Gomati odwróciła się, by ukryć uśmiech. Mąż nie pochwalał prywatnych telefonów w godzinach pracy. – Jest menadżerem w Associated Cements. Chcieliby z rodziną odwiedzić nas w niedzielę. – Czekał na jej reakcję. Gomati starała się niczego po sobie nie pokazać. Rao? To pewnie w związku z Gitą, musi więc zachować ostrożność. Gdyby Lokanath dowiedział się, że Gita rozmawiała z nią, a nie z nim... Musi milczeć. Jedno fałszywe słowo mogło sprowokować wybuch.
– Nie mam pojęcia o co mu chodzi, Gomati. Ale musiałem być uprzejmy. Powiedziałem, żeby przyszli. Będą w niedzielę o piątej.
W niedzielę od rana w całym domu wrzało. Jeden Lokanath Aiyer zdawał się być nieświadomy narastającego gdzieś pod powierzchnią napięcia.
Kiedy pomoc domowa zjawiła się u nich o dziewiątej, od razu wpadła po czubek nosa w wir zajęć. Nieustannie wydawali jej rozmaite – często sprzeczne – polecenia, wyznaczając zadania przy sprzątaniu i doprowadzaniu domu i mebli do niewidzianego od dawna połysku. Dźanabaj sprzątała codziennie w sześciu domach i przez każdy przelatywała błyskawicznie jak fala przypływu, omiatając na swej drodze każdy ruchomy przedmiot – w takim samym stopniu niewolnica synchronizacji i zdyscyplinowania jak jej pracodawca. Przeciętny Bombajczyk gnał przez każdy dzień jak taśma wideo na przyśpieszonym przewijaniu.
– Jeśli nie będziecie uważać i ustępować jej z drogi – mawiała do dzieci Gomati – zmiecie was i wyrzuci do kosza na śmieci. – Plotki głosiły, że Dźanabaj była „zamożną” kobietą. Podobno kupiła sobie jedno z komunalnych mieszkań Low Income Group w Ghatkopar. Dźanabaj miała skórę o odcieniu kawowym, a siwe włosy nosiła spięte w schludny węzeł z tyłu głowy. Masywne srebrne kolczyki wyciągnęły jej dolne płatki uszu i otworzyły w nich zionące pustką dziury.
– Czy to cię nie boli, Dźanabaj? – zapytała ją raz Gomati.
– Jakżeż by – usłyszała w odpowiedzi. – Bóg dał nam uszy do noszenia kolczyków. A to jeszcze nic – powiedziała. – Powinna Pani zobaczyć, co noszą niektóre z moich przyjaciółek. Koła mniej więcej dwa razy większe i cięższe, Ma-dźi^(). A i z czystego złota. Kiedyś uzbieram tyle, że i mnie starczy na złote kolczyki. – Przez resztę owego poranka Dźanabaj wykonywała swoją pracę z błogim uśmiechem na twarzy. Gomati przypuszczała, że jej pomoc domowa marzyła o swoich złotych kolczykach. Lewe nozdrze Dźanabaj przekłuwało srebrne kółko o średnicy około dwóch i pół centymetrów, z nanizaną perłą. Kilkanaście szklanych i srebrnych bransoletek na przedramionach pobrzękiwało podczas pracy. Zęby, o doskonałym kształcie, ale pożółkłe i poplamione przez lata żucia betelu, stanowiły jedyną skazę na jej wyglądzie. Każdego ranka Dźanabaj leciała jak strzała do łazienki dla służby, żeby wypluć zakazaną substancję przed rozpoczęciem pracy. Miała krótką pamięć i Gomati co rusz musiała udzielać jej pouczeń na temat higieny.
Wścibska osóbka o donośnym głosie i dobrym charakterze, Dźanabaj spędzała większą część swojej trzygodzinnej wizyty u Aiyerów na prowadzeniu krzykliwej konwersacji w marathi z każdym, kto miał czas na rozmowę. Pochylała się nad miotłą, pełzała nad podłogą z namydloną ścierką, albo też stała przy zlewie z rękami zanurzonymi w mydlinach i narzekała na szóstkę swoich dzieci, dziesięcioro wnucząt oraz na pijanego, marnotrawnego męża. Opowiadała swobodnie o wszystkim, co działo się w domu, i często szukała porady Gomati w najrozmaitszych problemach, jakie wyniknęły poprzedniego dnia. Rozwiązanie ich często wiązało się z pożyczką różnych kwot pieniężnych. Lokanath Aiyer „pożyczył” już Dźanabaj roczną wypłatę z góry.
Prasant i jego rodzice przybyli o piątej. Aiyerowie usadzili ich wygodnie na rozstawionych w salonie kasztanowych aksamitnych sofach, mających już swoje najlepsze lata za sobą. Gita obrzuciła pomieszczenie szybkim spojrzeniem, żeby upewnić się, czy wszystko jest na swoim miejscu. Dom bowiem państwa Rao prezentował się okazale i Gita nie chciała, by nabrali złego zdania o jej domu. Pokój Aiyerów urządzony był spartańsko, mimo świetnego dywanu kaszmirskiego na podłodze i ciężkich aksamitnych zasłon w drzwiach i oknach. Ściany rozpaczliwie domagały się odmalowania – „luksusu” wyszydzanego przez jej ojca jako „marnotrawstwo” i wobec tego nie uwzględnionego w rocznym budżecie rodziny. Czarno-białe fotografie sztywno wyprostowanego Lokanatha Aiyera, w towarzystwie gubernatorów i ministrów, podkreślały upstrzoną biel ścian. – Zdjęcia plutonu egzekucyjnego! – kpił Gopal. – Wyrzućcie je i powieście jakieś obrazy! – Ale nigdy nie powiedział tego w obecności ojca.
Po krótkiej wymianie uprzejmości z gośćmi, Gomati poszła do kuchni, żeby przynieść talerz gorących pakor^() i słodki pudding z kaszy manny, który przygotowywała przez ostatnie dwie godziny. Aby nadać smak racuszkom z soczewicy Gomati zużyła niesamowitą ilość orzechów nerkowca i jej wejście do salonu poprzedził zapach przyprawionych na ostro orzeszków i obranej cebuli. Dziewczęta przyniosły filiżanki parującej kawy, szczodrze doprawionej mlekiem i cukrem.
Gita wiedziała, że ciężkie zwoje granatowego sari, z odrobiną złota na turkusowej bordiurze, podkreślały jej powabne krągłości. Nie miała prawie makijażu, poza czarnymi kreskami antymonu na dolnych powiekach i czarną kropką na czole. Ojciec nie pozwalał kobietom w swoim domu na używanie kosmetyków. Matka nalegała, by Prija ubrała się na żółto. Żółć powodowała, że jasna cera dziewczyny wyglądała blado i mdło. Matki zdradzają wrodzoną przebiegłość, jeśli chodzi o wydawanie córek za mąż. Ale Gita żałowała, że mamie nie udało się przekonać ojca, by zezwolił im na założenie dzisiaj butów. Wysokie obcasy dodałyby jej wzrostu, nie była przecież szczupła i długonoga jak Prija. Ale Lokanath pozostawał nieugięty. Żaden członek jego rodziny nie mógł nosić w domu butów ani kapci. Buty zdejmowano przy drzwiach wejściowych i układano na ustawionej w tym celu półce.
– To kwestia higieny – wyjaśniał Lokanath swemu synowi Gopalowi, który jako jedyny otwarcie wypowiadał swój protest przeciw regule zdejmowania obuwia. – Twoja matka nie po to czyści codziennie podłogi lizolem, żebyś nanosił błoto i zarazki z ulicy i rozprowadzał je po całym domu.
– W takim razie, co z gośćmi? – pytał Gopal, zdradzający już zalążki na anarchistę. – A oni to co? Wchodzą do salonu z butami zabrudzonymi psimi kupami i krowim nawozem.
Lokanatha zmroziło. Przez chwilę ogłuszona rodzina wpatrywała się w jego zamknięte oczy i zaciśnięte szczęki – ewidentny znak furii, którą z wielkim trudem starał się opanować.
– Porozmawiaj ze swoim synem, Gomati. – Rzucił szeptem do żony, wychodząc z pokoju. – Miesza fakty. Powiedz mu, że bydło nie jest wpuszczane w granice miasta już od wielu lat. I że powinien wyczyścić sobie usta tak samo jak umysł. – Na co Gomati przejęła buntownika w swoje ręce i tłumaczyła o szacunku dla rodzicielskiego autorytetu oraz uprzywilejowanej pozycji gości w indyjskim domu.
– Podwójna moralność – mamrotał Gopal, lecz nie ciągnął sporu dalej.
Nie sprawiało mu żadnej przyjemności przyprawianie zmartwień matce.
Podczas gdy Prasant, Prija i Gita rozmawiali o rewelacjach Wimbledonu i ostatnim meczu krykieta z Australią, Subba Rao wciągnął Lokanatha w ożywioną dyskusję polityczną. Matka Prasanta rozmawiała z Gomatii o sprawach tak żywotnej wagi jak podwyżka cen i kłopoty ze służbą. W salonie zrobiło się gwarno i wszyscy poczuli się swobodniej. Po przekąskach i kawie, gdy sprzątnięto talerze i kubki, atmosfera znowu się jednak zagęściła. Lokanath spojrzał wyczekująco na Subbę Rao, spodziewając się, że ten wyjaśni w końcu cel swojej wizyty. Prasant rzucił Gicie uspokajające spojrzenie.
Coś zatrzepotało w jej piersi. Cóż takiego zrobiła, by na niego zasłużyć? Dlaczego ona – przecież mógł mieć każdą inną z dziesiątek pięknych dziewcząt?
– Masz głos anioła, nawet jak mówisz – powiedział Prasant, tego pierwszego razu, gdy akompaniował jej na tabli podczas koncertu na uroczystym zakończeniu roku w koledżu. – Jest taki piękny, dostaję gęsiej skórki na jego dźwięk. – Brązowe oczy, wpatrujące się w Gitę, migotały złotym blaskiem.
Jeśliby go teraz straciła... Nie przeżyłaby tego z pewnością.
– Mój syn Prasant jest szkolnym kolegą państwa córki Gity – powiedział Subba Rao. – Za kilka miesięcy przystępuje do egzaminu magisterskiego z ekonomii. Jest dobrym studentem – w rzeczy samej zdobył pierwszą lokatę na uniwersytecie na egzaminach licencjackich – i jestem pewien, że tak samo dobrze pójdzie mu tym razem. – Subba Rao popatrzył na swojego syna z wyraźną dumą. Prasant był średniego wzrostu, miał jasną cerę i delikatnie rzeźbione rysy oraz bujną strzechę kręconych włosów. Nikt nie mógł mu odmówić urody. – Mój syn pragnie poślubić państwa córkę, Panie Aiyer – powiedział Subba Rao. – Przyprowadził Gitę do naszego domu jakieś dwa tygodnie temu i wyraziliśmy zgodę. Gita jest czarującą dziewczyną, moja żona i ja bylibyśmy szczęśliwi, gdyby została naszą synową. – Jego żona uśmiechnęła się czule do Gity, która spuściła oczy w nagłym ataku zawstydzenia i przyjrzała się swoim bosym stopom i czystym różowym paznokciom. Jej serce zabiło żywiej dla rodziców Prasanta. Byli tacy mili.
Po tym, gdy Subba Rao wyjawił pragnienie swego syna poślubienia Gity, w pokoju zapadła na długo kompletna cisza. Lokanath Aiyer wpatrywał się z bez wyrazu w fotografię w pozłacanej ramie wiszącą na ścianie nad starą sofą, na której siedział Subba Rao. Zdjęcie zrobiono wiele lat temu na osiedlu Aarey Milk Colony, kiedy Pandit Nehru inaugurował największy plan dystrybucji mleka w okręgu Bombaju. Lokanath, ubrany w samodział i dźodhpurskie spodnie, wygłosił tam mowę powitalną. Gubernator Bombaju i kilku stanowych ministrów siedziało obok niego na podium. To była całkiem niczego sobie feta... Gita patrzyła na swego ojca. Wydawał się zahipnotyzowany fotografią.
Nie powinni byli przychodzić na piątą! Nagły błysk świadomości eksplodował w głowie Gity, kiedy milczenie się przedłużało. Nie wiedzieli, że to Rahu Kalam?
– Czas Rahu!^() – Dziewięćdziesięciominutowy codzienny antrakt, w którym władzę przejmowały moce ciemności. Czas, gdy złowrogie ciało niebieskie rzucało na ziemię cień swojej przypominającej smoczą głowy. Oczywiście, że byli ludzie, którzy nie wierzyli w takie przesądy. Ale Gita wierzyła. Jakże mogła zapomnieć! To była najmniej pomyślna pora na jakiekolwiek spotkania.
Dlaczego rodzice Prasanta wybrali na wizytę tę właśnie godzinę? Dlaczego nie przyszło jej to do głowy rano? Dlaczego nie poprosiła ich, by zawitali godzinę później albo dwie godziny wcześniej? Pytania galopowały w głowie Gity. Poczuła nagły ucisk w skroniach.
– Gita jest za młoda na małżeństwo – odezwał się wreszcie jej ojciec. – Musi uzyskać licencjat i kontynuować swoje plany muzyczne.
– Rzecz jasna – zgodził się Subba Rao. – Możemy urządzić ślub w lipcu, kiedy Prasant i Gita będą już po egzaminach. Prasantowi obiecano stanowisko starszego menadżera w Tata Consultants. A my w naszej rodzinie bardzo lubimy muzykę. Nie staniemy na drodze kariery państwa córki.
– Po prostu nie jestem jeszcze przygotowany, by w ogóle rozważać jej zamążpójście.
– Jeśli to o posag się państwo martwicie – powiedział Subba Rao ze śmiechem – to chciałbym powiedzieć, że niczego się nie domagamy. – Drżąca z radości Gita po raz pierwszy spojrzała wprost na Subba Rao. Niczego nie chcieli? Nie mogła w to uwierzyć.
– Jesteśmy konserwatystami – wyjaśnił jej ojciec. – Nikt z rodziny nie wszedł w związki małżeńskie z kimś spoza naszej społeczności.
– Ale my też jesteśmy braminami. Mamy podobne do was obyczaje.
– Ale mówicie w innym języku. Poślubić rodowitego telugu! To w naszej rodzinie nie do pomyślenia. – Słowa zostały wypowiedziane. Ojciec zarzucił już uprzejmość. Ogłuszająca cisza, która potem nastąpiła, przeszywała bębenki uszu Gity niczym pneumatyczne wiertło. Powinna była coś powiedzieć, cokolwiek, co by rozładowało napięcie, nim rozmowa potoczy się w posępne otchłanie, z których nie mogło być już drogi powrotnej. Ale jej struny głosowe zmiękły jak masło na gorącym toście. Wydała z siebie zduszony jęk i opadła bezwładnie na sofę.
– Jeśli tak Pan uważa – powiedział z napiętą, pozbawioną uśmiechu twarzą Subba Rao, podnosząc się i składając dłonie w geście pożegnania – to nie mamy więcej o czym rozmawiać. Pójdziemy. Popełniliśmy błąd przychodząc tutaj. – Wyszedł z domu, a za nim jego żona i syn.
Ojciec patrzył, nieporuszony.
------------------------------------------------------------------------
^() Ma-dźi (hindi) – dosł. „Pani Matko!”; tutaj: pełen szacunku zwrot do mężatki.
^() Pakora – warzywa w cieście z mąki z ciecierzycy.
^() Rahu – demon powodujący zaćmienia Słońca i Księżyca, przedstawiany w postaci głowy węża.