Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Majaki: niedokończona kartka z chwili bieżącej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Majaki: niedokończona kartka z chwili bieżącej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 397 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dwór ostro­budz­ki przy­go­to­wy­wał się na przy­ję­cie go­ści nie­zwy­kłych.

Od cza­su, kie­dy przy­siadł na kęp­ce su­che­go pia­sku, wśród błot łę­czyc­kich, nie oglą­da­ły jego ścia­ny mo­drze­wio­we ani razu śmier­tel­ni­ków nie­po­spo­li­tych. Skrom­ny, ci­chy, wy­ko­ły­sał i po­cho­wał w prze­cią­gu lat dwu­stu kil­ka po­ko­leń pra­co­wi­tych zie­mian, prze­cho­dzą­cych bez roz­gło­su przez ży­cie.

Ża­den z Ostro­budz­kich nie się­gał po za­szczy­ty, nie po­świę­cał, czy dla am­bi­cyi, czy dla wie­dzy, spo­ko­ju wsi, za­do­wo­lo­ny, gdy mógł prze­ka­zać sy­no­wi w ca­ło­ści dzie­dzic­two, wzię­te po ojcu. Ża­den z nich nie pra­gnął sła­wy, dy­gni­tarstw, wiel­kich for­tun i głę­bo­kiej na­uki. Ro­dzi­li się, na­by­wa­li śred­nie wy­kształ­ce­nie swo­je­go cza­su, że­ni­li się, ora­li, sia­li i wra­ca­li w po­rze wła­ści­wej do mat­ki-zie­mi, któ­rą ob­fi­cie po­tem swo­im zro­si­li. Każ­dy z nich brał za żonę pan­nę z naj­bliż­sze­go są­siedz­twa, zdro­we pi­sklę z uczci­we­go gniaz­da, wy­bor­ny ma­te­ry­ał na do­brą mat­kę i go­spo­dy­nię.

Do­pie­ro ostat­nie­mu dzie­dzi­co­wi Ostro­bu­dek, ś… p… panu Woj­cie­cho­wi, przy­tra­fi­ło się, że wy­bór jego ser­ca padł na pan­nę, któ­ra nie po­sia­da­ła upodo­bań jego ba­bek i pra­ba­bek.

Pan­na Olim­pia Chy­row­ska, cór­ka wzbo­ga­co­ne­go na pie­niac­twie ludz­kiem praw­ni­ka, wnio­sła do dwo­ru ostro­budz­kie­go inne zwy­cza­je i oby­cza­je. Wy­cho­wa­na w War­sza­wie w la­tach oko­ło 1870, przy­by­ła na wieś z głów­ką, wy­ta­pe­to­wa­ną róż­ne­mi no­win­ka­mi.

Sta­re, dziu­ra­we, wy­tar­te bo­ho­ma­zy, roz­wie­szo­ne na ścia­nach sal­ki sto­ło­wej, a przed­sta­wia­ją­ce mat­ki rodu Ostro­budz­kich, dzi­wo­wa­ły się wiel­ce, gdy naj­młod­sza ich spad­ko­bier­czy­ni po­pi­sy­wa­ła się po raz pierw­szy przy ko­la­cyi przed go­ść­mi mą­dro­ścią, na­by­tą w sto­li­cy. Sło­wa, jak: bez­po­śred­nia ob­ser­wa­cya, eks­pe­ry­ment, sa­mo­rodz­two, ewo­lu­cya, po­cho­dze­nie ga­tun­ków i t… p., trze­po­ta­ły się nad gło­wa­mi są­sia­dów, niby nie­zna­ne ptac­two za­mor­skie. Szlach­ta otwie­ra­ła oczy, uszy, olśnio­na mą­dro­ścią mło­dej pani.

A po nad temi uczo­ne­mi ter­mi­na­mi gó­ro­wał je­den zwrot, po­wta­rza­ją­cy się cią­gle. „Pra­wa ko­bie­ty” nie scho­dzi­ły z ust pani Olim­pii.

Mat­ki rodu Ostro­budz­kich, słu­cha­jąc dys­kur­su o "pra­wach ko­bie­ty," uśmie­cha­ły się zło­śli­wie. Znaw­czy­nie serc mę­skich, wy­traw­ne prak­ty­kant­ki, wie­dzia­ły z oso­bi­ste­go do­świad­cze­nia, że każ­da ro­zum­na ko­bie­ta po­pro­wa­dzi za nos naj­but­niej­sze­go „pana i wład­cę,” byle mu woli swo­jej zbyt na­tręt­nie nie na­rzu­ca­ła. Żad­na z nich nie wie­dzia­ła nic o „Pod­dań­stwie ko­biet” Joh­na Stu­ar­ta Mil­la, nic o ru­chu eman­cy­pa­cyj­nym bia­ło­głów, o fe­mi­nist­kach i an­ty­fe­mi­nist­kach, a mimo to rzą­dzi­ły w domu sa­mo­wład­nie, ze­sta­wia­jąc mał­żon­kom tyl­ko po­zo­ry zwierzch­nic­twa. Mięk­ka piesz­czo­ta, ser­decz­ny po­ca­łu­nek, po­kor­na niby proś­ba, a w ra­zie osta­tecz­nym łzy, kwa­śny hu­mor lub spa­zmy, po­pie­ra­ły sku­tecz­niej ich pra­wa, ani­że­li­by to zdo­ła­ła spra­wić naj­uczeń­sza dy­ser­ta­cya.

Głów­nie łzy… Naj­tward­szy Ostro­budz­ki roz­ta­piał się w nich, jak wosk: ule­gał, prze­pra­szał, ucie­kał w koń­cu w pole, jak naj­da­lej od tych strasz­li­wych po­grom­ców siły mę­skich.

Wie­dzia­ły kosz­la­we bo­ho­ma­zy, dla­cze­go im się na śmiech zbie­ra­ło…

Gdy bo­wiem mi­nę­ły mie­sią­ce mio­do­we, któ­re na­wet go­ry­czy smak cierp­ki od­bie­ra­ją, obrzy­dził so­bie pan Woj­ciech wkrót­ce cią­głe uty­ski­wa­nia na „gwałt,” za­da­wa­ny ja­ko­by płci sła­bej przez sil­ną, na „nie­wol­nic­two ko­biet.”

On pra­co­wał od świ­tu do nocy, po­spo­łu z ro­bot­ni­kiem i by­dlę­ciem. La­tem, pod­czas żniw, było jesz­cze sza­ro, kie­dy do­sia­dał kasz­tan­ka, a gdy z nie­go scho­dził zmę­czo­ny, brud­ny, opa­lo­ny, ga­sło już słoń­ce za sto­do­ła­mi.

Zimą pil­no­wał młoc­ki, ła­ził za ludź­mi, ła­tał bu­dyn­ki, jeź­dził do mia­sta za in­te­re­sa­mi, tłukł się po dziu­ra­wych most­kach i po wy­bo­jach dróg, uja­dał się z kup­ca­mi, bro­niąc każ­de­go gro­sza, aby star­czy­ło na po­trze­by domu i opę­dze­nie go­spo­dar­stwa.

Za trud ca­łe­go dnia spo­ty­ka­ły go wie­czo­rem wy­mów­ki: że nie bie­rze dość udzia­łu w ru­chu umy­sło­wym kra­ju.

Za­ba­wiał­by się on chęt­nie lek­tu­rą, lu­bił na­wet ro­man­se, ale kie­dy? I nie­dzie­le miał za­ję­te wy­pła­tą lu­dzi. Gdy urwał obo­wiąz­kom po­wsze­dnim tro­chę cza­su, wów­czas po­grą­żał się z przy­jem­no­ścią w dzien­ni­ku, cie­ka­wy no­win ze świa­ta. Z je­sie­nią, pod­czas dłuż­szych wie­czo­rów, czy­ty­wał żo­nie gło­śno świe­że po­wie­ści i po­waż­niej­sze ar­ty­ku­ły, po­miesz­cza­ne w ty­go­dni­kach.

Było to pani Olim­pii za­ma­ło. Ona żą­da­ła od męża, aby prze­pę­dzał mie­sią­ce zi­mo­we w War­sza­wie, by­wał na od­czy­tach i ze­bra­niach li­te­rac­kich, aby się kształ­cił, roz­wi­jał, jak się wy­ra­ża­ła. A kie­dy jej pan Woj­ciech prze­kła­dał, że nie moż­na opusz­czać wio­ski, je­że­li się chce mieć nad gło­wą aż do śmier­ci dach wła­sny, wte­dy za­czy­na­ły się skar­gi na nie­wol­nic­two ko­bie­ty.

– Nie­wol­nic­two? Któż to wła­ści­wie jest tym nie­wol­ni­kiem? – za­wo­łał raz pan Woj­ciech znie­cier­pli­wio­ny. – Czy ja, któ­re­go pra­ca uwią­za­ła na łań­cu­chu, jak psa po­dwó­rzo­we­go, któ­ry usy­piam dość czę­sto na ko­niu ze znu­że­nia, czy ty, co nie po­trze­bu­jesz bu­ci­ka za­mo­czyć, bo zro­bi za cie­bie wszyst­ko służ­ba i moja za­bie­gli­wość. Na­wet dziec­ka nie kar­misz, cho­ciaż pra­wisz tyle o wpły­wie dzie­dzicz­no­ści!

