- promocja
- W empik go
Mała Nina - ebook
Mała Nina - ebook
Kim jest Nina? Katoliczką, ewangeliczką, a może wegetarianką? Czy istnieje niebo dla zwierząt? Mała bohaterka książki rozmyśla o wielu ważnych sprawach świata dorosłych i z humorem przezwycięża wszelkie życiowe trudności.
Dziecięcy świat Niny jest pełen przygód. Dziewczynka marzy o śwince morskiej, a kiedy wymarzone zwierzątko pojawia się w końcu w domu postanawia ochrzcić je szampanem, tak jak statek…
Świeża, szczera i niezwykle zabawna książka dla dzieci w wieku od ośmiu do osiemdziesięciu lat.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9760-5 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wczoraj wieczorem mamę odwiedziła jej przyjaciółka Sabina. Bardzo lubię, kiedy ona do nas przychodzi, bo mama zawsze ma wtedy dobry humor.
Pewnego razu na przykład wróciłam do domu przygotowana na najgorsze, bo na dyktandzie, które składało się z czterdziestu słów, aż w trzydziestu dwóch zrobiłam błąd. Nasza nauczycielka, pani Fuchs, napisała mi na dole kartki: „Nino, koniecznie musisz ćwiczyć ortografię! Poza tym bardzo trudno odczytać twoje pismo”. Strasznie się martwiłam, że mama się wścieknie i może nawet zabroni mi oglądać kreskówkę o SpongeBobie.
Okazało się jednak, że jest u nas Sabina. Piła z mamą kawę i obie były rozbawione.
– Mamo, zrobiłam w dyktandzie trzydzieści dwa błędy – powiedziałam, a mama tylko skinęła głową i odparła:
– No trudno, Nineczko. Weź sobie jogurt i zacznij od razu poprawiać to dyktando.
Otóż wczoraj Sabina znów u nas była i dlatego mama nie poczytała mi książki, ale za to zrobiła gorące mleko z miodem i pozwoliła posłuchać CD. Nagle po tym mleku zachciało mi się pić, więc poszłam do kuchni.
Mama i Sabina siedziały w salonie. Usłyszałam, jak mama mówi:
– Pies? No cóż… Sama nie wiem… Musiałabym się troszczyć jeszcze o niego.
Na to Sabina odparła:
– Czytałam, że zwierzęta są szczególnie ważne dla dzieci rozwiedzionych rodziców.
Nadstawiłam ucha, bo była mowa o mnie.
Rzeczywiście chciałabym mieć psa. Nie wiem, czy to dlatego, że mama i tata są rozwiedzeni, ale gdybym miała psa, mogłabym z nim chodzić na spacery, rzucać mu patyki, a on zawsze by mnie słuchał. Wszyscy nasi sąsiedzi mają psy – państwo Lückowie, państwo Brockerhoffowie i Havelkampowie, tylko my nie. Mama mówi, że to niemożliwe z powodu jej wyjazdów służbowych, a poza tym zawsze powtarza, że koniec końców wszystko byłoby na jej głowie.
– Nie, naprawdę nie, Sabino – powiedziała mama, a potem dodała: – To niemożliwe. Przecież psa nie można zostawić samego, no i koniec końców wszystko byłoby na mojej głowie.
Później obie zaczęły rozmawiać o czymś innym, więc wróciłam do łóżka. Zdążyły mi już zmarznąć stopy, bo nie włożyłam kapci. Trochę poruszałam więc pod kołdrą palcami u nóg, żeby je rozgrzać. Rozmyślałam o tym, jak bardzo bym chciała mieć psa. Albo inne zwierzę, ale takie, które można głas- kać – nie żadnego głupiego kanarka, który na dodatek nie umie mówić.
Już prawie spałam, gdy nagle przyszedł mi do głowy świetny pomysł. Moja przyjaciółka Luiza ma świnkę morską. Jest ona o wiele mniejsza od psa, ale tak samo milutka. Można jej nadać jakieś ładne imię, no i łatwo się nią opiekować. Jeśli mama będzie w podróży służbowej albo jeśli wyjedziemy na wakacje czy ferie, to w ostateczności świnkę morską mogę zabrać ze sobą. Ewentualnie zaopiekuje się nią Luiza.
Postanowiłam, że następnego dnia po lekcjach pójdę do sklepu zoologicznego i obejrzę świnki morskie. Nie mogłam się już tego doczekać. Oczywiście najpierw je pooglądam, to jasne. Ale potem może sobie jedną kupię. Ciekawe, ile kosztuje takie zwierzątko.
Jeszcze raz wstałam z łóżka, włączyłam lampkę nocną i podeszłam do regału, gdzie za książkami ukryłam skarbonkę. Właściwie był to słoik po dżemie z pokrywką w kratkę. Niestety moja poprzednia skarbonka, bardzo ładna, w kształcie Kubusia Puchatka, nie przetrwała odwiedzin młodszego brata Luizy. On ma na imię Jacques i jest strasznym łobuziakiem. Gdy pewnego razu się u mnie bawił, nagle zawołał:
– O, skarbonka, zaraz ją otworzymy, zaraz ją otworzymy! – A później rzucił nią o podłogę i otworzył ją raz na zawsze.
Od tamtej pory mam słoik po dżemie.
W środku nie było jednak żadnych banknotów. Wszystkie wydałam niedawno na nową grę komputerową. Niestety, wkrótce potem mama zabrała mi konsolkę, bo wieczorami bawiłam się nią po kryjomu pod kołdrą. Ta nowa gra była taka wciągająca.
Pewnego razu koniecznie chciałam się dowiedzieć, za którymi drzwiami siedzi pokemon, aż tu nagle do pokoju weszła mama. Ona właściwie nie wie, co to są pokemony – jej się wydaje, że wszystkie są żółtymi stworami, które bezustannie wołają: „Kamehameha!”.
Mama okropnie wtedy na mnie nakrzyczała. Stwierdziła, że jestem uzależniona od gier i że musi mi zabrać konsolkę, bo inaczej nabawię się jeszcze autyzmu.
Nie wiedziałam dokładnie, co to za dolegliwość. Domyślałam się, że jeśli ktoś ma autyzm, to znaczy, że ciągle boli go głowa. Nie odważyłam się jednak o to zapytać, bo mama i tak była już bardzo zła. Powiedziała, że odda mi konsolkę dopiero w następny weekend, który miałam spędzić u taty.
W każdym razie zostałam bez banknotów. Na szczęście w słoiku było jeszcze kilka monet. Policzyłam je – siedem euro. Cóż, dobre i to. Czym prędzej włożyłam pieniądze do swojej małej portmonetki, a skarbonkę chciałam odstawić na miejsce. I wtedy strąciłam z półki książkę. Co za pech! Było to grube tomisko. Gdy walnęło o podłogę, narobiło niezłego huku.
Mama otworzyła drzwi salonu, który znajdował się na parterze, i zawołała:
– Nina?! Co ty tam robisz?!
– Nic, mamo! – odkrzyknęłam szybko. – Byłam tylko w toalecie!
– Powinnaś już spać!
– Tak, mamo, dobranoc!
– Dobranoc, Ninko! Śpij dobrze!
– Tak, mamo, już zasypiam! – Wskoczyłam do łóżka, wzięłam małą Me i przycisnęłam ją do siebie.
Me jest moją przytulanką. To miękka biała owieczka i należy do mnie od bardzo dawna.
– Może od jutra będziesz miała braciszka. Ale nie musisz być o niego zazdrosna, bo ja cię bardzo kocham – szepnęłam do Me, a potem zasnęłam.
Następnego dnia wstałam wcześnie rano i ubrałam się, zanim mama przyszła do mojego pokoju, żeby mnie obudzić.
– Proszę, proszę! Już wstałaś! – zawołała ze zdziwieniem i rozsunęła zasłony. – I nawet jesteś ubrana!
– Tak, mamo – odparłam i popatrzyłam na nią rozpromienionym wzrokiem. – Chciałam ci sprawić przyjemność.
Mama na mnie spojrzała i się uśmiechnęła.
– Aha – powiedziała.
Kiedy dorośli mówią „aha”, nie wiadomo dokładnie, co mają na myśli. To brzmi trochę tak, jakby komuś nie wierzyli. Dlatego szybko dodałam:
– Przecież jestem już duża.
Mama się roześmiała i na chwilę mnie przytuliła, a potem powiedziała, że skoro jestem już duża, to się dobrze składa, bo ona ma coś do załatwienia i wróci do domu później. Miałam sobie wyjąć klucz ze schowka, zjeść jogurt i do jej powrotu nie robić głupot.
– Kiedy będziesz już w domu, zadzwoń do mnie na komórkę, skarbie, dobrze? – poprosiła.
Skinęłam głową.
– Jasne, zadzwonię. Nie ma sprawy.
– Tylko nikogo nie wpuszczaj do środka, słyszysz?
Znów kiwnęłam głową i odparłam:
– Ależ oczywiście!
Mama ciągle powtarza, że kiedy ona była mała, to były inne czasy. Wtedy zostawiało się otwarte drzwi do domu i nic złego się nie działo. Dzisiaj wszystko jest inaczej. Dzisiaj jest wielu niedobrych ludzi, którzy czyhają na małe dzieci. Mówią: „Chodź, kupię ci pyszną czekoladę” albo „Pokazać ci śliczne małe kotki?”. A kiedy się z nimi pójdzie, to mogą nawet zabić.
Dzięki Bogu żadnego dziecka z naszego otoczenia jeszcze nie zabili. Jednak żeby mama pozwoliła mi samej chodzić do szkoły, musiałam jej przyrzec, że nigdy, przenigdy nie wsiądę do samochodu należącego do kogoś, kogo nie znam, nawet gdyby padał deszcz. I nie mogę otwierać drzwi nikomu obcemu.
Mama zawsze stara się być w domu, kiedy wracam ze szkoły, ale czasem jest to niemożliwe. Wtedy biorę klucz ukryty w tajnym miejscu. Ten schowek znamy tylko ja i mama, i jeszcze kilka moich koleżanek, którym go pokazałam. Ale mama o tym nie wie.
W każdym razie dobrze się złożyło, że mama musiała akurat coś załatwić, bo dzięki temu miałam więcej czasu, żeby pójść do sklepu zoologicznego.
W szkole siedziałam jak na szpilkach. Nie mogłam przestać myśleć o śwince morskiej.
– Nino, nie wierć się tak, bo będziesz musiała zostać po lekcjach – powiedziała nasza nauczycielka, która ma na nazwisko Fuchs, to znaczy „lis”, i dlatego wszyscy nazywamy ją Lisiczką.
Bardzo się starałam, żeby nie machać nogami pod ławką i nie huśtać się na krześle, i raz po raz patrzyłam na wielki zegar wiszący obok tablicy.
Kiedy odezwał się dzwonek, zebrałam swoje zeszyty i przybory do pisania i szybko wrzuciłam je do tornistra, a potem wybiegłam z klasy. Dziesięć minut później stałam przed sklepem zoologicznym, ciężko sapiąc. Na wystawie zobaczyłam myszki biegające w kołowrotku, a w klatce obok – przytulone do siebie cztery króliki.
Otworzyłam drzwi wejściowe. W środku ładnie pachniało drewnem, zwierzętami i karmą dla ptaków.
– Dzień dobry – powiedziałam. – Chciałabym obejrzeć świnki morskie.
Sprzedawczyni z drobnymi siwymi loczkami wyglądała dość sympatycznie, jak pani Zima z bajki o dwóch Dorotkach.
– Świnki morskie są tam – odparła z uśmiechem, wskazując w głąb sklepu, po czym zaprowadziła mnie do dużej klatki, gdzie siedziało mnóstwo puchatych stworzonek i z zadowoleniem zajadało liście sałaty.
– Och, jakie one słodkie! – zawołałam. – Czy mogę wziąć jedną na ręce?
– Ależ oczywiście! – Pani Zima skinęła głową i otworzyła klatkę, a potem wyjęła z niej zwierzątko w brązowo-białe łatki, na którego futerku były widoczne małe wiry. – To jest świnka rasy rozetka – powiedziała.
Ostrożnie wzięłam stworzonko na ręce. Było cieplutkie i miękkie. Zaczęło obwąchiwać moją dłoń. Cudowne uczucie.
– Ile kosztuje ta świnka? – zapytałam.
– Rozetki są po piętnaście euro – odpowiedziała pani Zima.
– Aha. – Włożyłam zwierzątko z powrotem do klatki. – Niestety, nie mam tyle pieniędzy. – Poczułam się rozczarowana. – A czy można kupić jakąś świnkę za siedem euro? – zapytałam. – Mogłaby nie mieć tych wirków.
– Hm. – Pani Zima zmarszczyła czoło i się zamyśliła, po chwili wskazała na malutkie brązowe zwierzątko, które siedziało samotnie w rogu klatki.
– Tę małą mogę ci sprzedać za siedem euro.
Długo przyglądałam się brązowej śwince. Miała całkiem gładkie futerko i nadgryzione ucho. Była o wiele mniejsza i chudsza niż jej współlokatorki, przypominała raczej dużą mysz. Wyglądała na nieszczęśliwą.
– Dlaczego ona siedzi sama w kąciku? – chciałam wiedzieć.
Pani Zima pokręciła głową i westchnęła.
– Walczyła z inną świnką – wyjaśniła. – Widzisz, że ma nadgryzione ucho.
Uklękłam przed klatką i pogłaskałam brązowe stworzonko. Biedactwo pewnie wiedziało, że jest brzydsze od pozostałych świnek. Patrzyło na mnie smutno ciemnymi, błyszczącymi ślepkami, tak jakby chciało powiedzieć: „Zabierz mnie stąd!”. Zwierzę miało bardzo ładne oczka, to nic, że nie było rozetką.
Wzięłam brązową świnkę na ręce.
– No, mała – powiedziałam cicho. Nie chciałam jej przestraszyć. Czułam, że jej serduszko bije jak oszalałe. – Nie bój się, nie zrobię ci nic złego – szepnęłam. – Pójdziesz ze mną. – Potem powiedziałam do sprzedawczyni: – Wezmę ją. Za siedem euro.