Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne - ebook
Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne - ebook
Nie ostygły jeszcze piece niemieckich krematoriów.
Wariat tańczy kalinkę na ludzkiej piramidzie.
Z baraku, w którym gwałcą, bucha żar.
Zbrodnia została zapomniana.
Ta książka nie powinna się ukazać. Nie będzie łatwa i przyjemna. Nie udowadnia, że polskie obozy koncentracyjne nie istniały. Nie zaprzeczy bestialstwu i okrucieństwu polskich strażników. Nie powie, że wraz z „wyzwoleniem” przez Armię Czerwoną czas makabrycznych obozów na ziemiach polskich dobiegł kresu.
Marek Łuszczyna, autor nie stroniący od najtrudniejszych tematów, przedstawia wstrząsający reportaż, w którym odsłania zakazane karty polskiej historii. Tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej w poniemieckich obozach koncentracyjnych w nieludzkich warunkach pracują i umierają Ślązacy, Niemcy, Żołnierze Wyklęci oraz więźniowie polityczni niewygodni dla nowej władzy.
Ich cierpienie było przemilczane przez lata.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4176-3 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Napisano: dobrzy ludzie mają zwyczaj zapominać, że światem rządzi polityka i zasada dogodnego kompromisu. Nie pamięta o tym na przykład Willibald Piesch z Hamburga. Nie chce od Polski żadnego odszkodowania. Nie chce rewizji granic.
– Rozumie pan, głupia jest ta komunistyczna histeria, propaganda. Ona działa wciąż. Pan też wierzy, że Niemcy chcą z powrotem…? – pyta łamaną polszczyzną i zatrzymuje się na ulicy, żebym mu przypadkiem nie próbował odpowiedzieć od niechcenia.
– Jednak coś takiego jak rewizjonistyczna histeria naprawdę istniało. Niemcy uznali swe powojenne granice wschodnie dopiero w 1989 roku – mówię.
Zatrzymuje się i z rozczarowaniem patrzy na mnie znad okularów. Zaraz powie, że chciałby tylko, żeby ludzie się dowiedzieli, jak umarł jego ojciec. Trzeba to wydobyć na światło dzienne i głośno powiedzieć, że w Wadowicach, rodzinnym mieście papieża, był polski obóz.
– Akurat Wojtyła wyszedł z tych Wadowic szybko, dotarł do Rzymu i stał się jedną z najważniejszych osób, które przyczyniły się do upadku morderców pańskiego ojca.
Macha ręką i utykając, rusza dalej drobnym kroczkiem. Drobię za nim, patrząc na uszyty na miarę płaszcz z postawionym wysokim kołnierzem, zasłaniającym niemal całą jego siwą głowę.
Wiem, że powinienem mu to teraz powiedzieć.
– Nie ma szans, żeby odnalazł pan prochy ojca. Nigdy się pan nie dowie, gdzie i kiedy zginął.
Nie zaskoczyłem go, on już tego ojca pochował, odprawił żałobę, ma to za sobą.
– To niech pan chociaż opowie o tym, dlaczego inna wersja powojennej historii jest w Warszawie, inna na Śląsku, inna w okolicach Bydgoszczy – podnosi głos.
– A jeszcze inna według Eriki Steinbach.
– No inna. Też zła. Dlaczego w Polsce ludzie nie wiedzą?
Drży lekko, jak w początkach parkinsona. Patrzy mi w oczy. To żądanie odpowiedzi przygważdża.
– Chodzi o to, żeby nie relatywizować Holokaustu. No i o polską rację stanu. Niech pan sobie wyobrazi, co by się stało, gdyby sformułowanie „polski obóz koncentracyjny” zostało wypełnione treścią.
2.
Kilka dni wcześniej Willibald Piesch zadzwonił do swego kolegi ze studiów, pracującego w dziale zagranicznym hamburskiego dziennika „Die Welt”. Powiedział, że przyjeżdża reporter z Polski, który chce porozmawiać o polskich obozach koncentracyjnych. W portowej kawiarni śmierdzącej smażeniną Piesch opowiedział koledze wszystko, co wie na ten temat, a także to, co usłyszał ode mnie przez telefon. Dziennikarz wysłuchał go, wstał, zapłacił rachunek i wyszedł bez słowa. Potem, trzymając słuchawkę w drżącej dłoni, Piesch zapytał go, o co chodzi. „O co chodzi? Za kilka tygodni rocznica wyzwolenia Auschwitz, w Polsce będą wszyscy, od Obamy do prezydenta Hondurasu, a ty mi takie rzeczy opowiadasz? Jak ci nie wstyd!”
Wszystko, co powiedział mu Piesch, było prawdą.
Między 1945 a 1950 rokiem w Polsce działało dwieście sześć obozów pracy przymusowej oraz obozów koncentracyjnych, w których przetrzymywano Niemców, Ukraińców, Łemków i Polaków. Do ich stworzenia wykorzystano nienaruszoną infrastrukturę nazistowską, porzuconą przez wycofujące się załogi niemieckie.
Nie ma tu mowy o spontanicznej zemście ludności polskiej, nie chodzi o tak zwane dzikie obozy – otoczone drutem kolczastym kawałki pastwisk, na których pijani chłopi pilnowali grupki Niemców. Polskie obozy były doskonale zorganizowane i podlegały Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego oraz Centralnemu Zarządowi Przemysłu Węglowego. Istniały w całej Polsce. Zaadaptowano szereg podobozów Auschwitz, a także wiele baraków w obozie zagłady Birkenau, podobozy Majdanka i Stutthofu. Obóz Urzędu Bezpieczeństwa istniał także w centrum Warszawy. Prycze w miejscach, gdzie dokonała się największa zbrodnia w historii ludzkości, już kilka tygodni, a nawet kilka dni (jak w wypadku Auschwitz II-Birkenau) po ich wyzwoleniu zapełniały się nowymi więźniami – wrogami władzy ludowej. „Gryzły nas te same wszy” - wspominała Elisabeth Kuśnierz, mieszkająca później w Niemczech więźniarka powojennego Oświęcimia.
Wzorcem dla nowej władzy były naturalnie radzieckie łagry i pod względem umieralności więźniów, zwłaszcza na Górnym Śląsku, udało się Polakom dorównać sowieckiej machinie, stworzonej, by ścierać ludzi na proch. Rządzący Polską w latach czterdziestych i pięćdziesiątych nie zatarli śladów po masakrach, torturach oraz uśmierceniu przez pracę ponad sześćdziesięciu tysięcy Niemców, Łemków, Ukraińców i Polaków, w tym Żołnierzy Wyklętych. Archiwum Akt Nowych oraz Centralne Archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji pękają w szwach od danych na temat naszych obozów. Wciąż żyją ofiary, świadkowie i oprawcy.
3.
Niemiecki dziennikarz wstał, wyszedł, a później nie chciał słyszeć o sprawie. Myślał, że Willibald chce mu opowiedzieć o kimś, kto powie coś związanego z nadchodzącą rocznicą. Pracownik Instytutu Pamięci Narodowej przestał odbierać moje telefony. Zagroził procesem, jeśli zacytuję to, co powiedział w pierwszym odruchu szczerości: „My, w IPN, mamy złych i dobrych Polaków. Źli to, wiadomo, aparat bezpieczeństwa, dobrzy – Żołnierze Wyklęci. Ale to jest nasza wewnętrzna, polska sprawa. I nie można nagłaśniać, że ci źli Polacy z MBP byli aż tak podli, żeby zakładać obozy koncentracyjne. Bo to ugodzi w polską rację stanu i już przestanie być tylko naszą sprawą. Mało mamy problemów z »polskimi obozami«, które były niemieckie?”.
Po kilku tygodniach zatelefonowałem, by powiedzieć, że ze strony niemieckiej prasy głównego nurtu nie mamy się raczej czego obawiać, bo w gruncie rzeczy po obu stronach granicy boimy się tego samego: relatywizowania Zagłady.
Nie odebrał.Akta osobowe. Cienka teczka.
Paweł Mąka – urodzony 23 października 1920 roku w Będzinie, technik budowy maszyn; przebieg służby: od 15 lutego 1945 roku zastępca kierownika Wydziału I Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach.
Kilka miesięcy później, 24 października 1945 roku, zwolniony dyscyplinarnie. Krótkie uzasadnienie – notatka ołówkiem kopiowym:
Mąka Paweł nie wykonując czynności służbowych w okresie swego długotrwałego urlopu zdrowotnego nadużywał władzy posługując się przytem legitymacją służbową.
To nieprawda.
W 1945 roku do aparatu bezpieczeństwa trafiał każdy, kto chciał „walczyć z kolaborantami i zdrajcami ojczyzny”. Budowano struktury, przyjmowano wszystkich, nawet ledwo piśmiennych, takich jak nieznany autor notki ołówkiem kopiowym. To się zmieni dopiero w 1947 roku, kiedy Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego zorientuje się, że w szeregi UB przeniknęło wielu winowców i niemal każdy ruch nowych władz jest znany antykomunistycznemu podziemiu.
A więc Mąkę wyrzucili za jakieś głupoty? Nie.
Poszło o obdzieranie ludzi ze skóry.
*
Paweł Mąka to mechanik z intuicją. Przed wojną brał silniki na słuch. Wszyscy w garażu musieli zamilknąć, a on wczołgiwał się pod wielkie cielsko, oglądał cylindry, prosił o próbny rozruch, słuchał, jak gadają naprawione egzemplarze, i od razu rozumiał tygrysi język. Dwunastocylindrowy silnik Maybacha o mocy ośmiuset koni jest wielki, ale niczym specjalnie się nie różni od silnika fiata 514 czy warszawskiego CSW z zakładów przy Mińskiej.
Na metalurgię na warszawskiej Politechnice Mąka dostał się bez trudu. Wrodzona łagodność kazała mu wzruszać ramionami nawet wtedy, gdy młodzież endecka nie drwiła, nie pluła, tylko od razu okładała pięściami. Kulił się, zasłaniał, wychodząc z założenia, że poddanie się oprawcom jest lepsze niż stawianie oporu. Nie wzmaga w nich wściekłości.
Kilka miesięcy przed wybuchem wojny na jednym z wykładów profesor matematyki, człowiek starszy, przyzwoity i zawsze elegancki, napisał na tablicy wzór i spytał:
„Czy ktoś może mi powiedzieć, jaki będzie tangens?”
A kiedy Paweł natychmiast podniósł rękę, szybko dodał:
„Nie potrzeba nam żadnych żydowskich odpowiedzi”.
„Panie profesorze, jeśli tak, to czemu korzysta pan z podręcznika mojego stryja, Henryka Mąki, profesora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, autora Geometrii analitycznej?”
Za wstyd, za czerwoną twarz profesora, za to, że starszemu człowiekowi odebrało mowę, koledzy z roku po zajęciach bili Pawła krzesłami dopóty, dopóki nie przestał się ruszać. Profesor wkroczył późno, tylko po to, żeby nie mieć Żyda na sumieniu.
Teraz Mąka ma przyszytą na piersi gwiazdę Dawida, ale będzińskie getto różni się od tych znajdujących się w Generalnym Gubernatorstwie. Teren między ulicami Wilczą, Wesołą i Podsiadły nie jest otoczony murem ani płotem, a Żydzi mają przede wszystkim pracować.
Na początku z getta ulokowanego w centrum Zagłębia Dąbrowskiego wywozi się do zagazowania tylko bardzo chorych, których niemiecka medycyna nie jest w stanie przywrócić przemysłowi zbrojeniowemu. Do sierpnia 1942 roku – dwa tysiące czterysta osób. Ostatecznie jednak Niemcy wymordują wszystkich i w sierpniu 1943 roku zostanie w będzińskim getcie zaledwie garstka ludzi. Dwadzieścia pięć tysięcy umrze w komorach gazowych.
Mąka codziennie wychodzi do pracy w warsztacie naprawiającym sprzęt wojskowy i tylko na niej się skupia.
– Wiesz, że Niemcy ludźmi w piecach jak drzewem palą czterdzieści kilometrów stąd? – pytają go koledzy.
– W Warszawie jest wielkie getto, Żydzi z głodu umierają, poupychani w dwadzieścia osób na mieszkanie; byłeś tam, może kogoś znasz, trzeba pomóc.
– W Auschwitz spopiela się naszych braci, Niemcom uda się to, co nie wyszło Egipcjanom.
– Żeby w takim silniku nie byli w stanie zamontować porządnego czujnika ciepła. Przecież zalewa, jak jest rozgrzany. Potem trzeba godzinę czekać, aż ostygnie i znów zapali – narzeka Paweł.
Sierpień 1942 roku, a jego interesuje przede wszystkim to, jakim cudem Niemcy w tak finezyjnej konstrukcji mogli umieścić wadliwy czujnik ciepła. Popełnia błąd, bo nikt jego roboty, uległości, chęci współpracy i łagodnego usposobienia nigdy nie doceni.
Zdąży jeszcze naprawić maszynę produkującą śruby do panter i tygrysów, zanim spadnie na niego pałka dyrektora fabryki. Sprzęt nie działał od kilku godzin, ktoś o tym doniósł i uznano to za sabotaż. Doniesiono na Bogu ducha winnego Mąkę (najpierw zepsuł, później dla niepoznaki naprawić chciał) i teraz tylko możemy się domyślać, czy gdyby zaangażował się w walkę z okupantem, chociażby poprzez niechlujną pracę, a nie posyłał taśmowo na front wschodni czołgów w lepszej niż fabryczna formie, doniesiono by na kogoś innego.
W kwaterze głównej Gestapo dystryktu górnośląskiego w Katowicach, w gmachu na Powstańców 31, na środku wielkiej sali pijany oficer w przekrzywionej jak furażerka czapce SS ryczy na Pawła: „Najpierw zepsułeś, potem dla niepoznaki chciałeś naprawić! Tak tu mam napisane!”. W sali, w której wisi kryształowy żyrandol wielkości silnika od tygrysa, nie będą Mąki bić. To nie Generalne Gubernatorstwo, gdzie trzeba było zwalczać silny ruch oporu dynamicznie i krew bryzgała nawet na eleganckie, obite świńską skórą oficerskie fotele. Tę historię znamy. Aleja Szucha to dla Polaków miejsce martyrologii. Czemu gmach przy Powstańców jest takim miejscem tylko dla małej ich części?
*
Górny Śląsk został rozcięty na pół.
W 1921 roku w wyniku plebiscytu i trzech powstań II Rzeczpospolita przejęła lepiej uprzemysłowioną część regionu wraz ze wszystkimi miastami, które dzisiaj kojarzą się z górnictwem: Katowicami, Chorzowem, Siemianowicami Śląskimi. Po tej stronie trzy czwarte milionowej społeczności czuło się w pełni Polakami. Po stronie niemieckiej powstała Prowincja Górny Śląsk (Provinz Oberschlesien). Ponad połowa jej mieszkańców posługiwała się językiem polskim. Rozerwanie regionu Górnego Śląska było dla gospodarki i mieszkańców bardziej szkodliwe niż wzniesienie muru berlińskiego dla Niemiec. Linia podziału przecinała miasta i ulice, odseparowywała wielkie piece od ich zakładów, szyby węglowe od wyrobisk; chodniki kopalń biegły z Polski do Niemiec, tramwaj z Chorzowa do Piekar dwa razy przekraczał granicę. Dzieliła ona bezlitośnie podwórza i ogrody Ślązaków. Jak kreska narysowana bezrefleksyjnie na mapie odcinała ludzi od studni i wychodków.
W 1939 roku, po wygranej wojnie, Hitler włączył polską część Śląska w granice Trzeciej Rzeszy, ale obszar ten zawsze miał odrębny charakter. Najpierw był największą prowincją w Rzeszy o potencjale gospodarczym przekraczającym potencjał Zagłębia Ruhry. Później powstała rejencja katowicka – jeszcze nie osobna jednostka administracyjna, oficjalnie wciąż integralna część Rzeszy, ale w praktyce coś, co nazywano „Reichsgau Oberschlesien” i do czego stosowano osobne zasady, przyjęte wcześniej dla anektowanej Austrii i Sudetów.
Już jesienią 1939 roku Niemcy przystąpili do nazyfikacji Śląska. O zatrzaśniętą w Rzeszy, objętą niemieckim prawem większość polską upomniał się rząd Rzeczypospolitej na uchodźstwie, we Francji.
Podawać się za Niemców ze względów taktycznych – to pomysł biskupa katowickiego Stanisława Adamskiego. W październiku 1939 roku napisał w tej sprawie do premiera rządu RP na uchodźstwie generała Władysława Sikorskiego. O tym liście wspominał po latach:
Chcąc pójść drogą pewną, przedłożyłem projekt i pobudki „maskowania” się głowie Rządu Polskiego, generałowi Sikorskiemu. Generał Sikorski wyraził zgodę swą na „maskowanie” się przez rozgłośnię radiową. Zapowiedź „palcówki” uprzedziła jej wprowadzenie w życie o przeszło miesiąc. Było więc dość czasu, aby zasięgnąć decyzji miarodajnych instancji, zwłaszcza że kontakty z zagranicą nie były jeszcze przecięte.
„Palcówka” to przymusowo składany odcisk palca, policyjna rejestracja, która – obok zadeklarowania języka ojczystego i narodowości – poprzedzała wpisanie śląskich obywateli II Rzeczypospolitej na volkslistę (DVL). Niemcy mogli w ten sposób zorientować się w sytuacji narodowościowej na zajętych ziemiach – i wzbudziła ona ich spore zaniepokojenie. Wilhelm Leuschner z urzędu rasowego NSDAP pisał w notatce do zwierzchników o wynikach palcówki:
Czystość, poczucie porządku, pewność siebie, uczciwość, prostolinijność i otwartość są cechami charakteru, których przeciwieństwem są typowe cechy charakteru Polaków (…) duża liczba ludzi, którzy przywędrowali do Polski (z Niemiec) roztopiła się wśród masy polskiej ludności. Pośród nich część w trakcie tego procesu została wynarodowiona.
Volkslista była owocem pracy Komisariatu Rzeszy do spraw Umacniania Niemczyzny (RKFDV), ale przede wszystkim pracował nad nią sam Hitler, opierając się na radach i doświadczeniu Arthura Greisera, namiestnika Rzeszy w Kraju Warty.
Aby odsiać rasowo czystych Niemców od tych, którzy chcieliby za nich uchodzić, wprowadzono cztery kategorie volkslisty, przydzielane po wypełnieniu szczegółowej ankiety:
– pierwszą – dla Niemców aktywnych politycznie, którzy mieszkając w Polsce, zachowali swoją odrębność narodową; otrzymywali oni pełne obywatelstwo niemieckie,
– drugą – dla Niemców biernych politycznie przed wojną; oni również zostawali pełnoprawnymi obywatelami Rzeszy,
– trzecią – dla Polaków niemieckiego pochodzenia, spokrewnionych słabo albo wcale; na listę wpisywano ludzi, którzy mieli styczność z kulturą niemiecką, ale posługiwali się językiem polskim,
– czwartą – dla spolonizowanych osób niemieckiego pochodzenia, które czynnie współpracowały w okresie międzywojennym z władzami polskimi; Niemcy nazywali ich „renegatami”.
Do końca 1942 roku „jedynkę” otrzymało pół miliona ludzi, „dwójkę” – około sześciuset tysięcy, „trójkę” – niemal dwa miliony, „czwórkę” – dwieście tysięcy.
Na Śląsku wyboru nie było, na terenach wcielonych do Rzeszy ankietę musiał wypełnić każdy mieszkaniec. W przeciwnym razie groził mu obóz koncentracyjny.
Sikorski entuzjastycznie zareagował na pomysł biskupa Adamskiego. Podczas wystąpienia transmitowanego przez rozgłośnię w Tuluzie powiedział:
Walkę czynną o Polskę prowadzą wojska na frontach, wy zaś w kraju macie za zadanie:
– bronić frontu wewnętrznego,
– wszelkimi siłami i sposobami utrzymać się na miejscu,
– nie pozwolić usunąć się ze Śląska,
– bronić waszych placówek pracy.
To przemówienie radiowe usłyszało wielu Ślązaków.
W następnych dniach przedstawiciele polskiego rządu we Francji w dłuższych audycjach radiowych powtarzali i omawiali decyzję premiera.
Wpis na volkslistę, najlepiej do trzeciej kategorii, stał się patriotyczną misją wszystkich mieszkańców regionu, którzy czuli się Polakami.
Ślązacy mieli się maskować, by ocalić polskość i przeżyć.
– Wzniośle. To prawda jest, ale niecała – mówi dziś Kazimierz Kutz. – Proszę sobie spokojnie prześledzić zachowanie mieszkańców Śląska czujących się Polakami, których zmusza się do wpisania na listę. Jako ludzie pobożni szli do proboszczów z pytaniem, co robić. Ci szybko się zorientowali, że problem jest powszechny, i powiadomili biskupa Adamskiego. Decyzja Sikorskiego wynikała także z założenia rządu RP we Francji, że Niemcy prędzej czy później przegrają wojnę. Chodziło o zabezpieczenie polskich fabryk i kopalń, o uchronienie ich przed ewentualnym zniszczeniem. Istotnie, w zakładach często zostawały te same, przedwojenne załogi, tyle że z podpisanymi „trójkami”. No i była kwestia aprowizacji. Każdej grupie z volkslisty na Śląsku przydzielano inną ilość jedzenia. Czwarta w zasadzie głodowała. Trzecia już nie.
*
Utrzymanie języka za zębami pomimo tortur to nie jest umiejętność członków antyhitlerowskiego podziemia, jak chcieliby ci, którzy w Janku Bytnarze, Rudym, widzą skupione jak w soczewce cechy całej Armii Krajowej. To rzadkość. Tortury wytrzyma jeden człowiek na dziesięć tysięcy. Reszta przyzna się do wszystkiego. Będzie tak, jak w Spalonych słońcem Nikity Michałkowa mówi Dmitrij Arsentiew, młodziutki, przystojny oficer NKWD, zwracając się do generała Kotowa, ikony rewolucji bolszewickiej:
Za pięć dni, pełzając we własnym gównie, sam podpiszesz, że od tysiąc dziewięćset dwudziestego jesteś niemieckim szpiegiem, a od tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego jeszcze japońskim. I że jesteś dywersantem, organizatorem zamachu na Stalina.
*
Ja, Paweł Mąka, dobrowolnie i bez przymusu oświadczam, że zniszczyłem maszynę w Fabryce Śląsk. Zrobiłem to, aby sabotować wysiłek wojenny Trzeciej Rzeszy.
*
Niemcy w takich sprawach byli skrupulatni, stronili od sowieckich metod. Nikt Pawłowi od razu lugera do głowy nie przystawiał. Wyrok śmierci w zasadzie już zapadł, podpisane oświadczenie o sabotażu gwarantowało stryczek. Ale potrzebny był jeszcze sąd, wyrok i dopiero wtedy można było człowieka stracić. Różnica między postępowaniem Niemców i Sowietów jest istotna z punktu widzenia prawa, dlatego że na polskich oficerów, którzy w większości wciąż leżą w nieznanych mogiłach rozsianych po lasach katyńskich, żaden sąd wyroku nie wydał. Nie można ich zatem zrehabilitować. Można się co najwyżej godzinami przyglądać wielkiej, niechlujnej parafce Stalina pod decyzją o ich fizycznej eksterminacji.
Mąka przed procesem trafił do szpitala Gestapo nie po to, by znowu zaczął przypominać człowieka. Miał się nadawać do dalszych przesłuchań. Wytrzymał dużo: ma pozrywane paznokcie, przecięte powieki i ciało w kolorze oberżyny. Dyrektor zakładów naprawczych, w których Mąka brał gadanie tygrysów na słuch, zrozumiał, ile straci wraz ze śmiercią swego najlepszego pracownika. Ile zapłacił i kogo przekupił – nie wiadomo.
Wiadomo, że Mąka po trzech tygodniach wrócił do domu, powiedział tylko tyle, że był przesłuchiwany, ale już może pracować, bo został oczyszczony z jakichś bezsensownych zarzutów.
Wiadomo, że następnego dnia jak zwykle wyszedł do pracy, z plecakiem, do którego nie zapakował niczego, co mogłoby zwrócić uwagę rodziny i wskazać, dokąd naprawdę się wybiera.
Kontakt, nazwiska, hasło, uwiarygodniające fakty i adres, pod którym może się pojawić, podał mu pacjent z gestapowskiego szpitala, być może właśnie ten jeden na dziesięć tysięcy, który wytrzymał tortury. Zobaczywszy, ile przetrzymał Mąka, zanim podpisał świstek o maszynie do śrubek, powiedział: „Przydasz się”.
To nie była Armia Krajowa. Dołączył do ludzi z lasu – partyzantki złożonej z mieszkańców Śląska i Małopolski, których od domu odcięła granica Generalnego Gubernatorstwa.
Paweł Mąka po latach powiedział w wywiadzie, że walcząc w oddziale partyzanckim, dostał postrzał w nogę, wydłubał kulę, uniknął zakażenia dzięki wódce i jako podpułkownik został dowódcą trzystu ludzi. Dodał, że 31 lipca 1943 roku, kiedy SS przystąpiło do likwidacji getta będzińskiego, napadł na posterunek niemieckiej policji.
Nie wiadomo, czy oznaczało to przyjście z odsieczą powstańcom wyszkolonym rok wcześniej przez Mordechaja Anielewicza. Będziński zryw, który zorganizowali i którym dowodzili przywódcy lokalnego oddziału ŻOB, Józef Kożuch i Frumka Płotnicka, szybko został stłumiony. Piękna Frumka zginęła 3 sierpnia w bunkrze, ostrzeliwując się do ostatniego naboju. Nikt nie ocalał. Ani jeden powstaniec. Można więc założyć, że gdyby grupa partyzantów dowodzona przez Mąkę dołączyła do akcji w getcie, przestałaby istnieć.
O dwóch kolejnych latach w lesie Mąka nie chciał mówić.
Powiedział tylko, że jego oddział doczekał wyzwolenia Śląska przez Armię Czerwoną, która przybyła wraz z polską armią uformowaną na wschodzie.
Potem dali Mące stanowisko zastępcy kierownika Wydziału I Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach, w gmachu na Powstańców 31, i gabinet naprzeciwko sali z wielkim żyrandolem.
*
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_SPIS ILUSTRACJI
Druty obozowe – zdjęcie współczesne. PAP;
Szyb kopalni w Rudzie Śląskiej. Fot. Adrian Ślązok/REPORTER;
Brama obozu w Świętochłowicach-Zgodzie. Fot. Paweł Drozd;
Teren kamieniołomu w Dominowie – zdjęcie współczesne. Fot. Marek Łuszczyna;
Jeńcy niemieccy pracujący przy odgruzowaniu zniszczonej Warszawy, 1946. PAP;
Pomnik więźniów obozu w Jaworznie. Fot. Beemwej;
Teren byłego obozu w Potulicach, obecnie Zakład Karny w Potulicach. Fot. Marek Łuszczyna;
Pomnik ofiar obozu w Łambinowicach w latach 1945–1946, zdjęcie współczesne. Fot. Grzegorz Hawalej/REPORTER;
Las w okolicy Górzna. Domena publiczna;
Teren obozu w Oświęcimiu-Brzezince, zdjęcie współczesne. Fot. Szymon Blik/REPORTER.