Od tego wy­bu­chu zmie­ni­ło się po­ło­że­nie we dwo­rze ostro­budz­kim. Pan Woj­ciech, od­daw­szy na uży­tek żony do­cho­dy z ogro­du, dro­biu, na­bia­łu i nie­ro­ga­ci­zny, nie mie­szał się wię­cej do jej gu­stów. Nie mó­wił nic, gdy spro­wa­dza­ła całe góry ksią­żek i cza­so­pism, nie opie­rał się od­świe­że­niu i przy­stro­je­niu domu i urzą­dze­niu par­ku. Da­wał na wszyst­ko, do­pó­ki były pie­nią­dze w ka­sie, ale nie zno­sił już żad­nych skarg i la­men­tów.

Pani Olim­pia, nu­dząc się śmier­tel­nie na wsi, nie ma­jąc ni­ko­go obok sie­bie, z kim­by się "mo­gła po­dzie­lić my­śla­mi," by­wa­ła dużo w oko­li­cy. Zna­lazł się też ry­chło ja­kiś po­cie­szy­ciel "za­po­zna­nej, nie­szczę­śli­wej ofia­ry bru­tal­ne­go hrecz­ko­sie­ja," któ­ry chciał wy­zy­skać "mo­ment psy­cho­lo­gicz­ny," ale za­nim się lo­we­las pro­win­cy­onal­ny zdo­był na od­wa­gę, już się o jego za­mia­rach pan Woj­ciech do­wie­dział i tak się z nim gdzieś w ką­cie uczci­wie roz­pra­wił, że ga­szek stra­cił ocho­tę amo­rów na czas dłu­gi.

Pan Woj­ciech nie wy­ma­wiał żo­nie lek­ko­myśl­no­ści. Śle­dził tyl­ko od­tąd jej kro­ki uważ­nie, jeż­dżąc z nią wszę­dzie.

„Nie­wol­ni­ca” ro­ni­ła łzy ci­che, sa­mot­ne, ku zło­śli­wej ucie­sze ma­tek rodu Ostro­budz­kich, któ­re po­słu­gi­wa­ły się nie­gdyś pła­czem w ce­lach in­nych, prak­tycz­niej szych.

I by­ła­by się wrze­ko­ma zra­zu pod­dan­ka sta­ła w isto­cie po­wol­nem na­rzę­dziem w ręku męża, nie lu­bią­ce­go, aby z nie­go drwio­no, gdy­by jej śmierć nie była wy­zwo­li­ła.

Pan Woj­ciech, prze­zię­biw­szy się przy pil­no­wa­niu młoc­ki, umarł, zo­sta­wia­jąc na opie­ce star­sze­go bra­ta żonę, siedm­na­sto­let­nią cór­kę i ma­ją­tek, nie ob­cią­żo­ny żad­nym dłu­giem. Jak wziął po ojcu wieś czy­stą, tak prze­ka­zał ją wła­sne­mu dziec­ku bez gro­sza zo­bo­wią­zań.

Le­d­wie za­mil­kły dzwo­ny, że­gna­ją­ce nie­bosz­czy­ka na dro­gę ostat­nią, kie­dy so­bie pani Olim­pia przy­po­mnia­ła, iż „się jej jesz­cze dużo od ży­cia na­le­ży.” Więc za­braw­szy cór­kę i wszyst­kie pie­nią­dze, któ­re za­sta­ła w ka­sie, wy­ru­szy­ła w ob­jazd po Eu­ro­pie.

W pierw­szym roku od­bie­rał pan Sta­ni­sław Ostro­budz­ki, brat nie­bosz­czy­ka, li­sty od bra­to­wej, to z We­ne­cyi, to z Rzy­mu, to z Pa­ry­ża. W dru­gim do­nio­sła mu, że za­miesz­ka przez lat trzy w Zu­ry­chu, gdzie ona sama bę­dzie uczęsz­cza­ła na fi­lo­zo­fię, Zo­sia zaś na przy­ro­dę.

Dziś, ukoń­czyw­szy stu­dya, wra­ca­ły pa­nie do za­gro­dy ro­dzin­nej, ozdo­bio­ne dy­plo­ma­mi ba­ka­ła­rzów. Sta­ry dwór miał uj­rzeć po raz pierw­szy od cza­su, jak przy­siadł wśród błot łę­czyc­kich, gło­wy uczo­ne – i to nie­wie­ście.

Po­god­ny wie­czór czerw­co­wy ob­wi­jał po­wo­li przej­rzy­ste­mi mro­ka­mi drze­wa i cha­ty. Otwie­ra­ły się kie­li­chy bzów i ja­śmi­nów, od­dy­cha­ły tra­wy i zbo­ża, roz­sie­wa­jąc wo­ko­ło woń świe­żo­ści, zdro­wia.

Dwór ostro­budz­ki, dłu­gi, ni­ski, po­kry­ty czer­wo­nym da­chem, roz­sze­rzo­ny z przo­du oszklo­ną we­ren­dą, bia­ły, czy­sty, to­nął cały w wień­cu zie­le­ni. Z tyłu roz­cią­gał się za nim park an­giel­ski, z fron­tu ota­cza­ły go z obu stron klom­by gę­stych krze­wów, roz­sa­dzo­nych w pół­ko­le.

Na ka­mien­nych stop­niach gan­ku stał pan Sta­ni­sław Ostro­budz­ki, męż­czy­zna do­bre­go wzro­stu, trzy­ma­ją­cy się pro­sto mimo si­we­go wąsa, któ­ry od­bi­jał na tle czer­stwej, ża­ra­mi słoń­ca wio­sen­ne­go opa­lo­nej twa­rzy. Ubra­ny w czap­kę z dasz­kiem, w krót­ką kurt­kę z gra­na­to­we­go suk­na i w dłu­gie la­kie­ro­wa­ne buty, pa­trzył z pod krza­cza­stych brwi uważ­nie w stro­nę bra­my wjaz­do­wej, po za któ­rą bie­li­ła się szo­sa, pro­wa­dzą­ca do Łę­czy­cy.

– Po­win­ny już być – mruk­nął. – O któ­rejż to sta­je po­ciąg w Kut­nie, pa­nie Wo­ral­ski?

– Mó­wi­li, że o trze­ciej, pa­nie dzie­dzi­cu – od­parł ni­ski, krę­py sta­ru­szek, trzy­ma­ją­cy w ręku duży pęk klu­czów.

– Po­win­ny już być – po­wtó­rzył Ostro­budz­ki pół­gło­sem.

Po chwi­li do­dał:

– Chy­ba jaki wy­pa­dek…

– A cóż­by tam pa­nie mo­gło spo­tkać? Szo­sa, jak stół, dzień ja­sny, a To­mek po­wo­zi. Za­ba­wi­ły się pew­no tro­chę w mie­ście.

– Czy pan nie za­po­mniał po­słać fur­man­ki pod rze­czy?

– A jak­że! Po­czwór­na ka­re­ta po­szła po pa­nie, a Ja­siek z siw­ka­mi dru­giej for­nal­ki pod wa­liz­ki.

Za­mil­kli i spoj­rze­li obaj rów­no­cze­śnie na bity go­ści­niec, na któ­rym za­ma­ja­czył w dali ja­kiś po­wóz.

– To nie do nas – ode­zwał się Wo­ral­ski. – Skrę­ca na pra­wo.

Pan Ostro­budz­ki pod­niósł rękę do wąsa i tar­gnął go nie­cier­pli­wie.

– Baby mu­szą za­wsze ma­ru­dzić – wy­rzekł. Sta­ru­szek, trzy­ma­ją­cy się do­tąd o kil­ka kro­ków od scho­dów, zbli­żył się te­raz i ode­zwał się po krót­kiem wa­ha­niu:

– Z prze­pro­sze­niem pana dzie­dzi­ca, ale w mie­ście mó­wił mi pi­sarz z ma­gi­stra­tu, że na­sze pa­nie cho­dzi­ły za gra­ni­cą pono do ja­kichś szkół uczo­nych. Chy­ba to plot­ki, pa­nie dzie­dzi­cu?

– A cho­dzi­ły, cho­dzi­ły! – od­parł Ostro­budz­ki.

– I pani dzie­dzicz­ka tak­że?

– I pani dzie­dzicz­ka.

Wo­ral­ski ki­wał gło­wą, jak­by mu ta wia­do­mość w mó­zgu za­cię­ży­ła.

– I uczy­ły się? – za­py­tał znów po chwi­li.

– A uczy­ły.

– A cze­go też, pro­szę pana dzie­dzi­ca?

– Sa­mych mą­drych rze­czy, mój Wo­ral­ski. Pani dzie­dzicz­ka chcia­ła się ko­niecz­nie do­wie­dzieć, czy czło­wiek nie może być mą­drzej­szym od Pana Boga.

– O mój Jezu! – za­wo­łał Wo­ral­ski. – Jak też to pan dzie­dzic lubi żar­to­wać z głu­pie­go czło­wie­ka!

– Wca­le nie żar­tu­ję, mój Wo­ral­ski – mó­wił Ostro­budz­ki, któ­re­mu py­ta­nia eko­no­ma nie spra­wia­ły wi­docz­nie przy­jem­no­ści, bo od­po­wia­dał na nie opry­skli­wie. – Te­raz lu­dzie tacy pysz­ni, że chcie­li­by się obyć bez Pana Boga. A pan­na Zo­fia, to ła­pa­ła w tych za – mor­skich szko­łach żaby, odzie­ra­ła je ze skó­ry i roz­pi­na­ła na de­secz­kach.

Eko­nom za­śmiał się zci­cha.

– E, e, co też to pan dzie­dzic…

Chciał po­wie­dzieć: "wy­ga­du­je" – ale się po­miar­ko­wał.

– Taka ład­na pa­nien­ka-by żaby ła­pa­ła – mruk­nął tyl­ko, po­ru­sza­jąc gło­wą z nie­do­wie­rza­niem.

Wtem za­dud­nił na szo­sie głu­chy ło­skot po­wo­zu, uno­szo­ne­go rów­no przez do­bre ko­nie. Uszy wie­śnia­ków, przy­wy­kłe do roz­po­zna­wa­nia róż­nych tur­ko­tów, na­słu­chi­wa­ły przez chwi­lę.

– Jadą! – za­wo­łał pan Ostro­budz­ki. – To na­sze ko­nie.

– A na­sze! – za­wo­łał Wo­ral­ski i za­czął na so­bie po­pra­wiać ubra­nie.

W mia­rę, jak się ka­re­ta zbli­ża­ła, rósł nie­po­kój eko­no­ma. To wąsa skub­nął, to czap­kę z le­wej stro­ny czasz­ki na pra­wą prze­su­nął, to szarp­nął za gu­zik ka­po­ty.

Spo­strzegł ru­chy ner­wo­we sta­rusz­ka pan Ostro­budz­ki.

– Bo­isz się sta­ry?– ode­zwał się gło­sem ła­god­niej­szym, niż do­tąd.

– Bo to, pro­szę pana dzie­dzi­ca…

Eko­nom krę­cił szy­ją, jak gdy­by mu mięk­ki koł­nie­rzyk nie­kroch­ma­lo­nej ko­szu­li za­wa­dzał.

– Nie bój się – mó­wił dzie­dzic – Gdy­byś się oka­zał za­głu­pim dla tych mą­drych pań, to przyj­dziesz do mnie na Wolę. Za­wsze się tam znaj­dzie ka­wa­łek chle­ba i cie­pły kąt dla sta­re­go słu­gi.

Wo­ral­ski chciał ująć rękę pana, ale ten usu­nął ją szyb­ko.

– No, no – mruk­nął. – Prze­cież my nie dzi­siej­si… Po­wóz był już we wsi. Za chwi­lę wpadł w sze­ro­ko otwo­rzo­ną bra­mę za­jaz­du, okrą­żył zręcz­nie klom­by krze­wów i za­trzy­mał się przed we­ren­dą.

Pan Ostro­budz­ki przy­sko­czył do drzwi­czek ka­re­ty z ży­wo­ścią mło­dzień­ca, ode­mknął je szyb­ko i za­wo­ław­szy: "Zoch­na!" – ujął w ob­ję­cia po­stać nie­wie­ścią, któ­ra po­sta­wi­ła pierw­sza ko­niec la­kie­ro­wa­ne­go bu­ci­ka na stop­niu.

– Zoch­na! – po­wtó­rzył gło­sem, w któ­rym drża­ły mięk­kie tony szcze­re­go uczu­cia i przy­gar­nął do sze­ro­kiej pier­si gło­wę sy­no­wi­cy.

Ona za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję, nie bro­niąc się jego uści­skom.

Za pan­ną Zo­fią Ostro­budz­ką wy­sia­dła z po­wo­zu wy­so­ka, szczu­pła dama, ubra­na w je­dwab­ny po­pie­la­ty płaszcz po­dróż­ny.

– Wi­tam pana bra­ta – ode­zwa­ła się, wy­cią­ga­jąc do Ostro­budz­kie­go rękę.

– Wi­tam pa­nią bra­to­wą – od­parł sta­rzec i po­chy­lił się, aże­by do­tknąć usta­mi duń­skiej rę­ka­wicz­ki pani Olim­pii.

Po­daw­szy ra­mię bra­to­wej, wpro­wa­dził ją po schod­kach do ob­szer­ne­go przed­po­ko­ju, gdzie lo­kaj ode­brał wierzch­nie ubra­nie od przy­by­łych.

– Pa­nie pew­no głod­ne z dro­gi? – mó­wił Ostro­budz­ki, po­ma­ga­jąc słu­żą­ce­mu. – Prze­pra­szam, że przy­po­mi­nam tak od­ra­zu po­trze­by po­spo­li­te, ale wiem z do­świad­cze­nia oso­bi­ste­go, iż żo­łą­dek nie bywa uprzej­my. Her­ba­ta cze­ka na pa­nie.

Gdy prze­szli na lewo do ob­szer­nej sali, któ­rej śro­dek zaj­mo­wał duży stół dę­bo­wy, po­chwy­cił stryj jed­ną ręką ra­mię sy­no­wi­cy, a dru­gą ujął ją za bro­dę.

– Niech ci się przy świe­tle przy­pa­trzę – wy­rzekł. – Uro­słaś, zmęż­nia­łaś, wy­ład­nia­łaś. Wy­ka­pa­na z cie­bie Ostro­budz­ka, żywy por­tret ojca!

Pan­na Ostro­budz­ka przy­po­mi­na­ła rze­czy­wi­ście wą­sa­tych szlach­ci­ców, roz­wie­szo­nych na ścia­nach po­ko­ju. Wy­so­ka, wy­smu­kła, wcię­ta w pa­sie, z peł­nym biu­stem, mia­ła okrą­głą gło­wę sar­mac­ką, po­kry­tą buj­nym wło­sem, bar­wy doj­rza­łe­go zbo­ża. Z tej twa­rzy świe­żej, bia­łej, oży­wio­nej parą si­wych oczu, try­ska­ły mło­dość i zdro­wie.

– I ty je­steś ba­ka­ła­rzem, ty? – za­wo­łał stryj, obej­rzaw­szy sy­no­wi­cę ze wszyst­kich stron. – Dziew­czy­no, czy to praw­da?

– Praw­da, stryj­ku, praw­da! – od­par­ła pan­na, za­śmiaw­szy się we­so­ło. – Po­ka­żę stryj­ko­wi ju­tro dy­plom.

– I te żaby, coś je na de­secz­kach mę­czy­ła?

– I te żaby, stry­ju.

– Ależ Zo­siu, pre­pa­ra­ty na­uko­we! – ode­zwał się od sto­łu głos ostry, su­chy.

Pan Ostro­budz­ki od­wró­cił się szyb­ko, spoj­rzał i po­chy­lił gło­wę, aby ukryć uśmiech, któ­ry wi­dok bra­to­wej na usta jego wy­wo­łał.

Sie­dzia­ła sztyw­na, w sza­rej suk­ni po­dróż­nej, z cza­pecz­ką ma­ry­nar­ską na roz­rzu­co­nych, po mę­sku ostrzy­żo­nych wło­sach, ze zło­te­mi bi­no­kla­mi na dłu­gim, spi­cza­stym no­sie. Kurz dro­gi, zmie­szaw­szy się z pu­drem, na­ło­żo­nym gru­bo na chu­dą twarz, wy­two­rzył ja­kiś brud­ny cień, nie pod­no­szą­cy wca­le ko­lo­ry­tu przy­wię­dłej cery.

– Czu­pi­ra­dło – mó­wi­ły zdzi­wio­ne i roz­ba­wio­ne rów­no­cze­śnie oczy Ostro­budz­kie­go.

– Prze­pra­szam, pre­pa­ra­ty! – wy­rzekł po­waż­nie, chić mu się usta śmia­ły. – Pro­szę wy­ba­czyć wie­śnia­ko­wi, że nie umie się po­praw­nie wy­ra­żać. Więc pre­pa­ra­ty? A bra­to­wa, czy ro­bi­ła tak­że pre­pa­ra­ty?

Pani Olim­pia po­pra­wi­ła bi­no­kle pal­ca­mi dłu­giej, wy­schłej ręki.

– Pi­sa­łam prze­cież panu, że cho­dzi­łam na wy­kła­dy fi­lo­zo­fii – od­po­wie­dzia­ła. – Fi­lo­zo­fo­wie nie zaj­mu­ją się pre­pa­ra­ta­mi. Ich ma­te­ry­ałem są idee, uogól­nie­nia.

– Aha! idee, uogól­nie­nia! Prze­pra­szam, prze­pra­szam… Ale te­raz daj­my po­kój pre­pa­ra­tom i uogól­nie­niom, a za­bierz­my się do kła­pa­ków, któ­re wczo­raj sam na bło­tach upo­lo­wa­łem, aby mo­jej Zo­ś­ce le­piej sma­ko­wa­ły.

Wy­rze­kł­szy to, za­jął pan Ostro­budz­ki miej­sce obok sy­no­wi­cy i na­ło­żył so­bie na ta­lerz po­ło­wę dzi­kiej kacz­ki.

– Pań­stwo na wsi lu­bi­cie za­wsze do­bre ką­ski – ode­zwa­ła się po chwi­li pani Olim­pia, ze­sznu­ro­waw­szy wą­skie, bla­de usta do uśmie­chu szy­der­skie­go.

– Ma się ro­zu­mieć, że lu­bi­my – mó­wił Ostro­budz­ki, za­ja­da­jąc z ape­ty­tem. – Zmia­ta­my wszyst­ko z pół­mi­sków, co Pan Bóg dał i żą­da­my od każ­de­go, aby nie fu­sze­ro­wał, bo po kar­ku. Ale, jak wi­dzę, to nie ode­bra­ły i pani bra­to­wej owe uogól­nie­nia zna­jo­mo­ści lep­szych czę­ści kacz­ki i nie ze­psu­ły wca­le ape­ty­ci­ku?

Pani Olim­pia rzu­ci­ła szwa­gro­wi z po za szkieł spoj­rze­nie nie­chęt­ne, na któ­re on od­po­wie­dział uśmie­chem lek­ce­wa­żą­cym.

To spoj­rze­nie i ten uśmiech rzu­ci­ły świa­tło ja­skra­we na sto­su­nek, jaki łą­czył bra­to­wę ze szwa­grem: nie lu­bi­li się.

Przez ja­kiś czas trwa­ło przy­kre mil­cze­nie. Do­pie­ro, gdy lo­kaj, ze­braw­szy ta­le­rze, po­dał her­ba­tę, świe­cę i pa­pie­ro­sy, od­wró­cił się Ostro­budz­ki do sy­no­wi­cy i wy­rzekł:

– Mam na­dzie­ję, że urzą­dzi­my ci nie­dłu­go we­se­li­sko. Chciał­bym cię wi­dzieć przed śmier­cią w do­brem ręku.

Pani Olim­pia po­pra­wi­ła się na krze­śle i wy­pu­ściw­szy z ust gę­sty kłąb dymu, od­po­wie­dzia­ła za cór­kę, pod­kre­śla­jąc każ­de sło­wo spoj­rze­nia­mi kłu­ją­ce­mi:

– Przedew­szyst­kiem po­zo­sta­je Zo­sia do­tąd w ręku naj­lep­szem, bo mat­ki, a po­tem, nie na­le­ży ona wca­le do owych ko­biet po­spo­li­tych, któ­re uwa­ża­ją mał­żeń­stwo za ko­niecz­ność. Nie na to piła z kry­ni­cy wie­dzy, aby mia­ła się urzą­dzić w ży­ciu, jak pierw­sza lep­sza gą­ska z wa­szych tak zwa­nych bia­łych dwor­ków.

– A jed­nak ży­cie ro­dzin­ne jest ce­lem ko­bie­ty – wtrą­cił Ostro­budz­ki.

– For­muł­kę tę wy­my­śli­li męż­czyź­ni, bo im była po­trzeb­na – mó­wi­ła pani Olim­pia da­lej. – Z chwi­lą jed­nak, gdy ko­bie­ta zro­zu­mia­ła, że i ona ma pra­wo być czło­wie­kiem, tak samo, jak męż­czy­zna, gdy prze­sta­ła być rze­czą, nie­wol­ni­cą, z tą chwi­lą upa­dły wszyst­kie dok­try­ny, wy­my­ślo­ne przez was, do­mnie­ma­ni pa­no­wie i wład­cy zie­mi.

– Więc cóż bra­to­wa do­bro­dziej­ka ra­dzi po­sta­wić na miej­scu mał­żeń­stwa? – za­py­tał Ostro­budz­ki.

– Nic nie sta­wiam. Żą­dam tyl­ko dla ko­bie­ty zu­peł­nej swo­bo­dy. Niech robi, co jej po­trze­bom i upodo­ba­niom od­po­wia­da.

– Choć­by na­wet?…

Ostro­budz­ki nie do­koń­czył my­śli, spoj­rzaw­szy na sy­no­wi­cę.

– Choć­by na­wet – do­snu­ła za nie­go pani Olim­pia – tak zwa­ny sto­su­nek grzesz­ny tym upodo­ba­niom od­po­wia­dał. Grzesz­ny? Za­baw­ne! Grzesz­ny tyl­ko dla nas, bo wam wol­no wszyst­ko! Niech się pan nie krę­pu­je obec­no­ścią Zosi – do­da­ła, spo­strze­gł­szy nie­po­kój szwa­gra. – Cór­ka moja uczy­ła się dużo, na­uka zaś nie zna fał­szy­wych ru­mień­ców i ba­nal­nej wsty­dli­wo­ści. Sły­sza­ła ona inne rze­czy w au­lach uni­wer­sy­tec­kich i wi­dzi pan, że zdro­wiu jej by­najm­niej nie za­szko­dzi­ły.

– Cóż ty na to, Zoch­no? – za­py­tał Ostro­budz­ki, pa­trząc uważ­nie w twarz sy­no­wi­cy.

– Po­dzie­lam zu­peł­nie zda­nie mamy – od­po­wie­dzia­ła pan­na bez na­my­słu.

– I nie za­ru­mie­ni­łaś się na wy­kła­dach ani razu?

– Z po­cząt­ku ro­bi­ła na mnie swo­bo­da sło­wa przy­kre wra­że­nie, nie prze­czę, ale wkrót­ce przy­wy­kłam do niej. Kto chce dużo wie­dzieć, nie może się ni­cze­mu dzi­wić. Mi­nę­ły już cza­sy, kie­dy naj­więk­szą za­le­ta pan­ny był tak zwa­ny puch dzie­wi­czo­ści.

– A jed­nak był ten puch dzie­wi­czo­ści pod­wa­li­ną cnót do­mo­wych – wy­rzekł Ostro­budz­ki po­waż­nie.

– Stry­jek jest jesz­cze za pu­chem dzie­wi­czo­ści – za­wo­ła­ła pan­na, ro­ze­śmiaw­szy się pu­sto. – Za pu­chem dzie­wi­czo­ści, za pu­chem…

– Puch dzie­wi­czo­ści! – wtó­ro­wa­ła jej pani Olim­pia – puch, puch…

Ba­wi­ły się wiel­ce tym pu­chem.

Oczy star­ca prze­cho­dzi­ły z mat­ki na cór­kę, zdzi­wio­ne, smut­ne. Ręka jego pod­no­si­ła się do wąsa, a po­mię­dzy si­we­mi brwia­mi za­ry­so­wa­ła się głę­bo­ka zmarszcz­ka.

– Za­wcze­śnie umarł pan Woj­ciech – mruk­nął i pod­niósł się z krze­sła.

– Niech się stry­jek za­raz nie gnie­wa! – za­wo­ła­ła pan­na Zo­fia, zry­wa­jąc się tak­że. – Prze­ro­bi­my po­wo­li stryj­ka, ale pro­szę się tak brzyd­ko nie marsz­czyć.

Za­rzu­ci­ła stry­jo­wi ręce na szy­ję, wspię­ła się na pal­cach i po­ca­ło­wa­ła go w czo­ło.

– O! cią­gle ten mars! – mó­wi­ła. – Już wyj­dę za mąż, wyj­dę, wyj­dę, tro­chę póź­niej, gdy mi się owe żaby sprzy­krzą; tyl­ko niech się stry­jek uśmiech­nie.

Ostro­budz­ki ob­rzu­cił dziew­czy­nę spoj­rze­niem, z któ­re­go biła łuna przy­wią­za­nia.

– I ty mó­wisz ta­kie dziw­ne rze­czy, ty, ty? – wy­rzekł. – To nie ty, to ktoś inny mówi przez two­ją bu­zię. Ale te­raz, do­bra­noc pa­niom. Zdro­żo­ne je­ste­ście, po­trze­bu­je­cie spo­czyn­ku, a i moje sta­re ko­ści pro­szą się o ma­te­rac. Tłu­kły się dziś przez cały dzień na ko­niu. Będę ju­tro w Ostro­bud­kach pod wie­czór, aby zło­żyć ra­chun­ki z opie­ki. Po­ga­da­my, o czem trze­ba. Do­brej nocy pa­niom ży­czę i snów przy­jem­nych pod wła­snym du­chem.

– Mnie przy­śni się z pew­no­ścią ład­ny chło­piec, z du­że­mi wą­sa­mi. Zo­ba­czy stry­jek! Taki tęgi, opa­lo­ny, czer­wo­ny szlach­cic. Opo­wiem ju­tro stryj­ko­wi, jak było.

Siwe oczy pan­ny śmia­ły się ze swa­wo­lą dziec­ka.

Pan Ostro­budz­ki uści­snął ją, bra­to­wę po­że­gnał ukło­nem i wy­szedł.

Przed dwo­rem cze­kał na nie­go Wo­ral­ski, trzy­ma­ją­cy ko­nia za uzdę.

– Jak­że tam, pa­nie dzie­dzi­cu? – za­py­tał zci­cha.

– A no, zo­ba­czy­my. Pa­mię­taj, sta­ry, że Wola o mie­dzę – mruk­nął Ostro­budz­ki, do­sia­da­jąc wierz­chow­ca.

Po­gła­skał kasz­tan­ka ręką, po szyi i ru­szył cwa­łem z miej­sca. Eko­nom zro­bił za nim znak krzy­ża świę­te­go.

Dzi­wi­ło się sta­re szkap­sko ude­rze­niom, któ­re jego bo­kom ob­ca­sy jeźdz­ca za­da­wa­ły. Daw­no już tego nie było.

Co mu się sta­ło? – me­dy­to­wał wy­ran­że­ro­wa­ny ogier, pę­dząc dro­gą po­mię­dzy dwo­ma rzę­da­mi czar­nych chat, ry­su­ją­cych się wy­raź­nie na tle ja­snej nocy. – Zwy­kle za­rzu­ca mi cu­gle na kark, po­zwa­la wlec się noga za nogą po po­lach, nie gnie­wa się na­wet, gdy cza­sem łeb po­chy­lę i skub­nę tro­chę tra­wy. A dziś? Osza­lał… Bo­dzie i bo­dzie, jak­by sta­re ko­ści moje po­sia­da­ły jesz­cze ela­stycz­ność mło­do­ści. Po­cze­kaj!

Kasz­ta­nek, prze­bie­ga­jąc koło cmen­ta­rza, udał, że się prze­ra­ził; spiąw­szy się tro­chę na tyl­nych no­gach, po­tem rzu­cił się w bok.

– No, no, sta­ry, nie bry­kaj! – mruk­nął Ostro­budz­ki, po­wstrzy­mu­jąc ko­nia.

Gwał­tow­ny ruch ostu­dził gniew, któ­ry w jego ser­cu sło­wa pani Olim­pii roz­nie­ci­ły. Po­kle­paw­szy wierz­chow­ca po szyi, po­su­wał się wol­no wy­so­ką gro­blą, pro­wa­dzą­cą do Woli.

– Za­wcze­śnie umarł – mó­wił do sie­bie pół­gło­sem. – Trze­ba ją czem­prę­dzej wy­dać za mąż, aby jej to czu­pi­ra­dło nie ze­psu­ło do resz­ty w gło­wie. Kocz­ko­don!

Znów ści­snął ogie­ra ko­la­na­mi i po­draż­nił jego boki ob­ca­sa­mi. Szkap­sko po­le­cia­ło, nie pró­bu­jąc już po raz dru­gi bun­tu.

– Kocz­ko­don! – po­wta­rzał Ostro­budz­ki, zgrzy­ta­jąc zę­ba­mi i na­gląc ko­nia do po­śpie­chu.

Kasz­ta­nek cier­piał za mą­drość pani Olim­pii.

Wolę od­dzie­la­ły od Ostro­bu­dek za­le­d­wie trzy wior­sty. Po­ło­żo­na tak samo, jak one, wśród łąk, na kę­pie su­che­go pia­sku, wieś pana Sta­ni­sła­wa świe­ci­ła zda­le­ka bia­łe­mi, mu­ro­wa­ne­mi bu­dyn­ka­mi i czwo­ra­ka­mi.

Kie­dy się sta­ry szlach­cic za­trzy­mał przed dwo­rem, po­dob­nym zu­peł­nie do re­zy­den­cyi nie­bosz­czy­ka bra­ta, zbli­ży­ły się od stro­ny dzie­dziń­ca szyb­ko cięż­kie kro­ki stró­ża.

– Po­wiesz An­drze­jo­wi, żeby za­ło­żył ju­tro parę gnia­dych do wo­lan­ta i za­je­chał o dzie­sią­tej.

– Słu­cham, ja­śnie pa­nie – mruk­nął stróż i ode­brał ko­nia.

W otwar­tych drzwiach domu cze­kał na pana siwy, mały czło­wie­czek, trzy­ma­ją­cy nad gło­wą za­pa­lo­ną świe­cę.

– Czy nic no­we­go nie za­szło? – za­py­tał Ostro­budz­ki, prze­cho­dząc na pra­wą stro­nę dwo­ru.

– A coby tam mia­ło zajść? U nas wszyst­ko, jak w ze­gar­ku – od­parł lo­kaj.

– Za­wsze tyle ga­dasz! – wy­rzekł pan, do­tarł­szy do po­ko­ju sy­pial­ne­go.

Słu­ga spoj­rzał na chle­bo­daw­cę z pod gę­stych brwi.

– Musi, że się dzie­dzicz­ka ostro­budz­ka ja­śnie panu nie po­do­ba­ła, albo co – mó­wił, roz­bie­ra­jąc łóż­ko.

– A to­bie co do tego? – fuk­nął Ostro­budz­ki.

– A no, nic. Tyl­ko, że z nie­bosz­czy­kiem pa­nem Woj­cie­chem ba­wi­łem się, by­wa­ło, w ogro­dzie w pia­sku, a pan­nę Zo­fię to no­si­łem na ręku.

Za­mil­kli obaj, pan i słu­ga.

Pan roz­pi­nał po­wo­li ubra­nie, szep­cząc mo­dli­twę wie­czor­ną, słu­ga od­bie­rał kra­wat, kurt­kę, ka­mi­zel­kę, spo­glą­da­jąc na pana z pod czo­ła.

Kie­dy Ostro­budz­ki przy­siadł na łóż­ku i po­dał nogę do zdję­cia obu­wia, ode­zwał się lo­kaj:

– Mógł­by też pan brać na wie­czór cie­plej­szy przy­odzie­wek. Na co to wszyst­ko wisi w sza­fie? Było kie­dyś, że mie­li­śmy lat trzy­dzie­ści.

– Do­bra­noc ci, Woj­cie­chu, do­bra­noc! – wy­rzekł Ostro­budz­ki gło­sem mięk­kim. – Ju­tro jadę do Za­le­sia.

– Do­brych my­śli mo­je­mu panu ży­czę! – wy­rzekł słu­ga i wy­szedł z po­ko­ju.II.

O czte­ry wior­sty od Woli i Ostro­bu­dek, two­rząc z nie­mi trój­kąt, roz­ło­ży­ła się w ob­szer­nej do­li­nie, od­cię­ta od błot la­skiem ol­szo­wym, duża wieś, rzu­ca­ją­ca się zda­le­ka w oczy re­zy­den­cyą, wy­sta­wio­ną na pa­gór­ku.

Nie był to dwór w zwy­kłem ro­zu­mie­niu. Dom mu­ro­wa­ny, osa­dzo­ny na wy­so­kich pod­wa­li­nach, z przy­bu­dów­ką, pię­tro­wy w po­środ­ku, po­kry­ty da­chem cy­no­wym, ro­bił wra­że­nie pa­ła­cy­ku. Oto­czo­ny ze wszyst­kich stron że­la­zne­mi, na zie­lo­no po­ma­lo­wa­ne­mi szta­che­ta­mi, od­su­nię­ty od za­bu­do­wań go­spo­dar­skich, wy­glą­dał, jak wil­la pod­miej­ska, wy­sta­wio­na nie w ce­lach użyt­ku co­dzien­ne­go, lecz dla wy­po­czyn­ku ja­kie­goś wy­god­ni­sia, zmę­czo­ne­go gwa­rem i nie­po­ko­jem sto­li­cy.

Pro­wa­dził do nie­go roz­le­gły za­jazd, na któ­rym ręka ogrod­ni­ka ar­ty­stycz­ne­go roz­rzu­ci­ła klom­by, grzę­dy i grząd­ki, stroj­ne kwia­ta­mi, do­bra­ne­mi ze sma­kiem. Ścież­ki, sta­ran­nie wy­gra­co­wa­ne, świe­ci­ły bia­łym żwi­rem.

Dwa­na­ście stop­ni ka­mien­nych trze­ba było prze­być, aby się zna­leźć pod ko­lum­na­dą, któ­ra za­stę­po­wa­ła ga­nek.

Na tym gan­ku sta­ło na­za­jutrz, w go­dzi­nach ran­nych, dwóch mło­dych lu­dzi, nie li­czą­cych wię­cej nad lat trzy­dzie­ści kil­ka. Je­den z nich wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny sza­tyn, w gra­na­to­wem ubra­niu fla­ne­lo­wem, bez czap­ki na gło­wie, opar­ty ra­mie­niem o fi­lar, słu­chał dru­gie­go, któ­ry mó­wił, po­ma­ga­jąc so­bie ży­we­mi ru­cha­mi rąk i gło­wy:

– Bar­tek chwy­cił znów ka­wał rze­mie­nia ze staj­ni cu­go­wej, a żonę stró­ża przy­dy­ba­łem, jak wy­no­si­ła z kuch­ni ogrom­ną szcza­pę drze­wa. Jeź­li pan dzie­dzic nie zmie­ni roz­po­rzą­dze­nia, to nie dam so­bie z tą ha­ła­strą rady. Krad­ną, jak kra­dli, a śmie­ją mi się w oczy, bo wie­dza, że ich dzie­dzic nie po­zwo­li uka­rać. Na­wet pi­sarz za­nie­dbu­je się w służ­bie. Kie­dy na nie­go fuk­nę, on ska­cze mi do oczu. „To tyl­ko pan taki gor­li­wy! – krzy­czy. – Pan Słot­nic­ki nie żąda, aby czło­wiek ha­ro­wał, jak by­dlę!” – On ha­ru­je!… Żeby czło­wiek miał do śmier­ci ta­kie ha­ro­wa­nie, psia­wia­ra…

Pod­czas kie­dy rząd­ca, ni­ski, krę­py, opa­lo­ny męż­czy­zna, uty­ski­wał w ten spo­sób, oko dzie­dzi­ca za­wi­sło w prze­strze­ni, błą­dząc nad sza­re­mi cha­ta­mi, któ­re tu­li­ły się po­kor­nie do bo­ków pań­skiej re­zy­den­cyi. "Wi­docz­nie nie sły­szał na­rze­kań ofi­cy­ali­sty, gdy się bo­wiem skoń­czy­ły, pod­niósł gło­wę i obej­rzał się nie­przy­tom­nie wo­ko­ło, jak ktoś na­gle ze snu zbu­dzo­ny.

– Pro­si­łem pana tyle razy, pa­nie Cho­dac­ki – ode­zwał się gło­sem zmę­czo­nym – abyś mnie ta­kie­mi dro­bia­zga­mi nie zaj­mo­wał.

– Ze szkód drob­nych po­wsta­ją duże – mruk­nął Cho­dac­ki.

– Wiem o tem, ale wła­śnie dla­te­go mam w panu ro­zum­ne­go i uczci­we­go za­stęp­cę, abyś mnie od tych du­żych strat ochro­nił. Co zaś do owych drob­nych, pa­nie Fran­cisz­ku, to ze­chciej za­wsze o tem pa­mię­tać, że je­stem sam na świe­cie, po­sia­dam dość znacz­ny ma­ją­tek, a po­trze­by oso­bi­ste bar­dzo małe i że so­bie wca­le nie ży­czę, aby z mo­je­go po­wo­du spa­dła choć jed­na łza z oczu wy­dzie­dzi­czo­nych. Oni spo­ży­wa­ją i tak chleb zbyt gorz­ki, bo wal­ka o byt po­wsze­dni nie na­le­ży do po­my­słów przy­jem­nych. Nie ży­czę so­bie, wprost za­bra­niam, wo­dzić się z ludź­mi po są­dach za ka­wa­łek drze­wa lub garść pa­szy. Pro­szę o to!

I jego ciem­no­nie­bie­skie, głę­bo­ko pod Wy­so­kiem czo­łem osa­dzo­ne oczy, po­bie­gły znów w błę­kit­ną prze­strzeń, a na bla­dą, krót­ko przy­strzy­żo­ną bro­dą oto­czo­ną twarz spły­nę­ły cie­nie ci­che­go smut­ku.

Rząd­ca przy­pa­try­wał się dzie­dzi­co­wi z nie­chę­cią. Czer­wo­ny, czer­stwy rol­nik, od lat wie­lu przy­zwy­cza­jo­ny do ener­gicz­ne­go po­stę­po­wa­nia, co so­bie za za­słu­gę po­czy­ty­wał, nie ro­zu­miał zna­cze­nia słów dzie­dzi­ca. Po­dług nie­go, byli owi ubo­dzy próż­nia­ka­mi, któ­rych trze­ba na­pę­dzać cią­gle do ro­bo­ty, albo zło­dzie­ja­mi, któ­rych na­le­ży pil­no­wać, aby nie roz­nie­śli pań­skie­go do­bra na wszyst­kie wia­try. Znał ich prze­cież do­brze. Mło­dość z nimi prze­pę­dził i od­ga­dy­wał każ­dy ich za­miar. Psy­cho­lo­gii ludu uczył się nie z ksią­żek, lecz z do­świad­cze­nia oso­bi­ste­go.

Jed­nak­że… Sko­ro so­bie tego ży­czy… To jego ma­ją­tek…

Wzru­szył ra­mio­na­mi i ze­szedł wol­no po stop­niach scho­dów, uda­jąc się w stro­nę dzie­dziń­ca.

Słot­nic­ki stał jesz­cze przez kil­ka chwil pod ko­lum­na­dą, po­tem prze­tarł ręką oczy i znikł w głę­bi domu.

Z ob­szer­ne­go po­ko­ju wcho­dzi­ło się na pra­wo do ga­bi­ne­tu pana. Nie było tu klu­czy i uździe­nic, ani za­schłych wień­ców ze zbo­ża i pró­bek ziar­na. Na po­sadz­ce, za­kry­tej zu­peł­nie ko­bier­cem, sta­ło na środ­ku, zwró­co­ne do okna, duże biur­ko dę­bo­we, za­ło­żo­ne z obu stron sto­sa­mi bro­szur i cza­so­pism. Całe dwie ścia­ny zaj­mo­wa­ły oszklo­ne sza­fy, z któ­rych wy­glą­da­ły zło­co­ne grzbie­ty opraw­nych ksią­żek.

Do tego po­ko­ju wszedł Słot­nic­ki i usiadł przed biur­kiem w fo­te­lu drew­nia­nym. Wziął pió­ro do ręki i po­chy­lił się nad bia­łą kar­tą zwy­czaj­ne­go pa­pie­ru.

Pi­sał… Pra­co­wał z ta­kiem za­ję­ciem, że nie sły­szał tur­ko­tu po­wo­zu, któ­ry za­trzy­mał się przed gan­kiem. Do­pie­ro, kie­dy ktoś wszedł do po­ko­ju, pod­niósł gło­wę i wstał z po­śpie­chem.

– Są­siad do­bro­dziej! – za­wo­łał, ura­do­wa­ny szcze­rze i uści­snął dłoń go­ścia. – Jak to do­brze, że so­bie pan sa­mot­ni­ka przy­po­mniał. Już na­praw­dę za są­sia­dem tę­sk­ni­łem.

– Mło­de­mu za­wsze bli­żej do sta­re­go, bo ma nogi zdrow­sze – wy­rzekł Ostro­budz­ki, zaj­mu­jąc miej­sce na mięk­kim fo­te­li­ku, usta­wio­nym z prze­ciw­nej stro­ny biur­ka.

– Moja wina, moja wiel­ka, bar­dzo wiel­ka wina, nie prze­czę, ale pro­szę mi nie­dbal­stwo wy­ba­czyć. Znów mnie ten prze­klę­ty sza­tan, co czy­ha w ka­ła­ma­rzu na spo­kój lu­dzi, za kark po­chwy­cił i przy­kuł do ro­bo­ty. Zda­wa­ło mi się, że wy­trzy­mam kil­ka lat bez pi­sa­nia, ale przy­zwy­cza­je­nie ca­łe­go ży­cia jest wi­docz­nie sil­niej­sze od chwi­lo­we­go zmę­cze­nia, czy wstrę­tu, bo grze­bię się od mie­sią­ca w bi­bu­le z nie­cier­pli­wo­ścią mola. Aż się so­bie sa­me­mu dzi­wię. Jak mi po­mysł za­czął świ­dro­wać w mó­zgu, tak też i wy­świ­dro­wał nowe głup­stwo.

Pod­su­nął go­ścio­wi pu­deł­ko z cy­ga­ra­mi.

– Znów pan co ba­zgrze? – za­py­tał Ostro­budz­ki, za­pa­la­jąc liść ha­wań­ski.

– A jak­że – od­parł go­spo­darz. – Ba­zgrzę, sma­ru­ję, gry­zmo­lę, cho­ciaż nie wiem, czy bę­dzie z tego jaki po­ży­tek.

– Pew­no do­sta­nie szlach­ta ja­kie po­rząd­ne sma­ro­wa­nie. Nie­za­rad­na, lek­ko­myśl­na, głu­pia, ma się ro­zu­mieć; wy wszy­scy tak. A pan umie sma­ro­wać, wie­my o tem. Szlach­cic go­tów wresz­cie sam uwie­rzyć, że to praw­da.

Ostro­budz­ki spoj­rzał na go­spo­da­rza życz­li­wie.

– Umie pan, umie – do­dał. – Że­bym ja tak po­tra­fił pió­rem ma­chać, to­bym tym ga­ze­cia­rzom war­szaw­skim do­pie­ro kur­tę wy­ciął! Ale cóż? Bo­zia nie dała ta­len­tu, więc trze­ba uszy po so­bie po­ło­żyć i słu­chać, co mą­drzej­si ga­da­ją.

– Niech się są­siad do­bro­dziej nie oba­wia – mó­wił Słot­nic­ki. – Miecz po­le­mi­sty dzien­ni­kar­skie­go za­wie­si­łem już na koł­ku. Rdze­wie­je on już od lat trzech. Ale cóż u pana sły­chać? Uro­dza­je na Woli do­bre, jak za­wsze?

– Chwa­lić Boga! Nie po­ską­pił Pan Bóg tego roku. Zresz­tą, wszyst­ko po daw­ne­mu, tyl­ko w Ostro­bud­kach zmie­ni­ło się. Pa­nie wró­ci­ły z owych szkół uczo­nych.

– Wró­ci­ły? To bar­dzo do­brze. Bę­dzie oko­li­ca mia­ła nowe a miłe są­siedz­two. Pa­nie Ostro­budz­kie wi­dy­wa­łem w War­sza­wie temu lat czte­ry w sa­lo­nach li­te­rac­kich. Mają to być oso­by bar­dzo wy­kształ­co­ne.

– I jak jesz­cze! Bra­to­wa zja­dła cały ro­zum ludz­ki, a na­wet tro­chę wię­cej – mó­wił Ostro­budz­ki, wy­pusz­cza­jąc z ust gę­sty kłąb dymu.

Słot­nic­ki ro­ze­śmiał się.

– I nie za­cho­ro­wa­ła na nie­straw­ność? – za­py­tał.

– Ale gdzież­tam! Sprząt­nę­ła wczo­raj całą kacz­kę.

– To dziw­ne! Ro­zum bywa wiel­ce nie­straw­ny, cza­sa­mi na­wet tak nie­zdro­wy, że za­bi­ja.

Sło­wa te wy­gło­sił Słot­nic­ki wol­no, od­dzie­la­jąc zgło­skę od zgło­ski.

– Tak, za­bi­ja! – po­wtó­rzył gło­sem ci­chym i wyj­rzał oknem.

Oko jego po­bie­gło znów da­le­ko, aż na skraj wid­no­krę­gu, a usta zło­ży­ły się w gorz­ki uśmiech.

Przez chwi­lę przy­pa­try­wał mu się Ostro­budz­ki ze współ­czu­ciem, a po­tem ode­zwał się:

– Spo­dzie­wam się, że za­sta­nę pana któ­re­go dnia w Ostro­bud­kach. Pa­niom moim na­le­ży się wi­zy­ta od bli­skie­go są­sia­da i daw­ne­go zna­jo­me­go. Są­dzę, że bra­to­wa bę­dzie panu rada. Je­dy­ny pan z ca­łej oko­li­cy może za­jąć tak uczo­ne damy.

Słot­nic­ki uśmiech­nął się.

– Ja, pa­nie! – mó­wił. – Cóż­bym ja ro­bił mię­dzy nie­wia­sta­mi z moją ły­si­ną i z moim pe­sy­mi­zmem?

Po­trzą­snął lek­ko gło­wą.

– Tacy, jak ja, nie ba­wią dam – do­dał.

– Sły­szę cią­gle, że ły­si­na i pe­sy­mizm są dziś bar­dzo mod­ne – wtrą­cił Ostro­budz­ki.

– Ale nie­wy­god­ne. Zresz­tą, je­stem wła­śnie bar­dzo za­ję­ty, a po­tem…

Słot­nic­ki prze­su­nął ręką po wy­peł­złej czasz­ce i cią­gnął da­lej gło­sem stłu­mio­nym:

– Wia­do­mo panu, że mnie lu­dzie strasz­nie zmę­czy­li. Chciał­bym ich na czas dłuż­szy omi­jać. Tak mi do­brze w mo­jej sa­mot­ni.

– Kto wi­dział uprze­dzać się do lu­dzi w tak mło­dym wie­ku – od­parł Ostro­budz­ki. – Świat nie taki zły, jak się panu wy­da­je.

Słot­nic­ki pod­niósł się z krze­sła, prze­szedł się kil­ka razy po ga­bi­ne­cie, po­tem sta­nął przy oknie i mó­wił:

– Nie taki zły? Znam ja go do­sko­na­le, le­piej od pana, mimo mo­ich lat mło­dych, bo by­łem w nich przez dłu­gi czas ro­bot­ni­kiem, a tyl­ko wal­ka o byt po­wsze­dni uczy praw­dy. Oso­by za­moż­ne od ko­ły­ski, nie mogą mieć wy­obra­że­nia o istot­nej na­tu­rze ludz­kiej. Wieś zresz­tą, bliż­sza przy­ro­dzie, więc czyst­sza, szczer­sza i za­spo­ka­ja­ją­ca ła­twiej od mia­sta po­trze­by nie­zbęd­ne, nie ma po­wo­du do pe­sy­mi­zmu. Kto chce po­znać praw­dzi­we­go czło­wie­ka, po­wi­nien mu się przy­pa­trzeć na wiel­kich tar­go­wi­skach pra­cy i roz­kieł­zna­nych na­mięt­no­ści i być sam kół­kiem w fa­bry­ce za­rob­ko­wa­nia. Ale po co ja to panu wszyst­ko mó­wię. Ta­kie po­ję­cia by­wa­ją owo­cem oso­bi­stych do­świad­czeń, któ­rych nie za­stą­pi ża­den wy­kład teo­re­tycz­ny.

– By­ło­by to jed­nak­że dziw­ne – mó­wił Ostro­budz­ki, pod­no­sząc się z fo­te­lu – gdy­by pan od Ostro­bu­dek stro­nił. Taka daw­na zna­jo­mość i ta­kie bli­skie są­siedz­two. Spo­tka­cie się pań­stwo zresz­tą ry­chlej, czy póź­niej, gdzie na dro­dze, albo na gra­ni­cy ma­jąt­ków.

– W isto­cie – rzekł Słot­nic­ki. – Nie wy­pa­da, trze­ba być ko­niecz­nie, na­le­ży zło­żyć ofia­rę "próż­nia­ko­wi," któ­re­mu na imię "for­my to­wa­rzy­skie." Po­ja­dę więc któ­re­go dnia do Ostro­bu­dek. Ale wi­dzę, że się pan już wy­bie­ra. Nie pusz­czę pana przed obia­dem.

– Nie mogę są­sia­do­wi dziś słu­żyć. Bar­dzo pil­ne spra­wy wzy­wa­ją mnie do Łę­czy­cy.

Sie­dząc w po­wo­zie, my­ślał so­bie sta­ry szlach­cic:

– Jacy lu­dzie te­raz dziw­ni; albo prze­wrot­ni, albo nie­szczę­śli­wi…

Był już wie­czór, kie­dy za­ła­twiw­szy się w mie­ście, za­je­chał przed dwór ostro­budz­ki. Gdy wszedł do sal­ki sto­ło­wej, za­stał tam Zo­się, po­chy­lo­ną nad du­żym ko­szem. Zbli­żyw­szy się do sy­no­wi­cy z tyłu, po­ca­ło­wał ją w szy­ję.

– Ostroż­nie, stryj­ku, ostroż­nie! – za­wo­ła­ła pan­na, pod­no­sząc się z ko­lan.

– Albo co?

– Bo to owe żaby, któ­re stryj­ka tak ba­wią – mó­wi­ła, roz­kła­da­jąc na sto­le mnó­stwo pu­de­łek.

– Po­każ­no owe skar­by.

Ostro­budz­ki wziął do ręki je­den z pre­pa­ra­tów.

– Ostroż­nie, stryj­ku, ostroż­nie! – pro­si­ła pan­na.

Na ta­blicz­kach szkla­nych po­roz­kła­da­ła stu­dent­ka uni­wer­sy­te­tu róż­ne czę­ści cia­ła róż­nych zwie­rząt. Były tam oczy, płu­ca, żo­łąd­ki pła­zów i owa­dów, były pa­ją­ki i chrząsz­cze, pra­wi­dło­wo za­su­szo­ne i roz­po­star­te. Jed­na duża ta­bli­ca zda­wa­ła się po­kry­tą ja­kie­miś pla­ma­mi.

– A to co ta­kie­go? – za­py­tał stryj.

– To moja bak­te­ry­olo­gia, ale na to trze­ba pa­trzeć przez szkła po­więk­sza­ją­ce – od­po­wie­dzia­ła sy­no­wi­ca. – Czy wi­dzi stry­jek te oto prę­ci­ki zgię­te? W rogu na pra­wo…

– Wi­dzę – mó­wił szlach­cic, uzbro­iw­szy oko w mi­kro­skop. – Ta­kie po­ła­ma­ne, fa­li­ste.

– To spi­ril­lum ru­brum. Wszyst­kie drob­no­ustro­je zgię­te na­zy­wa na­uka spi­ril­lum, vi­brio, spi­ro­cha­ete, cho­ciaż nie ma jesz­cze zgo­dy po­mię­dzy ba­da­cza­mi, jak ochrzcić bli­żej okre­ślo­ne for­my. A ta gro­mad­ka, jak­by pa­kie­ci­ków z kre­ska­mi w środ­ku, w le­wym rogu ta­bli­cy, to sar­ci­na, grzy­bek roz­sz­czep­ko­wy. Te punk­ci­ki znów, two­rzą­ce jak­by sznur­ki ko­ra­li, to sta­phy­lo­coc­cus py­oge­nes au­reus. Praw­da, że to cie­ka­we?

– Bar­dzo. A w tych księ­gach, co prze­cho­wu­jesz? – za­py­tał Ostro­budz­ki, wska­zu­jąc na ziel­ni­ki.

– To cmen­ta­rzy­sko ro­ślin – od­po­wie­dzia­ła pan­na.– Niech się stry­jek przy­pa­trzy, jak do­sko­na­le za­cho­wa­ne.

Otwo­rzy­ła je­den z ziel­ni­ków.

– O, na­przy­kład ten to­jad mor­dow­nik, aco­ni­tum na­pel­lus – mó­wi­ła, do­ty­ka­jąc pa­lusz­kiem ja­kiejś ga­łąz­ki.– Albo ta atra­pa bel­la­do­na, po­krzyk le­kar­ski. Zu­peł­nie, jak świe­ża. Za tym ka­czyń­cem błot­nym cho­dzi­łam poi dnia, za­nim go od­na­la­złam. Ale za to prze­ślicz­ny!

Pan­na zbli­ży­ła ziel­nik do lam­py i przy­pa­try­wa­ła się błot­ne­mu ka­czyń­co­wi z przy­jem­no­ścią.

– Nie uwie­rzy stry­jek – cią­gnę­ła da­lej – ile to się trze­ba nie­raz na­cho­dzić, aby zdo­być jaki okaz cie­ka­wy. A ile po­tem pra­cy, ile sta­ran­no­ści trze­ba wło­żyć w same pre­pa­ra­ty. Mę­czy­łam się cały wie­czór, za­nim ten oto ja­skier prze­cię­łam pio­no­wo przez śro­dek, aby się uwy­dat­ni­ły prę­ci­ki i słu­pek. Naj­więk­szej do­kład­no­ści wy­ma­ga­ją pre­pa­ra­ty z ma­łych zwie­rzą­tek, a z drob­no­ustro­ja­mi nie spo­sób so­bie po­ra­dzić, mimo naj­lep­szych przy­rzą­dów, gdy się nie ma bar­dzo wiel­kiej wpra­wy. Zwie­rzę­ta bez­krę­go­we za­ję­ły mi prze­szło dwa lata.

– Cóż to ta­kie­go te zwie­rzę­ta bez­krę­go­we? – za­py­tał Ostro­budz­ki. – To niby ta­kie, co nie mają krę­gów?

Na ustach ba­ka­lar­ki uka­zał się uśmiech po­gar­dli­wy.

– Wia­do­mo każ­de­mu no­wi­cy­uszo­wi na wy­dzia­le przy­rod­ni­czym – mó­wi­ła su­chym to­nem sta­re­go pro­fe­so­ra – że kró­le­stwo zwie­rząt dzie­li się na dwie głów­ne gru­py, na krę­go­we i bez­krę­go­we. Do pierw­szej na­le­żą: ssą­ce, pta­ki, ryby i pła­zy, do dru­giej wszyst­kie: sta­wo­no­gie, mię­cza­ki i ro­ba­ki.

– Sta­wo­no­gie? To niby ta­kie bez sta­wów? – pod­chwy­cił stryj.

– A ta­kie – od­par­ła sy­no­wi­ca z prze­ką­sem. – Zwie­rzę­ta­mi sta­wo­no­gie­mi na­zy­wa na­uka: mu­chy, ko­ma­ry, psz­czo­ły, mo­ty­le, ka­ra­lu­chy, pa­ją­ki i raki; mię­cza­ka­mi: ostry­gi, śli­ma­ki i wszel­kie inne, ży­ją­ce w musz­lach; ro­ba­ka­mi zaś: pi­jaw­ki, ta­siem­ce, gli­sty, dżdżow­ni­ce i t… p.

Pod­czas kie­dy pan­na wy­rzu­ca­ła z sie­bie jed­nym tchem na­zwy zwie­rzę­ce, sta­ry zie­mia­nin uśmie­chał się pod wą­sem. Ba­wi­ła go eru­dy­cya sy­no­wi­cy.

– Bar­dzo to ład­nie, że umiesz tyle mą­drych rze­czy – ode­zwał się, gdy skoń­czy­ła – ale na co to wszyst­ko?

– Jak­to na co? – wy­rze­kła dziew­czy­na, pod­no­sząc gło­wę wy­nio­śle.

– Bo wi­dzisz, wszyst­ko, co czło­wiek robi, musi mieć ja­kiś cel. Niech ci się nie zda­je, że po­tę­piam na­ukę, któ­rej ludz­kość za­wdzię­cza na zie­mi mnó­stwo uwy­god­nień. Ja sam ko­rzy­stam, jako rol­nik, z wie­dzy i ta­len­tu me­cha­ni­ków, che­mi­ków i ro­zum­niej szych ode­mnie agro­no­mów. Ale to­bie, co po zna­jo­mo­ści bu­do­wy ka­ra­lu­chów, śli­ma­ków, żab i t… p… brzyd­kich stwo­rzeń? Na chleb ta­kie­mi wia­do­mo­ścia­mi za­ra­biać nie po­trze­bu­jesz, a jako wła­ści­ciel­ka ziem­ska, mo­żesz się obyć bez ba­da­nia drob­no­ustro­jów. Chy­ba, że masz za­miar po­świę­cić się zu­peł­nie na­uce.

– Tak da­le­ko nie się­ga­ją do­tąd moje ma­rze­nia – od­par­ła pan­na, marsz­cząc ja­sne brwi.

– Więc na co pra­co­wa­łaś tyle lat da­rem­nie, za­miast przy­swo­ić so­bie wia­do­mo­ści po­ży­tecz­niej­sze dla ko­bie­ty?

– Da­rem­nie? Nie tra­ci cza­su da­rem­nie, kto się uczy. Wie­dza, to roz­kosz, to po­tę­ga, to chlu­ba i naj­wyż­szy cel czło­wie­ka. Pra­co­wa­łam na to, aby wie­dzieć. Al­boż to mało?

Spoj­rza­ła na stry­ja z góry.

Kie­dy tak sta­ła wy­pro­sto­wa­na, szy­der­ska, z po­gar­dli­wie wy­dę­te­mi ustecz­ka­mi, przy­po­mi­na­ła mat­kę. Mięk­kość i swo­bo­da mło­do­ści zni­kły z jej twa­rzy, ustą­piw­szy miej­sca twar­de­mu wy­ra­zo­wi.

– Czy się to­bie zda­je, dzie­ci­no – mó­wił Ostro­budz­ki – że owe to­ja­dy mor­dow­ni­ki, po­krzy­ki le­kar­skie i błot­ne ka­czyń­ce zo­sta­ną na za­wsze w twej głów­ce?

– Nie ro­zu­miem, dla­cze­go stryj o tem wąt­pi?

– Dla­te­go, że i ja uczy­łem się kie­dyś w szko­łach róż­nych rze­czy, o któ­rych nie mam dziś żad­ne­go wy­obra­że­nia.

– O, bo stryj…

Pan­na nie do­koń­czy­ła my­śli, ale zro­zu­miał ją sta­rzec.

Pod­niósł rękę do wąsa, po­gła­skał go wol­no, po­ki­wał gło­wą, pa­trząc z ża­lem na sy­no­wi­cę i wy­rzekł:

– Bo stryj jest sta­rym głup­cem, chcesz po­wie­dzieć, któ­re­mu pa­mięć nie do­pi­su­je? Ja co in­ne­go, ja nie za­po­mnę ani odro­bi­ny z tego, co mi w Zu­ry­chu w gło­wę wło­ży­li. Wszak­że tak?

– Stry­ju! – szep­nę­ła pan­na za­wsty­dzo­na. Szorst­ki wy­raz jej twa­rzy zmiękł, szy­der­ski uśmiech spły­nął z jej świe­żej buzi.

– Prze­pra­szam, stryj­ku, je­że­li… Ach, Boże, jaki stryj nie­do­bry… – mó­wi­ła.

Ostro­budz­ki przy­gar­nął ją do sie­bie i po­ca­ło­wał w oczy.

– Je­steś je­dy­nem dziec­kiem bra­ta, któ­re­go ko­cha­łem – mó­wił gło­sem tkli­wym. – Pa­mię­taj, że stryj Sta­ni­sław sta­nie przy to­bie w każ­dej cięż­kiej chwi­li. I nie gnie­waj się na sta­re­go, że ma­ru­dzi. To już wada lat sę­dzi­wych.

Przy­tu­lił ją do pier­si i trzy­mał przez kil­ka chwil w ob­ję­ciach.

Kie­dy dziew­czy­na pod­nio­sła twarz, zni­kło z niej zu­peł­nie po­do­bień­stwo do mat­ki. Była znów ży­wem od­bi­ciem por­tre­tów wą­sa­tych szlach­ci­ców, roz­wie­szo­nych wo­ko­ło na ścia­nach.

– Taką sro­gą uda­jesz – mó­wił Ostro­budz­ki, piesz­cząc rękę sy­no­wi­cy – a wca­le ci nie­do­brze z mar­sem na czo­le i z wy­krzy­wio­ną bu­zią. Pły­nie w to­bie krew lu­dzi, któ­rzy nie pra­gnę­li nig­dy cu­dzej krzyw­dy, a nad cu­dzą nę­dzą za­wsze się li­to­wa­li. I ty bę­dziesz taką, iak wszyst­kie ko­bie­ty na­sze­go rodu, o czem wca­le nie wąt­pię. A ten czer­wo­ny, opa­lo­ny szlach­cic, czy przy­śnił się pa­nien­ce? – za­py­tał na­gle, zwra­ca­jąc roz­mo­wę w inną, stro­nę.

Zo­fia ro­ze­śmia­ła się.

– Nig­dy­by stry­jek nie zgadł, co mi się śni­ło? – za­wo­ła­ła.

– I cóż ta­kie­go?

– Niech so­bie stry­jek wy­sta­wi całe woj­sko ka­ra­lu­chów, śli­ma­ków, mo­ty­li, psz­czół, ko­ma­rów.

– Sta­wo­no­gich i mię­cza­ków – wtrą­cił Ostro­budz­ki.

– Tak, sta­wo­no­gich, mię­cza­ków i ro­ba­ków – mó­wi­ła pan­na. – Otóż śni mi się, że za­jeż­dża­my przed dwór, a kie­dy wy­sia­da­my z po­wo­zu, wita nas owe dziw­ne woj­sko. Ka­ra­lu­chy, ubra­ne w mun­du­ry gwar­dyi na­po­le­oń­skiej, pre­zen­to­wa­ły broń, żaby bęb­ni­ły, ko­ma­ry po­wie­wa­ły cho­rą­gwią, a chra­bąsz­cze wo­ła­ły: hur­ra! Na­gle zja­wił się ja­kiś ol­brzym z gło­wą stryj­ka i roz­pę­dził tę całą ha­ła­strę na wszyst­kie wia­try. Ucie­ka­ło woj­sko, co tchu, na drze­wa, na dach, na klom­by kwia­to­we, a stry­jek wy­wi­jał cią­gle ogrom­ną mio­tłą. Praw­da, że za­baw­ny sen?

– W isto­cie nie­zwy­kły – po­twier­dził Ostro­budz­ki.

– Za­pew­ne dla­te­go, że kła­dąc się wczo­raj do łóż­ka, my­śla­łam nad tem, gdzie umie­ścić pre­pa­ra­ty. A może i dla­te­go, że ba­łam się tro­chę stryj­ka.

– Ba­łaś się, na­praw­dę?

– Jak stryj­ka ko­cham. Stry­jek tak wczo­raj na nas dziw­nie spo­glą­dał.

Ostro­budz­ki przy­gar­nął znów sy­no­wi­cę do sie­bie.

– Tyl­ko się mnie nie bój, dzie­ci­no – mó­wił – ko­cham cię, jak wła­sną cór­kę.

– Ta­ble­au! – ode­zwał się w tej chwi­li su­chy głos pani Olim­pii, któ­ra we­szła z są­sied­nie­go po­ko­ju. – Pan brat ze­psu­je mi Zo­się. Już ona za­du­ża na piesz­czo­ty.

– Na piesz­czo­ty nie jest nikt za­du­żym – od­parł Ostro­budz­ki, pod­cho­dząc do bra­to­wej. – Sma­ku­ją one na­wet w sta­ro­ści. Jak­że bra­to­wa zna­la­zła Ostro­bud­ki?

– Na­le­ży się panu na­sze szcze­re uzna­nie i po­dzię­ko­wa­nie. Za­sta­ły­śmy ma­ją­tek w po­rząd­ku wzo­ro­wym. Dzię­ku­je­my ser­decz­nie. Bę­dzie nam tu do­brze po kil­ko­let­nich tru­dach, a by­ło­by jesz­cze le­piej, gdy­by­śmy zna­la­zły w oko­li­cy ja­kie przy­jem­ne to­wa­rzy­stwo. Ale o ta­kim zbyt­ku na wsi ma­rzyć nie moż­na.

– A gdy­by moż­na? – wy­rzekł Ostro­budz­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: