Make Life Harder - ebook
Make Life Harder - ebook
Przed wami „Make Life Harder", czyli 350 stron o tym, jak się zachowywać na rynku, co robić z rękoma w windzie, gdzie siadać na dworcu i jak wychodzić z psem, żeby to wszystko miało ręce i nogi, i łapy. Słowem – przewodnik po życiu.
Ale jest więcej słów, którymi można opisać tę książkę. „Dobra” być może nie jest jednym z nich. Nie czepiajmy się jednak słówek. Kiedyś pewien mądry człowiek powiedział, że życie jest jak Karkonosze – niby ładne widoczki i wszystko spoko, ale jak nie masz przewodnika, to prędzej czy później spadniesz w przepaść albo zje cię niedźwiedź. Ta książka jest właśnie przewodnikiem po Karkonoszach życia. Dokąd zmierzamy? Jak kochać i być kochanym? I – co najważniejsze – jaki pasek do jakich lakierków? To tylko niektóre z pytań, na jakie odpowiadamy na stronach niniejszej księgi. Razem będziemy płakać i śmiać się. Razem będziemy kotłować się w śpiworku pod gwiaździstym niebem.
PS Tak naprawdę to nie jest przewodnik po Karkonoszach. Jeśli nie chcecie, żeby niedźwiedź was skonsumował, to kupcie prawdziwy przewodnik. Albo nie jedźcie w góry. Pojedźcie do Rowów albo coś.
Czytałam, umarłam ze śmiechu i zmartwychwstałam jako lepszy człowiek, choć jako Koziorożec poczęty w kwietniu, a urodzony w styczniu, „miesiącu zimnego podniecenia seksualnego”, mam przechlapane. „Make life harder" to niepowtarzalny, 350-stronicowy, poradnik à rebours o tym, jak żyć. Moje życie po tej książce nigdy nie będzie takie samo. Wasze też.
Karolina Korwin Piotrowska, TVN Style
„Make Life Harder", czyli Maciej i Lucjan – samozwańczy eksperci zajmujący się złożoną problematyką lifestyle’u, mody i urody oraz mniej istotnymi zagadnieniami społeczno-egzystencjalnymi, takimi jak religia, polityka, przemijanie i śmierć. Ze względu na nieprzerwane pasmo spektakularnych sukcesów, zwani Jolą Rutowicz polskiej blogosfery. Są nieustającym rozczarowaniem dla swoich rodziców, nauczycieli i przyjaciół, a przede wszystkim dla samych siebie. Urodzeni i wychowani w Gdańsku, a konkretnie w Polsce.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8069-488-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co to jest życie? Jaki jest sens istnienia? Jak napisać dobry wstęp? To tylko niektóre z pytań, jakie od zarania dziejów nurtują ludzkość.
Niech pierwsze zdania tej książki będą dowodem na to, że znamy odpowiedź na przynajmniej jedno z nich. Odpowiedź na pozostałe dwa znajdziecie na końcu książki.
Ale wstępy to nie tylko pierwsze zdania. Wstępy to także rozwinięcia wstępów. To zawsze doskonały moment, aby uderzyć w patos i zacząć snuć sentymentalną opowieść o dwóch umorusanych berbeciach bawiących się słoiczkiem butaprenu w piaskownicy, które już za kilka lat jako anonimowe gwiazdy niszowego bloga odmienią polską mentalność i złotymi zgłoskami wpiszą się na karty rodzimej literatury gdzieś pomiędzy Mickiewiczem a Ibiszem. Ale my tego nie zrobimy.
Zamiast tego przejdziemy do tego momentu wstępu, w którym autor opowiada, jak ciężko pracował nad książką. Wystarczy powiedzieć, że przez ostatnie prawie półtora miesiąca spotykaliśmy się regularnie trzy razy w tygodniu na Skypie i w pocie czoła pracowaliśmy od dziesiątej do czternastej, a czasem nawet do piętnastej. Oczywiście były momenty zwątpienia. Czasami przez długie minuty nie mogliśmy znaleźć puenty do żartu z Wojewódzkim, innym razem Word regularnie podkreślał nam słowa, które były napisane dobże i niewiedzieliśmy, jak to wyłonczyć.
Wtedy świat na chwilę rozpadał się na małe kawałeczki, a my w histerii odkładaliśmy spokojnie komputer i jechaliśmy do Sopotu na lody. Całe szczęście ten horror już za nami. Przed wami Make Life Harder – książka, która nie miała prawa powstać, ale powstała. Podobnie jak cała nasza twórczość, jest jednym wielkim poradnikiem. Znajdziecie w niej porady na wszystkie rzeczywiste i zmyślone okazje, dzięki czemu nowy rok będzie jeszcze gorszy. Dla ułatwienia porady zostały zebrane w formie kalendarza adwentowego i jeśli dobrze poszukacie, to pod każdą kartką znajdziecie małą czekoladkę. Od razu chcemy też wszystkich uprzedzić, że w książce pojawiają się liczne wulgaryzmy, prostackie żarty i niesmaczne porównania. Ma to na celu nie tylko pokazanie Polski i Polaków w krzywym zwierciadle, ale przede wszystkim wywołanie taniej kontrowersji i zwrócenie na nas uwagi.
A teraz podajcie nam swoją dłoń i pozwólcie się wprowadzić do ogrodu naszej wyobraźni, gdzie prawda miesza się z kłamstwem, a urojenie z obłędem. Czekają was łzy radości, łzy smutku, a przede wszystkim łzy konsternacji.
Ale spokojnie, na końcu tej wyprawy usiądziemy przy polskim stole i wybaczymy sobie wszystkie krzywdy, każdy dostanie po małosolnym i pajdzie chleba ze smalcem, ktoś poleje ciepłą wódkę, ktoś inny opowie żart o Ruskich i nawet nie zauważysz, kiedy w ferworze śmiechów i wspominek wsadzimy ci język w ucho.Test na człowieka światowego
Przed wami książka o tym, jak się zachowywać na rynku, co robić z rękoma w windzie, gdzie siadać na dworcu i jak wychodzić z psem, żeby to wszystko miało ręce i nogi. Słowem – przewodnik po życiu, który pozwoli wam pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia, jakim jest bycie Polakiem.
Ale zanim z Jędrka z Kielc zamienisz się w Melvina z Piątej Alei i zamiast biegać z chlebem za gołębiami po wiosce, zaczniesz uprawiać jogging z Woodym Allenem w Central Parku – czas spojrzeć prawdzie w oczy. Poniższy test na człowieka światowego odróżni świnie od jaguarów i stanie się punktem wyjścia do twojej metamorfozy. Ale pamiętaj: odpowiadaj uczciwie. Oszukując – oszukujesz przede wszystkim samego siebie.
1. Jesteś w knajpie z przyjaciółmi i masz przy sobie dwanaście ziko, podczas gdy małe piwo kosztuje osiemnaście. Co robisz?
A. Przepraszasz wszystkich grzecznie, ale musisz na chwilę wyjść i zadzwonić do swojego maklera. Po czym wsiadasz w autobus, jedziesz do najbliższej Biedronki i kupujesz cztery żubry. Pierwszego wypijasz w autobusie w drodze powrotnej, drugiego w bramie przed knajpą, trzeciego w kiblu, a czwartego zostawiasz sobie na później, gdyby się okazało, że ta laska, którą przed chwilą poznałeś w kiblu, nie żartowała i faktycznie zaprasza cię na swój jacht.
B. Wszystkim mówisz, że ostatnio prowadzisz się fit, i zamawiasz wodę za dychę. Ku zaskoczeniu wszystkich wieczór spędzasz, krążąc na czworakach między stolikami i spijając resztki drinków po ludziach.
C. Nic nie zamawiasz przez cały wieczór i zostawiasz 12 ziko napiwku.
2. Jedziesz PKP i w pewnym momencie owłosiony grubas naprzeciwko wyciąga z siatki jajko na twardo i zaczyna je jeść, patrząc ci głęboko w oczy. Co robisz?
A. Podejmujesz wyzwanie i ze swojej siatki wyciągasz kanapki ze śledziem i szczypiorem, po czym zaczynasz rozmowę o polskiej piłce nożnej. Do dziś jesteście z Wieśkiem najlepszymi kumplami.
B. Z oburzeniem opuszczasz przedział i idziesz do Warsu na kawę. Tam rozmyślasz nad wizerunkiem Polaków na świecie, podjadając pod stołem bigos ze słoika.
C. Nie ma cię w PKP, bo jesteś dwa tysiące metrów wyżej w samolocie tanich linii lotniczych, a kanapki z makrelą, które na drogę zrobiła ci mama, wyjebałeś jeszcze na lotnisku.
3. Wychodzisz ze sklepu i po drugiej stronie ulicy widzisz Kasię Tusk ze Staszkiem. Co robisz?
A. Wpadasz pod samochód, biegnąc po autograf.
B. Wypierdalasz siaty z zakupami z Lidla w krzaki, przechodzisz spokojnie na drugą stronę ulicy i robisz komórką zdjęcie z biodra, którym od tego czasu regularnie chwalisz się znajomym po pijaku.
C. Udajesz, że jej nie widzisz, i spokojnie wracasz do domu. Wieczorem podczas sushi ze znajomymi pytasz wszystkich, jak spędzili dzień, po czym nie czekając na odpowiedź, rzucasz mimochodem, że u ciebie w sumie nic nowego, pół dnia latałeś kajtem, a drugie pół spędziłeś z Kasią na zakupach.
Przewaga odpowiedzi A: Przykro nam to powiedzieć, Jędrek, ale semestr z MLH niczego w tobie nie zmienił i nadal jesteś smutnym kasztanem z Kielc. Wprawdzie można na ciebie liczyć w kwestiach wyklepania golfa z Reichu i położenia kafelków w łazience, ale nadal nie wiesz, co to jest brunch, i nadal wolisz najeść się schabowym i ziemniakami za 15 złotych, niż nie najeść solonym ryżem z ogórkiem zawiniętym w wodorosty za 150. Przemyśl sobie kierunek studiów i zastanów się, czy nie wolałbyś zostać Bułgarem. Byłoby ci łatwiej.
Na początek zmień tło na pulpicie z Manhattanu na starówkę we Wrocławiu i bywaj częściej w McDonaldzie.
Przewaga odpowiedzi B: Za twoim kartofliskiem i domkiem dla świnek majaczą Brooklyn Bridge i Empire State Building. Regularnie jadasz brunch, ale przynosisz go sobie z domu w słoiku, a to nie do końca o to chodzi. Ogólnie idziesz w dobrym kierunku, pomysł, żeby zmienić imię z Czesława na Chestera, jest fajny i oryginalny, ale musisz więcej rozmawiać ze starymi po angielsku i przestać sypiać ze świniami.
Przewaga odpowiedzi C: Jesteś bardziej nowojorski niż Beastie Boys, Woody Allen i Statua Wolności w jednym. Ociekasz zajebistością i nie bez powodu znajomi mówią na ciebie „Super-
-Szymek”.
Możesz w końcu opuścić rodzinne Łomianki, Manhattan czeka na ciebie z otwartymi ramionami. Nie zapomnij tylko na granicy wygrzebać resztek twarogu spomiędzy zębów i kiedy będziesz już latał kajtem nad rzeką Hudson i jadł espresso widelcem i nożem, uważaj, żeby się nie pobeczeć, gdy któryś z twoich amerykańskich kolegów któregoś kwietniowego popołudnia wspomni podczas squasha o papieżu Polaku.
Styczeń
potocznie zwany pierwszym miesiącem w roku, charakteryzuje się tym, że jest zimny. Niektórzy twierdzą, że ma to związek z faktem, że w styczniu zwykle panuje zima, inni twierdzą, że faktycznie to może być racja. Styczeń to też miesiąc cierpienia, smutku, egzystencjalnych refleksji i dziwnego podniecenia seksualnego, ilekroć wkładasz kalesony. Po entuzjastycznym grudniu wypełnionym strzelistymi postanowieniami noworocznymi styczeń jest przykrym momentem konfrontacji z własnymi niedoskonałościami. Przekonujesz się o tym boleśnie, kiedy postanowienie o niejedzeniu słodyczy w pierwszym tygodniu roztrzaskuje się o czterdziestodwupak Toblerone, który przypadkiem znalazłeś na stronie hurtowni handlującej słodyczami.
W styczniu urodzili się: Phil Collins, Justin Timberlake, Janusz Panasewicz.
W styczniu nie urodzili się: Nelson Mandela, Mahatma Gandhi, Waldemar Pawlak.HOROSKOP dla ludzi urodzonych w STYCZNIU
Jeśli urodziłeś się w styczniu, to znaczy, że zostałeś poczęty w kwietniu, czyli w okresie siewu. To jest dowodem na twoje chłopskie pochodzenie i tłumaczy, dlaczego twój tata po przeprowadzeniu się do miasta jeszcze przez dziesięć lat hodował prosiaki w wózkarni. Zostałeś wychowany twardą ręką ojca i smacznym mlekiem matki. W wieku pięciu lat umiałeś zarzynać świnie i doić krowy, a stary strzygł cię dwa razy w roku z owcami na balkonie.
Praca i pieniądze: Masz ścisły umysł i jesteś punktualny. Jowisz ci sprzyja w życiu zawodowym, dlatego twoja kariera w firmie produkującej śrubki i metalowe rurki rozwijać się będzie szybciej niż grypa żołądkowa. Początkowa beka z ciebie powoli zacznie przeradzać się w podziw i uznanie. W wieku 42 lat awansujesz na kierownika działu podkładek. Nigdy nie zabraknie ci pieniędzy, ale nigdy też nie kupisz sobie wymarzonej toyoty avensis.
Uważaj! Rutyna może cię zgubić! Kiedy nowa sekretarka przearanżuje układ ikonek na twoim pulpicie, doświadczysz dużego stresu, który może się zakończyć wieloletnią histerią.
Miłość: W miłości jesteś zachowawczy i ostrożny. Ze swoją pierwszą dziewczyną chodzisz siedem lat, zanim pozwolisz jej się ze sobą przespać. Mimo że jesteś w szczęśliwym związku ze swoją sympatią z gimnazjum, czasami po pracy jedziesz samochodem pod szkołę i obczajasz dupy na drabinkach. Saturn będzie sprzyjał ci w miłości i doczekasz się gromadki dzieci: Antka, Boryny i Anzelma. Wychowywanie w duchu surowych chłopskich wartości przyniesie oczekiwane efekty, twoje dzieci wyrosną na skromnych, małomównych faszystów. Życie przeżyjesz nieświadomy faktu, że twój najstarszy syn od 20. roku życia jest w szczęśliwym homoseksualnym związku z Mombasą z Kenii.
Uważaj! W życiu małżeńskim zostaniesz wystawiony na dużą próbę! Aby przejść ją pomyślnie, pamiętaj, żeby po każdej wizycie na rosyjskich serwisach pornograficznych usuwać pliki cookies.
Zdrowie: Bardzo rzadko chorujesz. Ostatni raz chory byłeś w podstawówce, kiedy zimą zgrzany po wuefie z mokrą głową, w samych klapkach wracałeś do domu w 20-stopniowym mrozie. Kichałeś przez trzy dni. Gardzisz zdrową żywnością, wszystko jesz ze śmietaną 24% i skwarkami, ale potrafisz też opierdolić kilo rzepy na raz. Uważasz, że medycyna to zabobon. Na starość cieszyć się będziesz żelaznym zdrowiem, ale twoje bagatelizowanie bólu zęba skończy się dramatyczną ekstrakcją niemal całego uzębienia górnej szczęki.
Uważaj! Namówiony przez Borynę na kontrolną wizytę u laryngologa, giniesz na skutek niefortunnego upadku ze schodów w przychodni. Masz 121 lat.
Jak poradzić sobie z KACEM
Mówi się, że Polacy to najdzielniejszy naród świata. Mówi się tak głównie w Polsce, ale panuje co do tego powszechna zgoda, też głównie w Polsce. Ale nawet tak odważny naród ma swoje małe słabości. I nie jest prawdą popularna na Zachodzie plotka, jakoby Polacy bali się szamponów. Zasadniczo Polacy boją się tylko trzech rzeczy: śmierci, podatków i kaca. O ile z unikaniem dwóch pierwszych Polacy nie mają większych problemów, o tyle kac wydaje się nieunikniony.
Kac, zwany pustynną burzą dnia następnego, to obok Józefa Stalina największa nemezis narodu polskiego. Pierwszego stycznia każdego roku miliony Polaków ramię w ramię stają do walki przeciwko pustynnemu demonowi i wspólnie próbują się pozbyć kaca. Sposobów walki z kacem jest tyle, ile zabawnych porównań w tej książce, czyli mnóstwo. Niestety w przeciwieństwie do naszych porównań nie wszystkie sposoby walki z kacem są skuteczne i poparte szeroką wiedzą.
Zanim jednak zaczniemy heroiczną walkę o przetrwanie, powaga i profesjonalizm nakazują nam dokonanie identyfikacji przeciwnika i dokładną analizę zagrożenia.
Dlatego jeśli dzień wcześniej bawiłeś się z kolegami ze swojego bractwa rycerskiego, przez większość wieczoru gadaliście o dodatku do Diablo III i tak się zagadałeś, że w trakcie całej imprez wypiłeś 34 harnasie i 12 speców, to prawdopodobnie czeka cię walka z kacem typu germański najeźdźca. Po przebudzeniu czujesz się jak Westerplatte. Germański najeźdźca atakuje za pomocą skrajnego odwodnienia organizmu.
Jak sobie radzić: Walkę podejmujesz poprzez wejście do wanny wypełnionej izostarem i odśpiewanie Roty w języku hobbitów. Dzięki temu nie tylko twoje elektrolity wrócą do normy, ale też przy okazji się umyjesz, czym na pewno zapunktujesz u babci, z którą od pięciu lat dzielisz łóżko.
Zupełnie inaczej przedstawia się sytuacja, kiedy mamy do czynienia z alpejskim baronem. Kac ten atakuje bywalców modnych klubów, którzy bawią się w towarzystwie pięknych kobiet i drogich drinków. Głównym objawem jest ból głowy i irytacja dźwiękami, jasnością, a zwłaszcza wszystkim.
Jak sobie radzić: Najlepszym rodzajem walki z alpejskim baronem jest kontratak, dlatego jeszcze przed przebudzeniem warto sobie przygotować pożywne smoothie. Smoothie, jak wszystko co zagraniczne, powinno się składać z produktów mało dostępnych. Najlepiej z roszponki, liści jarmużu, barbituranów, diamentów oraz niewielkiej ilości ołowiu. Dla smaku warto zetrzeć na tarce 100 złotych. Tak przygotowany smoothie nie tylko pokona alpejskiego barona, ale również przywróci ci wigor i zapał do pracy oraz ogólnie do bycia chujem.
Kac „francuski korpus dyplomatyczny” jak każdy Francuz charakteryzuje się tym, że jest podstępny, tchórzliwy i nie zna angielskiego. Kac ten męczy głównie miłośników wina, którzy w trakcie picia lubią degustować ser roquefort oraz słodkie pierdy o Sartrze i wakacjach w Toskanii. Z pozoru niegroźny, będzie czekał na dogodną chwilę, żeby rankiem w trakcie jedzenia jajeczka po wiedeńsku niespodziewanie zabrać ciebie i twój żołądek na rejs pontonem dookoła świata.
Jak sobie radzić: Z francuskim korpusem dyplomatycznym jeszcze nikt się nigdy nie dogadał, dlatego najlepiej mu przeciwdziałać. W celu uniknięcia sensacji żołądkowych każdą lampkę wina przeplatasz 30-minutową sesją torsji w toalecie. Dzięki temu nie tylko zbalansujesz poziom kalorii w żołądku i ocalisz swój poranek, ale przede wszystkim dorobisz się prestiżowej ksywy „Rzygi” i już nigdy nie zobaczysz swoich znajomych.
Wszystkie powyższe porady idą w kibel, kiedy mamy do czynienia z kacem po sylwestrze, który nie bez powodu jest zwany rudym Kaligulą wśród kaców. Kiedy ty na imprezie rozgorączkowany odliczasz godziny do północy, zapijasz wódkę winem, robisz drinki z whisky i piwa, a całość zalewasz szampanem, rudy Kaligula od kilku godzin jest już u ciebie na chacie i w twoim łóżeczku niecierpliwie czeka na twój powrót. Nim pierwszy promień słońca przebije się przez firankę, ty – już osiodłany i na czworakach – będziesz na rozkaz rudego Kaliguli chodził po ścianach i kwiczał jak świnia. W tle niewyraźnie będzie docierać do ciebie głos Marszałka Piłsudskiego przyjmującego cię do panteonu wielkich Polaków, którzy polegli w obronie dobrej zabawy. Na zdrowie!
Zasady udanego KARNAWAŁU
Karnawał to taki szczególny moment, który odnotowują z reguły tylko uczennice szkół katolickich, studenci KUL-u i gdańskiej politechniki. Normalni ludzie chodzą najebani cały rok. W trakcie karnawału połowa kraju przypomina Mielno, a druga wygląda jak Manieczki i trzeba się ostro nagimnastykować, żeby nie spotkać swoich starych na dubstepach w Sopocie.
Dlatego wszystkim studentom KUL-u i ludziom, którzy imprezują dwa razy do roku, i to przeważnie na imieninach u cioci, przypominamy o podstawowych zasadach dobrej zabawy.
Po pierwsze: dobra zabawa byłaby niczym bez odpowiedzialności za siebie i za innych. Dlatego zanim w romantycznym uniesieniu zaczniesz odlewać się na klamki drogich samochodów, sprawdź, czy zabrałeś ze sobą żel antyseptyczny do rąk. Wszyscy wiemy, że żółtaczka typu A obok sztruksów jest największym przeciwnikiem dobrej zabawy.
Po drugie: pamiętamy, że jest zima i nietrudno o przewiane korzonki. Dlatego kiedy w klubie będziesz rzygać jakiemuś Trybsonowi na świeżo wyprasowane dżinsy, upewnij się, że nie stoisz w przeciągu. Mamy też nadzieję, że nikomu nie trzeba przypominać o ciepłej bieliźnie – bawełniane majtki przyjemnie cię zaskoczą, kiedy na wpół przytomny będziesz czołgał się jezdnią za ostatnim nocnym.
Po trzecie: Nie zapomnij o zabraniu telefonu! Telefon nie tylko okaże się przydatny, kiedy trzeba będzie zadzwonić po ambulans dla kolegi, który dostał zapaści po wypiciu dwóch żubrów z sokiem, ale również dostarczy kolegom niezapomnianych przeżyć i anegdot, kiedy najebany zadzwonisz na 112 z informacją, że jeden koleś w klubie sprzedaje narkotyki, i podasz rysopis kumpla.
Po czwarte: bądź konsekwentny! Skoro po trzech szotach wiśniówki dałeś się namówić kolegom i w urzędzie cywilnym zmieniłeś imię na „Rio”, a nazwisko na „De Żanejro”, to nie możesz przyjść na imprezę w marynarce z kory i relaksach po babci. Od tej pory zawsze ubierasz się stosownie do okazji. Jeśli planujesz bawić się przy housie – to zakładasz pióropusz z ptaków drapieżnych typu orzeł, myszołów, ara. A jeśli raczej bilard z kumplami, to pióropusz tzw. codzienny, czyli z gołębi. Żeby niepotrzebnie nie drażnić myszołowów w swoim mieście, przebierasz się zawsze w kiblu na miejscu.
Po piąte: Prezerwatywy. Zawsze nosimy przy sobie paczkę, albowiem nadzieja umiera ostatnia.
Niezależnie jednak od tego, jak się potoczą wasze karnawałowe przygody, pamiętajcie, że życie jest tylko jedno, ale nerki są aż dwie.
Jak oszczędzać
Styczeń ma to do siebie, że wypada po grudniu. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że grudzień to miesiąc, w którym Polacy wydają więcej, niż mają. To, czego nie wydałeś w Castoramie na świąteczne prezenty dla całej rodziny, wydasz tydzień później w austriackiej klinice na ponowne przyszycie twarzy po szampańskiej zabawie sylwestrowej. W związku z tym styczeń, popularnie zwany przez Polaków kulką filcu wśród miesięcy, jest tradycyjnie czasem, kiedy Polacy z braku kasy jedzą wkładki z butów na brunch i kluski z kurzu na obiad.
Naturalną reakcją na brak pieniędzy jest próba obrabowania własnej babci metodą na wnuczka. Niestety kiedy się okazuje, że w tym miesiącu babcia została już czterokrotnie obrabowana przez twoje rodzeństwo, zostajesz postawiony w obliczu nieuchronnej konieczności oszczędzania.
Wszyscy mamy świeżo w pamięci historię pana Wieśka, emeryta z Ostródy, który w trakcie nieumiejętnego oszczędzania umarł z głodu we własnym łóżku. Niektórzy twierdzą, że pan Wiesiek niepotrzebnie zainwestował w kolekcję flipperów, stół do snookera i cymbergaja. Inni twierdzą, że przyczyną zgonu była renta w wysokości 147 złotych. Teorii jest wiele i pewnie nigdy się nie dowiemy, co tak naprawdę wydarzyło się w Ostródzie.
Ta zmyślona historia nie tylko pokazuje płomienną namiętność polskich emerytów do flipperów, hazardu i ogólnie gier salonowych, ale również jest trafną egzemplifikacją faktu, że meandry oszczędzania w dalszym ciągu są dla wielu Polaków prawdziwą twierdzą szyfrów. Zupełnie jak mnożenie przez dziewięć czy antyperspiranty.
Dlatego, żeby już nigdy nie powtórzyła się tragedia z Ostródy, przypominamy, że istnieją dwa modele oszczędzania.
Model szwajcarski. Załóżmy, że chcesz kupić helikopter. W modelu szwajcarskim oszczędzanie na helikopter wygląda w następujący sposób. Idziesz do banku, zakładasz subkonto, na które co miesiąc przelewasz 7% swojej pensji. Żyje ci się trochę trudniej, rzadziej jadasz na mieście, ale za to częściej myślisz o ofiarach plagi głodu w Etiopii. Po czterech miesiącach za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze kupujesz helikopter. Cała rodzina jest pod wrażeniem twojej smykałki do oszczędzania. Żartuje, że musisz mieć węża w kieszeni. Pośród uśmiechów i wyrazów podziwu nikt nie zauważa, kiedy przy pierwszej próbie startu wpierdalasz się w budynek. Piętnaście osób ginie w płomieniach.
Model polski. Załóżmy, że chcesz kupić ziemniaka. W modelu polskim ziemniaka kupuje się w następujący sposób. Idziesz do banku, gdzie zakładasz subkonto. Po dwóch tygodniach okazuje się, że koszty prowadzenia subkonta pożarły twoje wszystkie oszczędności. W międzyczasie przyłapany na próbie kradzieży tonera do drukarki zostajesz dyscyplinarnie wyrzucony z pracy. Wizja kupna ziemniaka oddala się jeszcze bardziej, kiedy dostajesz mandat za jazdę bez biletu. Resztę oszczędności zżera opłata manipulacyjna za złożenie podania o odstąpienie windykacji długu za subkonto. Nadzieja powraca na krótko, kiedy w trakcie szarpaniny z komornikiem w przedpokoju znajdujesz dwa złote pod wycieraczką. W drodze do warzywniaka na skutek ekscytacji dostajesz rozległego zawału serca. Po trzech miesiącach żmudnej rehabilitacji wychodzisz ze szpitala z rachunkiem na 55 tys. złotych. Wizja ziemniaka bezpowrotnie znika za horyzontem. Umierasz w nędzy w wieku 154 lat, kiedy w kolejce po ubrania z Caritasu zostajesz przygnieciony przez helikopter.
Brunch
Początek roku to taki czas, kiedy każdy Polak musi sobie odpowiedzieć na trzy ważne pytania: 1) jakim cudem średnia krajowa w Polsce wynosi 3 koła na rękę, a ja na obiad wyjadam kurz spomiędzy kafelków w łazience, 2) czy mam jeszcze miejsce w dupie na kolejnego kutasa i oczywiście 3) jak jeść brunch. Spośród tych trzech pytań najważniejsze wydaje się pytanie o brunch.
Brunch łączy breakfast z lunchem, czyli śniadanie z małym obiadkiem, a więc po polsku to byłoby śniadek, ewentualnie obiaś. Radykałowie sugerują, aby trzymać się polskiej nazwy, czyli drugie śniadanie, ale drugim śniadaniem jeszcze nikt nikomu nie zaimponował.
Jak zatem jemy brunch. Otóż brunch jemy między 10:00 a 9:45, czyli wstecz. Akceptowalne posiłki to takie, w których jest dużo fajnych zagranicznych literek takich jak „s”, czyli sushi, kuskus i bambus. Pomidor jako warzywo powszechnie dostępne jest mało wskazane, chyba że jemy bruschettę, czyli taką bardzo drogą grzankę. Natomiast niedozwolone są posiłki z przewagą spółgłosek lokalnych, takich jak „ś” lub „ć”, czyli śmietana, ćwikła, liść.
Ale i tu trzeba uważać, gdyż istnieją słowa pułapki, takie jak na przykład smalec albo salceson, bo niby jest „s”, ale jest też bliskie sąsiedztwo „l”, które się kojarzy z lewatywą, czyli stolicą Podkarpacia, i wtedy wszystko idzie w kibel i już nigdy w życiu do niczego nie dojdziesz.
Jak się zachować w KINIE
Wszyscy lubimy chodzić do kina. Zwłaszcza w ciemne styczniowe wieczory, kiedy aura za oknem nie zachęca do spacerów po plaży i kitesurfingu. Ale wbrew pozorom wizyta w kinie wciąż nastręcza ludziom pewnych trudności. Jakiś czas temu dostaliśmy list od Seby z Inowrocławia. Seba strasznie się ucieszył, bo w jego miasteczku wybudowano w końcu duże kino z wieloma salami, po polsku zwane kinopleksem, i Seba chciałby pójść z dziewczyną na film, ale nie bardzo wie, jak się chodzi do dużych kin – czy tak samo jak do małych, w którą stronę się patrzeć i czy też można zabrać ze sobą chleb ze smalcem i wiadro ogórków małosolnych.
Drogi Sebo, pytanie o to, jak chodzić do kina, żeby się nie wydało, że twój stary jest ogórkiem małosolnym, a twoja matka – skwarkiem słoniny, to zaraz po hasłach „Jak się zachować w Starbucksie” i „Strzały pod Smoleńskiem” najczęściej googlowane zapytanie w Polsce (przy okazji taka mała uwaga do wszystkich mieszkańców Zduńskiej Woli: nie wysyłajcie zapytań do Google’a listownie, bo to nie tak działa i efekt jest później taki, że wszyscy w Dolinie Krzemowej mają z was straszną bekę. Ale do rzeczy).
Na początek małe wprowadzenie. Jako że jesteś z Inowrocławia, czyli Polskiej Stolicy Ogórka Małosolnego, to możesz nie wiedzieć o dwóch sprawach: pierwsza – luźno związana z tematem – jest taka, żebyście w końcu przestali wkładać sobie tic taki do nosa, bo słyszeliśmy, że macie z tym w Inowrocławiu jakiś gigantyczny problem i już nawet Kalisz się z was śmieje. A druga sprawa to taka, czym jest kinopleks i o co tam w ogóle chodzi.
Otóż kinopleks to taka zastępcza wersja lotniska dla miast, które są za małe, żeby zmieścił się w nich samolot, i gdzie jedyną formą podróżowania mieszkańców jest oglądanie filmów i butapren ze starym pod stołem w kuchni. Czyli za stosunkowo niewielką cenę masz szansę poczuć międzynarodową atmosferę, pogapić się na ekran z godzinami odlotu i kupić sobie małe piwo z sokiem za 18 ziko.
Dlatego pamiętaj, Seba, żeby małosolne zostawić staremu pod stołem w kuchni i niech sobie nimi pogra w tego swojego hokeja. Zresztą wszystkim to i tak wyjdzie na dobre, bo od czasu kiedy matka zjadła mu bramkarza i stary musiał go zastąpić serkiem grani, jest chodzącym kłębkiem nerwów, mimo że serek grani robi na bramce co może.
Ale do rzeczy. W kinopleksie, zwłaszcza z dziewczyną, zachowujesz się, jakbyś faktycznie był na lotnisku, czyli masz wyjebane i udajesz, że to nie jest twój pierwszy raz. I w zależności od tego, na jaki idziesz film, robisz inne szoł. Jeśli idziesz na amerykański film typu nowy Batman, to trochę jakbyś leciał Lufthansą do Nowego Jorku, a więc obowiązuje tzw. smart casual, czyli nikt nie wie, co to znaczy, ale postaraj się wyglądać jakoś między Mattem Damonem a hotelem Orbis w Międzyzdrojach.
Z kolei jeśli wybierasz się na polski film historyczny, na przykład na jakiegoś nowego Jurka Hoffmana, to trochę jakbyś leciał pekaesem z Ostródy do Suwałk, a więc też podróż, ale już bardziej na własne ryzyko i przez cały czas się zastanawiasz, jak to możliwe, że pekaes oderwał się od ziemi, i czy to na pewno jest bezpieczne. Czyli obowiązują stroje powstańcze: rozerwana koszula, glany, rogatnica i biało-czerwona opaska na ramieniu.
Sytuacja wygląda trochę inaczej, gdy wybierasz się na polską komedię. Polskie komedie utrzymane są zwykle w konwencji filmu gównianego i czasem trudno się zorientować, że mamy do czynienia z filmem, który ma bawić. Komedie poznajemy po tym, że po wyjściu z kina czujemy się jak po gwałcie albo jak po rozmowie o pracę, czyli coś między zaskoczeniem a obrzydzeniem. Poza tym w trakcie oglądania nie wolno się śmiać, aby nie spłoszyć dowcipu, który w filmie utrzymanym w konwencji kina gównianego jest płochliwy niczym łania na polanie albo studentka SWPS-u na pierwszej orgii. To jest z kolei taka konwencja krępującej ciszy, ale czasami komedia jest tak dobra, że ciężko tę konwencję utrzymać i można się zesrać. Dlatego dobrze mieć ze sobą pieluchę i jakieś wiaderko. Podobno przed niektórymi filmami z Czarkiem Pazurą w kinie rozdają nawet stoperan.
Na wszelki wypadek do kina zabieramy również paszport. Co prawda na filmy europejskie można wchodzić na dowód, ale potem zwykle się okazuje, że ta bułgarska komedia z Christo Stoiczkowem jest jednak w koprodukcji kanadyjskiej, i wieczór kończysz w ambasadzie na szarpaninach, gdzie musisz wysłuchiwać jakichś dziwnych historii ambasadora, że to wszystko jest tylko w twojej głowie i że do kina można wchodzić na bilet, i żebyś przy okazji przekazał staremu, że wniosek wizowy serka grani jest już gotowy. Serek może się pakować, w Vancouver już na niego czekają.
Tak więc widzisz, Seba, że to wcale nie jest takie łatwe. Przynajmniej nie dla nas.
Wyprzedaże
Styczeń i luty to tradycyjnie czas poświątecznych wyprzedaży. Niestety pomimo przecen dla wielu osób Zara i Peek&Cloppenburg znów okażą się zbyt drogie, a chyba jeszcze nikogo nie pokurwiło, żeby się ubierać w szmaty z . Dlatego tradycyjnie o tej porze roku pytacie nas, gdzie jest tanio, ale ze smakiem. Odpowiedź nasuwa się sama: w piekarni. Dlatego wychodząc naprzeciw oczekiwaniom, podpowiadamy, jak elegancko ubrać się w chleb.
Kaszkiet wykonany z chleba pszennego będzie wspaniałym rozwiązaniem dla wszystkich tych, którzy potrzebują ciepłego, a przy tym eleganckiego nakrycia głowy, ale nie chcą zwracać na siebie uwagi, chodząc w śmiesznej wełnianej czapce albo innym gównie z pomponem.
Dobrym uzupełnieniem będą stylowe nauszniki z bułek. To podkreślające rozstaw twoich oczu rozwiązanie zwróci na ciebie uwagę nie tylko ludzi, ale również wygłodniałego ptactwa.
Powiesz może, że to niepraktyczne, ale najwidoczniej jeszcze nigdy po powrocie z imprezy nie próbowałeś zrobić bruschetty ze swojej czapki z H&M.
Poniedziałek
Poniedziałek, potocznie przez Polaków zwany „chujem”, to dzień jak każdy inny, tylko o wiele bardziej chujowy. Niektórzy twierdzą, że jego nazwa wywodzi się od starożytnej góry w Grecji, która swoim kształtem przypominała fallusa dyskretnie wchodzącego w inną górę, która z kolei swoim kształtem przypominała ludzką pupę. Inni natomiast twierdzą, że to nieprawda.
Charakterystyczną cechą poniedziałku jest to, że ktoś ciągle czegoś od ciebie chce i pomimo wyraźnych aluzji – nie chce się odpierdolić. Aby zatem dobrze przeżyć poniedziałek, należy rozpocząć go dopiero we wtorek, a wtorek zacząć w środę po południu, dzięki czemu środę, czyli małą sobotę, zaczniemy dopiero w czwartek rano, ale już w czwartek po południu będziemy uśmiechem witać piąteczek, który na zasadzie transferu ze środą łączy się w tej sytuacji z niedzielą i staje się długim weekendem, i tym sposobem nic nie jest zrobione, poniedziałek nigdy nie miał miejsca, tego tekstu nigdy nie było i to wszystko nam się tylko przyśniło.
Dobranoc.
Piąteczek
A więc w końcu piąteczek. Piątek, zwany tureckim dywanem wśród dni tygodnia, otoczony jest kultem od czasów starożytnych. Mało kto wie, że egipska piramida Cheopsa została wybudowana na cześć piąteczku, a jeśli spojrzeć z góry na Stonehenge, to kamienie układają się w pierwszą literę słowa Friday. W Polsce tradycja świętowania piątego dnia tygodnia sięga początków polskiego piśmiennictwa. Oryginalna wersja pierwszego polskiego zapisanego zdania brzmi: „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj, bo dziś piąteczek, wio!”.
Dlatego nikogo nie dziwi fakt, że po całym tygodniu pracy w piąteczek nadzieje, marzenia i oczekiwania na odrobinę przyjemności rozkwitają niczym wiejskie dziewczęta na wiosnę. Ale nie każdy wie, jak się bawić na imprezie, żeby były dżezy i rejwy. Otóż każda piątkowa impreza składa się z czterech punktów:
Faza I – wyparcie. To jest ta faza, w której myjesz się pod pachami, pożyczasz perfumy od starego, cztery dychy od starej i zbierasz się na imprezę, wierząc wbrew własnemu doświadczeniu, że tym razem będzie inaczej i że ten wieczór odmieni całe twoje życie. Z tego psychiatrycznego optymizmu nie jest w stanie wytrącić cię nawet fakt, że po wejściu na imprezę zastajesz 14 kolesi i tylko 2 laski.
Faza II – gniew. Faza gniewu rozpoczyna się, kiedy po dwóch godzinach imprezy okazuje się, że jedna laska przyszła z chłopakiem, a druga przy bliższym poznaniu okazała się kolesiem z cyckami. Wtedy dociera do ciebie, że jest źle i że trzeba jakoś ratować sytuację.
Jednocześnie na tym etapie próbujesz nie dopuścić do siebie myśli, że twoja rozpaczliwa pogoń za hedonizmem już dawno przestała być odpowiedzią na ból egzystencji, więc podkręcasz głośniej muzę, zamawiasz taksówką kolejne cztery wódki, red bulla i panadol i w międzyczasie wrzucasz na fejsa info, że TA IMPREZA TO EPIC!!!!1111112333, po czym ściągasz koszulkę, wchodzisz na szafę i ku zaskoczeniu wszystkich skaczesz na głowę kolesiowi z cyckami.
Faza III – depresja. Ta faza zaczyna się w momencie, kiedy w trakcie lotu patrzysz w przerażone oczy kolesia z cyckami i już wiesz, że nic nie uratuje tej imprezy. A to dlatego, że od 10 lat w kółko bawisz się z tymi samymi ludźmi, w tym samym mieście, powtarzając w kółko te same żarty. Twoje serce ogarnia wówczas niewymowny smutek i mówisz wszystkim, że chyba będziesz zawijał się na chatę, ale szybko sobie przypominasz, że w domu czeka na ciebie tylko zimne łóżko, pustka i rozpacz, a tu przynajmniej są pringlesy, więc ostatecznie zostajesz, zamykasz się w kiblu i cicho płaczesz.
Pamiętaj: płaczemy zawsze na osobności, czyli w kiblu albo na klatce schodowej. Kobiety mogą szlochać publicznie, ale muszą być ładne. Mężczyźni płaczą publicznie, tylko jak Polska gra z Niemcami.
Faza IV – akceptacja. Kiedy już się wypłakałeś i naprawdę nie masz na nic siły, ktoś nagle podsuwa ci pizzę, ktoś inny odpala na YouTubie zabawne filmiki sprzed dwóch lat, a koleś z cyckami głaszcze cię po kroczu i stwierdzasz, że to wszystko w sumie może nie jest takie złe: jesz pizzę, żartujesz, uśmiechasz się. W końcu impreza dobiega końca, serdecznie żegnasz się ze wszystkimi i wracasz do domu. Tam bierzesz prysznic, przebierasz się w piżamkę, ścielisz łóżko i wieszasz się na pasku od spodni.
A tak na serio to miłego wieczoru, bawcie się dobrze, dziś na pewno będzie inaczej. Musi być. W końcu piąteczek, a w piąteczek jesteśmy niezniszczalni.