- W empik go
Majaki: niedokończona kartka z chwili bieżącej - ebook
Majaki: niedokończona kartka z chwili bieżącej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 397 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwór ostrobudzki przygotowywał się na przyjęcie gości niezwykłych.
Od czasu, kiedy przysiadł na kępce suchego piasku, wśród błot łęczyckich, nie oglądały jego ściany modrzewiowe ani razu śmiertelników niepospolitych. Skromny, cichy, wykołysał i pochował w przeciągu lat dwustu kilka pokoleń pracowitych ziemian, przechodzących bez rozgłosu przez życie.
Żaden z Ostrobudzkich nie sięgał po zaszczyty, nie poświęcał, czy dla ambicyi, czy dla wiedzy, spokoju wsi, zadowolony, gdy mógł przekazać synowi w całości dziedzictwo, wzięte po ojcu. Żaden z nich nie pragnął sławy, dygnitarstw, wielkich fortun i głębokiej nauki. Rodzili się, nabywali średnie wykształcenie swojego czasu, żenili się, orali, siali i wracali w porze właściwej do matki-ziemi, którą obficie potem swoim zrosili. Każdy z nich brał za żonę pannę z najbliższego sąsiedztwa, zdrowe pisklę z uczciwego gniazda, wyborny materyał na dobrą matkę i gospodynię.
Dopiero ostatniemu dziedzicowi Ostrobudek, ś… p… panu Wojciechowi, przytrafiło się, że wybór jego serca padł na pannę, która nie posiadała upodobań jego babek i prababek.
Panna Olimpia Chyrowska, córka wzbogaconego na pieniactwie ludzkiem prawnika, wniosła do dworu ostrobudzkiego inne zwyczaje i obyczaje. Wychowana w Warszawie w latach około 1870, przybyła na wieś z główką, wytapetowaną różnemi nowinkami.
Stare, dziurawe, wytarte bohomazy, rozwieszone na ścianach salki stołowej, a przedstawiające matki rodu Ostrobudzkich, dziwowały się wielce, gdy najmłodsza ich spadkobierczyni popisywała się po raz pierwszy przy kolacyi przed gośćmi mądrością, nabytą w stolicy. Słowa, jak: bezpośrednia obserwacya, eksperyment, samorodztwo, ewolucya, pochodzenie gatunków i t… p., trzepotały się nad głowami sąsiadów, niby nieznane ptactwo zamorskie. Szlachta otwierała oczy, uszy, olśniona mądrością młodej pani.
A po nad temi uczonemi terminami górował jeden zwrot, powtarzający się ciągle. „Prawa kobiety” nie schodziły z ust pani Olimpii.
Matki rodu Ostrobudzkich, słuchając dyskursu o "prawach kobiety," uśmiechały się złośliwie. Znawczynie serc męskich, wytrawne praktykantki, wiedziały z osobistego doświadczenia, że każda rozumna kobieta poprowadzi za nos najbutniejszego „pana i władcę,” byle mu woli swojej zbyt natrętnie nie narzucała. Żadna z nich nie wiedziała nic o „Poddaństwie kobiet” Johna Stuarta Milla, nic o ruchu emancypacyjnym białogłów, o feministkach i antyfeministkach, a mimo to rządziły w domu samowładnie, zestawiając małżonkom tylko pozory zwierzchnictwa. Miękka pieszczota, serdeczny pocałunek, pokorna niby prośba, a w razie ostatecznym łzy, kwaśny humor lub spazmy, popierały skuteczniej ich prawa, aniżeliby to zdołała sprawić najuczeńsza dysertacya.
Głównie łzy… Najtwardszy Ostrobudzki roztapiał się w nich, jak wosk: ulegał, przepraszał, uciekał w końcu w pole, jak najdalej od tych straszliwych pogromców siły męskich.
Wiedziały koszlawe bohomazy, dlaczego im się na śmiech zbierało…
Gdy bowiem minęły miesiące miodowe, które nawet goryczy smak cierpki odbierają, obrzydził sobie pan Wojciech wkrótce ciągłe utyskiwania na „gwałt,” zadawany jakoby płci słabej przez silną, na „niewolnictwo kobiet.”
On pracował od świtu do nocy, pospołu z robotnikiem i bydlęciem. Latem, podczas żniw, było jeszcze szaro, kiedy dosiadał kasztanka, a gdy z niego schodził zmęczony, brudny, opalony, gasło już słońce za stodołami.
Zimą pilnował młocki, łaził za ludźmi, łatał budynki, jeździł do miasta za interesami, tłukł się po dziurawych mostkach i po wybojach dróg, ujadał się z kupcami, broniąc każdego grosza, aby starczyło na potrzeby domu i opędzenie gospodarstwa.
Za trud całego dnia spotykały go wieczorem wymówki: że nie bierze dość udziału w ruchu umysłowym kraju.
Zabawiałby się on chętnie lekturą, lubił nawet romanse, ale kiedy? I niedziele miał zajęte wypłatą ludzi. Gdy urwał obowiązkom powszednim trochę czasu, wówczas pogrążał się z przyjemnością w dzienniku, ciekawy nowin ze świata. Z jesienią, podczas dłuższych wieczorów, czytywał żonie głośno świeże powieści i poważniejsze artykuły, pomieszczane w tygodnikach.
Było to pani Olimpii zamało. Ona żądała od męża, aby przepędzał miesiące zimowe w Warszawie, bywał na odczytach i zebraniach literackich, aby się kształcił, rozwijał, jak się wyrażała. A kiedy jej pan Wojciech przekładał, że nie można opuszczać wioski, jeżeli się chce mieć nad głową aż do śmierci dach własny, wtedy zaczynały się skargi na niewolnictwo kobiety.
– Niewolnictwo? Któż to właściwie jest tym niewolnikiem? – zawołał raz pan Wojciech zniecierpliwiony. – Czy ja, którego praca uwiązała na łańcuchu, jak psa podwórzowego, który usypiam dość często na koniu ze znużenia, czy ty, co nie potrzebujesz bucika zamoczyć, bo zrobi za ciebie wszystko służba i moja zabiegliwość. Nawet dziecka nie karmisz, chociaż prawisz tyle o wpływie dziedziczności!
Od tego wybuchu zmieniło się położenie we dworze ostrobudzkim. Pan Wojciech, oddawszy na użytek żony dochody z ogrodu, drobiu, nabiału i nierogacizny, nie mieszał się więcej do jej gustów. Nie mówił nic, gdy sprowadzała całe góry książek i czasopism, nie opierał się odświeżeniu i przystrojeniu domu i urządzeniu parku. Dawał na wszystko, dopóki były pieniądze w kasie, ale nie znosił już żadnych skarg i lamentów.
Pani Olimpia, nudząc się śmiertelnie na wsi, nie mając nikogo obok siebie, z kimby się "mogła podzielić myślami," bywała dużo w okolicy. Znalazł się też rychło jakiś pocieszyciel "zapoznanej, nieszczęśliwej ofiary brutalnego hreczkosieja," który chciał wyzyskać "moment psychologiczny," ale zanim się lowelas prowincyonalny zdobył na odwagę, już się o jego zamiarach pan Wojciech dowiedział i tak się z nim gdzieś w kącie uczciwie rozprawił, że gaszek stracił ochotę amorów na czas długi.
Pan Wojciech nie wymawiał żonie lekkomyślności. Śledził tylko odtąd jej kroki uważnie, jeżdżąc z nią wszędzie.
„Niewolnica” roniła łzy ciche, samotne, ku złośliwej uciesze matek rodu Ostrobudzkich, które posługiwały się niegdyś płaczem w celach innych, praktyczniej szych.
I byłaby się wrzekoma zrazu poddanka stała w istocie powolnem narzędziem w ręku męża, nie lubiącego, aby z niego drwiono, gdyby jej śmierć nie była wyzwoliła.
Pan Wojciech, przeziębiwszy się przy pilnowaniu młocki, umarł, zostawiając na opiece starszego brata żonę, siedmnastoletnią córkę i majątek, nie obciążony żadnym długiem. Jak wziął po ojcu wieś czystą, tak przekazał ją własnemu dziecku bez grosza zobowiązań.
Ledwie zamilkły dzwony, żegnające nieboszczyka na drogę ostatnią, kiedy sobie pani Olimpia przypomniała, iż „się jej jeszcze dużo od życia należy.” Więc zabrawszy córkę i wszystkie pieniądze, które zastała w kasie, wyruszyła w objazd po Europie.
W pierwszym roku odbierał pan Stanisław Ostrobudzki, brat nieboszczyka, listy od bratowej, to z Wenecyi, to z Rzymu, to z Paryża. W drugim doniosła mu, że zamieszka przez lat trzy w Zurychu, gdzie ona sama będzie uczęszczała na filozofię, Zosia zaś na przyrodę.
Dziś, ukończywszy studya, wracały panie do zagrody rodzinnej, ozdobione dyplomami bakałarzów. Stary dwór miał ujrzeć po raz pierwszy od czasu, jak przysiadł wśród błot łęczyckich, głowy uczone – i to niewieście.
Pogodny wieczór czerwcowy obwijał powoli przejrzystemi mrokami drzewa i chaty. Otwierały się kielichy bzów i jaśminów, oddychały trawy i zboża, rozsiewając wokoło woń świeżości, zdrowia.
Dwór ostrobudzki, długi, niski, pokryty czerwonym dachem, rozszerzony z przodu oszkloną werendą, biały, czysty, tonął cały w wieńcu zieleni. Z tyłu rozciągał się za nim park angielski, z frontu otaczały go z obu stron klomby gęstych krzewów, rozsadzonych w półkole.
Na kamiennych stopniach ganku stał pan Stanisław Ostrobudzki, mężczyzna dobrego wzrostu, trzymający się prosto mimo siwego wąsa, który odbijał na tle czerstwej, żarami słońca wiosennego opalonej twarzy. Ubrany w czapkę z daszkiem, w krótką kurtkę z granatowego sukna i w długie lakierowane buty, patrzył z pod krzaczastych brwi uważnie w stronę bramy wjazdowej, po za którą bieliła się szosa, prowadząca do Łęczycy.
– Powinny już być – mruknął. – O którejż to staje pociąg w Kutnie, panie Woralski?
– Mówili, że o trzeciej, panie dziedzicu – odparł niski, krępy staruszek, trzymający w ręku duży pęk kluczów.
– Powinny już być – powtórzył Ostrobudzki półgłosem.
Po chwili dodał:
– Chyba jaki wypadek…
– A cóżby tam panie mogło spotkać? Szosa, jak stół, dzień jasny, a Tomek powozi. Zabawiły się pewno trochę w mieście.
– Czy pan nie zapomniał posłać furmanki pod rzeczy?
– A jakże! Poczwórna kareta poszła po panie, a Jasiek z siwkami drugiej fornalki pod walizki.
Zamilkli i spojrzeli obaj równocześnie na bity gościniec, na którym zamajaczył w dali jakiś powóz.
– To nie do nas – odezwał się Woralski. – Skręca na prawo.
Pan Ostrobudzki podniósł rękę do wąsa i targnął go niecierpliwie.
– Baby muszą zawsze marudzić – wyrzekł. Staruszek, trzymający się dotąd o kilka kroków od schodów, zbliżył się teraz i odezwał się po krótkiem wahaniu:
– Z przeproszeniem pana dziedzica, ale w mieście mówił mi pisarz z magistratu, że nasze panie chodziły za granicą pono do jakichś szkół uczonych. Chyba to plotki, panie dziedzicu?
– A chodziły, chodziły! – odparł Ostrobudzki.
– I pani dziedziczka także?
– I pani dziedziczka.
Woralski kiwał głową, jakby mu ta wiadomość w mózgu zaciężyła.
– I uczyły się? – zapytał znów po chwili.
– A uczyły.
– A czego też, proszę pana dziedzica?
– Samych mądrych rzeczy, mój Woralski. Pani dziedziczka chciała się koniecznie dowiedzieć, czy człowiek nie może być mądrzejszym od Pana Boga.
– O mój Jezu! – zawołał Woralski. – Jak też to pan dziedzic lubi żartować z głupiego człowieka!
– Wcale nie żartuję, mój Woralski – mówił Ostrobudzki, któremu pytania ekonoma nie sprawiały widocznie przyjemności, bo odpowiadał na nie opryskliwie. – Teraz ludzie tacy pyszni, że chcieliby się obyć bez Pana Boga. A panna Zofia, to łapała w tych za – morskich szkołach żaby, odzierała je ze skóry i rozpinała na deseczkach.
Ekonom zaśmiał się zcicha.
– E, e, co też to pan dziedzic…
Chciał powiedzieć: "wygaduje" – ale się pomiarkował.
– Taka ładna panienka-by żaby łapała – mruknął tylko, poruszając głową z niedowierzaniem.
Wtem zadudnił na szosie głuchy łoskot powozu, unoszonego równo przez dobre konie. Uszy wieśniaków, przywykłe do rozpoznawania różnych turkotów, nasłuchiwały przez chwilę.
– Jadą! – zawołał pan Ostrobudzki. – To nasze konie.
– A nasze! – zawołał Woralski i zaczął na sobie poprawiać ubranie.
W miarę, jak się kareta zbliżała, rósł niepokój ekonoma. To wąsa skubnął, to czapkę z lewej strony czaszki na prawą przesunął, to szarpnął za guzik kapoty.
Spostrzegł ruchy nerwowe staruszka pan Ostrobudzki.
– Boisz się stary?– odezwał się głosem łagodniejszym, niż dotąd.
– Bo to, proszę pana dziedzica…
Ekonom kręcił szyją, jak gdyby mu miękki kołnierzyk niekrochmalonej koszuli zawadzał.
– Nie bój się – mówił dziedzic – Gdybyś się okazał zagłupim dla tych mądrych pań, to przyjdziesz do mnie na Wolę. Zawsze się tam znajdzie kawałek chleba i ciepły kąt dla starego sługi.
Woralski chciał ująć rękę pana, ale ten usunął ją szybko.
– No, no – mruknął. – Przecież my nie dzisiejsi… Powóz był już we wsi. Za chwilę wpadł w szeroko otworzoną bramę zajazdu, okrążył zręcznie klomby krzewów i zatrzymał się przed werendą.
Pan Ostrobudzki przyskoczył do drzwiczek karety z żywością młodzieńca, odemknął je szybko i zawoławszy: "Zochna!" – ujął w objęcia postać niewieścią, która postawiła pierwsza koniec lakierowanego bucika na stopniu.
– Zochna! – powtórzył głosem, w którym drżały miękkie tony szczerego uczucia i przygarnął do szerokiej piersi głowę synowicy.
Ona zarzuciła mu ręce na szyję, nie broniąc się jego uściskom.
Za panną Zofią Ostrobudzką wysiadła z powozu wysoka, szczupła dama, ubrana w jedwabny popielaty płaszcz podróżny.
– Witam pana brata – odezwała się, wyciągając do Ostrobudzkiego rękę.
– Witam panią bratową – odparł starzec i pochylił się, ażeby dotknąć ustami duńskiej rękawiczki pani Olimpii.
Podawszy ramię bratowej, wprowadził ją po schodkach do obszernego przedpokoju, gdzie lokaj odebrał wierzchnie ubranie od przybyłych.
– Panie pewno głodne z drogi? – mówił Ostrobudzki, pomagając służącemu. – Przepraszam, że przypominam tak odrazu potrzeby pospolite, ale wiem z doświadczenia osobistego, iż żołądek nie bywa uprzejmy. Herbata czeka na panie.
Gdy przeszli na lewo do obszernej sali, której środek zajmował duży stół dębowy, pochwycił stryj jedną ręką ramię synowicy, a drugą ujął ją za brodę.
– Niech ci się przy świetle przypatrzę – wyrzekł. – Urosłaś, zmężniałaś, wyładniałaś. Wykapana z ciebie Ostrobudzka, żywy portret ojca!
Panna Ostrobudzka przypominała rzeczywiście wąsatych szlachciców, rozwieszonych na ścianach pokoju. Wysoka, wysmukła, wcięta w pasie, z pełnym biustem, miała okrągłą głowę sarmacką, pokrytą bujnym włosem, barwy dojrzałego zboża. Z tej twarzy świeżej, białej, ożywionej parą siwych oczu, tryskały młodość i zdrowie.
– I ty jesteś bakałarzem, ty? – zawołał stryj, obejrzawszy synowicę ze wszystkich stron. – Dziewczyno, czy to prawda?
– Prawda, stryjku, prawda! – odparła panna, zaśmiawszy się wesoło. – Pokażę stryjkowi jutro dyplom.
– I te żaby, coś je na deseczkach męczyła?
– I te żaby, stryju.
– Ależ Zosiu, preparaty naukowe! – odezwał się od stołu głos ostry, suchy.
Pan Ostrobudzki odwrócił się szybko, spojrzał i pochylił głowę, aby ukryć uśmiech, który widok bratowej na usta jego wywołał.
Siedziała sztywna, w szarej sukni podróżnej, z czapeczką marynarską na rozrzuconych, po męsku ostrzyżonych włosach, ze złotemi binoklami na długim, spiczastym nosie. Kurz drogi, zmieszawszy się z pudrem, nałożonym grubo na chudą twarz, wytworzył jakiś brudny cień, nie podnoszący wcale kolorytu przywiędłej cery.
– Czupiradło – mówiły zdziwione i rozbawione równocześnie oczy Ostrobudzkiego.
– Przepraszam, preparaty! – wyrzekł poważnie, chić mu się usta śmiały. – Proszę wybaczyć wieśniakowi, że nie umie się poprawnie wyrażać. Więc preparaty? A bratowa, czy robiła także preparaty?
Pani Olimpia poprawiła binokle palcami długiej, wyschłej ręki.
– Pisałam przecież panu, że chodziłam na wykłady filozofii – odpowiedziała. – Filozofowie nie zajmują się preparatami. Ich materyałem są idee, uogólnienia.
– Aha! idee, uogólnienia! Przepraszam, przepraszam… Ale teraz dajmy pokój preparatom i uogólnieniom, a zabierzmy się do kłapaków, które wczoraj sam na błotach upolowałem, aby mojej Zośce lepiej smakowały.
Wyrzekłszy to, zajął pan Ostrobudzki miejsce obok synowicy i nałożył sobie na talerz połowę dzikiej kaczki.
– Państwo na wsi lubicie zawsze dobre kąski – odezwała się po chwili pani Olimpia, zesznurowawszy wąskie, blade usta do uśmiechu szyderskiego.
– Ma się rozumieć, że lubimy – mówił Ostrobudzki, zajadając z apetytem. – Zmiatamy wszystko z półmisków, co Pan Bóg dał i żądamy od każdego, aby nie fuszerował, bo po karku. Ale, jak widzę, to nie odebrały i pani bratowej owe uogólnienia znajomości lepszych części kaczki i nie zepsuły wcale apetyciku?
Pani Olimpia rzuciła szwagrowi z po za szkieł spojrzenie niechętne, na które on odpowiedział uśmiechem lekceważącym.
To spojrzenie i ten uśmiech rzuciły światło jaskrawe na stosunek, jaki łączył bratowę ze szwagrem: nie lubili się.
Przez jakiś czas trwało przykre milczenie. Dopiero, gdy lokaj, zebrawszy talerze, podał herbatę, świecę i papierosy, odwrócił się Ostrobudzki do synowicy i wyrzekł:
– Mam nadzieję, że urządzimy ci niedługo weselisko. Chciałbym cię widzieć przed śmiercią w dobrem ręku.
Pani Olimpia poprawiła się na krześle i wypuściwszy z ust gęsty kłąb dymu, odpowiedziała za córkę, podkreślając każde słowo spojrzeniami kłującemi:
– Przedewszystkiem pozostaje Zosia dotąd w ręku najlepszem, bo matki, a potem, nie należy ona wcale do owych kobiet pospolitych, które uważają małżeństwo za konieczność. Nie na to piła z krynicy wiedzy, aby miała się urządzić w życiu, jak pierwsza lepsza gąska z waszych tak zwanych białych dworków.
– A jednak życie rodzinne jest celem kobiety – wtrącił Ostrobudzki.
– Formułkę tę wymyślili mężczyźni, bo im była potrzebna – mówiła pani Olimpia dalej. – Z chwilą jednak, gdy kobieta zrozumiała, że i ona ma prawo być człowiekiem, tak samo, jak mężczyzna, gdy przestała być rzeczą, niewolnicą, z tą chwilą upadły wszystkie doktryny, wymyślone przez was, domniemani panowie i władcy ziemi.
– Więc cóż bratowa dobrodziejka radzi postawić na miejscu małżeństwa? – zapytał Ostrobudzki.
– Nic nie stawiam. Żądam tylko dla kobiety zupełnej swobody. Niech robi, co jej potrzebom i upodobaniom odpowiada.
– Choćby nawet?…
Ostrobudzki nie dokończył myśli, spojrzawszy na synowicę.
– Choćby nawet – dosnuła za niego pani Olimpia – tak zwany stosunek grzeszny tym upodobaniom odpowiadał. Grzeszny? Zabawne! Grzeszny tylko dla nas, bo wam wolno wszystko! Niech się pan nie krępuje obecnością Zosi – dodała, spostrzegłszy niepokój szwagra. – Córka moja uczyła się dużo, nauka zaś nie zna fałszywych rumieńców i banalnej wstydliwości. Słyszała ona inne rzeczy w aulach uniwersyteckich i widzi pan, że zdrowiu jej bynajmniej nie zaszkodziły.
– Cóż ty na to, Zochno? – zapytał Ostrobudzki, patrząc uważnie w twarz synowicy.
– Podzielam zupełnie zdanie mamy – odpowiedziała panna bez namysłu.
– I nie zarumieniłaś się na wykładach ani razu?
– Z początku robiła na mnie swoboda słowa przykre wrażenie, nie przeczę, ale wkrótce przywykłam do niej. Kto chce dużo wiedzieć, nie może się niczemu dziwić. Minęły już czasy, kiedy największą zaleta panny był tak zwany puch dziewiczości.
– A jednak był ten puch dziewiczości podwaliną cnót domowych – wyrzekł Ostrobudzki poważnie.
– Stryjek jest jeszcze za puchem dziewiczości – zawołała panna, roześmiawszy się pusto. – Za puchem dziewiczości, za puchem…
– Puch dziewiczości! – wtórowała jej pani Olimpia – puch, puch…
Bawiły się wielce tym puchem.
Oczy starca przechodziły z matki na córkę, zdziwione, smutne. Ręka jego podnosiła się do wąsa, a pomiędzy siwemi brwiami zarysowała się głęboka zmarszczka.
– Zawcześnie umarł pan Wojciech – mruknął i podniósł się z krzesła.
– Niech się stryjek zaraz nie gniewa! – zawołała panna Zofia, zrywając się także. – Przerobimy powoli stryjka, ale proszę się tak brzydko nie marszczyć.
Zarzuciła stryjowi ręce na szyję, wspięła się na palcach i pocałowała go w czoło.
– O! ciągle ten mars! – mówiła. – Już wyjdę za mąż, wyjdę, wyjdę, trochę później, gdy mi się owe żaby sprzykrzą; tylko niech się stryjek uśmiechnie.
Ostrobudzki obrzucił dziewczynę spojrzeniem, z którego biła łuna przywiązania.
– I ty mówisz takie dziwne rzeczy, ty, ty? – wyrzekł. – To nie ty, to ktoś inny mówi przez twoją buzię. Ale teraz, dobranoc paniom. Zdrożone jesteście, potrzebujecie spoczynku, a i moje stare kości proszą się o materac. Tłukły się dziś przez cały dzień na koniu. Będę jutro w Ostrobudkach pod wieczór, aby złożyć rachunki z opieki. Pogadamy, o czem trzeba. Dobrej nocy paniom życzę i snów przyjemnych pod własnym duchem.
– Mnie przyśni się z pewnością ładny chłopiec, z dużemi wąsami. Zobaczy stryjek! Taki tęgi, opalony, czerwony szlachcic. Opowiem jutro stryjkowi, jak było.
Siwe oczy panny śmiały się ze swawolą dziecka.
Pan Ostrobudzki uścisnął ją, bratowę pożegnał ukłonem i wyszedł.
Przed dworem czekał na niego Woralski, trzymający konia za uzdę.
– Jakże tam, panie dziedzicu? – zapytał zcicha.
– A no, zobaczymy. Pamiętaj, stary, że Wola o miedzę – mruknął Ostrobudzki, dosiadając wierzchowca.
Pogłaskał kasztanka ręką, po szyi i ruszył cwałem z miejsca. Ekonom zrobił za nim znak krzyża świętego.
Dziwiło się stare szkapsko uderzeniom, które jego bokom obcasy jeźdzca zadawały. Dawno już tego nie było.
Co mu się stało? – medytował wyranżerowany ogier, pędząc drogą pomiędzy dwoma rzędami czarnych chat, rysujących się wyraźnie na tle jasnej nocy. – Zwykle zarzuca mi cugle na kark, pozwala wlec się noga za nogą po polach, nie gniewa się nawet, gdy czasem łeb pochylę i skubnę trochę trawy. A dziś? Oszalał… Bodzie i bodzie, jakby stare kości moje posiadały jeszcze elastyczność młodości. Poczekaj!
Kasztanek, przebiegając koło cmentarza, udał, że się przeraził; spiąwszy się trochę na tylnych nogach, potem rzucił się w bok.
– No, no, stary, nie brykaj! – mruknął Ostrobudzki, powstrzymując konia.
Gwałtowny ruch ostudził gniew, który w jego sercu słowa pani Olimpii roznieciły. Poklepawszy wierzchowca po szyi, posuwał się wolno wysoką groblą, prowadzącą do Woli.
– Zawcześnie umarł – mówił do siebie półgłosem. – Trzeba ją czemprędzej wydać za mąż, aby jej to czupiradło nie zepsuło do reszty w głowie. Koczkodon!
Znów ścisnął ogiera kolanami i podrażnił jego boki obcasami. Szkapsko poleciało, nie próbując już po raz drugi buntu.
– Koczkodon! – powtarzał Ostrobudzki, zgrzytając zębami i nagląc konia do pośpiechu.
Kasztanek cierpiał za mądrość pani Olimpii.
Wolę oddzielały od Ostrobudek zaledwie trzy wiorsty. Położona tak samo, jak one, wśród łąk, na kępie suchego piasku, wieś pana Stanisława świeciła zdaleka białemi, murowanemi budynkami i czworakami.
Kiedy się stary szlachcic zatrzymał przed dworem, podobnym zupełnie do rezydencyi nieboszczyka brata, zbliżyły się od strony dziedzińca szybko ciężkie kroki stróża.
– Powiesz Andrzejowi, żeby założył jutro parę gniadych do wolanta i zajechał o dziesiątej.
– Słucham, jaśnie panie – mruknął stróż i odebrał konia.
W otwartych drzwiach domu czekał na pana siwy, mały człowieczek, trzymający nad głową zapaloną świecę.
– Czy nic nowego nie zaszło? – zapytał Ostrobudzki, przechodząc na prawą stronę dworu.
– A coby tam miało zajść? U nas wszystko, jak w zegarku – odparł lokaj.
– Zawsze tyle gadasz! – wyrzekł pan, dotarłszy do pokoju sypialnego.
Sługa spojrzał na chlebodawcę z pod gęstych brwi.
– Musi, że się dziedziczka ostrobudzka jaśnie panu nie podobała, albo co – mówił, rozbierając łóżko.
– A tobie co do tego? – fuknął Ostrobudzki.
– A no, nic. Tylko, że z nieboszczykiem panem Wojciechem bawiłem się, bywało, w ogrodzie w piasku, a pannę Zofię to nosiłem na ręku.
Zamilkli obaj, pan i sługa.
Pan rozpinał powoli ubranie, szepcząc modlitwę wieczorną, sługa odbierał krawat, kurtkę, kamizelkę, spoglądając na pana z pod czoła.
Kiedy Ostrobudzki przysiadł na łóżku i podał nogę do zdjęcia obuwia, odezwał się lokaj:
– Mógłby też pan brać na wieczór cieplejszy przyodziewek. Na co to wszystko wisi w szafie? Było kiedyś, że mieliśmy lat trzydzieści.
– Dobranoc ci, Wojciechu, dobranoc! – wyrzekł Ostrobudzki głosem miękkim. – Jutro jadę do Zalesia.
– Dobrych myśli mojemu panu życzę! – wyrzekł sługa i wyszedł z pokoju.II.
O cztery wiorsty od Woli i Ostrobudek, tworząc z niemi trójkąt, rozłożyła się w obszernej dolinie, odcięta od błot laskiem olszowym, duża wieś, rzucająca się zdaleka w oczy rezydencyą, wystawioną na pagórku.
Nie był to dwór w zwykłem rozumieniu. Dom murowany, osadzony na wysokich podwalinach, z przybudówką, piętrowy w pośrodku, pokryty dachem cynowym, robił wrażenie pałacyku. Otoczony ze wszystkich stron żelaznemi, na zielono pomalowanemi sztachetami, odsunięty od zabudowań gospodarskich, wyglądał, jak willa podmiejska, wystawiona nie w celach użytku codziennego, lecz dla wypoczynku jakiegoś wygodnisia, zmęczonego gwarem i niepokojem stolicy.
Prowadził do niego rozległy zajazd, na którym ręka ogrodnika artystycznego rozrzuciła klomby, grzędy i grządki, strojne kwiatami, dobranemi ze smakiem. Ścieżki, starannie wygracowane, świeciły białym żwirem.
Dwanaście stopni kamiennych trzeba było przebyć, aby się znaleźć pod kolumnadą, która zastępowała ganek.
Na tym ganku stało nazajutrz, w godzinach rannych, dwóch młodych ludzi, nie liczących więcej nad lat trzydzieści kilka. Jeden z nich wysoki, dobrze zbudowany szatyn, w granatowem ubraniu flanelowem, bez czapki na głowie, oparty ramieniem o filar, słuchał drugiego, który mówił, pomagając sobie żywemi ruchami rąk i głowy:
– Bartek chwycił znów kawał rzemienia ze stajni cugowej, a żonę stróża przydybałem, jak wynosiła z kuchni ogromną szczapę drzewa. Jeźli pan dziedzic nie zmieni rozporządzenia, to nie dam sobie z tą hałastrą rady. Kradną, jak kradli, a śmieją mi się w oczy, bo wiedza, że ich dziedzic nie pozwoli ukarać. Nawet pisarz zaniedbuje się w służbie. Kiedy na niego fuknę, on skacze mi do oczu. „To tylko pan taki gorliwy! – krzyczy. – Pan Słotnicki nie żąda, aby człowiek harował, jak bydlę!” – On haruje!… Żeby człowiek miał do śmierci takie harowanie, psiawiara…
Podczas kiedy rządca, niski, krępy, opalony mężczyzna, utyskiwał w ten sposób, oko dziedzica zawisło w przestrzeni, błądząc nad szaremi chatami, które tuliły się pokornie do boków pańskiej rezydencyi. "Widocznie nie słyszał narzekań oficyalisty, gdy się bowiem skończyły, podniósł głowę i obejrzał się nieprzytomnie wokoło, jak ktoś nagle ze snu zbudzony.
– Prosiłem pana tyle razy, panie Chodacki – odezwał się głosem zmęczonym – abyś mnie takiemi drobiazgami nie zajmował.
– Ze szkód drobnych powstają duże – mruknął Chodacki.
– Wiem o tem, ale właśnie dlatego mam w panu rozumnego i uczciwego zastępcę, abyś mnie od tych dużych strat ochronił. Co zaś do owych drobnych, panie Franciszku, to zechciej zawsze o tem pamiętać, że jestem sam na świecie, posiadam dość znaczny majątek, a potrzeby osobiste bardzo małe i że sobie wcale nie życzę, aby z mojego powodu spadła choć jedna łza z oczu wydziedziczonych. Oni spożywają i tak chleb zbyt gorzki, bo walka o byt powszedni nie należy do pomysłów przyjemnych. Nie życzę sobie, wprost zabraniam, wodzić się z ludźmi po sądach za kawałek drzewa lub garść paszy. Proszę o to!
I jego ciemnoniebieskie, głęboko pod Wysokiem czołem osadzone oczy, pobiegły znów w błękitną przestrzeń, a na bladą, krótko przystrzyżoną brodą otoczoną twarz spłynęły cienie cichego smutku.
Rządca przypatrywał się dziedzicowi z niechęcią. Czerwony, czerstwy rolnik, od lat wielu przyzwyczajony do energicznego postępowania, co sobie za zasługę poczytywał, nie rozumiał znaczenia słów dziedzica. Podług niego, byli owi ubodzy próżniakami, których trzeba napędzać ciągle do roboty, albo złodziejami, których należy pilnować, aby nie roznieśli pańskiego dobra na wszystkie wiatry. Znał ich przecież dobrze. Młodość z nimi przepędził i odgadywał każdy ich zamiar. Psychologii ludu uczył się nie z książek, lecz z doświadczenia osobistego.
Jednakże… Skoro sobie tego życzy… To jego majątek…
Wzruszył ramionami i zeszedł wolno po stopniach schodów, udając się w stronę dziedzińca.
Słotnicki stał jeszcze przez kilka chwil pod kolumnadą, potem przetarł ręką oczy i znikł w głębi domu.
Z obszernego pokoju wchodziło się na prawo do gabinetu pana. Nie było tu kluczy i uździenic, ani zaschłych wieńców ze zboża i próbek ziarna. Na posadzce, zakrytej zupełnie kobiercem, stało na środku, zwrócone do okna, duże biurko dębowe, założone z obu stron stosami broszur i czasopism. Całe dwie ściany zajmowały oszklone szafy, z których wyglądały złocone grzbiety oprawnych książek.
Do tego pokoju wszedł Słotnicki i usiadł przed biurkiem w fotelu drewnianym. Wziął pióro do ręki i pochylił się nad białą kartą zwyczajnego papieru.
Pisał… Pracował z takiem zajęciem, że nie słyszał turkotu powozu, który zatrzymał się przed gankiem. Dopiero, kiedy ktoś wszedł do pokoju, podniósł głowę i wstał z pośpiechem.
– Sąsiad dobrodziej! – zawołał, uradowany szczerze i uścisnął dłoń gościa. – Jak to dobrze, że sobie pan samotnika przypomniał. Już naprawdę za sąsiadem tęskniłem.
– Młodemu zawsze bliżej do starego, bo ma nogi zdrowsze – wyrzekł Ostrobudzki, zajmując miejsce na miękkim foteliku, ustawionym z przeciwnej strony biurka.
– Moja wina, moja wielka, bardzo wielka wina, nie przeczę, ale proszę mi niedbalstwo wybaczyć. Znów mnie ten przeklęty szatan, co czyha w kałamarzu na spokój ludzi, za kark pochwycił i przykuł do roboty. Zdawało mi się, że wytrzymam kilka lat bez pisania, ale przyzwyczajenie całego życia jest widocznie silniejsze od chwilowego zmęczenia, czy wstrętu, bo grzebię się od miesiąca w bibule z niecierpliwością mola. Aż się sobie samemu dziwię. Jak mi pomysł zaczął świdrować w mózgu, tak też i wyświdrował nowe głupstwo.
Podsunął gościowi pudełko z cygarami.
– Znów pan co bazgrze? – zapytał Ostrobudzki, zapalając liść hawański.
– A jakże – odparł gospodarz. – Bazgrzę, smaruję, gryzmolę, chociaż nie wiem, czy będzie z tego jaki pożytek.
– Pewno dostanie szlachta jakie porządne smarowanie. Niezaradna, lekkomyślna, głupia, ma się rozumieć; wy wszyscy tak. A pan umie smarować, wiemy o tem. Szlachcic gotów wreszcie sam uwierzyć, że to prawda.
Ostrobudzki spojrzał na gospodarza życzliwie.
– Umie pan, umie – dodał. – Żebym ja tak potrafił piórem machać, tobym tym gazeciarzom warszawskim dopiero kurtę wyciął! Ale cóż? Bozia nie dała talentu, więc trzeba uszy po sobie położyć i słuchać, co mądrzejsi gadają.
– Niech się sąsiad dobrodziej nie obawia – mówił Słotnicki. – Miecz polemisty dziennikarskiego zawiesiłem już na kołku. Rdzewieje on już od lat trzech. Ale cóż u pana słychać? Urodzaje na Woli dobre, jak zawsze?
– Chwalić Boga! Nie poskąpił Pan Bóg tego roku. Zresztą, wszystko po dawnemu, tylko w Ostrobudkach zmieniło się. Panie wróciły z owych szkół uczonych.
– Wróciły? To bardzo dobrze. Będzie okolica miała nowe a miłe sąsiedztwo. Panie Ostrobudzkie widywałem w Warszawie temu lat cztery w salonach literackich. Mają to być osoby bardzo wykształcone.
– I jak jeszcze! Bratowa zjadła cały rozum ludzki, a nawet trochę więcej – mówił Ostrobudzki, wypuszczając z ust gęsty kłąb dymu.
Słotnicki roześmiał się.
– I nie zachorowała na niestrawność? – zapytał.
– Ale gdzieżtam! Sprzątnęła wczoraj całą kaczkę.
– To dziwne! Rozum bywa wielce niestrawny, czasami nawet tak niezdrowy, że zabija.
Słowa te wygłosił Słotnicki wolno, oddzielając zgłoskę od zgłoski.
– Tak, zabija! – powtórzył głosem cichym i wyjrzał oknem.
Oko jego pobiegło znów daleko, aż na skraj widnokręgu, a usta złożyły się w gorzki uśmiech.
Przez chwilę przypatrywał mu się Ostrobudzki ze współczuciem, a potem odezwał się:
– Spodziewam się, że zastanę pana którego dnia w Ostrobudkach. Paniom moim należy się wizyta od bliskiego sąsiada i dawnego znajomego. Sądzę, że bratowa będzie panu rada. Jedyny pan z całej okolicy może zająć tak uczone damy.
Słotnicki uśmiechnął się.
– Ja, panie! – mówił. – Cóżbym ja robił między niewiastami z moją łysiną i z moim pesymizmem?
Potrząsnął lekko głową.
– Tacy, jak ja, nie bawią dam – dodał.
– Słyszę ciągle, że łysina i pesymizm są dziś bardzo modne – wtrącił Ostrobudzki.
– Ale niewygodne. Zresztą, jestem właśnie bardzo zajęty, a potem…
Słotnicki przesunął ręką po wypełzłej czaszce i ciągnął dalej głosem stłumionym:
– Wiadomo panu, że mnie ludzie strasznie zmęczyli. Chciałbym ich na czas dłuższy omijać. Tak mi dobrze w mojej samotni.
– Kto widział uprzedzać się do ludzi w tak młodym wieku – odparł Ostrobudzki. – Świat nie taki zły, jak się panu wydaje.
Słotnicki podniósł się z krzesła, przeszedł się kilka razy po gabinecie, potem stanął przy oknie i mówił:
– Nie taki zły? Znam ja go doskonale, lepiej od pana, mimo moich lat młodych, bo byłem w nich przez długi czas robotnikiem, a tylko walka o byt powszedni uczy prawdy. Osoby zamożne od kołyski, nie mogą mieć wyobrażenia o istotnej naturze ludzkiej. Wieś zresztą, bliższa przyrodzie, więc czystsza, szczersza i zaspokajająca łatwiej od miasta potrzeby niezbędne, nie ma powodu do pesymizmu. Kto chce poznać prawdziwego człowieka, powinien mu się przypatrzeć na wielkich targowiskach pracy i rozkiełznanych namiętności i być sam kółkiem w fabryce zarobkowania. Ale po co ja to panu wszystko mówię. Takie pojęcia bywają owocem osobistych doświadczeń, których nie zastąpi żaden wykład teoretyczny.
– Byłoby to jednakże dziwne – mówił Ostrobudzki, podnosząc się z fotelu – gdyby pan od Ostrobudek stronił. Taka dawna znajomość i takie bliskie sąsiedztwo. Spotkacie się państwo zresztą rychlej, czy później, gdzie na drodze, albo na granicy majątków.
– W istocie – rzekł Słotnicki. – Nie wypada, trzeba być koniecznie, należy złożyć ofiarę "próżniakowi," któremu na imię "formy towarzyskie." Pojadę więc którego dnia do Ostrobudek. Ale widzę, że się pan już wybiera. Nie puszczę pana przed obiadem.
– Nie mogę sąsiadowi dziś służyć. Bardzo pilne sprawy wzywają mnie do Łęczycy.
Siedząc w powozie, myślał sobie stary szlachcic:
– Jacy ludzie teraz dziwni; albo przewrotni, albo nieszczęśliwi…
Był już wieczór, kiedy załatwiwszy się w mieście, zajechał przed dwór ostrobudzki. Gdy wszedł do salki stołowej, zastał tam Zosię, pochyloną nad dużym koszem. Zbliżywszy się do synowicy z tyłu, pocałował ją w szyję.
– Ostrożnie, stryjku, ostrożnie! – zawołała panna, podnosząc się z kolan.
– Albo co?
– Bo to owe żaby, które stryjka tak bawią – mówiła, rozkładając na stole mnóstwo pudełek.
– Pokażno owe skarby.
Ostrobudzki wziął do ręki jeden z preparatów.
– Ostrożnie, stryjku, ostrożnie! – prosiła panna.
Na tabliczkach szklanych porozkładała studentka uniwersytetu różne części ciała różnych zwierząt. Były tam oczy, płuca, żołądki płazów i owadów, były pająki i chrząszcze, prawidłowo zasuszone i rozpostarte. Jedna duża tablica zdawała się pokrytą jakiemiś plamami.
– A to co takiego? – zapytał stryj.
– To moja bakteryologia, ale na to trzeba patrzeć przez szkła powiększające – odpowiedziała synowica. – Czy widzi stryjek te oto pręciki zgięte? W rogu na prawo…
– Widzę – mówił szlachcic, uzbroiwszy oko w mikroskop. – Takie połamane, faliste.
– To spirillum rubrum. Wszystkie drobnoustroje zgięte nazywa nauka spirillum, vibrio, spirochaete, chociaż nie ma jeszcze zgody pomiędzy badaczami, jak ochrzcić bliżej określone formy. A ta gromadka, jakby pakiecików z kreskami w środku, w lewym rogu tablicy, to sarcina, grzybek rozszczepkowy. Te punkciki znów, tworzące jakby sznurki korali, to staphylococcus pyogenes aureus. Prawda, że to ciekawe?
– Bardzo. A w tych księgach, co przechowujesz? – zapytał Ostrobudzki, wskazując na zielniki.
– To cmentarzysko roślin – odpowiedziała panna.– Niech się stryjek przypatrzy, jak doskonale zachowane.
Otworzyła jeden z zielników.
– O, naprzykład ten tojad mordownik, aconitum napellus – mówiła, dotykając paluszkiem jakiejś gałązki.– Albo ta atrapa belladona, pokrzyk lekarski. Zupełnie, jak świeża. Za tym kaczyńcem błotnym chodziłam poi dnia, zanim go odnalazłam. Ale za to prześliczny!
Panna zbliżyła zielnik do lampy i przypatrywała się błotnemu kaczyńcowi z przyjemnością.
– Nie uwierzy stryjek – ciągnęła dalej – ile to się trzeba nieraz nachodzić, aby zdobyć jaki okaz ciekawy. A ile potem pracy, ile staranności trzeba włożyć w same preparaty. Męczyłam się cały wieczór, zanim ten oto jaskier przecięłam pionowo przez środek, aby się uwydatniły pręciki i słupek. Największej dokładności wymagają preparaty z małych zwierzątek, a z drobnoustrojami nie sposób sobie poradzić, mimo najlepszych przyrządów, gdy się nie ma bardzo wielkiej wprawy. Zwierzęta bezkręgowe zajęły mi przeszło dwa lata.
– Cóż to takiego te zwierzęta bezkręgowe? – zapytał Ostrobudzki. – To niby takie, co nie mają kręgów?
Na ustach bakalarki ukazał się uśmiech pogardliwy.
– Wiadomo każdemu nowicyuszowi na wydziale przyrodniczym – mówiła suchym tonem starego profesora – że królestwo zwierząt dzieli się na dwie główne grupy, na kręgowe i bezkręgowe. Do pierwszej należą: ssące, ptaki, ryby i płazy, do drugiej wszystkie: stawonogie, mięczaki i robaki.
– Stawonogie? To niby takie bez stawów? – podchwycił stryj.
– A takie – odparła synowica z przekąsem. – Zwierzętami stawonogiemi nazywa nauka: muchy, komary, pszczoły, motyle, karaluchy, pająki i raki; mięczakami: ostrygi, ślimaki i wszelkie inne, żyjące w muszlach; robakami zaś: pijawki, tasiemce, glisty, dżdżownice i t… p.
Podczas kiedy panna wyrzucała z siebie jednym tchem nazwy zwierzęce, stary ziemianin uśmiechał się pod wąsem. Bawiła go erudycya synowicy.
– Bardzo to ładnie, że umiesz tyle mądrych rzeczy – odezwał się, gdy skończyła – ale na co to wszystko?
– Jakto na co? – wyrzekła dziewczyna, podnosząc głowę wyniośle.
– Bo widzisz, wszystko, co człowiek robi, musi mieć jakiś cel. Niech ci się nie zdaje, że potępiam naukę, której ludzkość zawdzięcza na ziemi mnóstwo uwygodnień. Ja sam korzystam, jako rolnik, z wiedzy i talentu mechaników, chemików i rozumniej szych odemnie agronomów. Ale tobie, co po znajomości budowy karaluchów, ślimaków, żab i t… p… brzydkich stworzeń? Na chleb takiemi wiadomościami zarabiać nie potrzebujesz, a jako właścicielka ziemska, możesz się obyć bez badania drobnoustrojów. Chyba, że masz zamiar poświęcić się zupełnie nauce.
– Tak daleko nie sięgają dotąd moje marzenia – odparła panna, marszcząc jasne brwi.
– Więc na co pracowałaś tyle lat daremnie, zamiast przyswoić sobie wiadomości pożyteczniejsze dla kobiety?
– Daremnie? Nie traci czasu daremnie, kto się uczy. Wiedza, to rozkosz, to potęga, to chluba i najwyższy cel człowieka. Pracowałam na to, aby wiedzieć. Alboż to mało?
Spojrzała na stryja z góry.
Kiedy tak stała wyprostowana, szyderska, z pogardliwie wydętemi usteczkami, przypominała matkę. Miękkość i swoboda młodości znikły z jej twarzy, ustąpiwszy miejsca twardemu wyrazowi.
– Czy się tobie zdaje, dziecino – mówił Ostrobudzki – że owe tojady mordowniki, pokrzyki lekarskie i błotne kaczyńce zostaną na zawsze w twej główce?
– Nie rozumiem, dlaczego stryj o tem wątpi?
– Dlatego, że i ja uczyłem się kiedyś w szkołach różnych rzeczy, o których nie mam dziś żadnego wyobrażenia.
– O, bo stryj…
Panna nie dokończyła myśli, ale zrozumiał ją starzec.
Podniósł rękę do wąsa, pogłaskał go wolno, pokiwał głową, patrząc z żalem na synowicę i wyrzekł:
– Bo stryj jest starym głupcem, chcesz powiedzieć, któremu pamięć nie dopisuje? Ja co innego, ja nie zapomnę ani odrobiny z tego, co mi w Zurychu w głowę włożyli. Wszakże tak?
– Stryju! – szepnęła panna zawstydzona. Szorstki wyraz jej twarzy zmiękł, szyderski uśmiech spłynął z jej świeżej buzi.
– Przepraszam, stryjku, jeżeli… Ach, Boże, jaki stryj niedobry… – mówiła.
Ostrobudzki przygarnął ją do siebie i pocałował w oczy.
– Jesteś jedynem dzieckiem brata, którego kochałem – mówił głosem tkliwym. – Pamiętaj, że stryj Stanisław stanie przy tobie w każdej ciężkiej chwili. I nie gniewaj się na starego, że marudzi. To już wada lat sędziwych.
Przytulił ją do piersi i trzymał przez kilka chwil w objęciach.
Kiedy dziewczyna podniosła twarz, znikło z niej zupełnie podobieństwo do matki. Była znów żywem odbiciem portretów wąsatych szlachciców, rozwieszonych wokoło na ścianach.
– Taką srogą udajesz – mówił Ostrobudzki, pieszcząc rękę synowicy – a wcale ci niedobrze z marsem na czole i z wykrzywioną buzią. Płynie w tobie krew ludzi, którzy nie pragnęli nigdy cudzej krzywdy, a nad cudzą nędzą zawsze się litowali. I ty będziesz taką, iak wszystkie kobiety naszego rodu, o czem wcale nie wątpię. A ten czerwony, opalony szlachcic, czy przyśnił się panience? – zapytał nagle, zwracając rozmowę w inną, stronę.
Zofia roześmiała się.
– Nigdyby stryjek nie zgadł, co mi się śniło? – zawołała.
– I cóż takiego?
– Niech sobie stryjek wystawi całe wojsko karaluchów, ślimaków, motyli, pszczół, komarów.
– Stawonogich i mięczaków – wtrącił Ostrobudzki.
– Tak, stawonogich, mięczaków i robaków – mówiła panna. – Otóż śni mi się, że zajeżdżamy przed dwór, a kiedy wysiadamy z powozu, wita nas owe dziwne wojsko. Karaluchy, ubrane w mundury gwardyi napoleońskiej, prezentowały broń, żaby bębniły, komary powiewały chorągwią, a chrabąszcze wołały: hurra! Nagle zjawił się jakiś olbrzym z głową stryjka i rozpędził tę całą hałastrę na wszystkie wiatry. Uciekało wojsko, co tchu, na drzewa, na dach, na klomby kwiatowe, a stryjek wywijał ciągle ogromną miotłą. Prawda, że zabawny sen?
– W istocie niezwykły – potwierdził Ostrobudzki.
– Zapewne dlatego, że kładąc się wczoraj do łóżka, myślałam nad tem, gdzie umieścić preparaty. A może i dlatego, że bałam się trochę stryjka.
– Bałaś się, naprawdę?
– Jak stryjka kocham. Stryjek tak wczoraj na nas dziwnie spoglądał.
Ostrobudzki przygarnął znów synowicę do siebie.
– Tylko się mnie nie bój, dziecino – mówił – kocham cię, jak własną córkę.
– Tableau! – odezwał się w tej chwili suchy głos pani Olimpii, która weszła z sąsiedniego pokoju. – Pan brat zepsuje mi Zosię. Już ona zaduża na pieszczoty.
– Na pieszczoty nie jest nikt zadużym – odparł Ostrobudzki, podchodząc do bratowej. – Smakują one nawet w starości. Jakże bratowa znalazła Ostrobudki?
– Należy się panu nasze szczere uznanie i podziękowanie. Zastałyśmy majątek w porządku wzorowym. Dziękujemy serdecznie. Będzie nam tu dobrze po kilkoletnich trudach, a byłoby jeszcze lepiej, gdybyśmy znalazły w okolicy jakie przyjemne towarzystwo. Ale o takim zbytku na wsi marzyć nie można.
– A gdyby można? – wyrzekł Ostrobudzki.