Malachai. Ofiara - ebook
Malachai. Ofiara - ebook
On sprawiał, że czuła się bardziej żywa. Ona sprawiała, że czuł się mniej martwy.
Malachai Yordan myślał, że wie już wszystko o śmierci. Ale tak się stało dopiero wtedy, kiedy zobaczył ją na własne oczy. Widok martwych rodziców uświadomił mu, że aby pokonać ból po stracie, musi zmienić się w kogoś naprawdę złego. To dlatego wraz z bliskimi pogrzebał Malachaia. I tak powstał Kai.
Carmen Clark pojawiła się na jego drodze w najgorszym możliwym miejscu i czasie, stając się świadkiem nieplanowanej zbrodni. Dzięki temu poznała zarówno swojego anioła stróża, jak i swój największy koszmar. Teraz musi wybrać – spróbować być dobrą albo całkowicie oddać się ciemności. Decyzja wcale nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać.
Kai bowiem podąża za nią jak cień i prowadzi na krawędź moralności, czym sprawia, że mrok staje się dla Carmen czymś kusząco intrygującym.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67604-74-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Carmen Clark natarczywie i wręcz obsesyjnie skubała plaster na palcu wskazującym. Był brudny i lepki, choć przykleiła go zaledwie parę godzin wcześniej. Odklejał się z jednej strony, ale postanowiła, że go nie ściągnie. Przynajmniej dopóki nie wróci do domu. Zdążył też do cna przemoknąć, podobnie jak jej ubrania, kiedy w najgorszym deszczu czekała na pociąg, który jak zwykle nie przyjechał na czas.
Spóźnił się pechowe trzynaście minut.
O godzinie dwudziestej cztery był wypełniony po brzegi. Ubrania przemoczonych pasażerów parowały. Okna zostały uchylone, by wpuścić do środka chociaż odrobinę rześkiego powietrza, a mimo to nad głowami wciąż unosił się nieprzyjemny zapach mieszaniny najróżniejszych perfum, papierosów i potu.
Była na siebie zła, może nawet wściekła za to, że rano nie zabrała parasolki, chociaż zapowiadało się na oberwanie chmury. Czuła się tak, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. Dżinsowe spodnie z wysokim stanem jeszcze bardziej przylegały do ud, a biała bawełniana bluzka stała się krępująco prześwitująca. Z tego powodu dociskała do piersi czerwoną skórzaną torebkę, w której wciąż dzwonił i dzwonił telefon.
Carmen nie miała szans sprawdzić, kto tak bardzo chce się z nią skontaktować. Ledwie sekundę po tym, jak z trudem wyciągnęła telefon, pociąg zatrzymał się gwałtownie na przedostatniej stacji, przez co komórka wyślizgnęła jej się z rąk. Pochyliła się niechętnie, przypadkowo ocierając się przy tym o mężczyznę obok. Gdy posyłał Carmen zdegustowane, oburzone spojrzenie, metalowe drzwi rozsunęły się z nieznośnym piskiem.
Stała do nich przodem, przez co zacinający deszcz uderzał w jej twarz. Ludzie przepychali się, szturchali ją w ramiona, wymieniali niepochlebne spojrzenia i przekleństwa, jednak nie zwracała na to uwagi – ponieważ kiedy tylko ponownie się wyprostowała, dojrzała w oddali sylwetki trzech mężczyzn. Stali w dość dyskretnym miejscu – tuż przy opuszczonych kontenerach, dlatego na pierwszy rzut oka trudno było ich zauważyć. Może z tego właśnie powodu spieszący się pasażerowie, którzy kręcili się po stacji, nie zdołali ich dojrzeć. Ale Carmen niefortunnie spojrzała w tamtym kierunku.
Nie wiedziała, co mieli w sobie takiego, że nie potrafiła oderwać od nich wzroku, choć naprawdę chciała. Może chodziło o tę ciemną aurę, która się wokół nich unosiła i z którą, bądź co bądź, sama miała wiele wspólnego. A może o fakt, że wydawali się znacznie ciekawsi niż towarzystwo w pociągu. Byli podobnego wzrostu, ale jeden z nich się wyróżniał, ponieważ był po prostu pełen mroku i zarazem bardzo wyraźny. Jakby grał główną rolę. Pozostała dwójka odgrywała bohaterów drugoplanowych.
Z zaciekawienia wytężyła wzrok i dostrzegła jeszcze jedną osobę. Ktoś w skulonej pozycji leżał na ziemi.
I wcale jej się to nie spodobało.
Serce Carmen momentalnie podeszło do gardła. Nie wiedziała, czy powinna tylko stać w ciszy, czy zacząć rozpaczliwie wołać o pomoc. Dobiegł do niej zniekształcony krzyk jednego z nich; tego, który najbardziej przykuwał uwagę. Brzmiał groźnie, władczo i stanowczo. Widziała jego twarz, ale było zbyt ciemno, a oni stali zbyt daleko, aby mogła dostrzec więcej szczegółów.
Jedno było pewne – uśmiechał się, a uśmiech ten już na pierwszy rzut oka wywoływał dreszcze w dole kręgosłupa i na zawsze zapadał w pamięć. Białe, lśniące w nikłym świetle latarni kły szczerzyły się w najbardziej arogancki sposób, jaki mogła sobie wyobrazić. Poruszał się z wrodzoną pewnością siebie. Nawet gdy sięgał po coś zza paska spodni.
Źrenice Carmen rozszerzyły się nienaturalnie, jakby ktoś wstrzyknął do jej organizmu adrenalinę, gdy ze znacznym opóźnieniem dotarło do niej, że mężczyzna okręcał na wskazującym palcu pistolet. Wyglądał na kogoś, kto wie, jak obchodzić się z bronią, kiedy przechadzał się wokół niczym drapieżnik nad upolowaną ofiarą.
W końcu od niechcenia wycelował w leżącą postać.
Zamknęła oczy i instynktownie odwróciła głowę. Zakryła uszy, gotowa na głośny dźwięk wystrzału, który mógłby zwalić ją z nóg, ale nic takiego nie nadeszło. Wokół nadal panowała paraliżująca cisza, a jedynym odgłosem były chaotyczne uderzenia jej przerażonego serca. Strach tkwiący głęboko w niej podpowiadał, by nie otwierała oczu, by przeczekała to tak, jakby nic się nie stało. Ze stresu żołądek skurczył się do takiego stopnia, że Carmen miała ochotę zwymiotować.
Powtarzając sobie, że od dawna nie ma w niej tej przestraszonej dziewczynki, którą była kiedyś, zdecydowała się otworzyć oczy.
Ktoś krzyczał.
Ktoś uderzał.
Ktoś się bronił.
Ktoś strzelał.
Wszystko działo się za szybko i zbyt intensywnie, by mogła zarejestrować każdy ruch oraz osobę za niego odpowiedzialną. Była pewna tylko tego, kto wystrzelił – facet, który wyglądem coraz bardziej przypominał diabła w ludzkiej postaci, jakby stopniowo się w niego przeistaczał. Odwrócił głowę, a spojrzenie jego pustych oczu obiegło jej sylwetkę od stóp do głów, aż poczuła się całkowicie obnażona. Uśmiechnął się złowieszczo, uniósł dłoń i pomachał w jej kierunku, falując palcami.
On też ją widział. Mogła łudzić się, że tak nie było, ale tym gestem tylko to potwierdził.
Tak jak przypuszczała, to nie on brudził sobie ręce pospolitymi sprawami. Szepnął coś do jednego z chłopaków, który momentalnie zaczął biec w kierunku pociągu. To działo się naprawdę. Prywatny koszmar Carmen Clark. Jakby w życiu brakowało jej nieszczęść.
Zalała ją fala słabości. Panikowała tak bardzo, że powoli traciła umiejętność swobodnego oddychania. W głowie Carmen wszystko świeciło na czerwono, wszystko krzyczało i wszystko zamieniało się w wykrzykniki. W ustach miała tylko jedno słowo. _Nie! NIE! Nie, nie, nie i jeszcze raz nie!_
To nie mogło dziać się naprawdę. A jednak, gdy tylko dyskretnie uszczypnęła się w rękę, wciąż miała przed sobą ten sam widok. Rozejrzała się rozpaczliwie na boki i zorientowała się, że została sama w wagonie. Modliła się w duchu, żeby konduktor zamknął te przeklęte drzwi, nim sama dołączy do osoby wykrwawiającej się na chodniku.
Bacznie obserwowała sylwetkę chłopaka. Z każdą sekundą znajdował się coraz bliżej. Instynktownie cofnęła się, przez co wpadła na okno po drugiej stronie. Zacisnęła spocone ze stresu dłonie na metalowej barierce, bo wydawało jej się, że za moment zemdleje. Kolana ugięły się pod nią, nie mając siły dłużej utrzymywać ciężaru ciała. Krew w jej uszach szumiała intensywnie, jakby czaszka miała eksplodować.
Cały czas na niego patrzyła. Był już tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki…
I wtedy drzwi zaczęły się zasuwać. Odetchnęła z ulgą, jednak w powietrzu wciąż unosił się niepokój. Nie czuła się bezpiecznie. Ani trochę. Nawet jeśli dobiegł do drzwi w tej samej sekundzie, w której się zamknęły. Na głowie miał kaptur, który przysłaniał połowę jego twarzy, przez co nie widziała żadnych szczegółów. Prócz oczu. One błyszczały w ciemności. W przypływie złości uderzył pięścią w szybę, bezgłośnie krzycząc.
Ostatnią rzeczą, którą zobaczyła przed odjazdem, był krzyż na jego dłoni.
Skrzypnięcie, zgrzyt i pisk – pociąg ruszył, a on zniknął jej z oczu.
Miała nadzieję, że już na zawsze.1.
Nie kontrolowała się.
Nogi same zaprowadziły ją pod odpowiedni adres. Ręce drżały tak bardzo, że z trudem udało jej się wcisnąć klucz w zamek i choć starała się nim kręcić, coś było nie tak. W głowie Carmen kotłowało się tak wiele myśli, że dopiero po upływie paru chwil zaczęła racjonalnie myśleć. Chwyciła klamkę, by sprawdzić swoją teorię.
Otwarte.
Tylko jakim cudem? Zamykała je. Na pewno. Zawsze sprawdzała dwa razy. Niepewnie pchnęła drzwi, zaglądając do środka. Korytarz był jak ciemna próżnia, ale w jednym z pokoi paliło się nikłe światło, co potwierdzało teorię, że ktoś jest w środku. Przełknęła nerwowo ślinę, która smakowała strachem, i postawiła pierwszy niepewny krok. Z szafki na buty zgarnęła doniczkę z uschniętym kwiatkiem.
Szła przed siebie z dumnie uniesionym podbródkiem. Była silną kobietą wychowaną przez wpływowego mężczyznę. Odziedziczyła wiele jego cech, głównie tych złych, ale dzięki temu jakoś radziła sobie w życiu. I zamierzała też stawić czoła czającym się w podświadomości lękom. Im bliżej pokoju się znajdowała, tym wyraźniej słyszała, że ktoś kroczy w jej stronę.
Zatrzymała się i zamarła z uniesioną dłonią – gotowa do ataku. Doniczka jednak wyślizgnęła jej się z dłoni i roztrzaskała się na panelach z nieprzyjemnym dla uszu dźwiękiem, w chwili, kiedy obok pojawiła się męska sylwetka. Carmen zamrugała gwałtownie. Zamiast niepokojącego uśmiechu, którego się spodziewała, dostrzegła lekko zadarte w łagodny sposób kąciki ust, co pozwoliło jej odetchnąć z ulgą.
To nie był żaden z tych chłopaków.
Stał przed nią James Cameron Clark, jej brat, człowiek, który miał nietypową zdolność – znikał z dnia na dzień, by powrócić w wielkim stylu, kiedy brakowało mu pieniędzy na przeżycie. I chociaż usilnie próbowała przypomnieć sobie, kiedy widziała go ostatni raz, nie potrafiła. Może było to poprzedniej zimy, a może wcześniej. W każdym razie uciekł na bardzo długo. Tak długo, że trudno było się przyzwyczaić do jego nowego wyglądu, który sprawiał, że prezentował się bardziej groźnie. Przez moment nawet nie widziała w nim własnego brata, tylko zupełnie obcego faceta.
Przyglądała się więc uważnie wszystkim szczegółom, szukając w nim czegoś znajomego. Ale wszystko wydawało się nowe – urosły mu włosy i w modnym stylu wygolił je po bokach, ubierał się jakoś inaczej, stwierdziłaby, że bardziej luzacko, jakby na dobre zwiał spod ręki ojca i tym samym przestał być elegancikiem; miał też kolczyk w uchu symbolizujący bunt. W ciszy zastanawiała się, czy zmienił się również z charakteru. Wciąż był lekkoduchem? Nadal dbał o nią pomimo drobnych konfliktów, czy kompletnie o niej zapomniał? I przede wszystkim, czy w ogóle będą w stanie choć w niewielkim stopniu znów dogadywać się jak kiedyś?
On natomiast wlepiał w nią zielone oczy w kształcie migdałów. Ściągnął zarośnięte brwi w jedną linię. Wiedział, że jest zła. Doskonale znał jej reakcje – a teraz zaciskała mocno usta, aż skóra wokół nich zrobiła się biała.
– Powitanie na miarę Clarków, robaczku – odezwał się jako pierwszy, przeczuwając, że siostra nie jest w stanie wydusić choćby słowa, ponieważ trwała w bezruchu z lekko rozchylonymi ustami i zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Nie spodziewała się go. Ani teraz, ani w ogóle. Była pewna, że tym razem wyjechał na dobre.
Carmen też nie spuszczała z niego wzroku, jakby nie dowierzała, że to naprawdę on.
– Nie cieszysz się na mój widok? – rzucił rozbawiony, po czym rozłożył szeroko ramiona. Granatowa koszula w kratę, którą miał na sobie, zafalowała pod wpływem tego ruchu. Czekał trzy sekundy, nim dotarło do niego, że Carmen nie wpadnie mu w objęcia. Wzruszył więc ramionami i wcisnął dłonie w kieszenie dresów, żeby wyglądać bardziej luzacko.
Próbowała się uśmiechnąć, bo obecność Jamesa cieszyła ją jak nigdy wcześniej, ale nie potrafiła. Wyszedł z tego tylko krzywy grymas. Po jej policzkach spływał czarny tusz, a wilgotne ubrania nadal ciasno przylegały do ciała. Była obrazem nędzy i rozpaczy i w niczym nie przypominała już Carmen Clark, jaką zapamiętał.
– Carmen, co się dzieje? – W jego głosie pojawiła się szczera troska, jakby już sam jej widok podpowiedział mu, że coś jest nie tak. Wzruszyła ramionami. Spróbowała go wyminąć bez zbędnych słów, ale w porę uczepił się jej ramienia. Byli podobnego wzrostu, kiedy nosiła szpilki, więc od razu nawiązali kontakt wzrokowy. – Mów. Albo dzwonię do ojca.
Carmen parsknęła śmiechem, przekonana, że tylko żartuje, bo z tatą miał mniej wspólnego niż ona – przecież zawsze sprawiał większe problemy, pakował się w niewłaściwe towarzystwo i podejmował najgorsze dla siebie decyzje. Dlatego częściej się kłócili, niż normalnie rozmawiali. Ale James Cameron wydawał się zbyt poważny na żarty. Chyba naprawdę mógłby na nią donieść. Uniósł brwi wyczekująco i jednocześnie wolną dłonią poprawił kryształowy kolczyk w lewym uchu. Odchrząknął głośno.
Milczała. I milczeć chciała już do końca życia, bo huk wystrzału wciąż odbijał się w jej głowie echem, przez co wszędzie było jej za głośno.
– Ktoś ci coś zrobił? – ciągnął temat. Potrząsnęła głową. _Nie_, pomyślała. _Ale komuś innemu stała się krzywda_. A ona tylko patrzyła. Szarpnęła ramieniem, dzięki czemu uścisk brata zelżał. Ruszyła do kuchni, pozostawiając za sobą tylko stukot obcasów. – Kurwa, Carmen, pogadaj ze mną.
– Teraz? – prychnęła z wyrzutem, czym całkowicie go zaskoczyła. Od razu zrozumiał przekaz. Była na niego zła. Bo zniknął bez słowa. Bo przestał się odzywać. Bo nie odbierał nawet telefonów. Bo ją zostawił, jakby nic nie znaczyła.
Stanęła przy szafce, by wyciągnąć z niej butelkę whisky z logiem firmy ojca. Sięgnęła również po kieliszek, napełniła go i prędko opróżniła. Skrzywiła się tylko raz, choć alkohol palił jej przełyk. Odwróciła się i spojrzała na Jamesa, kiedy starając się rozładować atmosferę, rzucił z uśmiechem:
– Mnie już nie polejesz?
Spojrzenie Carmen było odpowiedzią na to pytanie – rozbawione i zarazem ostre jak stłuczone szkło, o które mógłby się pokaleczyć.
– Teraz nie mamy już o czym rozmawiać – powiedziała tylko słabym głosem.
– Carmen…
– Spieprzyłeś, James! – warknęła z prawdziwym wyrzutem. Przez moment wydawało mu się, że ten dźwięk zdoła go odepchnąć. – Gdzie byłeś? Zapomniałeś, że masz rodzinę?
– Ja… Ehm… – dukał niepewnie, drapiąc się po karku. – Trochę nabroiłem, okej?
_Nic nowego_, pomyślała. Ale co zrobił tym razem? Za mocno zabalował? Rozbił czyjeś auto po pijaku? Pożyczył pieniądze od niewłaściwych ludzi? Scenariuszy było wiele i w każdym z nich Cameron odegrałby świetną rolę rozpieszczonego chłopca ze zbyt dobrym mniemaniem o sobie, bo tatuś ma władzę oraz pieniądze, więc on również.
– Ale to naprawię. Obiecuję. Po prostu ze mną porozmawiaj, jeśli coś się stało.
– W porządku – zgodziła się. – Pogadajmy o tym, że właśnie widziałam, jak jakiś świr kogoś postrzelił, a potem wysłał po mnie swojego kolegę. Pogadajmy o tym, że nie mam pojęcia, co z tym zrobić. I o tym, że… – urwała. Zagryzła policzek do środka. Dopiero, kiedy wypowiedziała te słowa na głos, zrozumiała, jak absurdalnie brzmiały. Speszyła się. Również dlatego, że James patrzył na nią, jakby nie wierzył w to, co słyszy.
„I o tym, że się boję”, chciała powiedzieć, ale w zamian rzuciła tylko: – Nieważne.
Machnęła ręką.
– Pamiętasz, jak wyglądali? – spytał. Nic więcej nie przyszło mu do głowy. Carmen zmarszczyła brwi. Wahała się. Pamiętała aż za wiele. Głównie jego. I ten uśmiech na miarę diabła, który na długo zapadał w pamięć. Ale uznała, że lepiej będzie zapomnieć. Wzruszyła obojętnie ramionami. – Skup się. To ważne.
Zaskoczona uniosła wzrok i wydęła dolną wargę, gdy James chwycił ją za ramię w taki sposób, jakby chciał wywrzeć na niej presję.
– Jeden z nich miał tatuaż na ręce – odpowiedziała. Ten obraz wciąż nawiedzał ją za każdym razem, kiedy zamykała oczy. Jakby wytatuowała go sobie na mózgu. – Krzyż. Gdybyś chciał wiedzieć.
James kiwnął głową. Do jego ust przykleił się dziwny uśmiech i może nawet zbladł. Ale Carmen nie miała głowy, żeby to drążyć. Chciała zostawić go w kuchni, ale gdy tylko się poruszyła, zatrzymał ją, stawiając krok w bok.
– Pójdziesz z tym na policję? – spytał z nutą wątpliwości w głosie.
– Nie wiem – burknęła nieuprzejmie.
– Carmen – mruknął przejętym głosem. Patrzył na nią uważnie, jakby starał się wedrzeć do jej głowy. Odniosła wrażenie, że wolałby powiedzieć coś innego, ale ostatecznie powiedział: – W tym mieście ludzie się nie zabijają.
– Czyżby? – Parsknęła śmiechem, niemal opluwając się jadem, którego miała w sobie aż nadto. Kiwnęła jednak głową i wysiliła się na uśmiech. Może miał rację. Może nie stało się nic wielkiego. Może tylko sobie coś ubzdurała.
Wyszła z powrotem na korytarz. Kilka razy upewniła się, że zamknęła drzwi, by nikt nie mógł przedostać się do środka bez zaproszenia. Miała ochotę się rozpłakać, ale żeby do tego nie dopuścić, zacisnęła mocno usta, oddychając przez nos. Chciała wyć i skamleć z bezradności.
Wiedziała jednak, że kiedy tylko rozchyli usta, krzyk ten nie będzie miał końca.
Malachai Yordan utożsamiał się z pogodą. Porywczą i zmienną, zupełnie jak on.
Zadarł głowę ku czarnemu niebu i pozwolił, by krople deszczu roztrzaskały się na jego twarzy niczym łzy samego Boga, który opłakuje utratę kolejnej duszy. Próbował wyglądać na niewzruszonego, choć w środku był najzwyczajniej zły. Wściekłość opanowała go od stóp do głów i nie chodziło już tylko o to, że męczył się we własnym ciele, a bardziej o fakt, że nic nie poszło tak, jak planowali.
Odwrócił głowę, kiedy po krótkim truchcie dołączył do nich Holden, z którym niefortunnie dzielił tę samą krew. Nie wyglądali nawet podobnie. Byli swoimi przeciwieństwami, które wcale się nie przyciągały. Jedyną rzeczą, jaka naprawdę ich łączyła, był niebieski kolor oczu, choć nieidentyczny. Oczy Kaia były ciemniejsze, jakby zasnute chmurami, natomiast Holden chował w nich czyste niebo.
Holden jak zawsze miał to analizujące, powątpiewające spojrzenie, które wbijał w twarz młodszego brata, przez co na środku jego czoła pojawiły się dwie zmarszczki. Nic nie mówił, choć wydawało się, że do powiedzenia ma najwięcej.
Kai wyminął brata, niby przypadkiem szturchając go w ramię. Na szybko zlustrował sylwetkę trzeciego chłopaka, Cartera Evansa, który ze złością zrzucił z głowy kaptur i potarł o siebie zmarznięte od niskiej temperatury i stresu dłonie. Podobnie jak reszta miał na sobie czarne ciuchy, a poza tym okulary w cienkich złotych oprawkach. Jego ścięte przy skórze włosy, pofarbowane na jaskrawo biały kolor, kontrastowały z niebem pełnym chmur.
– Ja pierdolę – sapnął, beznamiętnie gapiąc się na asfalt, lśniący od zabarwionej na czerwono wody. – Gratuluję, Kai. Spierdoliłeś kolejną robotę.
Śmiał się, choć posiłek, który zjadł przed akcją, podchodził mu do gardła. Nigdy nie był zwolennikiem przemocy, ale życie zmuszało go, by czasami ją oglądał. Zerknął na przyjaciela i poklepał go po barku, nim Malachai kucnął przy powiększającej się kałuży krwi. Nawet się nie skrzywił, gdy umoczył w niej palce, a potem przybliżył je do twarzy, obserwując, jak zastyga między liniami papilarnymi. Coraz intensywniejszy wiatr targał jego ciemnymi włosami, które niemal zlewały się z mrokiem, a oczy lśniły w blasku pojedynczych świateł.
– Super – westchnął ze znudzeniem, po czym przechylił głowę w kierunku kolegi, obdarowując go spojrzeniem z dołu. – Gdzie moja nagroda?
Nie doczekał się odpowiedzi, ponieważ Holden wkroczył między nich, próbując jak zawsze ratować kryzysową sytuację. Chwycił brata za kaptur bluzy i siłą podciągnął go do pionu tak, że stanęli twarzą w twarz – on śmiertelnie poważny oraz Malachai poważnie rozbawiony.
– Powiedz chociaż, że żyje. Nie chcę mieć kogoś na sumieniu – jęknął z boku Carter i choć zwracał się do Holdena, to Kai udzielił mu wyjaśnień.
– Nie, kurwa. Nie żyje. Zdechł. Trup. Widzisz? – wyrzucił cały zdyszany. Nie znał więcej słów na oznajmienie im, że pozbawił kogoś życia. I nawet się tym nie przejął. Mógł dopisać do listy kolejną rzecz, która odróżniała go od dobrych ludzi. Śmierć innych go nie obchodziła, o ile nie wpływała na jego życie.
Trącił czubkiem buta bezwładne ciało, wyginając usta w grymasie obrzydzenia.
– Co to było, Kai?! Oszalałeś? – uniósł się Holden, choć w tej sytuacji może nie powinien. Wplótł kościste palce między kosmyki przydługich blond włosów i zaczął niespokojnie krążyć dookoła. Tylko on wykazywał oznaki przejęcia.
Kai parsknął niekontrolowanie. _Już dawno_, pomyślał, ale tylko wzruszył ramionami. Nie chciał się w to zagłębiać, bo to zawsze budziło jego wewnętrzne demony, które nosiły imiona po największych lękach, jakie w sobie skrywał. Obojętność była lepszym wyjściem.
Holden przystanął tuż obok, tak, że mogli ponownie zajrzeć sobie w oczy, choć Kai był o kilka centymetrów niższy. Kiedy stawali naprzeciwko siebie, wyglądali jak anioł i diabeł. Obaj gotowi do ostatecznej walki na śmierć i życie, byle tylko ocalić ludzkość lub pozostawić ją w zgliszczach ognia piekielnego.
– Broń nie miała być naładowana – stwierdził szatyn, licząc, że takie wyjaśnienie wystarczy i Holden wreszcie przestanie tak karcąco mu się przyglądać.
Carter wciąż stał przy aucie z rękoma schowanymi w kieszeniach ulubionej luźnej bluzy.
– Miało nie być naboi. Prawda, Carter? – mruknął. W jego głosie pojawiło się zdenerwowanie połączone z histerią i paniką. Może trochę się przejął. Nie z powodu tego biedaka, który wciąż leżał u jego stóp niczym manekin. Obawiał się tylko gniewu, jaki najpewniej na niego spadnie.
Podszedł do kolegi i szarpnął go za materiał bluzy, sprawiając tym samym, że w końcu nawiązali kontakt wzrokowy. Widząc zmieszanie w zielonych oczach przyjaciela, wycofał się. Wyładowywał złość na niewłaściwej osobie. To on był problemem, nie Carter. A Carter przecież nie zasługiwał na takie traktowanie.
– Nie wiem – westchnął białowłosy, stawiając krok w tył. – Pogubiłem się.
Kai zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową.
– Co z podglądaczką? – rzucił w kierunku brata. Pochwycił jego spojrzenie, przejęte, może trochę spanikowane na samą wzmiankę o dziewczynie. – Sporo widziała.
– A co ma być? – burknął Holden. Bał się tego, do czego zmierza Malachai.
– Skoro sobie z nią nie poradziłeś, to chętnie sam ją znajdę – odpowiedział natychmiast Kai, uśmiechając się w charakterystyczny sposób, który zdradzał, że w jego głowie rodzi się złowieszczy plan. Postawił krok w przód, dzięki czemu zbliżył się do brata tak, że niemal stykali się nosami. Zadarł głowę, żeby ich spojrzenia się odnalazły. – Przyda mi się rozrywka.
Tak jak przypuszczał, podziałało. Holden zacisnął usta w wąską linię, napiął szczękę, a w jego niebieskich oczach pojawiła się iskierka złości. Chwycił brata za przemoczoną koszulkę i odepchnął z łatwością na odległość ramion. Kai zarechotał, dumny z tego, że wyprowadził go z równowagi.
– Ten bajzel – zaczął Holden, palcem zarysowując okrąg wokół nich i martwego mężczyzny – to twoja sprawka. Ona nie ma z tym nic wspólnego. Daj jej spokój! – Jego zachrypły głos zawisł w powietrzu. Holden na nowo stał się oazą spokoju. Pomimo tego, że czuł się tak, jakby przez ostatnie minuty przybyło mu kilka lat.
– Poprawka – westchnął Kai. – Ona nie miała z tym nic wspólnego, dopóki nie pojawiła się na naszej drodze. Teraz ma z tym wiele wspólnego, Hol. I nie, nie zdam się na łut szczęścia, głupio licząc, że pójdzie grzecznie spać.
– Daj jej spokój, Kai – wycedził Holden ze zdenerwowaniem, akcentując każde słowo. W tej samej chwili kosmyk jasnych włosów zawirował w powietrzu, po czym opadł na lewą część twarzy, przesłaniając widok na jego przejętą twarz.
– Oczywiście. Sorka. Zapomniałem, że masz dzisiaj bohaterską fryzurę – ironizował Malachai, przewracając oczami. Zaśmiał się ponownie w taki sposób, jakby nie stało się nic poważnego. Kątem oka zerknął na przyjaciela, który wolał milczeć niż pakować się między dwie tykające bomby, jakimi byli bracia Yordan. Ale Kai miał dla niego inny plan, więc rzucił:
– Carter, ty też uważasz, że Holden jest naiwny?
– Carter, ty też uważasz, że Kai jest idiotą? – przedrzeźnił go brat, starając się zabrzmieć bardziej komicznie. Nie mógł dłużej trzymać tego w sobie, choć było to dla niego oczywiste, że tylko rozjuszy Kaia. I wcale się nie mylił. Oczy szatyna zmrużyły się groźnie. Próbował posłać Holdenowi jedno ze swoich zadziornych spojrzeń, ale nie wywołało to żadnej reakcji. Znał ten wzrok i zdążył nauczyć się skutecznie go ignorować.
– Kretyn – prychnął pod nosem Malachai, a zaraz po tym uśmiechnął się triumfalnie.
– Fiut.
– Cipa.
– Kutas.
Malachai rozchylił usta, szykując kolejne obraźliwe słowo, ale Carter niespodziewanie opadł na jego bark, ciężko dysząc, jakby coś zwaliło go z nóg. Twarz miał bledszą, niemal zlewała się z odcieniem włosów, a na czole lśniło kilka kropel deszczu.
– Fajnie, że tak się kochacie, ale typ odstawia _The Walking Dead_.
Za te słowa otrzymał od kolegów zdezorientowane spojrzenia. Westchnął, przewracając oczami z zażenowania. Czy naprawdę tak ciężko było się domyślić, o co mu chodziło? Nie. Nawet dzieciaki z podstawówki zrozumiałyby przekaz. Ale bracia Yordan jarzyli wolniej niż żarówki.
– On się, kurwa, rusza! – wyjaśnił piskliwym głosem, wskazując brodą na umarlaka.
To wystarczyło, by wreszcie zaprzestali szczeniackiej kłótni, która nie miała najmniejszego sensu. Odwrócili się synchronicznie. Razem spojrzeli na postać na ziemi. I rzeczywiście, Carter się nie mylił. Mężczyzna poruszał nieznacznie głową, mamrotał coś pod nosem i mrugał chaotycznie, jakby próbował pojąć, co się wydarzyło.
Kai patrzył na niego jak zahipnotyzowany. To on miał teraz władzę, trzymał życie mężczyzny w garści. Mógł o wszystkim zadecydować. I to go zafascynowało. Przez jego młodą twarz nie przebiegł cień emocji, z wyjątkiem tego, że prawy kącik ust drgnął i uniósł się. Kai bez słowa kucnął obok. Syknął przez zaciśnięte zęby, jakby to on miał w brzuchu dziurę, gdy obiegł wzrokiem zmoczony i nasiąknięty krwią materiał ubrania.
– Och, to musi boleć – powiedział miłym głosem i uśmiechnął się zupełnie nie jak on, przypominając przyjaznego chłopaka, który wzbudza sympatię. Końcówką pistoletu zadarł kawałek koszuli mężczyzny, dzięki czemu zobaczył dokładnie symetryczną ranę po kuli. Tamten kiwnął głową na potwierdzenie, kiedy Kai przytrzymał go za ramię, żeby więcej nie wierzgał kończynami. – Pozwól, że ci ulżę.
Oczy nieznajomego zalały się paniką w tej samej chwili, w której Kai przystawił lufę do jego czoła. Skamląc z przerażenia pod nosem, usiłował ostatkiem sił chwycić nadgarstek swojego oprawcy. Malachai zawisł nad nim i szepnął prosto w twarz:
– Ostatnia szansa. Gdzie nasza kasa?
Holden drgnął niespokojnie, gotowy interweniować, ale Kai zbył go machnięciem ręki, jakby chciał zapewnić, że tylko się zgrywa, żeby osiągnąć cel. Ku zaskoczeniu wszystkich ta taktyka zadziałała. Mężczyzna kiwnął głową w stronę opuszczonego budynku za ich plecami, na co Kai wyszczerzył się wygłodniale.
– Widzisz, jednak potrafisz współpracować – powiedział z udawaną ekscytacją, klepiąc nieznajomego po ramieniu. Wyprostował nogi i wciąż pochylając się nad ofiarą, wcisnął dwa palce w otwartą ranę. Minęła prawie minuta w akompaniamencie niewyraźnych jęków, nim sięgnął kuli. Wyciągnął ją i uniósł w kierunku lampy, żeby lepiej widzieć, a później na pamiątkę wcisnął ją w kieszeń czarnych dżinsów.
Przekroczył wijące się z bólu ciało, by dołączyć do brata i przyjaciela. Nie mógł jednak znieść agonalnych odgłosów za plecami. Docisnął palce do uszu i zamknął oczy, ale to wcale nie pomogło. Zerknął przez ramię na mężczyznę, po czym od niechcenia uderzył butem w bok jego brzucha, wywołując tym samym kolejny wrzask.
– Ja pierdolę, stul pysk.
Miał wrażenie, że od tych nieznośnych hałasów za moment eksploduje mu głowa. Atakowała go migrena. Nie mógł skupić się nawet na własnych myślach, które były w morderczym nastroju. Dał mężczyźnie ostatnią szansę, żeby się przymknął. Policzył od dziesięciu w dół i każda z tych sekund była przepełniona żałosnym skamleniem. Z tego powodu wycofał się tylko po to, by z półobrotu kopnąć mężczyznę w głowę.
Spodziewał się, że ujrzy krwawą miazgę w postaci kości czaszki i kawałków mózgu, ale ciało mężczyzny tylko uniosło się na ułamek sekundy, a później z powrotem opadło na ziemię. Kai pochylił się nad nim i przy tym nadepnął butem ranę. Od razu tego pożałował, ponieważ ofiara w ostatnim odruchu rozchyliła usta, wypluwając przed siebie sporą ilość krwi.
Malachai zacisnął ze złości szczękę. Ręką starł z twarzy czerwoną maź i z wymuszonym uśmiechem odwrócił się do pozostałej dwójki. W samą porę, by zobaczyć, jak sinozielony Carter wymiotuje pod swoje buty.
– Och, co za powrót do przeszłości – mruknął Kai rozbawiony i kolejny raz, dla pewności, przejechał materiałem bluzy po policzkach, ustach i podbródku.
Właśnie wtedy w umyśle Holdena pojawił się obraz sprzed lat, jakby przeżywał to kolejny raz. I może tak właśnie było, bo to wydarzenie tkwiło w nim tak głęboko, że nie potrafił się od niego odciąć. Wizja przerażająco bladej twarzy brata, z oczami bez wyrazu i krwią rozbryzganą na młodej twarzy. Poczuł, jak nagle jego klatka piersiowa się zapada. Coś na nowo się w nim stłukło. Przeszłość biła w nim niczym drugie serce. Była nienaprawialna i nie mógł z nią nic zrobić.
Policzył do dziesięciu, by się uspokoić, chociaż jego dłonie bardzo drżały.
Instynktownie złapał Kaia za ramiona i odciągnął daleko w tył. Mocno przytrzymywał jego łokcie, kiedy on z całej siły próbował wydostać się z blokującego ruchy uścisku. Ale to właśnie cały Malachai Yordan – z nagłymi wybuchami złości, które są w stanie zniszczyć świat i z pokręconym charakterem nie do odgadnięcia. Raz słodki chłopiec, raz dziki mężczyzna.
Nigdy nie był taki sam.
– Brawo! – krzyknął Holden, po czym zaczął klaskać tak głośno, że zadźwięczało im w uszach. – Chcesz jeszcze coś doszczętnie spierdolić, Malachai?
Specjalnie użył pełnej formy imienia brata, ponieważ wiedział, jak bardzo go nienawidzi. Stali ramię w ramię, a ich nierówne oddechy się mieszały.
– Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego rodzice mnie tak nazwali? – spytał Kai, olewając wcześniejsze słowa. Odwrócił się twarzą do Holdena i spojrzał mu w oczy. – To tak, jakby oczekiwali ode mnie, że będę zły. I wiesz, braciszku, może mieli rację.
_Mój anioł_, pomyślał. _Anioł śmierci._
Holden stał z otwartymi ustami, zastanawiając się, co powiedzieć. Kai dopowiadał sobie historię, która nie była prawdą. To właśnie zamierzał mu przekazać. Ale nie zdążył.
– Wiecie, że na świecie mamy siedem miliardów ludzi? – Kai zadał kolejne pytanie, zbijając znajomego i brata z tropu. – Siedem. Miliardów. Ludzi. A ty wariujesz, bo zabiliśmy jednego?
Tryknął starszego brata w bark.
– My? – parsknął załamany Holden. Spuścił głowę i zaczął masować palcami powieki, żeby nieco się uspokoić. – Nie my. Tylko TY! Sam. Bo jak zawsze robisz, co ci się podoba!
Blondyn stracił ostatnie resztki cierpliwości. W przypływie złości popchnął brata, który zatoczył się i cudem uniknął bliskiego spotkania ze zwłokami. Holden poczuł, jak przez każdy kawałek jego ciała przechodzą ciarki, kiedy również zawiesił wzrok na trupie. Widok był okropny, ale nie na tyle, by zastąpić wspomnienie zakrwawionego Malachaia pomiędzy ciałami rodziców. Zamknął na moment oczy z nadzieją, że to pomoże odsunąć wspomnienia w głąb umysłu.
Kai wyminął go, przewracając oczami w najbardziej ostentacyjny sposób.
– Gdzie ty się wybierasz? – syknął Holden, kiedy złapał Kaia za ramię, żeby go powstrzymać. Czuł, jak wszystko w nim zaczyna wrzeć z bezradności, bo nie potrafi zapanować nad własnym bratem. Malachai uniósł tylko brwi z rozbawieniem.
– Priorytety, Hol. Pamiętasz? – mruknął, a z jego ust wydostało się znudzone ziewnięcie. – Przyszliśmy tu po kasę. Nie jesteśmy jebaną fundacją, żeby je rozdawać.
– Mam gdzieś ten brudny szmal! – ryknął Holden na całą okolicę z nadzieją, że jakimś cudem dotrze do brata, do jego zdrowego rozsądku. Złapał go za ramiona, spojrzał w mu oczy i potrząsnął nim. – Właśnie zabiłeś człowieka, pieniądze nie mają teraz znaczenia!
Malachai miał na ten temat inne zdanie.
– Mieliśmy jedno zadanie. Zgarnąć pieniądze – zaczął spokojnie Kai, jakby zwracał się do kogoś, kto mógłby nie zrozumieć. – Nie przypominam sobie, żeby ktoś wspominał, że nie wolno nam zabijać.
– A Biblia? „Nie zabijaj” to jedno z przykazań!
Kai z trudem powstrzymał się, by nie parsknąć śmiechem w twarz brata.
– Sorka, Hol. Nie znam – westchnął Kai obojętnym tonem. Wzruszył ramionami, podkreślając tym samym stosunek do słów wypowiedzianych przez Holdena. Przekaz był jasny. Miał to wszystko gdzieś. Ogólnie obowiązujące zasady go nie interesowały.
Łamał je i stwarzał własne.
Kai odwrócił się, wyciągnął z bagażnika baniak z benzyną i bez pośpiechu rozlał ją dookoła, łącznie z drogą do opustoszałego budynku. Wpadł do niego jak huragan. Po kilku minutach poszukiwań w ręce wpadło mu to, czego szukał – skórzana walizka pełna kasy. Wybiegł na zewnątrz, unosząc ją wysoko ponad głowę.
– Panowie, jesteśmy bogaci! – krzyknął. Jego entuzjazm podzielał tylko Carter, który nagle się rozpromienił. – Znowu!
Opuścił ręce, by sięgnąć do kieszeni. Wyszukał w niej zapalniczkę, po czym kucnął i podpalił fragment podłoża. Wyprostował się i szybko dobiegł do pozostałych. Kiedy znalazł się wystarczająco blisko, złapał ich za ramiona i szarpnął ku dołowi. Razem runęli na glebę. Carter zarył skronią o asfalt, mamrocząc coś pod nosem. Holden natomiast poczuł, jak skóra na jego dłoni zdziera się, szpecąc tatuaż w kształcie krzyża. Otworzył usta, by nakrzyczeć na brata, ale w mgnieniu oka odebrało mu mowę.
Wszyscy w tym samym momencie zobaczyli, jak budynek staje w płomieniach. Ledwie parę sekund później wokół rozległ się hałas wybuchu, który ich oszołomił. Dźwięki zaczęły zlewać się w całość i brzmiały jak melodia z zarysowanej płyty. Pomarańczowe jęzory ognia pochłaniały ściany oraz gałęzie na drodze, skutecznie przedostając się w prostej linii do ciała mężczyzny.
– O Jezu, ale smród! – jęknął Carter, dociskając twarz do asfaltu, bo wilgotna od deszczu ziemia pachniała lepiej niż odór palonego mięsa. Szczególnie jeśli przypomnieć sobie, że to ludzkie mięso.
Radosny rechot Kaia nie pasował do sytuacji. Rozłożył szeroko ramiona, gdy przewrócił się na plecy. Znów gapił się w czarne niebo, które utożsamiał z własną duszą. Odchrząknął, kiedy wreszcie zapanował nad śmiechem i wciąż rozbawiony spytał:
– Zgłodniałem, a wy?5.
Malachai Yordan uwielbiał być w centrum uwagi, bo czuł się wtedy niezniszczalny.
Z tego powodu miał w klubie szczególne miejsce: prywatną lożę nad głowami imprezowiczów, z której mógł w spokoju nadzorować wszystko to, co działo się pod jego nosem. Z obojętną miną obserwował wirujący do głośnej muzyki tłum. To była nudna impreza. Nie niosła za sobą żadnych doznań, więc postanowił, że rozrywkę zafunduje sobie sam.
Uderzając podeszwą buta o czarne płytki, wystukiwał rytm piosenki. Kręcił głową na boki, poszukując wśród nieznajomych ludzi odpowiedniej osoby. Nie mogło paść na byle kogo. Musiał mieć chociaż najbardziej błahy powód, by działać. Niewinnych nie tykał, bo to byłoby nudne. Wodził uważnym wzrokiem po całej sali. Mijały sekundy, które zmieniały się w minuty, doprowadzając go niemal do szaleństwa.
I wtedy ich zobaczył – dwóch szarpiących się małolatów. To mu wystarczyło. Lepsza okazja tego wieczoru mogła się nie trafić.
Wsunął dłoń do szarych dżinsów i uśmiechnął się rozanielony, wyczuwając pod palcami nóż. Jego wyobraźnia zaczynała pracować na najwyższych obrotach, podkręcając w nim ekscytację. Odwrócił się na pięcie, ruszając w stronę drzwi, ale momentalnie się zatrzymał, bo ktoś już stał w ich progu. Dziewczyna. Szczupła i zgrabna, o oliwkowej karnacji, ciemnych oczach i czarnych, falujących włosach, które opadały na piersi.
– Masz gościa, kotek – oznajmiła uprzejmie Sybil. – Strasznie niecierpliwy.
Trochę go tym zainteresowała.
Zaczął zastanawiać się, kto był na tyle bezczelny, by mu przerywać.
– Zaskocz mnie – mruknął bez ekscytacji, po czym zrezygnowany opadł na kanapę. Przyglądał się w milczeniu, jak jej opięte skórzanymi spodniami biodra kołysały się, a pasma włosów podskakiwały, kiedy poruszała się z gracją, nim zniknęła na korytarzu.
Rozłożył szeroko ramiona na oparciu kanapy. Odchylił głowę, dzięki czemu mógł obserwować mieniące się na suficie światła w najróżniejszych kolorach. Czekał, choć czekać nienawidził. Udało mu się doliczyć do trzynastu i właśnie wtedy w pomieszczeniu na powrót rozległ się charakterystyczny stukot szpilek.
Sybil szła jako pierwsza, ciągnąc za sobą cherlawego chłopaka. Wystarczyło jedno spojrzenie. Poznał go od razu po mozolnym chodzie, irytującym szuraniu butów, jakby nie miał siły unosić stóp, oraz po rezygnacji malującej się na młodej twarzy. Czerwono-zielona koszula w kratę falowała z każdym ruchem, a kolczyk w uchu przechwytywał światła.
Malachai był pod wrażeniem jego odwagi. Tego, że po tym wszystkim był gotowy stanąć z nim twarzą w twarz, a to mógł już uznać za wyczyn. Innym rzadko się to udawało.
– James, James, James – westchnął, powtarzając to imię, jakby miało specjalne znaczenie. Potrząsnął głową z uznaniem i wygiął usta w grymas pełen zachwytu. Klasnął nawet w dłonie, by podkreślić, jak bardzo uradowało go to spotkanie. – Zastanawiałem się, kiedy mnie odwiedzisz. Wróciłeś z moją kasą?
Chłopak zaprzeczył ruchem głowy. Sam nie wiedział, skąd wziął w sobie odwagę, by dobrowolnie stawić się jak na zawołanie u samego diabła, wisząc mu sporą sumkę za narkotyki, które obiecał opchnąć po znajomych, a które w zamian wylądowały w toalecie, gdy wpadły w ręce Michaela Clarka. Dlatego wiedział, że ratunku u ojca nie znajdzie. Pozostała mu tylko Carmen.
– Szkoda – rzucił z udawanym przejęciem Kai. – Teraz będę musiał zrobić ci krzywdę.
Słysząc te słowa, James wbił w niego zlęknione spojrzenie. W jego zielonych oczach pojawiła się jeszcze większa panika, gdy dojrzał, że Kai ze znudzeniem obraca w dłoni nóż, choć wciąż nawiązywali kontakt wzrokowy. Przełknął powoli ślinę, która parzyła przełyk. Powtarzając sobie, że da radę, odsunął gwałtownie puf i usadowił się na nim.
– Przegadajmy to – powiedział z pewnością w głosie, której sam się po sobie nie spodziewał. Kaia też to zaskoczyło, bo momentalnie zaprzestał zabawy z ostrym narzędziem i odłożył je na stół. Pochylił się do Jamesa, opierając łokcie na kolanach, i złączył dłonie.
– Minuta – stwierdził Malachai. – Ty gadasz, ja słucham.
James kiwnął głową, a na jego twarzy pojawiła się ulga, dlatego Kai dorzucił z powagą:
– Potem pozwolę ci zdecydować, jak chcesz pocierpieć.
Mina chłopaka momentalnie zrzedła, a nikły uśmiech rozpłynął się w trymiga.
– Nawaliłem. Wiem – zaczął drżącym głosem. Zupełnie bez przekonania.
Z tego powodu Kai przestał zwracać na niego większą uwagę. Zerknął na dziewczynę, która przyglądała im się z boku i skinieniem głowy zachęcił ją, by podeszła bliżej. Sybil usiadła przy nim, kładąc dłoń na jego kolanie. Zarzuciła nogę na nogę i również obserwowała chłopaka, który z każdą sekundą wyglądał na coraz bardziej zestresowanego.
Ta publika go peszyła. Liczył na spotkanie z jedną osobą. Więcej gapiów nie potrzebował.
– Wiesz, że straciłem towar. Nie mam twojej kasy – przerwał, dostrzegając, jak Kai niecierpliwie zerka na zegarek zdobiący nadgarstek. Nudził się. Widział to w jego jasnych oczach. I jak na potwierdzenie tego z ust Malachaia wydostało się ziewnięcie, które choć pozornie niewinne, okazało się zwiastunem kłopotów.
Już sekundę później James niemal wyłożył się na stole, gdy Kai pociągnął go ku sobie za rękę. Jedną dłonią podsunął rękaw koszuli chłopaka do łokcia, a drugą stabilnie i mocno dociskał do blatu, utrudniając jakikolwiek ruch. Zgarnął swój nóż motylkowy i dla zabawy zaczął wciskać ostrze w szpary między palcami Camerona.
James zerknął na Sybil, szukając w niej ratunku, ale tylko wzruszyła ramionami.
– Który palec? – zastanawiał się na głos Kai. Posłał spojrzenie dziewczynie obok, czym oddał decyzję w jej ręce. Uśmiechnęła się, po czym przycisnęła się bardziej do jego boku i zerknęła na stół. Wydęła usta, udając zamyślenie, gdy Kai stukał płaską częścią noża o każdy palec po kolei, jakby prezentował wszystkie opcje.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki