Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Malachai. Ofiara - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Malachai. Ofiara - ebook

On sprawiał, że czuła się bardziej żywa. Ona sprawiała, że czuł się mniej martwy.

Malachai Yordan myślał, że wie już wszystko o śmierci. Ale tak się stało dopiero wtedy, kiedy zobaczył ją na własne oczy. Widok martwych rodziców uświadomił mu, że aby pokonać ból po stracie, musi zmienić się w kogoś naprawdę złego. To dlatego wraz z bliskimi pogrzebał Malachaia. I tak powstał Kai.

Carmen Clark pojawiła się na jego drodze w najgorszym możliwym miejscu i czasie, stając się świadkiem nieplanowanej zbrodni. Dzięki temu poznała zarówno swojego anioła stróża, jak i swój największy koszmar. Teraz musi wybrać – spróbować być dobrą albo całkowicie oddać się ciemności. Decyzja wcale nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać.

Kai bowiem podąża za nią jak cień i prowadzi na krawędź moralności, czym sprawia, że mrok staje się dla Carmen czymś kusząco intrygującym.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67604-74-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

0.

Carmen Clark natar­czy­wie i wręcz obse­syj­nie sku­bała pla­ster na palcu wska­zu­ją­cym. Był brudny i lepki, choć przy­kle­iła go zale­d­wie parę godzin wcze­śniej. Odkle­jał się z jed­nej strony, ale posta­no­wiła, że go nie ścią­gnie. Przy­naj­mniej dopóki nie wróci do domu. Zdą­żył też do cna prze­mok­nąć, podob­nie jak jej ubra­nia, kiedy w naj­gor­szym desz­czu cze­kała na pociąg, który jak zwy­kle nie przy­je­chał na czas.

Spóź­nił się pechowe trzy­na­ście minut.

O godzi­nie dwu­dzie­stej cztery był wypeł­niony po brzegi. Ubra­nia prze­mo­czo­nych pasa­że­rów paro­wały. Okna zostały uchy­lone, by wpu­ścić do środka cho­ciaż odro­binę rześ­kiego powie­trza, a mimo to nad gło­wami wciąż uno­sił się nie­przy­jemny zapach mie­sza­niny naj­róż­niej­szych per­fum, papie­ro­sów i potu.

Była na sie­bie zła, może nawet wście­kła za to, że rano nie zabrała para­solki, cho­ciaż zapo­wia­dało się na obe­rwa­nie chmury. Czuła się tak, jakby ktoś wylał na nią kubeł zim­nej wody. Dżin­sowe spodnie z wyso­kim sta­nem jesz­cze bar­dziej przy­le­gały do ud, a biała baweł­niana bluzka stała się krę­pu­jąco prze­świ­tu­jąca. Z tego powodu doci­skała do piersi czer­woną skó­rzaną torebkę, w któ­rej wciąż dzwo­nił i dzwo­nił tele­fon.

Car­men nie miała szans spraw­dzić, kto tak bar­dzo chce się z nią skon­tak­to­wać. Led­wie sekundę po tym, jak z tru­dem wycią­gnęła tele­fon, pociąg zatrzy­mał się gwał­tow­nie na przed­ostat­niej sta­cji, przez co komórka wyśli­zgnęła jej się z rąk. Pochy­liła się nie­chęt­nie, przy­pad­kowo ocie­ra­jąc się przy tym o męż­czy­znę obok. Gdy posy­łał Car­men zde­gu­sto­wane, obu­rzone spoj­rze­nie, meta­lowe drzwi roz­su­nęły się z nie­zno­śnym piskiem.

Stała do nich przo­dem, przez co zaci­na­jący deszcz ude­rzał w jej twarz. Ludzie prze­py­chali się, sztur­chali ją w ramiona, wymie­niali nie­po­chlebne spoj­rze­nia i prze­kleń­stwa, jed­nak nie zwra­cała na to uwagi – ponie­waż kiedy tylko ponow­nie się wypro­sto­wała, doj­rzała w oddali syl­wetki trzech męż­czyzn. Stali w dość dys­kret­nym miej­scu – tuż przy opusz­czo­nych kon­te­ne­rach, dla­tego na pierw­szy rzut oka trudno było ich zauwa­żyć. Może z tego wła­śnie powodu spie­szący się pasa­że­ro­wie, któ­rzy krę­cili się po sta­cji, nie zdo­łali ich doj­rzeć. Ale Car­men nie­for­tun­nie spoj­rzała w tam­tym kie­runku.

Nie wie­działa, co mieli w sobie takiego, że nie potra­fiła ode­rwać od nich wzroku, choć naprawdę chciała. Może cho­dziło o tę ciemną aurę, która się wokół nich uno­siła i z którą, bądź co bądź, sama miała wiele wspól­nego. A może o fakt, że wyda­wali się znacz­nie cie­kawsi niż towa­rzy­stwo w pociągu. Byli podob­nego wzro­stu, ale jeden z nich się wyróż­niał, ponie­waż był po pro­stu pełen mroku i zara­zem bar­dzo wyraźny. Jakby grał główną rolę. Pozo­stała dwójka odgry­wała boha­te­rów dru­go­pla­no­wych.

Z zacie­ka­wie­nia wytę­żyła wzrok i dostrze­gła jesz­cze jedną osobę. Ktoś w sku­lo­nej pozy­cji leżał na ziemi.

I wcale jej się to nie spodo­bało.

Serce Car­men momen­tal­nie pode­szło do gar­dła. Nie wie­działa, czy powinna tylko stać w ciszy, czy zacząć roz­pacz­li­wie wołać o pomoc. Dobiegł do niej znie­kształ­cony krzyk jed­nego z nich; tego, który naj­bar­dziej przy­ku­wał uwagę. Brzmiał groź­nie, wład­czo i sta­now­czo. Widziała jego twarz, ale było zbyt ciemno, a oni stali zbyt daleko, aby mogła dostrzec wię­cej szcze­gó­łów.

Jedno było pewne – uśmie­chał się, a uśmiech ten już na pierw­szy rzut oka wywo­ły­wał dresz­cze w dole krę­go­słupa i na zawsze zapa­dał w pamięć. Białe, lśniące w nikłym świe­tle latarni kły szcze­rzyły się w naj­bar­dziej aro­gancki spo­sób, jaki mogła sobie wyobra­zić. Poru­szał się z wro­dzoną pew­no­ścią sie­bie. Nawet gdy się­gał po coś zza paska spodni.

Źre­nice Car­men roz­sze­rzyły się nie­na­tu­ral­nie, jakby ktoś wstrzyk­nął do jej orga­ni­zmu adre­na­linę, gdy ze znacz­nym opóź­nie­niem dotarło do niej, że męż­czy­zna okrę­cał na wska­zu­ją­cym palcu pisto­let. Wyglą­dał na kogoś, kto wie, jak obcho­dzić się z bro­nią, kiedy prze­cha­dzał się wokół niczym dra­pież­nik nad upo­lo­waną ofiarą.

W końcu od nie­chce­nia wyce­lo­wał w leżącą postać.

Zamknęła oczy i instynk­tow­nie odwró­ciła głowę. Zakryła uszy, gotowa na gło­śny dźwięk wystrzału, który mógłby zwa­lić ją z nóg, ale nic takiego nie nade­szło. Wokół na­dal pano­wała para­li­żu­jąca cisza, a jedy­nym odgło­sem były cha­otyczne ude­rze­nia jej prze­ra­żo­nego serca. Strach tkwiący głę­boko w niej pod­po­wia­dał, by nie otwie­rała oczu, by prze­cze­kała to tak, jakby nic się nie stało. Ze stresu żołą­dek skur­czył się do takiego stop­nia, że Car­men miała ochotę zwy­mio­to­wać.

Powta­rza­jąc sobie, że od dawna nie ma w niej tej prze­stra­szo­nej dziew­czynki, którą była kie­dyś, zde­cy­do­wała się otwo­rzyć oczy.

Ktoś krzy­czał.

Ktoś ude­rzał.

Ktoś się bro­nił.

Ktoś strze­lał.

Wszystko działo się za szybko i zbyt inten­syw­nie, by mogła zare­je­stro­wać każdy ruch oraz osobę za niego odpo­wie­dzialną. Była pewna tylko tego, kto wystrze­lił – facet, który wyglą­dem coraz bar­dziej przy­po­mi­nał dia­bła w ludz­kiej postaci, jakby stop­niowo się w niego prze­ista­czał. Odwró­cił głowę, a spoj­rze­nie jego pustych oczu obie­gło jej syl­wetkę od stóp do głów, aż poczuła się cał­ko­wi­cie obna­żona. Uśmiech­nął się zło­wiesz­czo, uniósł dłoń i poma­chał w jej kie­runku, falu­jąc pal­cami.

On też ją widział. Mogła łudzić się, że tak nie było, ale tym gestem tylko to potwier­dził.

Tak jak przy­pusz­czała, to nie on bru­dził sobie ręce pospo­li­tymi spra­wami. Szep­nął coś do jed­nego z chło­pa­ków, który momen­tal­nie zaczął biec w kie­runku pociągu. To działo się naprawdę. Pry­watny kosz­mar Car­men Clark. Jakby w życiu bra­ko­wało jej nie­szczęść.

Zalała ją fala sła­bo­ści. Pani­ko­wała tak bar­dzo, że powoli tra­ciła umie­jęt­ność swo­bod­nego oddy­cha­nia. W gło­wie Car­men wszystko świe­ciło na czer­wono, wszystko krzy­czało i wszystko zamie­niało się w wykrzyk­niki. W ustach miała tylko jedno słowo. _Nie! NIE! Nie, nie, nie i jesz­cze raz nie!_

To nie mogło dziać się naprawdę. A jed­nak, gdy tylko dys­kret­nie uszczyp­nęła się w rękę, wciąż miała przed sobą ten sam widok. Rozej­rzała się roz­pacz­li­wie na boki i zorien­to­wała się, że została sama w wago­nie. Modliła się w duchu, żeby kon­duk­tor zamknął te prze­klęte drzwi, nim sama dołą­czy do osoby wykrwa­wia­ją­cej się na chod­niku.

Bacz­nie obser­wo­wała syl­wetkę chło­paka. Z każdą sekundą znaj­do­wał się coraz bli­żej. Instynk­tow­nie cof­nęła się, przez co wpa­dła na okno po dru­giej stro­nie. Zaci­snęła spo­cone ze stresu dło­nie na meta­lo­wej barierce, bo wyda­wało jej się, że za moment zemdleje. Kolana ugięły się pod nią, nie mając siły dłu­żej utrzy­my­wać cię­żaru ciała. Krew w jej uszach szu­miała inten­syw­nie, jakby czaszka miała eks­plo­do­wać.

Cały czas na niego patrzyła. Był już tak bli­sko, nie­mal na wycią­gnię­cie ręki…

I wtedy drzwi zaczęły się zasu­wać. Ode­tchnęła z ulgą, jed­nak w powie­trzu wciąż uno­sił się nie­po­kój. Nie czuła się bez­piecz­nie. Ani tro­chę. Nawet jeśli dobiegł do drzwi w tej samej sekun­dzie, w któ­rej się zamknęły. Na gło­wie miał kap­tur, który przy­sła­niał połowę jego twa­rzy, przez co nie widziała żad­nych szcze­gó­łów. Prócz oczu. One błysz­czały w ciem­no­ści. W przy­pły­wie zło­ści ude­rzył pię­ścią w szybę, bez­gło­śnie krzy­cząc.

Ostat­nią rze­czą, którą zoba­czyła przed odjaz­dem, był krzyż na jego dłoni.

Skrzyp­nię­cie, zgrzyt i pisk – pociąg ruszył, a on znik­nął jej z oczu.

Miała nadzieję, że już na zawsze.1.

Nie kon­tro­lo­wała się.

Nogi same zapro­wa­dziły ją pod odpo­wiedni adres. Ręce drżały tak bar­dzo, że z tru­dem udało jej się wci­snąć klucz w zamek i choć sta­rała się nim krę­cić, coś było nie tak. W gło­wie Car­men kotło­wało się tak wiele myśli, że dopiero po upły­wie paru chwil zaczęła racjo­nal­nie myśleć. Chwy­ciła klamkę, by spraw­dzić swoją teo­rię.

Otwarte.

Tylko jakim cudem? Zamy­kała je. Na pewno. Zawsze spraw­dzała dwa razy. Nie­pew­nie pchnęła drzwi, zaglą­da­jąc do środka. Kory­tarz był jak ciemna próż­nia, ale w jed­nym z pokoi paliło się nikłe świa­tło, co potwier­dzało teo­rię, że ktoś jest w środku. Prze­łknęła ner­wowo ślinę, która sma­ko­wała stra­chem, i posta­wiła pierw­szy nie­pewny krok. Z szafki na buty zgar­nęła doniczkę z uschnię­tym kwiat­kiem.

Szła przed sie­bie z dum­nie unie­sio­nym pod­bród­kiem. Była silną kobietą wycho­waną przez wpły­wo­wego męż­czy­znę. Odzie­dzi­czyła wiele jego cech, głów­nie tych złych, ale dzięki temu jakoś radziła sobie w życiu. I zamie­rzała też sta­wić czoła cza­ją­cym się w pod­świa­do­mo­ści lękom. Im bli­żej pokoju się znaj­do­wała, tym wyraź­niej sły­szała, że ktoś kro­czy w jej stronę.

Zatrzy­mała się i zamarła z unie­sioną dło­nią – gotowa do ataku. Doniczka jed­nak wyśli­zgnęła jej się z dłoni i roz­trza­skała się na pane­lach z nie­przy­jem­nym dla uszu dźwię­kiem, w chwili, kiedy obok poja­wiła się męska syl­wetka. Car­men zamru­gała gwał­tow­nie. Zamiast nie­po­ko­ją­cego uśmie­chu, któ­rego się spo­dzie­wała, dostrze­gła lekko zadarte w łagodny spo­sób kąciki ust, co pozwo­liło jej ode­tchnąć z ulgą.

To nie był żaden z tych chło­pa­ków.

Stał przed nią James Came­ron Clark, jej brat, czło­wiek, który miał nie­ty­pową zdol­ność – zni­kał z dnia na dzień, by powró­cić w wiel­kim stylu, kiedy bra­ko­wało mu pie­nię­dzy na prze­ży­cie. I cho­ciaż usil­nie pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie, kiedy widziała go ostatni raz, nie potra­fiła. Może było to poprzed­niej zimy, a może wcze­śniej. W każ­dym razie uciekł na bar­dzo długo. Tak długo, że trudno było się przy­zwy­czaić do jego nowego wyglądu, który spra­wiał, że pre­zen­to­wał się bar­dziej groź­nie. Przez moment nawet nie widziała w nim wła­snego brata, tylko zupeł­nie obcego faceta.

Przy­glą­dała się więc uważ­nie wszyst­kim szcze­gó­łom, szu­ka­jąc w nim cze­goś zna­jo­mego. Ale wszystko wyda­wało się nowe – uro­sły mu włosy i w mod­nym stylu wygo­lił je po bokach, ubie­rał się jakoś ina­czej, stwier­dzi­łaby, że bar­dziej luzacko, jakby na dobre zwiał spod ręki ojca i tym samym prze­stał być ele­gan­ci­kiem; miał też kol­czyk w uchu sym­bo­li­zu­jący bunt. W ciszy zasta­na­wiała się, czy zmie­nił się rów­nież z cha­rak­teru. Wciąż był lek­ko­du­chem? Na­dal dbał o nią pomimo drob­nych kon­flik­tów, czy kom­plet­nie o niej zapo­mniał? I przede wszyst­kim, czy w ogóle będą w sta­nie choć w nie­wiel­kim stop­niu znów doga­dy­wać się jak kie­dyś?

On nato­miast wle­piał w nią zie­lone oczy w kształ­cie mig­da­łów. Ścią­gnął zaro­śnięte brwi w jedną linię. Wie­dział, że jest zła. Dosko­nale znał jej reak­cje – a teraz zaci­skała mocno usta, aż skóra wokół nich zro­biła się biała.

– Powi­ta­nie na miarę Clar­ków, robaczku – ode­zwał się jako pierw­szy, prze­czu­wa­jąc, że sio­stra nie jest w sta­nie wydu­sić choćby słowa, ponie­waż trwała w bez­ru­chu z lekko roz­chy­lo­nymi ustami i zdzi­wie­niem wyma­lo­wa­nym na twa­rzy. Nie spo­dzie­wała się go. Ani teraz, ani w ogóle. Była pewna, że tym razem wyje­chał na dobre.

Car­men też nie spusz­czała z niego wzroku, jakby nie dowie­rzała, że to naprawdę on.

– Nie cie­szysz się na mój widok? – rzu­cił roz­ba­wiony, po czym roz­ło­żył sze­roko ramiona. Gra­na­towa koszula w kratę, którą miał na sobie, zafa­lo­wała pod wpły­wem tego ruchu. Cze­kał trzy sekundy, nim dotarło do niego, że Car­men nie wpad­nie mu w obję­cia. Wzru­szył więc ramio­nami i wci­snął dło­nie w kie­sze­nie dre­sów, żeby wyglą­dać bar­dziej luzacko.

Pró­bo­wała się uśmiech­nąć, bo obec­ność Jamesa cie­szyła ją jak ni­gdy wcze­śniej, ale nie potra­fiła. Wyszedł z tego tylko krzywy gry­mas. Po jej policz­kach spły­wał czarny tusz, a wil­gotne ubra­nia na­dal cia­sno przy­le­gały do ciała. Była obra­zem nędzy i roz­pa­czy i w niczym nie przy­po­mi­nała już Car­men Clark, jaką zapa­mię­tał.

– Car­men, co się dzieje? – W jego gło­sie poja­wiła się szczera tro­ska, jakby już sam jej widok pod­po­wie­dział mu, że coś jest nie tak. Wzru­szyła ramio­nami. Spró­bo­wała go wymi­nąć bez zbęd­nych słów, ale w porę ucze­pił się jej ramie­nia. Byli podob­nego wzro­stu, kiedy nosiła szpilki, więc od razu nawią­zali kon­takt wzro­kowy. – Mów. Albo dzwo­nię do ojca.

Car­men par­sk­nęła śmie­chem, prze­ko­nana, że tylko żar­tuje, bo z tatą miał mniej wspól­nego niż ona – prze­cież zawsze spra­wiał więk­sze pro­blemy, pako­wał się w nie­wła­ściwe towa­rzy­stwo i podej­mo­wał naj­gor­sze dla sie­bie decy­zje. Dla­tego czę­ściej się kłó­cili, niż nor­mal­nie roz­ma­wiali. Ale James Came­ron wyda­wał się zbyt poważny na żarty. Chyba naprawdę mógłby na nią donieść. Uniósł brwi wycze­ku­jąco i jed­no­cze­śnie wolną dło­nią popra­wił krysz­ta­łowy kol­czyk w lewym uchu. Odchrząk­nął gło­śno.

Mil­czała. I mil­czeć chciała już do końca życia, bo huk wystrzału wciąż odbi­jał się w jej gło­wie echem, przez co wszę­dzie było jej za gło­śno.

– Ktoś ci coś zro­bił? – cią­gnął temat. Potrzą­snęła głową. _Nie_, pomy­ślała. _Ale komuś innemu stała się krzywda_. A ona tylko patrzyła. Szarp­nęła ramie­niem, dzięki czemu uścisk brata zelżał. Ruszyła do kuchni, pozo­sta­wia­jąc za sobą tylko stu­kot obca­sów. – Kurwa, Car­men, poga­daj ze mną.

– Teraz? – prych­nęła z wyrzu­tem, czym cał­ko­wi­cie go zasko­czyła. Od razu zro­zu­miał prze­kaz. Była na niego zła. Bo znik­nął bez słowa. Bo prze­stał się odzy­wać. Bo nie odbie­rał nawet tele­fo­nów. Bo ją zosta­wił, jakby nic nie zna­czyła.

Sta­nęła przy szafce, by wycią­gnąć z niej butelkę whi­sky z logiem firmy ojca. Się­gnęła rów­nież po kie­li­szek, napeł­niła go i prędko opróż­niła. Skrzy­wiła się tylko raz, choć alko­hol palił jej prze­łyk. Odwró­ciła się i spoj­rzała na Jamesa, kiedy sta­ra­jąc się roz­ła­do­wać atmos­ferę, rzu­cił z uśmie­chem:

– Mnie już nie pole­jesz?

Spoj­rze­nie Car­men było odpo­wie­dzią na to pyta­nie – roz­ba­wione i zara­zem ostre jak stłu­czone szkło, o które mógłby się poka­le­czyć.

– Teraz nie mamy już o czym roz­ma­wiać – powie­działa tylko sła­bym gło­sem.

– Car­men…

– Spie­przy­łeś, James! – wark­nęła z praw­dzi­wym wyrzu­tem. Przez moment wyda­wało mu się, że ten dźwięk zdoła go ode­pchnąć. – Gdzie byłeś? Zapo­mnia­łeś, że masz rodzinę?

– Ja… Ehm… – dukał nie­pew­nie, dra­piąc się po karku. – Tro­chę nabro­iłem, okej?

_Nic nowego_, pomy­ślała. Ale co zro­bił tym razem? Za mocno zaba­lo­wał? Roz­bił czy­jeś auto po pijaku? Poży­czył pie­nią­dze od nie­wła­ści­wych ludzi? Sce­na­riu­szy było wiele i w każ­dym z nich Came­ron ode­grałby świetną rolę roz­piesz­czo­nego chłopca ze zbyt dobrym mnie­ma­niem o sobie, bo tatuś ma wła­dzę oraz pie­nią­dze, więc on rów­nież.

– Ale to napra­wię. Obie­cuję. Po pro­stu ze mną poroz­ma­wiaj, jeśli coś się stało.

– W porządku – zgo­dziła się. – Poga­dajmy o tym, że wła­śnie widzia­łam, jak jakiś świr kogoś postrze­lił, a potem wysłał po mnie swo­jego kolegę. Poga­dajmy o tym, że nie mam poję­cia, co z tym zro­bić. I o tym, że… – urwała. Zagry­zła poli­czek do środka. Dopiero, kiedy wypo­wie­działa te słowa na głos, zro­zu­miała, jak absur­dal­nie brzmiały. Spe­szyła się. Rów­nież dla­tego, że James patrzył na nią, jakby nie wie­rzył w to, co sły­szy.

„I o tym, że się boję”, chciała powie­dzieć, ale w zamian rzu­ciła tylko: – Nie­ważne.

Mach­nęła ręką.

– Pamię­tasz, jak wyglą­dali? – spy­tał. Nic wię­cej nie przy­szło mu do głowy. Car­men zmarsz­czyła brwi. Wahała się. Pamię­tała aż za wiele. Głów­nie jego. I ten uśmiech na miarę dia­bła, który na długo zapa­dał w pamięć. Ale uznała, że lepiej będzie zapo­mnieć. Wzru­szyła obo­jęt­nie ramio­nami. – Skup się. To ważne.

Zasko­czona unio­sła wzrok i wydęła dolną wargę, gdy James chwy­cił ją za ramię w taki spo­sób, jakby chciał wywrzeć na niej pre­sję.

– Jeden z nich miał tatuaż na ręce – odpo­wie­działa. Ten obraz wciąż nawie­dzał ją za każ­dym razem, kiedy zamy­kała oczy. Jakby wyta­tu­owała go sobie na mózgu. – Krzyż. Gdy­byś chciał wie­dzieć.

James kiw­nął głową. Do jego ust przy­kleił się dziwny uśmiech i może nawet zbladł. Ale Car­men nie miała głowy, żeby to drą­żyć. Chciała zosta­wić go w kuchni, ale gdy tylko się poru­szyła, zatrzy­mał ją, sta­wia­jąc krok w bok.

– Pój­dziesz z tym na poli­cję? – spy­tał z nutą wąt­pli­wo­ści w gło­sie.

– Nie wiem – burk­nęła nie­uprzej­mie.

– Car­men – mruk­nął prze­ję­tym gło­sem. Patrzył na nią uważ­nie, jakby sta­rał się wedrzeć do jej głowy. Odnio­sła wra­że­nie, że wolałby powie­dzieć coś innego, ale osta­tecz­nie powie­dział: – W tym mie­ście ludzie się nie zabi­jają.

– Czyżby? – Par­sk­nęła śmie­chem, nie­mal oplu­wa­jąc się jadem, któ­rego miała w sobie aż nadto. Kiw­nęła jed­nak głową i wysi­liła się na uśmiech. Może miał rację. Może nie stało się nic wiel­kiego. Może tylko sobie coś ubz­du­rała.

Wyszła z powro­tem na kory­tarz. Kilka razy upew­niła się, że zamknęła drzwi, by nikt nie mógł prze­do­stać się do środka bez zapro­sze­nia. Miała ochotę się roz­pła­kać, ale żeby do tego nie dopu­ścić, zaci­snęła mocno usta, oddy­cha­jąc przez nos. Chciała wyć i skam­leć z bez­rad­no­ści.

Wie­działa jed­nak, że kiedy tylko roz­chyli usta, krzyk ten nie będzie miał końca.

Mala­chai Yor­dan utoż­sa­miał się z pogodą. Poryw­czą i zmienną, zupeł­nie jak on.

Zadarł głowę ku czar­nemu niebu i pozwo­lił, by kro­ple desz­czu roz­trza­skały się na jego twa­rzy niczym łzy samego Boga, który opła­kuje utratę kolej­nej duszy. Pró­bo­wał wyglą­dać na nie­wzru­szo­nego, choć w środku był naj­zwy­czaj­niej zły. Wście­kłość opa­no­wała go od stóp do głów i nie cho­dziło już tylko o to, że męczył się we wła­snym ciele, a bar­dziej o fakt, że nic nie poszło tak, jak pla­no­wali.

Odwró­cił głowę, kiedy po krót­kim truch­cie dołą­czył do nich Hol­den, z któ­rym nie­for­tun­nie dzie­lił tę samą krew. Nie wyglą­dali nawet podob­nie. Byli swo­imi prze­ci­wień­stwami, które wcale się nie przy­cią­gały. Jedyną rze­czą, jaka naprawdę ich łączyła, był nie­bie­ski kolor oczu, choć nie­iden­tyczny. Oczy Kaia były ciem­niej­sze, jakby zasnute chmu­rami, nato­miast Hol­den cho­wał w nich czy­ste niebo.

Hol­den jak zawsze miał to ana­li­zu­jące, powąt­pie­wa­jące spoj­rze­nie, które wbi­jał w twarz młod­szego brata, przez co na środku jego czoła poja­wiły się dwie zmarszczki. Nic nie mówił, choć wyda­wało się, że do powie­dze­nia ma naj­wię­cej.

Kai wymi­nął brata, niby przy­pad­kiem sztur­cha­jąc go w ramię. Na szybko zlu­stro­wał syl­wetkę trze­ciego chło­paka, Car­tera Evansa, który ze zło­ścią zrzu­cił z głowy kap­tur i potarł o sie­bie zmar­z­nięte od niskiej tem­pe­ra­tury i stresu dło­nie. Podob­nie jak reszta miał na sobie czarne ciu­chy, a poza tym oku­lary w cien­kich zło­tych opraw­kach. Jego ścięte przy skó­rze włosy, pofar­bo­wane na jaskrawo biały kolor, kon­tra­sto­wały z nie­bem peł­nym chmur.

– Ja pier­dolę – sap­nął, bez­na­mięt­nie gapiąc się na asfalt, lśniący od zabar­wio­nej na czer­wono wody. – Gra­tu­luję, Kai. Spier­do­li­łeś kolejną robotę.

Śmiał się, choć posi­łek, który zjadł przed akcją, pod­cho­dził mu do gar­dła. Ni­gdy nie był zwo­len­ni­kiem prze­mocy, ale życie zmu­szało go, by cza­sami ją oglą­dał. Zer­k­nął na przy­ja­ciela i pokle­pał go po barku, nim Mala­chai kuc­nął przy powięk­sza­ją­cej się kałuży krwi. Nawet się nie skrzy­wił, gdy umo­czył w niej palce, a potem przy­bli­żył je do twa­rzy, obser­wu­jąc, jak zastyga mię­dzy liniami papi­lar­nymi. Coraz inten­syw­niej­szy wiatr tar­gał jego ciem­nymi wło­sami, które nie­mal zle­wały się z mro­kiem, a oczy lśniły w bla­sku poje­dyn­czych świa­teł.

– Super – wes­tchnął ze znu­dze­niem, po czym prze­chy­lił głowę w kie­runku kolegi, obda­ro­wu­jąc go spoj­rze­niem z dołu. – Gdzie moja nagroda?

Nie docze­kał się odpo­wie­dzi, ponie­waż Hol­den wkro­czył mię­dzy nich, pró­bu­jąc jak zawsze rato­wać kry­zy­sową sytu­ację. Chwy­cił brata za kap­tur bluzy i siłą pod­cią­gnął go do pionu tak, że sta­nęli twa­rzą w twarz – on śmier­tel­nie poważny oraz Mala­chai poważ­nie roz­ba­wiony.

– Powiedz cho­ciaż, że żyje. Nie chcę mieć kogoś na sumie­niu – jęk­nął z boku Car­ter i choć zwra­cał się do Hol­dena, to Kai udzie­lił mu wyja­śnień.

– Nie, kurwa. Nie żyje. Zdechł. Trup. Widzisz? – wyrzu­cił cały zdy­szany. Nie znał wię­cej słów na oznaj­mie­nie im, że pozba­wił kogoś życia. I nawet się tym nie prze­jął. Mógł dopi­sać do listy kolejną rzecz, która odróż­niała go od dobrych ludzi. Śmierć innych go nie obcho­dziła, o ile nie wpły­wała na jego życie.

Trą­cił czub­kiem buta bez­władne ciało, wygi­na­jąc usta w gry­ma­sie obrzy­dze­nia.

– Co to było, Kai?! Osza­la­łeś? – uniósł się Hol­den, choć w tej sytu­acji może nie powi­nien. Wplótł kości­ste palce mię­dzy kosmyki przy­dłu­gich blond wło­sów i zaczął nie­spo­koj­nie krą­żyć dookoła. Tylko on wyka­zy­wał oznaki prze­ję­cia.

Kai par­sk­nął nie­kon­tro­lo­wa­nie. _Już dawno_, pomy­ślał, ale tylko wzru­szył ramio­nami. Nie chciał się w to zagłę­biać, bo to zawsze budziło jego wewnętrzne demony, które nosiły imiona po naj­więk­szych lękach, jakie w sobie skry­wał. Obo­jęt­ność była lep­szym wyj­ściem.

Hol­den przy­sta­nął tuż obok, tak, że mogli ponow­nie zaj­rzeć sobie w oczy, choć Kai był o kilka cen­ty­me­trów niż­szy. Kiedy sta­wali naprze­ciwko sie­bie, wyglą­dali jak anioł i dia­beł. Obaj gotowi do osta­tecz­nej walki na śmierć i życie, byle tylko oca­lić ludz­kość lub pozo­sta­wić ją w zglisz­czach ognia pie­kiel­nego.

– Broń nie miała być nała­do­wana – stwier­dził sza­tyn, licząc, że takie wyja­śnie­nie wystar­czy i Hol­den wresz­cie prze­sta­nie tak kar­cąco mu się przy­glą­dać.

Car­ter wciąż stał przy aucie z rękoma scho­wa­nymi w kie­sze­niach ulu­bio­nej luź­nej bluzy.

– Miało nie być naboi. Prawda, Car­ter? – mruk­nął. W jego gło­sie poja­wiło się zde­ner­wo­wa­nie połą­czone z histe­rią i paniką. Może tro­chę się prze­jął. Nie z powodu tego bie­daka, który wciąż leżał u jego stóp niczym mane­kin. Oba­wiał się tylko gniewu, jaki naj­pew­niej na niego spad­nie.

Pod­szedł do kolegi i szarp­nął go za mate­riał bluzy, spra­wia­jąc tym samym, że w końcu nawią­zali kon­takt wzro­kowy. Widząc zmie­sza­nie w zie­lo­nych oczach przy­ja­ciela, wyco­fał się. Wyła­do­wy­wał złość na nie­wła­ści­wej oso­bie. To on był pro­ble­mem, nie Car­ter. A Car­ter prze­cież nie zasłu­gi­wał na takie trak­to­wa­nie.

– Nie wiem – wes­tchnął bia­ło­włosy, sta­wia­jąc krok w tył. – Pogu­bi­łem się.

Kai zaśmiał się pod nosem i pokrę­cił głową.

– Co z pod­glą­daczką? – rzu­cił w kie­runku brata. Pochwy­cił jego spoj­rze­nie, prze­jęte, może tro­chę spa­ni­ko­wane na samą wzmiankę o dziew­czy­nie. – Sporo widziała.

– A co ma być? – burk­nął Hol­den. Bał się tego, do czego zmie­rza Mala­chai.

– Skoro sobie z nią nie pora­dzi­łeś, to chęt­nie sam ją znajdę – odpo­wie­dział natych­miast Kai, uśmie­cha­jąc się w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób, który zdra­dzał, że w jego gło­wie rodzi się zło­wiesz­czy plan. Posta­wił krok w przód, dzięki czemu zbli­żył się do brata tak, że nie­mal sty­kali się nosami. Zadarł głowę, żeby ich spoj­rze­nia się odna­la­zły. – Przyda mi się roz­rywka.

Tak jak przy­pusz­czał, podzia­łało. Hol­den zaci­snął usta w wąską linię, napiął szczękę, a w jego nie­bie­skich oczach poja­wiła się iskierka zło­ści. Chwy­cił brata za prze­mo­czoną koszulkę i ode­pchnął z łatwo­ścią na odle­głość ramion. Kai zare­cho­tał, dumny z tego, że wypro­wa­dził go z rów­no­wagi.

– Ten baj­zel – zaczął Hol­den, pal­cem zary­so­wu­jąc okrąg wokół nich i mar­twego męż­czy­zny – to twoja sprawka. Ona nie ma z tym nic wspól­nego. Daj jej spo­kój! – Jego zachry­pły głos zawisł w powie­trzu. Hol­den na nowo stał się oazą spo­koju. Pomimo tego, że czuł się tak, jakby przez ostat­nie minuty przy­było mu kilka lat.

– Poprawka – wes­tchnął Kai. – Ona nie miała z tym nic wspól­nego, dopóki nie poja­wiła się na naszej dro­dze. Teraz ma z tym wiele wspól­nego, Hol. I nie, nie zdam się na łut szczę­ścia, głu­pio licząc, że pój­dzie grzecz­nie spać.

– Daj jej spo­kój, Kai – wyce­dził Hol­den ze zde­ner­wo­wa­niem, akcen­tu­jąc każde słowo. W tej samej chwili kosmyk jasnych wło­sów zawi­ro­wał w powie­trzu, po czym opadł na lewą część twa­rzy, prze­sła­nia­jąc widok na jego prze­jętą twarz.

– Oczy­wi­ście. Sorka. Zapo­mnia­łem, że masz dzi­siaj boha­ter­ską fry­zurę – iro­ni­zo­wał Mala­chai, prze­wra­ca­jąc oczami. Zaśmiał się ponow­nie w taki spo­sób, jakby nie stało się nic poważ­nego. Kątem oka zer­k­nął na przy­ja­ciela, który wolał mil­czeć niż pako­wać się mię­dzy dwie tyka­jące bomby, jakimi byli bra­cia Yor­dan. Ale Kai miał dla niego inny plan, więc rzu­cił:

– Car­ter, ty też uwa­żasz, że Hol­den jest naiwny?

– Car­ter, ty też uwa­żasz, że Kai jest idiotą? – prze­drzeź­nił go brat, sta­ra­jąc się zabrzmieć bar­dziej komicz­nie. Nie mógł dłu­żej trzy­mać tego w sobie, choć było to dla niego oczy­wi­ste, że tylko roz­ju­szy Kaia. I wcale się nie mylił. Oczy sza­tyna zmru­żyły się groź­nie. Pró­bo­wał posłać Hol­de­nowi jedno ze swo­ich zadzior­nych spoj­rzeń, ale nie wywo­łało to żad­nej reak­cji. Znał ten wzrok i zdą­żył nauczyć się sku­tecz­nie go igno­ro­wać.

– Kre­tyn – prych­nął pod nosem Mala­chai, a zaraz po tym uśmiech­nął się trium­fal­nie.

– Fiut.

– Cipa.

– Kutas.

Mala­chai roz­chy­lił usta, szy­ku­jąc kolejne obraź­liwe słowo, ale Car­ter nie­spo­dzie­wa­nie opadł na jego bark, ciężko dysząc, jakby coś zwa­liło go z nóg. Twarz miał bled­szą, nie­mal zle­wała się z odcie­niem wło­sów, a na czole lśniło kilka kro­pel desz­czu.

– Faj­nie, że tak się kocha­cie, ale typ odsta­wia _The Wal­king Dead_.

Za te słowa otrzy­mał od kole­gów zdez­o­rien­to­wane spoj­rze­nia. Wes­tchnął, prze­wra­ca­jąc oczami z zaże­no­wa­nia. Czy naprawdę tak ciężko było się domy­ślić, o co mu cho­dziło? Nie. Nawet dzie­ciaki z pod­sta­wówki zro­zu­mia­łyby prze­kaz. Ale bra­cia Yor­dan jarzyli wol­niej niż żarówki.

– On się, kurwa, rusza! – wyja­śnił piskli­wym gło­sem, wska­zu­jąc brodą na umar­laka.

To wystar­czyło, by wresz­cie zaprze­stali szcze­niac­kiej kłótni, która nie miała naj­mniej­szego sensu. Odwró­cili się syn­chro­nicz­nie. Razem spoj­rzeli na postać na ziemi. I rze­czy­wi­ście, Car­ter się nie mylił. Męż­czy­zna poru­szał nie­znacz­nie głową, mam­ro­tał coś pod nosem i mru­gał cha­otycz­nie, jakby pró­bo­wał pojąć, co się wyda­rzyło.

Kai patrzył na niego jak zahip­no­ty­zo­wany. To on miał teraz wła­dzę, trzy­mał życie męż­czy­zny w gar­ści. Mógł o wszyst­kim zade­cy­do­wać. I to go zafa­scy­no­wało. Przez jego młodą twarz nie prze­biegł cień emo­cji, z wyjąt­kiem tego, że prawy kącik ust drgnął i uniósł się. Kai bez słowa kuc­nął obok. Syk­nął przez zaci­śnięte zęby, jakby to on miał w brzu­chu dziurę, gdy obiegł wzro­kiem zmo­czony i nasiąk­nięty krwią mate­riał ubra­nia.

– Och, to musi boleć – powie­dział miłym gło­sem i uśmiech­nął się zupeł­nie nie jak on, przy­po­mi­na­jąc przy­ja­znego chło­paka, który wzbu­dza sym­pa­tię. Koń­cówką pisto­letu zadarł kawa­łek koszuli męż­czy­zny, dzięki czemu zoba­czył dokład­nie syme­tryczną ranę po kuli. Tam­ten kiw­nął głową na potwier­dze­nie, kiedy Kai przy­trzy­mał go za ramię, żeby wię­cej nie wierz­gał koń­czy­nami. – Pozwól, że ci ulżę.

Oczy nie­zna­jo­mego zalały się paniką w tej samej chwili, w któ­rej Kai przy­sta­wił lufę do jego czoła. Skam­ląc z prze­ra­że­nia pod nosem, usi­ło­wał ostat­kiem sił chwy­cić nad­gar­stek swo­jego oprawcy. Mala­chai zawisł nad nim i szep­nął pro­sto w twarz:

– Ostat­nia szansa. Gdzie nasza kasa?

Hol­den drgnął nie­spo­koj­nie, gotowy inter­we­nio­wać, ale Kai zbył go mach­nię­ciem ręki, jakby chciał zapew­nić, że tylko się zgrywa, żeby osią­gnąć cel. Ku zasko­cze­niu wszyst­kich ta tak­tyka zadzia­łała. Męż­czy­zna kiw­nął głową w stronę opusz­czo­nego budynku za ich ple­cami, na co Kai wyszcze­rzył się wygłod­niale.

– Widzisz, jed­nak potra­fisz współ­pra­co­wać – powie­dział z uda­waną eks­cy­ta­cją, kle­piąc nie­zna­jo­mego po ramie­niu. Wypro­sto­wał nogi i wciąż pochy­la­jąc się nad ofiarą, wci­snął dwa palce w otwartą ranę. Minęła pra­wie minuta w akom­pa­nia­men­cie nie­wy­raź­nych jęków, nim się­gnął kuli. Wycią­gnął ją i uniósł w kie­runku lampy, żeby lepiej widzieć, a póź­niej na pamiątkę wci­snął ją w kie­szeń czar­nych dżin­sów.

Prze­kro­czył wijące się z bólu ciało, by dołą­czyć do brata i przy­ja­ciela. Nie mógł jed­nak znieść ago­nal­nych odgło­sów za ple­cami. Doci­snął palce do uszu i zamknął oczy, ale to wcale nie pomo­gło. Zer­k­nął przez ramię na męż­czy­znę, po czym od nie­chce­nia ude­rzył butem w bok jego brzu­cha, wywo­łu­jąc tym samym kolejny wrzask.

– Ja pier­dolę, stul pysk.

Miał wra­że­nie, że od tych nie­zno­śnych hała­sów za moment eks­plo­duje mu głowa. Ata­ko­wała go migrena. Nie mógł sku­pić się nawet na wła­snych myślach, które były w mor­der­czym nastroju. Dał męż­czyź­nie ostat­nią szansę, żeby się przy­mknął. Poli­czył od dzie­się­ciu w dół i każda z tych sekund była prze­peł­niona żało­snym skam­le­niem. Z tego powodu wyco­fał się tylko po to, by z pół­ob­rotu kop­nąć męż­czy­znę w głowę.

Spo­dzie­wał się, że ujrzy krwawą mia­zgę w postaci kości czaszki i kawał­ków mózgu, ale ciało męż­czy­zny tylko unio­sło się na uła­mek sekundy, a póź­niej z powro­tem opa­dło na zie­mię. Kai pochy­lił się nad nim i przy tym nadep­nął butem ranę. Od razu tego poża­ło­wał, ponie­waż ofiara w ostat­nim odru­chu roz­chy­liła usta, wyplu­wa­jąc przed sie­bie sporą ilość krwi.

Mala­chai zaci­snął ze zło­ści szczękę. Ręką starł z twa­rzy czer­woną maź i z wymu­szo­nym uśmie­chem odwró­cił się do pozo­sta­łej dwójki. W samą porę, by zoba­czyć, jak sino­zie­lony Car­ter wymio­tuje pod swoje buty.

– Och, co za powrót do prze­szło­ści – mruk­nął Kai roz­ba­wiony i kolejny raz, dla pew­no­ści, prze­je­chał mate­ria­łem bluzy po policz­kach, ustach i pod­bródku.

Wła­śnie wtedy w umy­śle Hol­dena poja­wił się obraz sprzed lat, jakby prze­ży­wał to kolejny raz. I może tak wła­śnie było, bo to wyda­rze­nie tkwiło w nim tak głę­boko, że nie potra­fił się od niego odciąć. Wizja prze­ra­ża­jąco bla­dej twa­rzy brata, z oczami bez wyrazu i krwią roz­bry­zganą na mło­dej twa­rzy. Poczuł, jak nagle jego klatka pier­siowa się zapada. Coś na nowo się w nim stłu­kło. Prze­szłość biła w nim niczym dru­gie serce. Była nie­na­pra­wialna i nie mógł z nią nic zro­bić.

Poli­czył do dzie­się­ciu, by się uspo­koić, cho­ciaż jego dło­nie bar­dzo drżały.

Instynk­tow­nie zła­pał Kaia za ramiona i odcią­gnął daleko w tył. Mocno przy­trzy­my­wał jego łok­cie, kiedy on z całej siły pró­bo­wał wydo­stać się z blo­ku­ją­cego ruchy uści­sku. Ale to wła­śnie cały Mala­chai Yor­dan – z nagłymi wybu­chami zło­ści, które są w sta­nie znisz­czyć świat i z pokrę­co­nym cha­rak­te­rem nie do odgad­nię­cia. Raz słodki chło­piec, raz dziki męż­czy­zna.

Ni­gdy nie był taki sam.

– Brawo! – krzyk­nął Hol­den, po czym zaczął kla­skać tak gło­śno, że zadźwię­czało im w uszach. – Chcesz jesz­cze coś doszczęt­nie spier­do­lić, Mala­chai?

Spe­cjal­nie użył peł­nej formy imie­nia brata, ponie­waż wie­dział, jak bar­dzo go nie­na­wi­dzi. Stali ramię w ramię, a ich nie­równe odde­chy się mie­szały.

– Zasta­na­wia­łeś się kie­dyś, dla­czego rodzice mnie tak nazwali? – spy­tał Kai, ole­wa­jąc wcze­śniej­sze słowa. Odwró­cił się twa­rzą do Hol­dena i spoj­rzał mu w oczy. – To tak, jakby ocze­ki­wali ode mnie, że będę zły. I wiesz, bra­ciszku, może mieli rację.

_Mój anioł_, pomy­ślał. _Anioł śmierci._

Hol­den stał z otwar­tymi ustami, zasta­na­wia­jąc się, co powie­dzieć. Kai dopo­wia­dał sobie histo­rię, która nie była prawdą. To wła­śnie zamie­rzał mu prze­ka­zać. Ale nie zdą­żył.

– Wie­cie, że na świe­cie mamy sie­dem miliar­dów ludzi? – Kai zadał kolejne pyta­nie, zbi­ja­jąc zna­jo­mego i brata z tropu. – Sie­dem. Miliar­dów. Ludzi. A ty wariu­jesz, bo zabi­li­śmy jed­nego?

Tryk­nął star­szego brata w bark.

– My? – par­sk­nął zała­many Hol­den. Spu­ścił głowę i zaczął maso­wać pal­cami powieki, żeby nieco się uspo­koić. – Nie my. Tylko TY! Sam. Bo jak zawsze robisz, co ci się podoba!

Blon­dyn stra­cił ostat­nie resztki cier­pli­wo­ści. W przy­pły­wie zło­ści popchnął brata, który zato­czył się i cudem unik­nął bli­skiego spo­tka­nia ze zwło­kami. Hol­den poczuł, jak przez każdy kawa­łek jego ciała prze­cho­dzą ciarki, kiedy rów­nież zawie­sił wzrok na tru­pie. Widok był okropny, ale nie na tyle, by zastą­pić wspo­mnie­nie zakrwa­wio­nego Mala­chaia pomię­dzy cia­łami rodzi­ców. Zamknął na moment oczy z nadzieją, że to pomoże odsu­nąć wspo­mnie­nia w głąb umy­słu.

Kai wymi­nął go, prze­wra­ca­jąc oczami w naj­bar­dziej osten­ta­cyjny spo­sób.

– Gdzie ty się wybie­rasz? – syk­nął Hol­den, kiedy zła­pał Kaia za ramię, żeby go powstrzy­mać. Czuł, jak wszystko w nim zaczyna wrzeć z bez­rad­no­ści, bo nie potrafi zapa­no­wać nad wła­snym bra­tem. Mala­chai uniósł tylko brwi z roz­ba­wie­niem.

– Prio­ry­tety, Hol. Pamię­tasz? – mruk­nął, a z jego ust wydo­stało się znu­dzone ziew­nię­cie. – Przy­szli­śmy tu po kasę. Nie jeste­śmy jebaną fun­da­cją, żeby je roz­da­wać.

– Mam gdzieś ten brudny szmal! – ryk­nął Hol­den na całą oko­licę z nadzieją, że jakimś cudem dotrze do brata, do jego zdro­wego roz­sądku. Zła­pał go za ramiona, spoj­rzał w mu oczy i potrzą­snął nim. – Wła­śnie zabi­łeś czło­wieka, pie­nią­dze nie mają teraz zna­cze­nia!

Mala­chai miał na ten temat inne zda­nie.

– Mie­li­śmy jedno zada­nie. Zgar­nąć pie­nią­dze – zaczął spo­koj­nie Kai, jakby zwra­cał się do kogoś, kto mógłby nie zro­zu­mieć. – Nie przy­po­mi­nam sobie, żeby ktoś wspo­mi­nał, że nie wolno nam zabi­jać.

– A Biblia? „Nie zabi­jaj” to jedno z przy­ka­zań!

Kai z tru­dem powstrzy­mał się, by nie par­sk­nąć śmie­chem w twarz brata.

– Sorka, Hol. Nie znam – wes­tchnął Kai obo­jęt­nym tonem. Wzru­szył ramio­nami, pod­kre­śla­jąc tym samym sto­su­nek do słów wypo­wie­dzia­nych przez Hol­dena. Prze­kaz był jasny. Miał to wszystko gdzieś. Ogól­nie obo­wią­zu­jące zasady go nie inte­re­so­wały.

Łamał je i stwa­rzał wła­sne.

Kai odwró­cił się, wycią­gnął z bagaż­nika baniak z ben­zyną i bez pośpie­chu roz­lał ją dookoła, łącz­nie z drogą do opu­sto­sza­łego budynku. Wpadł do niego jak hura­gan. Po kilku minu­tach poszu­ki­wań w ręce wpa­dło mu to, czego szu­kał – skó­rzana walizka pełna kasy. Wybiegł na zewnątrz, uno­sząc ją wysoko ponad głowę.

– Pano­wie, jeste­śmy bogaci! – krzyk­nął. Jego entu­zjazm podzie­lał tylko Car­ter, który nagle się roz­pro­mie­nił. – Znowu!

Opu­ścił ręce, by się­gnąć do kie­szeni. Wyszu­kał w niej zapal­niczkę, po czym kuc­nął i pod­pa­lił frag­ment pod­łoża. Wypro­sto­wał się i szybko dobiegł do pozo­sta­łych. Kiedy zna­lazł się wystar­cza­jąco bli­sko, zła­pał ich za ramiona i szarp­nął ku dołowi. Razem runęli na glebę. Car­ter zarył skro­nią o asfalt, mam­ro­cząc coś pod nosem. Hol­den nato­miast poczuł, jak skóra na jego dłoni zdziera się, szpe­cąc tatuaż w kształ­cie krzyża. Otwo­rzył usta, by nakrzy­czeć na brata, ale w mgnie­niu oka ode­brało mu mowę.

Wszy­scy w tym samym momen­cie zoba­czyli, jak budy­nek staje w pło­mie­niach. Led­wie parę sekund póź­niej wokół roz­legł się hałas wybu­chu, który ich oszo­ło­mił. Dźwięki zaczęły zle­wać się w całość i brzmiały jak melo­dia z zary­so­wa­nej płyty. Poma­rań­czowe jęzory ognia pochła­niały ściany oraz gałę­zie na dro­dze, sku­tecz­nie prze­do­sta­jąc się w pro­stej linii do ciała męż­czy­zny.

– O Jezu, ale smród! – jęk­nął Car­ter, doci­ska­jąc twarz do asfaltu, bo wil­gotna od desz­czu zie­mia pach­niała lepiej niż odór palo­nego mięsa. Szcze­gól­nie jeśli przy­po­mnieć sobie, że to ludz­kie mięso.

Rado­sny rechot Kaia nie paso­wał do sytu­acji. Roz­ło­żył sze­roko ramiona, gdy prze­wró­cił się na plecy. Znów gapił się w czarne niebo, które utoż­sa­miał z wła­sną duszą. Odchrząk­nął, kiedy wresz­cie zapa­no­wał nad śmie­chem i wciąż roz­ba­wiony spy­tał:

– Zgłod­nia­łem, a wy?5.

Mala­chai Yor­dan uwiel­biał być w cen­trum uwagi, bo czuł się wtedy nie­znisz­czalny.

Z tego powodu miał w klu­bie szcze­gólne miej­sce: pry­watną lożę nad gło­wami impre­zo­wi­czów, z któ­rej mógł w spo­koju nad­zo­ro­wać wszystko to, co działo się pod jego nosem. Z obo­jętną miną obser­wo­wał wiru­jący do gło­śnej muzyki tłum. To była nudna impreza. Nie nio­sła za sobą żad­nych doznań, więc posta­no­wił, że roz­rywkę zafun­duje sobie sam.

Ude­rza­jąc pode­szwą buta o czarne płytki, wystu­ki­wał rytm pio­senki. Krę­cił głową na boki, poszu­ku­jąc wśród nie­zna­jo­mych ludzi odpo­wied­niej osoby. Nie mogło paść na byle kogo. Musiał mieć cho­ciaż naj­bar­dziej błahy powód, by dzia­łać. Nie­win­nych nie tykał, bo to byłoby nudne. Wodził uważ­nym wzro­kiem po całej sali. Mijały sekundy, które zmie­niały się w minuty, dopro­wa­dza­jąc go nie­mal do sza­leń­stwa.

I wtedy ich zoba­czył – dwóch szar­pią­cych się mało­la­tów. To mu wystar­czyło. Lep­sza oka­zja tego wie­czoru mogła się nie tra­fić.

Wsu­nął dłoń do sza­rych dżin­sów i uśmiech­nął się roz­anie­lony, wyczu­wa­jąc pod pal­cami nóż. Jego wyobraź­nia zaczy­nała pra­co­wać na naj­wyż­szych obro­tach, pod­krę­ca­jąc w nim eks­cy­ta­cję. Odwró­cił się na pię­cie, rusza­jąc w stronę drzwi, ale momen­tal­nie się zatrzy­mał, bo ktoś już stał w ich progu. Dziew­czyna. Szczu­pła i zgrabna, o oliw­ko­wej kar­na­cji, ciem­nych oczach i czar­nych, falu­ją­cych wło­sach, które opa­dały na piersi.

– Masz gościa, kotek – oznaj­miła uprzej­mie Sybil. – Strasz­nie nie­cier­pliwy.

Tro­chę go tym zain­te­re­so­wała.

Zaczął zasta­na­wiać się, kto był na tyle bez­czelny, by mu prze­ry­wać.

– Zaskocz mnie – mruk­nął bez eks­cy­ta­cji, po czym zre­zy­gno­wany opadł na kanapę. Przy­glą­dał się w mil­cze­niu, jak jej opięte skó­rza­nymi spodniami bio­dra koły­sały się, a pasma wło­sów pod­ska­ki­wały, kiedy poru­szała się z gra­cją, nim znik­nęła na kory­ta­rzu.

Roz­ło­żył sze­roko ramiona na opar­ciu kanapy. Odchy­lił głowę, dzięki czemu mógł obser­wo­wać mie­niące się na sufi­cie świa­tła w naj­róż­niej­szych kolo­rach. Cze­kał, choć cze­kać nie­na­wi­dził. Udało mu się doli­czyć do trzy­na­stu i wła­śnie wtedy w pomiesz­cze­niu na powrót roz­legł się cha­rak­te­ry­styczny stu­kot szpi­lek.

Sybil szła jako pierw­sza, cią­gnąc za sobą cher­la­wego chło­paka. Wystar­czyło jedno spoj­rze­nie. Poznał go od razu po mozol­nym cho­dzie, iry­tu­ją­cym szu­ra­niu butów, jakby nie miał siły uno­sić stóp, oraz po rezy­gna­cji malu­ją­cej się na mło­dej twa­rzy. Czer­wono-zie­lona koszula w kratę falo­wała z każ­dym ruchem, a kol­czyk w uchu prze­chwy­ty­wał świa­tła.

Mala­chai był pod wra­że­niem jego odwagi. Tego, że po tym wszyst­kim był gotowy sta­nąć z nim twa­rzą w twarz, a to mógł już uznać za wyczyn. Innym rzadko się to uda­wało.

– James, James, James – wes­tchnął, powta­rza­jąc to imię, jakby miało spe­cjalne zna­cze­nie. Potrzą­snął głową z uzna­niem i wygiął usta w gry­mas pełen zachwytu. Kla­snął nawet w dło­nie, by pod­kre­ślić, jak bar­dzo ura­do­wało go to spo­tka­nie. – Zasta­na­wia­łem się, kiedy mnie odwie­dzisz. Wró­ci­łeś z moją kasą?

Chło­pak zaprze­czył ruchem głowy. Sam nie wie­dział, skąd wziął w sobie odwagę, by dobro­wol­nie sta­wić się jak na zawo­ła­nie u samego dia­bła, wisząc mu sporą sumkę za nar­ko­tyki, które obie­cał opchnąć po zna­jo­mych, a które w zamian wylą­do­wały w toa­le­cie, gdy wpa­dły w ręce Micha­ela Clarka. Dla­tego wie­dział, że ratunku u ojca nie znaj­dzie. Pozo­stała mu tylko Car­men.

– Szkoda – rzu­cił z uda­wa­nym prze­ję­ciem Kai. – Teraz będę musiał zro­bić ci krzywdę.

Sły­sząc te słowa, James wbił w niego zlęk­nione spoj­rze­nie. W jego zie­lo­nych oczach poja­wiła się jesz­cze więk­sza panika, gdy doj­rzał, że Kai ze znu­dze­niem obraca w dłoni nóż, choć wciąż nawią­zy­wali kon­takt wzro­kowy. Prze­łknął powoli ślinę, która parzyła prze­łyk. Powta­rza­jąc sobie, że da radę, odsu­nął gwał­tow­nie puf i usa­do­wił się na nim.

– Prze­ga­dajmy to – powie­dział z pew­no­ścią w gło­sie, któ­rej sam się po sobie nie spo­dzie­wał. Kaia też to zasko­czyło, bo momen­tal­nie zaprze­stał zabawy z ostrym narzę­dziem i odło­żył je na stół. Pochy­lił się do Jamesa, opie­ra­jąc łok­cie na kola­nach, i złą­czył dło­nie.

– Minuta – stwier­dził Mala­chai. – Ty gadasz, ja słu­cham.

James kiw­nął głową, a na jego twa­rzy poja­wiła się ulga, dla­tego Kai dorzu­cił z powagą:

– Potem pozwolę ci zde­cy­do­wać, jak chcesz pocier­pieć.

Mina chło­paka momen­tal­nie zrze­dła, a nikły uśmiech roz­pły­nął się w try­miga.

– Nawa­li­łem. Wiem – zaczął drżą­cym gło­sem. Zupeł­nie bez prze­ko­na­nia.

Z tego powodu Kai prze­stał zwra­cać na niego więk­szą uwagę. Zer­k­nął na dziew­czynę, która przy­glą­dała im się z boku i ski­nie­niem głowy zachę­cił ją, by pode­szła bli­żej. Sybil usia­dła przy nim, kła­dąc dłoń na jego kola­nie. Zarzu­ciła nogę na nogę i rów­nież obser­wo­wała chło­paka, który z każdą sekundą wyglą­dał na coraz bar­dziej zestre­so­wa­nego.

Ta publika go peszyła. Liczył na spo­tka­nie z jedną osobą. Wię­cej gapiów nie potrze­bo­wał.

– Wiesz, że stra­ci­łem towar. Nie mam two­jej kasy – prze­rwał, dostrze­ga­jąc, jak Kai nie­cier­pli­wie zerka na zega­rek zdo­biący nad­gar­stek. Nudził się. Widział to w jego jasnych oczach. I jak na potwier­dze­nie tego z ust Mala­chaia wydo­stało się ziew­nię­cie, które choć pozor­nie nie­winne, oka­zało się zwia­stu­nem kło­po­tów.

Już sekundę póź­niej James nie­mal wyło­żył się na stole, gdy Kai pocią­gnął go ku sobie za rękę. Jedną dło­nią pod­su­nął rękaw koszuli chło­paka do łok­cia, a drugą sta­bil­nie i mocno doci­skał do blatu, utrud­nia­jąc jaki­kol­wiek ruch. Zgar­nął swój nóż motyl­kowy i dla zabawy zaczął wci­skać ostrze w szpary mię­dzy pal­cami Came­rona.

James zer­k­nął na Sybil, szu­ka­jąc w niej ratunku, ale tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Który palec? – zasta­na­wiał się na głos Kai. Posłał spoj­rze­nie dziew­czy­nie obok, czym oddał decy­zję w jej ręce. Uśmiech­nęła się, po czym przy­ci­snęła się bar­dziej do jego boku i zer­k­nęła na stół. Wydęła usta, uda­jąc zamy­śle­nie, gdy Kai stu­kał pła­ską czę­ścią noża o każdy palec po kolei, jakby pre­zen­to­wał wszyst­kie opcje.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: