Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Majka i Anzelm - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Majka i Anzelm - ebook

Nie macie wrażenia, Drodzy Czytelnicy, że Świat stworzono, dołączając do niego komplet odpowiedzi na dręczące nas problemy? W związku z tym, czy nie wydaje się Wam, że to po naszej stronie leży wina iż nie potrafimy odnaleźć, a potem wykorzystać wskazówek. Błądzimy po omacku, szukając tego, co mamy już podane na tacy. A gdyby tak się stało, że los podsunąłby nam, w swej przewrotnej dobroci, pewnego rodzaju „gotowca”, rozwiązującego wszystkie problemy ludzi? Bajka?… Może i tak, ale jaka piękna.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-203-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

_„BYŁOBY DOBRZE, GDYBY BAJKA CHCIAŁA PRZYJŚĆ WTEDY, KIEDY SIĘ JĄ WZYWA, ALE TO WIELKA DAMA, PRZYCHODZI TYLKO WTEDY, KIEDY MA NA TO OCHOTĘ”…_

_HANS CHRISTIAN ANDERSEN — „BZOWA BABULEŃKA”_

Za oknem pogoda była, można powiedzieć, mało zachęcająca do wyjścia na podwórko przed dom, a co dopiero mówić o jakimś dłuższym spacerze albo pójściu do sklepu.

Majka siedziała na szerokim, wyściełanym poduszkami parapecie z nosem przyklejonym do szyby. Obserwowała chmury, biegnące szybko po szaroburym niebie i chwiejące się na wietrze choinki u sąsiada za płotem albo mewy „stojące” wysoko w powietrzu, które prawie w ogóle nie ruszały skrzydłami, a mimo to jakimś cudem utrzymywały się w górze.

Dziewczynka coś tam sobie cichutko śpiewała pod nosem, malując palcem po zaparowanej szybie nieco koślawe, różnej wielkości serduszka, domki albo kwiatki.

Siedziała cichutko, bo właśnie tej chwili mama pracowała. A kiedy mama pracowała, to potrzebowała spokoju. Jak mówiła:

— Muszę się skupić nad tym, co robię. A kiedy ty kochanie, cały czas brzęczysz mi nad uchem, jak jakaś mała śliczna pszczółka, to wtedy jest to niemożliwe i nic mi nie wychodzi.

Magda, mama Mai, pracowała w domu i robiła różne — jak to nazywała — „pierdółki” z wełny. A, że miała dużo zamówień, dlatego potrzebowała sporo czasu, żeby wszystko zrobić na czas.

Maja już bardzo znudzona bezczynnością, patrzyła w niebo, mając nadzieję, że wiatr pędzący chmury, rozwieje je wreszcie na cztery strony świata i wyjrzy słoneczko. A kiedy już zaświeci, to wtedyy…

— Mamoo — zagadnęła — a jak dzisiaj jeszcze wyjdzie słoneczko, przestanie padać i zrobi się cieplej, too… – przerwała na chwilę, chyba dla lepszego efektu – może byśmy poszły na plażę, co? Zabierzmy ze sobą Anzelma. Bo wiesz, biedaczek już tak długo nie wychodził na dwór, że chyba zapomniał, jak ten dwór wygląda. Wiesz mamusiu, czy nie? I może Tadzik tam do nas przyjdzie, co? A może sztorm wyrzucił na brzeg bursztynki, a my byśmy, byśmy… — szczebiotała, mażąc palcem po zaparowanym kawałku szyby.

— Majka… — mruknęła mama, uciskając rękami wałek z mokrej wełny — umawiałyśmy się.

Dziewczynka odwróciła się od okna i usiadła na rozłożonych poduchach przodem do pokoju. Dyndając nogami obserwowała, jak mama pracuje i teraz mokrym ręcznikiem mocno ugniata wałek z nałożonymi na niego nowymi „pierdółkami”. Wyglądało to tak, jakby wyrównywała tym wałkiem ciasto na placek ze śliwkami. Ale ten konkretny wałek, czy też placek, nie nadawał się oczywiście do jedzenia, tylko do patrzenia, bo mama tworzyła obrazki z kolorowej farbowanej wełny, co się nazywało „filcowaniem na mokro”. Zresztą, bardzo ładne obrazki. Dlatego, jak mówił tata: mama jest znaną na całym świecie, „twórczynią wełnianych pierdółek”.

— Noo… ja wiem mamusiu. Ale już mi się tak bardzo nudzi w domu, wiesz?

Maja zeskoczyła z parapetu i dzwoniąc przypiętymi do papuci malutkimi dzwoneczkami w kształcie króliczków, podeszła do stołu. Oparła dłonie na rancie blatu i wsparła na nich brodę. Patrzyła, jak mydlana woda, sycząc cicho, spływa po grubej ceracie razem z małymi mydlanymi bąbelkami. Majka stwierdziła, że mydliny wyglądają dokładnie tak samo, jak kałuże na podwórku, tylko są ładniejsze bo mają kolorowe bąbelki, które można łączyć ze sobą palcem, a wtedy robią się jeszcze większe. A nawet, można było im nadawać różne kształty. Kiedy mama wyciskała wodę z mokrych „pierdółek”, Majka często bawiła się w tworzenie nowych bąbelkowych rzek, jezior albo duuużego morza.

— Zamoczysz sobie rękaw… — sapnęła mama, naciskając mocniej na wałek.

Dziewczynka cofnęła rękę, ale tylko po to, żeby podciągnąć wyżej rękaw sweterka i po chwili znowu taplała się w mydlinach.

— Mamoo-o? — Zabrała rękę, bo już się jej znudziło robienie mydlanej rzeki. — Ale, kiedy już skończysz na dzisiaj, to pójdziemy na plażę? — Nie dawała za wygraną.

— No dobra, uparciuchu. Dopiero wtedy, gdy skończę pracować, posprzątam bałagan na stole oraz ten po podwieczorku. No i wtedy, kiedy nie będzie padał deszcz oraz… — potarła wierzchem dłoni swędzący nos — kiedy nie będzie wiało i będzie słonecznie. To wtedy pójdziemy, ale najwyżej na pół godziny, nic dłużej. Zgoda? Jeszcze tak do końca nie wyszłaś z przeziębienia, Majusiu.

— Ale mamo, przecież ja nigdzie nie wchodziłam — powiedziała zdziwiona Majka, patrząc na mamę dużymi niebieskimi oczami niewiniątka. — Miałam tylko malutki ból gardła i katarek. Tak mi powiedziała pani doktor. Nawet nie napisała mi… — zastanowiła się chwilę — tego, no, antybioostyku, czy coś tam…

— Dobra, dobra, nie czaruj. I, nie napisała, a zapisała, i nie: „antybioostyk, czy coś tam”, a antybiotyk. — Magda, mówiąc i przedrzeźniając córkę, uśmiechała się pod nosem. — Ty już lepiej nie kombinuj. Jak chcesz iść na plażę, to teraz nakarm Anzelma i nalej mu świeżej wody. Nie weźmiesz biedaka głodnego na dwór. Na desce do krojenia leży obrana marchewka i liście sałaty. To twoja świnka Maju i nie zapominaj, że szykowanie Anzelmowi jedzenia i sprzątanie po nim, to jest twój obowiązek. Taka była umowa.

Maja podeszła do dużego babcinego kredensu, skąd z deski zabrała marchewkę i sałatę. Potem przyklękła przy klatce Anzelma. Świnka siedziała w swoim domku, skąd przez jeden z otworów wystawał jej wąsaty pyszczek.

— Ja wiem mamusiu, że mam się opiekować Anzelmem, ale przecież ja, jeszcze jestem cho… — na szczęście nie dokończyła, bo w porę ugryzła się w język, chcąc powiedzieć — chora, a dokończyła: — malutka.

— Uhm… tere fere! — zaśmiała się Magda. — Majunia malutka, co chciała powiedzieć… chorutka. O! A wiesz, że taki sposób mowy, nazywa się rymowaniem, wiesz?

— No nie wiedziałam mamusiu, ale, jak już mi powiedziałaś, to teraz wiem… — odpowiedziała nadąsana Majka.

*

Z zegara, wiszącego obok kredensu babci Klary, wyskoczyła kukułka i głośno zakukała cztery razy. Jak na zamówienie — chyba po cichutku złożone przez Majkę do Słońca — przez okno wpadł do kuchni ciepły promień światła, świecąc prosto w wystającą ze zlewozmywaka, nieumytą stertę naczyń po obiedzie.

Boże, już czwarta, ale ten czas leci — pomyślała Magda, patrząc na brudne graty, a potem spojrzała na rozwinięty kawałek mokrego jeszcze filcu. Stwierdziła, że efekt był całkiem dobry, a filcowy obrazek wyszedł dokładnie takim, jaki sobie wymyśliła.

Kolejny projekt gotowy. Teraz nałożymy folię i przyciśniemy obrazek starą encyklopedią — komentowała w myślach kolejne etapy „produkcji” — bo „pierdółka” musi ładnie i równiutko wyschnąć. Resztę obróbki zostawi na jutro.

Zdjęła ze stołu dużą prostokątną deskę na której pracowała i zaniosła ją do pokoju obok. Po drodze spojrzała na córeczkę karmiącą Anzelma, która prócz wciskania mu w pyszczek kolejnej marchewki, gadała coś do świnki, głaszcząc ją po pstrokatym futerku.

Przez tę chorobę Majka wyciągnęła się do góry. Chyba znowu jej przybył kolejny centymetr. Mała rośnie jak na drożdżach — uśmiechnęła się do siebie. — No, ale w końcu ma po kim, nie? Olek ma powyżej sto dziewięćdziesiąt, a i ja do niskich nie należę. Rośnie nam kolejny rodzinny „szczypiorek” albo modelka.

Odstawiła deskę na stary stół babci, czyli na swoje miejsce. Sprawdziła jeszcze, czy wielkie tomisko dobrze dociska filc. Potem spojrzała na paprotkę, wiszącą na ścianie ponad stołem i wsadziła palec w ziemię doniczki, oceniając w ten sposób, czy kwiatek ma dosyć wilgoci.

— Ziemię masz suchą jak pieprz. Masz malutka, napij się — mruknęła i wlała paprotce trochę wody z małej konewki.

Zdecydowała przy okazji, że podleje też resztę kwiatów w jednym i drugim pokoju, no i oczywiście w oranżerii też.

Widać Olek sobie o tym zapomniał, a cała żywa „zielenina” w domu, to przecież jego ukochani pupile… — pomyślała. — Ostatnio, przez te nowe zamówienia w firmie, lata na wysokich obrotach i wciąż późno wraca… — westchnęła — no, a przez to, jest ledwo żywy.

Odstawiła pustą konewkę i wróciła do kuchni, a tam Majka właśnie skończyła karmić Anzelma. Magda podeszła do zlewu i podstawiła konewkę pod kran.

Majka, jak na zamówienie, spytała:

— Mamusiu? A tatuś znowu dzisiaj wróci, kiedy już będzie ciemno na dworze, a ja już będę spała?

— Nie wiem, kochanie. Zadzwonię później do taty, to się zapytam — odpowiedziała.

O ile, odbierze telefon — pomyślała. Nalała ciepłej wody do komory zlewu i zaczęła myć brudne naczynia.

Trzeba by w końcu kupić zmywarkę. Ta… trzeba by, tylko skąd na to wszystko brać pieniądze.

Majka przytaszczyła mały taboret i postawiła go z drugiej strony zlewozmywaka, tam gdzie stała suszarka. Weszła na stołek i wzięła do ręki ściereczkę do wycierania naczyń.

— Powycieram mamusiu, dobrze? — spytała. — O, zobacz! Czyste niebo! — Pokazała palcem na okno. — Nie ma ani jednej chmurki!

— Dzięki. — Uśmiechnęła się Magda. — Tylko wiesz, nie bierz ulubionego kubka taty. Tego z pingwinem i, nie wycieraj też mojego z misiem. A do tego, nie podnoś ciężkich garnków — wyjęła z małej rączki córeczki patelnię — oraz… broń Boże, nie łap się dziecko za noże! Co teraz zrobiłam? Jak powiedziałam? — spytała.

— Ja wiem mamusiu! Ja wiem! Tylko mi nie pomagaj! To się nazywaa… — zastanowiła się chwilę — rymowanie! — Odpowiedziała Majka z dumą w głosie.

— Brawo, moja ty mądralo! W nagrodę, reszta garów do wycierania jest twoja.

Otwarły się drzwiczki w zegarze, a kukułka wykukała piątą.

*

Plaża była pusta. Wiatr się uspokoił i teraz wiał lekko, a fale, które w nocy z furią waliły o wydmy, leniwie szemrały i ledwie z łaską muskały piaskowy brzeg. Wiosenne słońce wisiało nad Bałtykiem, oświetlając uciekające daleko w głąb lądu granatowe chmury. Horyzont nad morzem był już czysty, dlatego powolutku od strony miasteczka, gdzie było główne zejście na plażę, zaczęły się pojawiać pierwsze kolorowe plamki, świadczące o tym, że po kilku słotnych i ponurych dniach, spacerowicze mogli wreszcie wyruszyć na przechadzki.

*

Mewy „wisiały” im nad głowami, drąc się głośno na całe gardło. Czekały zapewne na jakiś przysmak, rzucony im prosto pod dzioby. Jednak przede wszystkim wypatrywały — pośród wyrzuconych na brzeg wszelkiego rodzaju „resztek” po sztormie — smakowitych kawałków, nadających się do zjedzenia. Czasem trafiła im się martwa rybka, a czasami był to nawet jakiś większy kawałek innej smakowitej padliny.

Majka z Magdą szły wolnym krokiem tuż przy linii wody, a w zasadzie, to Magda człapała kaloszami po skraju mokrego brzegu, zaś Maja przedzierała się środkiem plaży, lawirując pomiędzy wyrzuconymi na brzeg kawałkami drewna, strzępami starych sieci, no i wszelkiego rodzaju innymi morskimi „skarbami”. Cały czas szczebiotała coś do Anzelma, który siedział bezpieczny — no, może w miarę bezpieczny — w głebokiej kieszeni jej żółtego sztormiaka. Dziewczynka co rusz przykucała tu i tam, szukając w posztormowych „śmieciach” kawałków bursztynu, różnokolorowych szkiełek oraz dużych ładnych muszelek, które potem mama używała w swoich „pierdółkach”.

To samo zresztą robiła Magda, ale bliżej morza. Co chwila obie coś tam znajdowały, a za każdym razem, kiedy w ich ręku znalazła się bursztynowa bryłka lub inny poszukiwany „skarb”, wydawały okrzyki tryumfu, pokazując sobie zdobycz. W bursztynowym zbieractwie, zdecydowanie prowadziła Magda, która miała już na koncie kilka ładnych i ciekawych kawałków.

W pewnej chwili Maja ucichła. Widać znajdywane kamyki nie były tak wielkie, jakby się tego spodziewała. Zniechęcona skręciła w stronę wydmy i usiadła na dużym drewnianym pniaku. Wyjęła z kieszeni Anzelma i delikatnie postawiła go na granicy piasku plaży z ostrą wydmową trawą.

Świnka nastroszyła długie wąsiki, stanęła słupka i zaczęła niuchać. Wpierw ostrożnie, a potem coraz pewniej i śmielej, Anzelm krążył wokół pnia na którym siedziała Maja. W pewnym momencie zwierzątko zaczęło intensywnie kopać w piasku. Rozkopywało wilgotny piasek, coraz bardziej się w nim zagłębiając. Jeszcze chwila, a zniknie w wykopanej jamie!

Maja obserwowała wyczyny świnki z absolutnym spokojem. Wiedziała doskonale, że Anzelm bardzo lubił kopać w ziemi i piasku plaży. I wcale mu to nie szkodziło. Musiała jedynie dobrze go pilnować, a jak już cały się schował w norce, to wtedy wystarczyło go z niej wyjąć i pozwolić mu na wykopanie kolejnego dołka.

Nie było to dla niej jakieś nadzwyczaj zajmujące zajęcie, dlatego też, dziewczynka sięgnęła do kieszeni sztormiaka, skąd wyjęła duży czekoladowy baton. Odwinęła cynfolię i ugryzła kawałeczek. Przeżuwając czekoladę z orzeszkami, zerknęła gdzie jest mama i zawołała:

— Mamusiu!… Chodź do mnie! Odpoczniesz sobie! Fajnie się tu siedzi, wiesz! Mam dobrego batona dla ciebie! Anzelm kopie dziury!

Magda wyprostowała się, bo akurat wyciągała coś z wody i poszukała wzrokiem córeczki. Pomachała jej ręką i krzyknęła:

— Zostaw mi tylko małego gryza! Zaraz przyjdę! A skąd ty masz batona?! — spytała.

— No, jak to, skąd! — odkrzyknęła Maja i wzruszyła ramionami, uważając widocznie, że pytanie mamy jest w tym wypadku zupełnie niepotrzebne i nie na miejscu. — No z domu, przecież!

Zostawiając już temat pochodzenia batona, Majka oceniała, patrząc na smakołyk, ile to dla mamy może być ten — „mały gryz”, a potem ugryzła jeszcze kawałek czekoladki. Resztę schowała do folii i wsadziła do kieszeni.

Anzelm kolejny już raz wkopał się cały i zniknął w otworze. Co jakiś czas przez dziurę wylatywał wyrzucany przez niego piasek. Była więc najwyższa pora, żeby wyjąć go z norki i pozwolić, żeby wykopał sobie nową jamkę. Właśnie miała wsadzić rękę do środka, kiedy świnka sama zaczęła wynurzać się z otworu, wypychając przed sobą małą górkę piasku. A na wierzchu tej „górki”, leżał duży brązowy kamyk!

Maja od razu poznała, co to był za kamień!

Too, był, największy bursztyn, jakiego w życiu widziała na plaży!

Może, nie tak.

Too, był, największy bursztyn, jakiego znalazła na plaży!

No, chyba też, nie tak…

Too, był, największy bursztyn, jaki znalazła razem z Anzelmem! A razem… to znaleźli tylko tego!

Złapała bryłkę w jedną rękę, a Anzelma w drugą i nim zwierzaczek się zorientował co się dzieje, zniknął w tej samej kieszeni sztormiaka, gdzie przed chwilą schowała ugryzionego batona. Ale teraz, Maja w ogóle nie zwracała na to uwagi, bo…

Bo najważniejszy był wykopany z piasku wielki bursztyn!

— Maaamooo!…2

W milczeniu stali nad klatką Anzelma. Świnka spała zwinięta w kłębek, zakopana po uszy w wiórkach. Widać było tylko, jak przy kolejnym oddechu, rytmicznie unoszą się drewniane ścinki poprzyklejane do futerka.

No, może nie wszyscy milczeli, bo Maja chlipała cichutko, a wielkie jak grochy łzy, kapały prosto na deski podłogi.

— Ma-mmu-uu-siuu… — zawodziła cicho — ja sobie całkiem zapomniałam, że schowałam tego batona do-o kieszeni. Bo-o znalazłam wtedy tego bursztyna, i, i… — tłumaczyła się już po raz en-ty.

Magda pochyliła się nad córeczką i chusteczką wycierając jej oczy oraz zasmarkany nos, powiedziała:

— Nikt nie ma do ciebie pretensji, kochanie. — Pogłaskała Majkę po głowie. — Zdarza się. Chciałaś dobrze, ale czasem tak się dzieje, że chcemy dobrze, a wychodzi na opak. Anzelm wyzdrowieje, zobaczysz. Tak samo, jak ty z anginy. Teraz sobie pośpi i odpocznie, a rano znowu będzie chciał jeść marchewkę. Pamiętasz, jak twój pan doktor zawsze nam mówi? „Sen to samo zdrowie”. Dobrze się stało, że tata wrócił wcześniej z pracy i zaraz pojechaliśmy do pani doktor od zwierzątek. Widziałaś, jak Anzelm wypluł wszystko, co zjadł. Nawet kawałki celofanu. Wszystko będzie dobrze maleńka, zobaczysz. No, nie maż się już.

— Właśnie! — odezwał się tata. — Ktoś, kto tak śpi, długo chory nie będzie! A teraz, to ja wreszcie zjem kolację, a potem obejrzymy sobie ten wasz skarb!

Złapał Majkę i posadził ją sobie na kolanach.

— Nos do góry, moja ty królewno, i nie becz już, bo jak tak dalej będziesz płakać, to Tadzik już więcej na ciebie nie spojrzy.

— Alee, Tato? No, co ty mówisz? — zdziwiła się Maja, schodząc mu z kolan. Jednak po chwili ciekawość wzięła górę i spytała:

— A dlaczego? No, dlaczego Tadzik już nie będzie mógł na mnie patrzeć Tatusiu?

— Bo wiesz… — przerwał, bo właśnie Magda postawiła przed nim na stole parujący talerz z „fasolką po bretońsku”. Nabrał łyżką kopiastą porcję. — Zapłakana buzia u dziewczyny, to jest… — mlasnął, przełykając — straszszny widok.

Stojąca za Majką Magda, popatrzyła na męża z politowaniem i popukała się w czoło.

— Córuś, nie słuchaj taty, bo z głodu zaczyna głupstwa gadać.

Dalszą rozmowę przerwało nagłe i, jak zawsze, zaskakujące pojawienie się wspomnianego nie tak dawno Tadzika. Chłopczyk zjawiał się cicho i niespodziewanie, niczym duch jakiś albo zjawa, a robił to zawsze w tak zwanym „odpowiednim” momencie.

Prawie już sześcioletni mężczyzna, paradujący w dużych rogowych okularach na piegowatym nosie oraz z wiecznie nastroszoną czupryną w kolorze jasnej miedzi, był synkiem sąsiada zza płotu.

Wiecznie zamyślony, z lekko uchyloną i zdziwioną buzią, sprawiał wrażenie zaspanego. Ale ten kto tak myślał, mylił się bardzo, bo Tadzik był sprytnym i spostrzegawczym chłopczykiem. Zresztą, nie bez przyczyny został w ubiegłym roku najlepszym przedszkolakiem w grupie „Leśnych Muchomorków”!

Tadzik był dla Majki niczym brat, a przy tym, czwarty członek rodziny. Wchodził do ich domu kiedy chciał i, jak chciał.

— Do-bry… — mruknął od progu i zaraz wspiął się na taboret, stojący po drugiej stronie stołu.

Poprawił okulary na nosie i spojrzał na zapłakane oblicze Majki.

— Mama?… — Dokładnie ten sposób wszystkie dzieci z sąsiedztwa zwracały się do Magdy, a Tadzik w szczególności. Tak samo zresztą, jak nazywały Tatą, ojca Mai.

— Dlaczego Maja ryczy? Coś zrobiła?

— Ja wcale nie ryczę! — odezwała się obrażona Majka. — Płaczę, bo Anzelm jest chory!

— O!… — krótko skomentował Tadzik. Widać jednak było po nim, że jest zaniepokojony stanem Anzelma. — A czemu? Co mu jest?

— No, boo, zjadł kawałek czekoladowego batona, który miałam w kieszeni. Razem celofanem.

— O, to bardzo niedobrze… — orzekł Tadzik, poprawiając oprawki okularów. — Kiedyś mój tata mi opowiadał, że stało się tak, że dziadek Antoni zjadł parówki razem z plastikową folią.

— Tak? I co się potem stało? — spytała Maja zaciekawiona, ale i przy okazji mocno zaniepokojona.

— Dziadek umarł.

Twarz dziewczynki wykrzywiła się i widać było, że zaraz wybuchnie płaczem. Dlatego Tadzik szybko dodał:

— Ale nie od razu po zjedzeniu parówek! Umarł dopiero potem, jak był już bardzo starym, moim dziadkiem Antonim, wiesz? Tata?… — malec zmienił temat, by nie ciągnąć dalej sprawy śmierci dziadka Antoniego — a ty, co jesz dobrego?

— Zjesz fasolki po bretońsku, Tadziku? — odpowiedziała Magda za męża. — Nałożę ci do miseczki, wiesz, tej którą lubisz — w misie, a do tego bułeczka. Zjesz?

— Noo, nie wiem, ale chyba nie, Mamo. — Tadzik odmówił, ale jakoś tak bez przekonania. — Nigdy nie jadłem fasoli po… no, takiej fasoli po bretyńsku. Dziękuję.

— Żałuj Tadzik! Ża-łuj, chłopie! — zawołał tata Olek, wycierając z sosu talerz kawałkiem chleba. — Bo fasola w sosie pomidorowym, to jest brachu, jedzenie dla prawdziwych facetów! A szczególnie… — przerwał dla lepszego efektu — dla kowbojów!

Duże brązowe oczy za okularami zrobiły się jeszcze większe.

— Tak? To, jak ta fasola jest dobra dla kowbojów, to może i ja spróbuję. Poproszę Mamo, ale tylko trochę.

Tata Olek wstał od stołu i podziękował Magdzie za kolację, całując ją w policzek. Magda siedziała na taborecie i przeglądała, wyjmując z dużego kosza, różne kłębki kolorowej wełny. Zabrał talerz i stanął nad zlewem, a myjąc gary po fasolce powiedział:

— A, jak Tadziku zjesz… — odwrócił się — a chyba zrobisz to bardzo szybko… — uśmiechnął się do Madzi, widząc, jak mały pałaszuje fasolkę z prędkością światła — to wtedy, zajmiemy się twoim skarbem Majuniu. Zgoda?

— Jasne, tatusiu! — zawołała Maja i wyjęła z kieszeni fartuszka bryłkę bursztynu, kładąc ją na środku stołu.

Łyżka z fasolą zatrzymała się w połowie drogi między miseczką, a otwartymi ustami chłopca. Na szczęście sos skapywał z niej na blat, a nie na czyściutkie krótkie spodenki i rajtuzy w grochy.

Kiedy jednak Tadzik stwierdził, że tym skarbem jest „zwyczajny” kawałek bursztynu — może i duży, ale przecież, to tylko bursztyn — jego zainteresowanie oklapło i dalej zaczął spokojnie jeść kowbojską fasolę, zerkając jedynie, ale bez przesady, w kierunku „skarbu”.

*

Bursztyn leżał sobie na środku blatu, a oni siedzieli dookoła, czekając co zrobi, a najważniejsze, co im o nim powie tata Olek. Ten wziął lekki kamień do ręki i zaczął go uważnie oglądać ze wszystkich stron. Potem podniósł go wysoko i podłożył „skarb” pod żarówkę lampy wiszącej nad stołem. No i, co ciekawe i niezwykłe, mocno nim potrząsnął.

— Taak… — mruknął tata pod nosem. — Ciekawe, bardzo ciekawe.

— Co jest ciekawego w tym bursztynie, Tato? — spytał Tadzik.

— Ano, to, mój drogi, że to nie jest zwykły bursztyn, a taka… — zastanowił się chwilę — niezwykła ciekawostka geologiczna.

Po tych słowach oczy dzieci zrobiły się okrągłe, jak tarcza kuchennego zegara z kukułką.

— Ciekawostka, gologiczna? — spytała Maja. — A co to jest tatusiu? Ta, ciekawostka…

— Geologiczna, Juniu. — Tak tata i mama zwracali się czasami do córeczki.

— No właśnie — odezwał się Tadzik — jak za rok będziesz w grupie Leśnych Muchomorków, to wam nasza pani wszystko wyjaśni, wiesz?

— Po co czekać Tadziku. Ja już teraz wam to wyjaśnię. To jest tak, Maju… — tata Olek zastanowił się chwilę — geologia, to jest taka nauka. Wiesz naukowcem, czyli tym, co zajmuje się nauką, jest twój pan doktor albo… o, albo ciocia Anka nią jest, bo uczy dorosłych ludzi na uniwersytecie. Swoich studentów uczy. Rozumiesz?

Majka skinęła głową, mówiąc:

— Dziadek Józef był naukowcem, bo uczył różnych ludzi o morskich rybach i sam się o nich uczył, a potem książki o rybkach pisał. Prawda?

— O właśnie! — Ucieszył się tata. — Dokładnie tak! Tak więc, geologia to jest taka nauka, ale nie o rybach, a o naszej planecie. O Ziemi…

— Nasza pani, też tak nam mówiła na wycieczce do parku — Tadzik jako fachowiec, potwierdził słowa taty Olka.

— Ahaa… — szepnęła Maja, patrząc z podziwem na kumpla.

— No właśnie. I, ta geologia uczy nas, jak na naszej planecie Ziemi powstały góry, wulkanyy albo różne skały i kamienie. Bursztyny też.

— A ciekawostka geologiczna, to jest coś takiego, w co nawet naukowcom od geologii trudno jest uwierzyć — dokończyła Magda. — To coś takiego, jak wtedy, kiedy odnajduję różne dziwne rzeczy, które Maja chowa pod łóżkiem. Oj, ile tam można znaleźć ciekawostek pod… łóżkowych! — zaśmiała się wesoło.

— Och, mamusiu! — zawołała oburzona Majka, patrząc na Magdę wymownym wzrokiem, a przy tym zerkając na Tadzika.

Ten zaś siedział cicho, bo właśnie uświadomił sobie, że to, co Maja chowa pod łóżkiem, to jest nic w porównaniu z tym, co jego mama od czasu do czasu do czasu znajduje i wyjmuje spod jego spania. Wolał więc, nie poruszać tego drażliwego tematu. Na szczęście Majka była tego samego zdania, bo szybko spytała:

— Dobra, a co jest ciekawego w moim bursztynie?

— Spójrzcie pod światło. O… widzicie?

Oczy wszystkich skierowały się na kamyk. Patrząc na żarówkę poprzez nierówną bryłkę, można było w jej środku zauważyć niewielki bąbel powietrza, a w nim jakiś mały okrągły przedmiot, podobny do ziarnka pieprzu albo grochu. Kiedy do tego wszystkiego tata potrząsnął „skarbem”, to faktycznie słychać było cichy grzechot. Brzmiało to, jak ostatnia, pojedyncza tabletka w plastikowym słoiczku.

— Tata, co to jest? Tam w środku? — zapytała Majka szeptem, nie wiedzieć czemu.

— N-no, co to jest, T-tato? — dodał swoje, podekscytowany Tadzio, poprawiając okulary na nosie.

Tadzik, kiedy się denerwował, lekko się zacinał.

Tata Olek wstał i dla lepszego efektu, głośnym i bardzo poważnym głosem oznajmił:

— Widziałem już nie jeden bursztyn, ale takiego, to jeszcze nigdy. Wydaje mi się, że tam w środku bursztynowej bryłki jest mały bąbel powietrza. A w nim prawdopodobnie, znalazło się jakimś cudem małe ziarenko baaardzo starej roślinki albo, malutki i jeszcze starszy kamyczek. Gdyby to było ziarenko, to miałoby chybaaa… z milion lat!

— M-milion l-lat… — wyszeptał Tadzio, który wiedział już ile to jest dziesięć, sto albo nawet sto dwa, ale… milion? To jest na pewno o wiele więcej!

— Milion, to znaczy ile tatusiu? — zapytała Majka, zawsze chcąca wiedzieć wszystko dokładnie.

— Och, Maju… — tata Olek spojrzał błagalnym wzrokiem na Magdę, ale żona udając, że jest bardzo zajęta oglądaniem bursztynu, nie dostrzegła jego pozawerbalnych próśb o ratunek. Kontynuował więc dalej. — Milion to jest. O!… To jest tak dużo, jak wygrana w Totka! O, albo coś, jak babcia Klara, która ma sześćdziesiąt pięć lat, to teraz wyobraź sobie, jakby miała tysiąc razy więcej!

— O r-rany! — zawołał podniecony Tadzio, poprawiając okulary. — To wtedy wyglądałaby jak, jak… jakaś zasuszona papryczka chili!

— Dokładnie! — zawołał Olek i dodał — Ty to masz łeb, chłopie! — powiedział i poklepał chłopczyka po plecach.

Maryla, patrząc na męża, zmrużyła oczy w szparki, co nie wróżyło dla niego najlepiej, a jej mina mówiła, że jeszcze mu się odpłaci pięknym za nadobne! Jednak po chwili oboje wybuchnęli śmiechem, wyobrażając sobie babcię Klarę jako zasuszoną papryczkę.

Ech, ten Tadzik!…

— Dobra, bo już późno. Jutro, jak pojadę do pracy, to wstąpię do wujka Florka. On jest specem od bursztynów, więc co wam będę gadać. Oszlifuje kamień, a wtedy dokładnie zobaczymy, co w nim jest. Zgoda?

— Tak tatusiu! — zawołała Maja, a Tadzik — dla zasady i żeby nie robić zamieszania — tylko lekko skinął głową.

*

Minęło kilka ładnych wiosennych dni i Magda mogła wreszcie zająć się porządkami w ogrodowej szklarni. Postanowiła też, że jak jej starczy czasu, to „poprzerywa” dzisiaj sadzonki pomidorów i ogórków do późniejszej rozsady.

Tadzik nie poszedł do przedszkola. Zrozpaczony sąsiad przyprowadził go do nich z samego rana, tłumacząc, że w przedszkolu panuje świnka i jest zamknięte do odwołania, no i, że nie ma go z kim zostawić. Prosił, by na ten jeden dzień Tadzik mógł zostać u nich w domu aż wróci z pracy, a on dzisiaj na pewno „załatwi” babcię Tadzika albo kogoś do opieki na resztę dni przedszkolnej kwarantanny.

Magda powiedziała, że może sobie darować załatwianie babci, bo przecież Tadzik może u nich siedzieć ile tylko chce. Szczęście, jakie po jej słowach odmalowało się na nieogolonej gębie sąsiada, było nie do opisania. Obiecał, że już on się za jej przysługę odpowiednio odwdzięczy, cokolwiek by to nie znaczyło.

W sumie Magda była nawet zadowolona z faktu iż mały będzie u nich do wieczora, bo przynajmniej Maja będzie miała towarzystwo, a ona będzie mogła spokojnie zająć się swoimi sprawami. Obiad miała ugotowany i wystarczyło go tylko podgrzać, a zakupy obiecała zrobić babcia Klara, która zaraz potem zadzwoniła, że się do nich wybiera.

Teraz właśnie układała na małym blacie puste doniczki pod pikowane pomidory, słuchając przy okazji o czym rozmawiają Maja z Tadzikiem. Dzieci bawiły się tuż obok na kupie piachu, zwiezionej przez Olka pod wylewkę nowego tarasu. Właśnie gadały, a w zasadzie Tadzik wyjaśniał Majce, co to jest za choroba, ta cała świnka i dlaczego zamknięto przedszkole.

— Tadzik? A ty wiesz, co to jest za choroba?

Maluch poprawił okulary, a potem otrzepał z piasku, wycierając o spodenki, duże koła traktora zabawki.

— A jasne, że wiem. To jest choroba zakaźna.

— Zakaźna? — zdumiała się Majka. — To taka, co jest zakazana, tak?

— Ech, no co ty… — sapnął „przedszkolny mędrzec”, wyjmując łopatką z tunelu kolejną porcję piachu, bo za chwilę miał tamtędy przejechać czołg. Zresztą, czołg był pięć razy mniejszy niż traktor, ale to przecież niczemu nie przeszkadzało. — Zakaźna choroba, to jest taka, którą możesz się po prostu zakazić od kogoś. Nie wiesz?

— Noo… przecież, że wiem — odpowiedziała Maja niepewnie. — Zakazić się, to złapać tego, no… — zastanowiła się chwilę — imbecyla, o.

Tadzik po tym co usłyszał aż z wrażenia wjechał czołgiem w ścianę tunelu, waląc go całkowicie.

— Co ty gadasz za głupoty, Majka. — Popukał się w czoło. — Nie mówi się imbecyla, a… de-cy-bela. — Podniósł do góry palec, jak profesor na wykładzie.

— Ach, no tak, pomyliłam się, ale tylko troszkę.

Magda słysząc ten ciekawy dialog, zapomniała nawet o tym, że ma na rękach brudne rękawice i złapała się nimi za usta, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Zaś Tadzik kontynuował wykład.

— Ja, to myślę, że ta choroba, ta świnka, to pochodzi od świnek.

Oczy Mai zrobiły się wielkie.

— Od świnek? Czyli, czyli od Anzelma też?

— Nie, no co ty! — Obruszył się Tadzik. — Takie małe włochate świnki, to też są świnki, ale… — długa pauza dla lepszego efektu — morskie. A to nie jest choroba, co się nazywa „świnką morską” tylko, samą świnką. Dlatego, ona musi pochodzić od takich dużych świnek, co są hodowane przez panów rolników w chlewie, o!… — podsumował, poprawiając łopatką kolejny już nowy i solidny tunel.

Tym razem otwór był na tyle szeroki, żeby mógł w niego wjechać, pięć razy większy od czołgu, traktor z przyczepką wraz siedzącą na niej ulubioną lalką Mai — „Mizią”, która dzisiaj była ubrana w zielony strój kąpielowy i niebieski kapelusik.

— I… — zajrzał do środka, oceniając swoje dzieło — jak taka świnka jest chora, to od niej można złapać właśnie tego, no… decybela.

— Ale moja mama, to nie mówi na świnki — świnki, tylko wieprzki. A, jak kupuje w sklepie mięso, to zawsze mówi, że chce pół kilo wieprzowiny, a nie… świnkowiny — słusznie zauważyła Maja. — To dlaczego ta choroba nie nazywa się na przykład, wieprz… wieprzka?

— Ach, co ty gadasz! — Znowu obruszył się Tadzik i aż usiadł na tyłku. — Przecież na ciebie też mówią: Maja, Majka albo Junia. To na świnie, też mogą mówić: świnki albo wieprzki, czy te, no, jak im tam… — zastanowił się — no jeszcze jakoś inaczej. Nie? — spytał, a Maja skinęła głową na zgodę. — No właśnie. A najważniejsze, że świnka, to jest choroba od… — zastanowił się, ale tylko chwilkę — ode świnek właśnie! A wiesz, co o tym świadczy? — spytał z miną profesora.

Maja oczywiście pokręcił głową, że: nie wie.

— Świadczy to, że, że jak masz świnkę, to ci puchnie cała gęba — dla lepszego efektu pokazał rękami, jaka wielka byłaby gęba, gdyby spuchła od świnki — i wtedy robisz się podobna do świni. Nawet chrumkasz jak ona… O, właśnie tak… — w tym miejscu Tadzik zademonstrował — bardzo udanie zresztą — jaki dźwięk wydają z siebie wieprzki. — A, jak już jedno dziecko złapie tę chorobę, to potem cała reszta szybko się od niego zaraża, no i wtedy zamykają przedszkole — zastanowił się chwilę, a dla lepszego efektu dodał — a nawet i całą szkołę!

— O rrany! I szkołę też?! — Maja złapała się za głowę.

— No tak! Ty sobie wyobrażasz, co by było, gdyby wszystkie dzieci w przedszkolu albo w szkole miały takie wielkie buzie i cały czas chrumkały? Jaki to by hałas był?!

Traktor z przyczepką i lalką Mizią na pokładzie, pomyślnie przejechał przez tunel, co Tadzik przyjął z wielkim zadowoleniem. Teraz konstrukcję czekała kolejna próba, próba czołgowa.

— Ale pani nam kiedyś powiedziała, że doktorzy mają na takie choroby sposób — kontynuował wykład, „strzelając” przy okazji z czołgu do tunelu: — bum!… bumm!… buum!

— Tak? A jaki?

— Trzeba szczepić dzieci.

Oczy dziewczynki rozszerzyły się do niebezpiecznych granic.

— Sz-szczepić? — spytała dla pewności.

— No tak. Jak dzieci są zaszczepione, to nie będą chorować. Tak nam powiedziała pani.

Nie wiedzieć dlaczego w tym momencie usta Mai zamieniły się w wygiętą do dołu podkówkę, a broda zaczęła niebezpiecznie drżeć. Ten widok zmroził Tadzika, aż mu okulary zjechały na czubek nosa.

— A ty co? Zamierzasz ryczeć?

— Nie ryczeć, a płakać… — mała chlipnęła, tuląc do siebie Mizię. — Ja nie chcę się szczepić. Bo ja wiem, jak to się robi, i to musi bardzo boleć!

Tadzik zgłupiał, a do zsuniętych okularów dołączyła opadnięta szczęka.

Maryla ostrożnie wyjrzała przez szybkę szklarni, patrząc na córeczkę. Uśmiechnęła się lekko, znając doskonale ten wyraz twarzy.

Maja, najwyraźniej coś kombinuje i zaraz się przekonam, co.

— Bo-oo… — wytarła nos — bo w zeszłym roku, babcia Klara pokazała mi jak się szczepi! Brała taki krzywy ostry nożyk i tym nożykiem nacinała gałązkę róży! Potem brała drugą gałązkę i przytykała do tej uciętej, a potem zawiązywała sznurkiem i smarowała wszystko takim brązowym glutem. Mówiła przy tym, że trzeba zaszczepić wszystkie róże, żeby były zdrowe i pięknie kwitły. — Zniżyła głos do szeptu. — I… i, żeby nie zdziczały.

— Majka, co ty gadasz!… — Tadzik wstał z piasku. — Tak się dzieci nie szczepi! U dzieci, to się robi zastrzykiem! Pani pielęgniarka przychodzi do sali i zabiera przedszkolaków do gabinetu. A tam w rękę dostajesz zastrzyk, a potem, to już jesteś zaszczepiona! Nożem… — prychnął — też coś.

— Ja tam swoje wiem! Babcia mi mówiła, że właśnie tak się szczepi, a to, co ty mówisz, to jest, to jest taka… malutka szczepionka albo ta, no… iniakcja! Mamusia mi tak powiedziała, kiedy nie byłam chora, a szliśmy do przychodni.

— Jaka znowu „iniakcja”! — Tadzik aż podskoczył. — To jest tak, słuchaj. — Otrzepał kolana z piasku i machając rękami, pokazywał, jak się szczepi dzieci. — Pani pielęgniarka wchodzi do sali, klaszcze w ręce i głośno woła: „uwaga Leśne Muchomorki! Dzisiaj się szczepimy! Właśnie przyjechała pani doktor! Grzecznie ustawcie się w pary i przejdźcie pod wyjście!” Nie chodzisz jeszcze do przedszkola, to nie wiesz! Iniakcja… — sapnął i poprawił okulary.

Podkówka nad brodą dziewczynki dojrzała już do wydania pierwszych szlochów, a wielkie oczy nabiegły łzami.

— Aha, zdaje się, że trzeba wkroczyć do akcji — mruknęła Magda. — Bo jak się teraz pogniewają na siebie, to kolejne wizyty Tadzika na dłuższy czas będą pod znakiem zapytania, a sąsiad będzie mieć przechlapane.

Wyszła przed szklarnię, mówiąc:

— Dzieciaczki? Chodźcie, pomożecie mi przenieść doniczki na drugi koniec ogrodu.

Widząc, że nie mają za bardzo ochoty ruszyć z pomocą, dodała:

— A ja po drodze, opowiem wam i wyjaśnię, co to znaczy: świnka, szczepienie, szczepionka, no i ta tajemnicza iniekcja. A na koniec, powiem wam też, co to takiego jest, ten straszny… bakcyl, a nie decybel albo imbecyl, którego można złapać. Dobra?

Z lekkim oporem, ale w końcu jednak przestali się kłócić i zabrali się do roboty, zabierając kilka małych doniczek. Tadzik robił to oczywiście z czystej ciekawości, czekając co też im mama opowie, zaś Majka pomagała bardziej dla towarzystwa, bo przecież ona doskonale wiedziała, co to jest szczepienie i jak się je robi.

Nożykiem!…4

— I co? Tata, no mów nam, co tam jest… — niecierpliwiła się Majka, szarpiąc ojca za rękaw koszuli. Chciała wreszcie zobaczyć, co się tak na prawdę kryje we wnętrzu bursztynowej kulki wisiorka.

Tata odsunął się od okularu mikroskopu, a minę miał przy tym wielce tajemniczą.

— Właź na kolana, to się sama przekonasz. To twój bursztyn, więc masz pierwszeństwo w oglądaniu.

Przysunął bliżej instrument optyczny i pokazał córeczce, jak ma się nim posługiwać.

— Jakbyś niewyraźnie widziała, to tutaj jest taka śruba. Widzisz? Kręcisz nią wte i, wewte aż będziesz widzieć ostro i wyraźnie.

Maja za radą taty pokręciła szerokim pierścieniem na okularze.

— O rany! Tadzik! Jakie to coś jest wielkie! — krzyknęła podniecona. — Co to jest, tata? Całe pomarszczone i takie, takie jakby zepsute. Nie? — Odjęła oko od okularu.

— Teraz ja, teraz ja! — Dopraszał się Tadzik.

Majka, acz niechętnie, zeszła z kolan ojca, a jej miejsce zajął chłopczyk. Robił dokładnie to samo, co ona przed chwilą, ale było mu ciężej bo miał przecież na nosie okulary. Co chciał przyłożyć oko do mikroskopu, uderzał szkłem o mosiężną rurkę. Jeszcze moment, a mogłyby pęknąć..

— Tadziu… — odezwał się tata Tadzika — zdejmij okulary, a ostrość, tak jak robiła to Maja, ustaw sobie kręcąc śrubą na mikroskopie.

Mały zrobił, jak poradził ojciec. Po chwili na jego pyzatej buzi pojawił się szeroki uśmiech.

— O, rrraju!… Ale piękne! Tam jest, tam jest na tej małej kulce, taki malusieńki robalek! — komentował podekscytowany. — Widzieliście? Widziałaś Maju? Ma takie malutkie czułki i… trzy nogi.

— Trzy? — zdziwiła się Magda. — Jak on może mieć trzy łapy, czy tam… nóżki.

— No, tak ma! Zobacz, Mama!

Tadzik zszedł z kolan taty Olka, a na krześle usiadła Magda. Ustawiła sobie ostrość i przez chwilę obserwowała kulkę, nic nie mówiąc. Reszta czekała z zapartym tchem na jej opinię.

— Faktycznie, jest robalek — mruknęła, podkręcając śrubę okularu. — No i, faktycznie ma… tylko trzy nóżki! Masz rację Tadziku! Widocznie stracił jakoś jedną albo ileś tam. — Oderwała oko od mikroskopu. — Bo, jak się cały czas trzepie tą kulką, to mu musiały odpaść.

Teraz za stołem usiadł tata Tadzika. Potwierdził, że faktycznie ten robalek, ma trzy nóżki i chyba mieszka, albo mieszkał w środku tej czarnej kuleczki. Jak te małe robaczki w śliwce albo w jabłku.

— Widać jeszcze małą dziurkę przez którą kiedyś wchodził do środka — podsumował.

Niespodziewanie, na buzi Majki pojawił się grymas, jakby zaraz miała się rozpłakać.

— A jego to boli, że ma urwane łapki? — spytała cichutko.

— No coś ty — odezwał się Tadzik. — Przecież on już jest nieżywy od miliona lat! Nie słuchałaś, jak Tata mówił? A poza tym — machnął ręką — to on jest tak mały, że go wcale nie widać, a tylko wtedy, kiedy patrzysz przez mikroskop. A jak on jest taki malutki, to jego ból też musiał być bardzo malutki. Wiesz?

Maja kiwnęła głową, że zgadza się ze zdaniem kumpla, co wywołało westchnienie ulgi u mamy i obu ojców.

— To, co? — zapytał tata Tadzika. — Jak myślicie, co to może być? Ta kulka. Domek dla robalka? Pradawne nasionko?

— Chyba tak — odezwał się Olek. — Myślę, że nasionko, które teraz jest już zamienione w malutki okrągły kamyczek — skwitował.

— Ale babcia Klara mówiła mi, że z każdego nasionka może wyrosnąć nowa roślinka. To może i z tego też by coś wyrosło? Taki, taki bardzo stary kwiatek albo rzodkiewka? — pytała Maja z nadzieją w głosie.

— Wiesz co, chyba z tego bardzo, bardzo starego nasionka już nic nie wyrośnie — wyjaśniała mama — bo tak, jak powiedział tata, zamieniło się już w malutki kamyczek. A poza tym, kiedyś tam, mieszkał w nim ten mały robalek, który — kiedy nasionko jeszcze było miękkie — wgryzł się do środka i je uszkodził. A tylko zdrowe nasiona mogą zamienić się w roślinkę, wiesz?

— To jakbyśmy razem z babcią zasadziły je do doniczki, to by nie wyrosło?

— Na pewno nie, kochanie — podsumował tata Tadzika. — Teraz to już jest tylko ładny wisiorek z malutką kuleczką w środku. Szkoda by było zakopywać go do ziemi. — Wziął Tadzika na ręce i ruszył do drzwi. — Pora spać. Dziękujemy wam za gościnę i fajny eksperyment. Jutro synku, jak poprosisz tatę Olka, to na pewno pokaże wam więcej dziwów przez ten stary mikroskop.

***

Dni były coraz dłuższe i coraz cieplejsze, więc babcia Klara odwiedzała ich teraz częściej, pracując w ogrodzie i zajmując się roślinami w szklarni. Jak sama mówiła: gdyby nie ogród i szklarnia, to już dawno bym zardzewiała. Skrzypiałabym, jak stary wózek i można by mnie było wyrzucić na złom.

Po tych słowach, Maja zawsze się zastanawiała: jak babcia, człowiek ze skóry, ciała i włosów, może zardzewieć. Sprawdzała, czy czasem i ona nie ma gdzieś na sobie takich samych śladów, jak te na zardzewiałej rurze, która leżała przy szopie na narzędzia. Ale nie, i babcia też nie miała takich śladów. Chociaż na jej dłoniach widziała takie jasno brązowe plamki. Raz, to nawet chciała je wytrzeć uślinionym palcem, ale nie schodziły, a rdza, jak ją potrzeć, to schodzi i brudzi palce. Czasem też słuchała, czy babcia Klara nie skrzypi tak samo, jak wózek na zakupy starszego pana, co go nazywali — „Dziadkiem z końca ulicy”. Jednak nawet kiedy mocno przycisnęła ucho do ramienia albo piersi babci, stwierdzała, że nic w niej skrzypiało.

Hmm… o co jej mogło chodzić? — zastanawiała się.

Kiedyś podzieliła się swoimi obawami z Tadzikiem. Ten tylko poprawił okularki i popukał się w czoło. Widocznie temat „zardzewiałej babci Klary” był dla niego tak oczywisty i nieistotny, a nawet może i głupi, że nie wymagał komentarza ze strony przedszkolaka i to najstarszego starszaka z grupy „Leśnych Muchomorków”.

Maja bardzo się cieszyła z faktu częstych odwiedzin babci, bo po pierwsze dziewczynka więcej przebywała z babcią Klarą, co bardzo się jej podobało i co bardzo lubiła, a to z tego powodu, że mama miała ostatnio dużo zmówień na „pierdółki” i poświęcała jej mniej uwagi. No, a babcia fajnie opowiadała o różnych ciekawych rzeczach.

Po drugie, mogła dłużej bawić się na podwórku i w ogrodzie pod opieką babci, która nie zwracała tak wielkiej uwagi na fakt ciągłego brudzenia się w ziemi albo błocie. A nawet uważała, że: dziecko powinno się brudzić, żeby poznać, wszystkie te, no, jak je nazywała… „drobne ustrojstwa” — zapomniała sobie nazwy — żeby być odpornym. Dokładnie tak samo, jak ty kiedyś, Madziu — mówiła do mamy. A mama na to: tak, tylko potem, to ja będę wszystko prać i latać po przychodniach.

Ale babcia nie dawała się przekonać, więc pozwalała jej i Tadzikowi na dużo więcej niż mama i tata. Mogli kopać, grzebać w ziemi gołymi rękami i w ogóle…

No i, po trzecie najważniejsze, tata był przez ostatnie dni cześciej w domu, gdyż razem z wujkiem Florkiem robili remont starej przybudówki po warsztaciku dziadka Józefa. Tej szopy stojącej zaraz obok szklarni, a która po tym remoncie miała zostać pracownią mamy. Co prawda tata mimo, że był w domu, to był w dzień mocno zajęty, a wieczorem zmęczony, ale przynajmniej częściej go teraz widziała, no i wujka Florka też.

Najgorzej, że ostatnio Tadzik rzadko się pojawiał. A wszystko dlatego, że jego mama niespodziewanie wróciła z tej, Ameryki. Pan Sąsiad był, jak mówiła mama: w niebo wzięty, a Tadzik po przyjściu z przedszkola trzymał się swojej mamy i prawie w ogóle nie przychodził do ogrodu Mai.

Dziewczynka siedziała w kucki przy małej kupce świeżo ściętych liści rabarbaru i zamyślona ssała obraną ze skórki słodko-kwaśną łodygę liścia. Wcześniej babcia poucinała wielkie liście, marudząc, że: rabarbar rozrósł się jak głupi, a nikt już teraz nie ma czasu, żeby cały czas i w kółko piec placek rabarbarowy.

Dlatego Maja miała z czego robić sukienki i ubranka dla lalki Mizi, pluszowego króliczka Ludwisia i misia w kratę — Bambosza. Wszystkie trzy zabawki siedziały grzecznie w taczce i cierpliwie czekały na gotowe liściane ubranka.

Babcia gdzieś sobie poszła, a Majka kombinowała, jak z kawałka rabarbarowego liścia „uszyć” płaszczyk dla misia Bambosza. Z zamyślenia wyrwał ją huk i trzask wywalanych z szopy gratów. Tata właśnie wyrzucił, na sporą już pryzmę, kolejną partię starych desek wyrwaną z podłogi szopy. Chmura kurzu i pyłu uniosła się do góry, ale na szczęście poleciała w stronę szklarni, osadzając się na szybkach.

— Olek! — krzyknęła babcia Klara. — Uważaj trochę! Bo cały ten kurz osadzi się na szybach i mało co będzie przez nie widać!

— Doobra, mama… — sapnął wujek Florek, który taszczył następną wiązkę desek. — To się umyje i będzie super. Gdzie indziej nie ma miejsca na te dechy. — Otrzepał koszulę i ręce z pyłu. — A deski się jeszcze przydadzą. Są stare, ale drewno jest suche i nie jest zbutwiałe. Pójdzie na nowy daszek pracowni.

— Florek! — zawołał tata Olek ze środka „rozbebeszanego”, jak mówił, warsztaciku dziadka Józka. — Przestań gadać i chodź tu zaraz! Musisz mi to przytrzymać, bo inaczej wszystko zaraz pierdyk…!

Nie dokończył, bo we wnętrzu szopki rozległ się głośny huk, a z otwartych drzwi wyleciał kłąb białego kurzu!

— … nie! — dokończył tata, wyskakując na dwór i trzymając się za głowę. — Uwaagaa!…

Coś groźnie zgrzytnęło, cienko i głośno zajęczało, po czym warsztat dziadka stęknął cicho, a dach szopki w wielkim hukiem runął do środka, wzniecając już teraz całkiem konkretną chmurę kurzu i pyłu!

Babcia — nie wiedzieć kiedy i jak — już trzymała Majkę na rękach. Mimo bolących pleców, biegła galopem prosto w stronę domu, a na dodatek okrywała głowę wnuczki swetrem.

— Mama!… — wołał za nią Florek. — Daj spokój! — Machnął ręką, śmiejąc się głośno i klaszcząc w dłonie. — Przecież nic się nie stało! Rozbiórka zakończona! Brawo dla pana Olka!

Jednak babcia Klara wcale nie zamierzała sprawdzać, czy faktycznie jest już po rozbiórce. Mrucząc pod nosem różne brzydkie słowa pod kątem swoich głupich synów, których jednak jakimś cudem urodziła. Zniknęła w domu, a na ganku pojawiła się zaniepokojona Magda.

— No ładnie! Nie ma co! Czy wy jesteście norrmalni?!… A jakby tam były dzieci?!

Olek spokojnie szedł w stronę domu, wytrzepując rękami kurz z czupryny.

— Właśnie rozebraliśmy dach szopki! — krzyknął zadowolony, jakby zawalenie się dachu, było ich celowym działaniem. — No wiesz?… — burknął obrażony, stając obok żony. — Chyba wiemy, co robimy. No nie, brat?…

— No nie wiem, czy faktycznie wiecie. Budowlańcy się znaleźli, od siedmiu boleści. Trzeba było poczekać na sąsiada, tak jak mówił. W końcu budowlanka i rozwalanka, to jest jego fach, nie?

Jak zawsze nie wiadomo skąd i kiedy, na ganku pojawiło się młodsze wcielenie sąsiada, czyli Tadzik.

— Wujek! Ale to była piękna katastrofa! — krzyknął uradowany. — Nawet mój tata tak nie umie! — Po tych słowach ukłonił się nisko i zwrócił do Maryli:

— Do-bry… Idę do Majki. Mama i tata pojechali na jakiś iwent, czy ewent, czy coś. Nudzę się, to przyszedłem.

— A widzisz Madzia! — zawołał Florek. — Nawet Jurek nie umie tak jak my!

— Wariaci… — pokręciła głową i popukała się w czoło.

*

Siedzieli z wujkiem przy stole w kuchni i popijali kawę. Faceci, już wykąpani i aż nieprzyzwoicie czyści, cały czas komentowali głośno i z dumą niedawną budowlaną katastrofę.

Babcia Klara siedziała na szerokim parapecie okiennego wykusza i z wielkiego kubka popijała melisę, żeby, jak powiedziała: dojść do siebie po tym całym wariactwie.

W pewnym momencie, kiedy zapadła chwila ciszy, babcia stwierdziła:

— Katastrofa, katastrofą, ale… teraz będzie dwa razy więcej roboty. Przyjdzie deszcz i zaleje wszystko w diabły. — Zeszła z ławki. — A panowie budowlańcy siedzą i popijają kawkę. Wiecie co? — Uniosła dłoń. — Bez urazy. Może rozwalcie wszystko do końca, a nową pracownię niech lepiej postawią fachowcy, chociażby tacy, jak wasz sąsiad.

— Ale mamo, czy ty wiesz ile teraz kosztuje taka robota? Albo, ile trzeba dać za materiał? — obruszył się Olek. — Może z Florkiem będziemy robić remont dłużej i nie wszystko zawsze się nam uda, ale…

— Puk, puk… — w szparze drzwi pojawiła się twarz sąsiada. — Można? — spytał.

— Jurek! Z nieba nam spadłeś! — zawołał Florek. — Co się głupio pytasz! Wchodź i siadaj, zaraz będzie kawa dla ciebie!

Florek wstał od stołu i podszedł do ekspresu.

Sąsiad rozsiadł się na wolnym krześle i wsypał do parującego kubka trzy łyżeczki cukru.

— No co… — burknął — przecież wiecie, jak ja lubię słodkie — westchnął. — Budowlaniec, co woli czekoladę od piwa — zachichotał. — A mówiłem, żebyście na mnie poczekali. Katastrofa była, jak się patrzy, co? Ale za to, roboty teraz będzie w diabły. Chociaż… — siorbnął kawy i dolał sobie więcej śmietanki — może to i lepiej, że dach się zawalił. Drewno było stare i spróchniałe. Obejrzałem też to, które leży na kupie przy szklarni, jest o niebo lepsze. Trzeba będzie wszystko idealnie posprzątać. Popatrzyłem też na ścianki szopy. Hmm, chyba nie są lepsze od dachu.

— Dobra, Jurek… — Olek położył na stole dużą kartkę papieru — dostaniesz od nas górę czekolady, ale pomóż sąsiad, bo chyba faktycznie sami nie damy rady. — Florek wyrównał brzegi kartki. — My to widzimy tak, a ty nam powiesz, jak się zapatrujesz na taki projekt.

— Panowie… — odezwała się Magda — to wy tu sobie planujcie i umawiajcie się, co i jak, a my z babcią idziemy do ogrodu sprawdzić, co robią dzieci, bo coś jest podejrzanie zbyt cicho.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: