- promocja
Malamander. Gargantis. Tom 2 - ebook
Malamander. Gargantis. Tom 2 - ebook
Druga część pełnej przygód serii o mieszkańcach Widmowego Portu - nadmorskiego miasteczka, w którym ożywają legendarne potwory. Herbie i Violet ponownie łączą siły, aby rozwiązać nadprzyrodzoną tajemnicę. Tym razem dotyczy ona Gargantisa - potężnej istoty, która posiada moc wywoływania zabójczych sztormów. Nad Widmowy Port nadciągają niebezpieczne burze, a rybacy podejrzewają, że ich przyczyny nie są naturalne. Ktoś przebudził pradawnego Gargantisa, który spał w podwodnych jaskiniach pod miasteczkiem. Gargantis wydaje się poszukiwać czegoś, co zostało skradzione z jego morskiego leża. Czy przedmiotem jego zainteresowania może być coś, co znajduje się w biurze rzeczy znalezionych hotelu Grand Nautilus prowadzonym przez Herbiego? Z pomocą Violet Parmy chłopiec podejmie się rozwiązania zagadki, co skradziono Gargantisowi i kto dokonał tego czynu. Nie będzie to jednak łatwe w miasteczku pełnym podejrzanych, ukrywających swoje sekrety mieszkańców...
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9006-4 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli jest coś, czego nie brakuje w hotelach, to są to nieznajomi. Hotelowy biznes nie istniałby, gdyby nie oni. Ale w żadnym innym miejscu nieznajomi nie są aż tak nieznajomi jak w Hotelu Grand Nautilus.
Na przykład ten gość. Ten, który właśnie wszedł do środka, by uciec przed burzą. Ten, który idzie po pustej marmurowej posadzce lobby. Widzicie go? Tego, który zakrywa twarz ogromnym kapturem długiego rybackiego płaszcza ociekającego deszczówką? Nawet go nie zsuwa, gdy zagaduje do recepcjonistki, i choćby na moment nie wypuszcza z dłoni odzianej w rękawicę drewnianej skrzynki z metalowymi okuciami.
Kto to taki? Jaka jest jego historia?
Co znajduje się w skrzynce?
Oczywiście pewnie nigdy się nie dowiemy. I nie ma w tym nic złego. Ludzie mają prawo do prywatności. Prywatność to kolejna rzecz, której w hotelach nie brakuje. Zresztą ten człowiek ma w sobie coś złowieszczego, groźnego, co sprawia, że szczerze mówiąc, wcale nie chcę nic o nim wiedzieć. Będę szczęśliwy, gdy uda się do pokoju i zajmie się tam swoimi mrocznymi, tajemnymi sprawkami, które przyjechał tu załatwić, byle jak najdalej ode mnie. Bierze swój klucz, odchodzi od biurka w recepcji…
…i rusza w moją stronę!
Siadam prosto i poprawiam czapkę.
− Czym mogę służyć? – mówię, kiedy mężczyzna w przydługim płaszczu staje przed blatem mojej małej wnęki.
Podnoszę wzrok i zaglądam pod opadający kaptur, ale widzę tylko ciemność. Czapka zaczyna mi się zsuwać na tył głowy, więc ją poprawiam.
− Herbert Lemon. – Aż się wzdrygam na dźwięk głosu nieznajomego.
Jego ton jest dziwnie napięty, a mnie przechodzą dreszcze.
− T-to ja, proszę pana – odpowiadam. – Jestem Herbie Lemon i prowadzę Biuro Rzeczy Znalezionych w Hotelu Grand Nautilus. Do usług. Zgubił pan coś?
Słyszymy gromki trzask, gdy nad miastem strzela błyskawica. Błysk, który jej towarzyszy, jedynie podkreśla ciemność panującą w kapturze nieznajomego. Wiatr uderza deszczem w szyby okien i hotelowe lampy zaczynają mrugać.
Mężczyzna ani drgnie, a woda z jego płaszcza skapuje na mój blat.
− M-może parasol? – podpowiadam.
Zerkam na okutą metalem skrzynkę w dłoni nieznajomego. Do czegoś takiego trudno byłoby upchnąć nawet zmianę bielizny.
− A może walizkę?
Mój głos brzmi prawie jak pisk.
Mężczyzna nachyla się do mnie, a jego kaptur prawie zasłania mi głowę. Moje nozdrza wypełnia smród mokrego płaszcza i zalatującego rybą oddechu.
− Nie pytaj, co zgubiłem, Herbercie Lemonie – mówi mężczyzna, sprawiając wrażenie, jakby każde słowo wymawiał z wielkim wysiłkiem. – Pytaj, co znalazłem.
Wtedy rozlega się kolejny huk pioruna i światła w hotelu gasną.
Wiem, co sobie myślicie. Tak, wy – siedzący bezpiecznie w domach, z wybałuszonymi oczami utkwionymi w książkach, czekający, aż przydarzy mi się coś okropnego. Myślicie, że pewnie wpadnę w panikę. Przyznaję, biorę to pod uwagę. Ale nie można pracować w Biurze Rzeczy Znalezionych w Hotelu Grand Nautilus, jeśli nie jest się profesjonalistą. Zgoda, może nie grzeszę odwagą, ale jestem u siebie i stoję za swoją wypolerowaną ladą. Jestem panem swojego małego świata zagubionych przedmiotów i lśniących guzików. I właśnie dlatego, kiedy światła znów się zapalają, siedzę dokładnie na tym samym miejscu, przytrzymuję służbową czapkę obiema rękami i mrugam powiekami, wpatrując się w pustą przestrzeń.
Bo mężczyzna w głębokim kapturze zniknął.ROZDZIAŁ 2. DZIWACY I WARIACI
Druga zasada prowadzenia Biura Rzeczy Znalezionych brzmi: „Zachowaj spokój i staraj się uśmiechać”.
Poważnie, zadziwiłoby was, jakie rzeczy tu trafiają: drobiazgi, pipsztyki i ustrojstwa wszelkiej maści. Raz dobrowolnie zgłosiła się tu nawet prawdziwa osoba, ale to zupełnie inna historia. Trzeba wszystko przyjmować na spokojnie, z opanowaniem i udawać, że rzymski hełm, sztuczny nos albo splamiony krwią lichtarz pozostawiony w oranżerii to normalne sprawy dla kogoś na moim stanowisku. Myślę więc o tej drugiej zasadzie, kiedy na powrót włączają się światła i widzę, że Głęboki Kaptur zniknął, ale zostawił mi coś na ladzie.
− Oddawał pan zagubiony przedmiot? – pytam pustą przestrzeń, którą jeszcze przed chwilą zajmował mężczyzna. – Tylko dlaczego musiał się pan przy tym tak dziwnie zachowywać?
Wychylam się z wnęki i widzę ślad deszczówki prowadzący na główne schody. Gdybym chciał, mógłbym za nim pobiec i dowiedzieć się, w którym pokoju przebywa Głęboki Kaptur.
No właśnie – gdybym chciał.
A ten przedmiot na ladzie? Sami popatrzcie.
To muszelka.
Nietypowa, spiczasta muszelka – perłowobiała, zakręcona jak sprężynka, coraz cieńsza i cieńsza aż po ostry czubek. Po spiralce w równych odstępach biegną małe, lekko zaokrąglone kolce. Podnoszę muszelkę i zaglądam w jej trąbkową podstawę (to jedna z tego typu muszelek). Jest cięższa, niż można przypuszczać, i wydaje z siebie czysty, metaliczny brzęk. Z jednej strony znajduje się mała dziurka z mosiężną obwódką. Czy coś kryje się w środku? Ostrożnie przykładam muszelkę do ucha.
− Słyszę morze – mówię do siebie i daję upust zdenerwowaniu przez nerwowy śmiech. – To oznacza, że jest pusta, prawda?
− Zupełnie pusta, tak jak twoja głowa – odzywa się czyjś poirytowany głos i z zaskoczenia prawie upuszczam muszelkę.
Zza wielkiej doniczkowej paprotki, stojącej przy mojej wnęce, wychodzi kierownik hotelu, pan Mollusc. Bierze ode mnie muszelkę.
− Cacuszko. – Jego oczy jaśnieją. – Pewnie jest trochę warte. Co to robi w twoich rękach, Lemon?
− Właśnie mi ją dostarczono – odpowiadam. – Za pośrednictwem naszego nowego gościa.
Na te słowa ohydne wąsy Mollusca jeżą się i kierownik prawie rzuca mi muszelkę.
− Rozmawiałeś z nim? – mówi i z obawą pokazuje skinieniem głowy w stronę schodów. – A on z tobą?
Wzruszam ramionami w nadziei, że to wystarczająca odpowiedź.
Mollusc przejeżdża palcami przez rzednące włosy.
− Dlaczego nam zawsze trafiają się najdziwniejsi? – pyta, ale chyba nie liczy na moją odpowiedź.
Znów wzruszam ramionami.
Ale kierownik na pewno zna odpowiedź na to pytanie. Lato to blade wspomnienie, a Widmowy Port nie udawał normalnego nadmorskiego miasteczka od tak dawna, że nie wiem, czy wciąż będzie w stanie, kiedy znów zacznie się sezon. Zima się przedłuża, a zatokę opanowała tak potężna burza, jakiej jeszcze w życiu nie widziałem. Zamieniła morze w rozwścieczone zwierzę i dmucha wiatrem, który mógłby zedrzeć szkliwo z zębów. Trzeba być dziwakiem lub wariatem, żeby przyjechać do Widmowego Portu o tej porze roku. A gdzie miałaby się zatrzymać ta cała podejrzana menażeria, jeśli nie w Hotelu Grand Nautilus?
− A pan z nim rozmawiał? – ośmielam się zapytać. – Jego głos był nieco… no wie pan. Nie sądzi pan, że jego głos jest nieco… no wie pan?
− Nie bądź impertynencki! – warczy pan Mollusc, nagle się opamiętując. – Masz nową zagubioną rzecz, którą wymaga uwagi. Bez wątpienia ma ogromną wartość. Może byś łaskawie zabrał się do roboty.
Po tych słowach odwraca się na pięcie i odchodzi.
Amber Griss, recepcjonistka stojąca po drugiej stronie lobby, posyła mi uśmiech, który zdaje się oznaczać: „Nie przejmuj się nim, Herbie. Wiesz, jaki on jest”. Ale jej uniesiona brew dodaje: „Tylko uważaj, żeby nie zobaczył, jaką teraz robisz minę!”. Odsyłam jej więc uśmiech oznaczający: „Ups! Masz rację!” i sięgam po ciężki, stary rejestr.
W tej księdze rejestruję wszystko, co zostanie mi przekazane, oraz to, co bezpiecznie zwrócę właścicielom. Tak samo robili moi poprzednicy. Rejestr jest strasznie gruby. Otwieram go z wysiłkiem i przewracam na najbliższą pustą stronę. Odnotowuję datę i opis: „nietypowa muszelka”. Szczerze mówiąc, nie wiem, co jeszcze dodać.
Niektóre z hotelowych zegarów, te szybsze, zaczynają wybijać dziewiętnastą. To był długi dzień, dopisuję więc tylko: „Śledztwo rozpoczęło się około godziny dziewiętnastej”. Następnie zamykam rejestr z głuchym hukiem, stawiam na ladzie tabliczkę z napisem „Zamknięte” i znoszę nietypową muszelkę do piwnicy.
Piwnica jest prawdziwym sercem Biura Rzeczy Znalezionych: to całe skrzydło podziemi hotelu, które pokolenia pracowników nazywały domem i które od dawien dawna stanowi imponującą jaskinię osobliwości. Ktoś kiedyś określił ją jako „grotę Aladyna”, ale to nieprawda.
Jest moja.
Wrzucam szczapę drewna do małego piecyka, wieszam czapkę na haku i siadam ciężko na swoim rozłożystym fotelu. Wiatr gwiżdże w kominie, ściany drżą wraz z potężnymi grzmotami, ale burza mnie tu nie dosięgnie. Biorę największą lupę, jaką mam – która też jest przedmiotem zaginionym – i za jej pomocą sprawiam, że moje oko staje się ogromne, kiedy przyglądam się bliżej nietypowej muszelce. A zwłaszcza małej, okutej mosiądzem dziurce.
− Coś ciekawego? – odzywa się głos i z zaskoczenia po raz drugi muszelka prawie wypada mi z rąk.
− Czy ludzie mogą przestać mi to robić?! – krzyczę, kiedy z cieni wyłania się Violet Parma i siada ze mną przy piecyku.
Trzyma na rękach wielkiego białego kota.
− Co takiego robić? – pyta.
− Wyskakiwać nie wiadomo skąd! Właśnie sobie myślałem, że całe to miejsce należy tylko do mnie, aż tu ty wyglądasz zza zagubionych piżam i wszystko psujesz.
− Mówiłeś, że mogę przychodzić, kiedy zechcę – odpowiada na to Violet, lekko unosząc podbródek. – Kiedyś nawet zaproponowałeś, żebym tutaj zamieszkała, pamiętasz?
Obie te rzeczy są prawdą, nawet jeśli ta druga ostatecznie potoczyła się nieco inaczej.
Ale chwileczkę, pewnie zastanawiacie się, kim jest Violet Parma. Chyba że już wcześniej byliście w Widmowym Porcie i słyszeliście krążące o niej historie. A jeśli tak, to zapewniam was, że wszystkie są prawdziwe. Wiem, bo większość tych rzeczy widziałem na własne oczy. Ale bez względu na to, co słyszeliście, co powiem i co sobie pomyślicie o tej brązowookiej dziewczynie z dziką burzą włosów i kotem, tak naprawdę liczy się tylko to, że jest moją najlepszą przyjaciółką w Widmowym Porcie i wie, jak otworzyć okno do piwnicy.
− Zresztą – rzuca – rozpętała się straszna burza. Mało brakowało, a biednego Erwina poderwałoby do góry i wrzuciło do morza! Nie sądziłam, że będzie ci przeszkadzać, jeśli przez chwilę się tu przechowamy. – Odstawia Erwina (tak przy okazji: to kot) do jego ulubionego pudełka pełnego szalików, stojącego w okolicy piecyka. − Masz coś nowego – dodaje, uporczywie wpatrując się w opalizującą muszelkę w mojej dłoni.
− Z boku jest dziurka. – Pokazuję ją. – Właśnie miałem zamiar zajrzeć do środka i zobaczyć, czy…
− Świetny pomysł! – Violet bierze ode mnie muszelkę i szkło powiększające i teraz to ona zagląda gigantycznym okiem do otworu w muszelce.
− W środku też coś jest.
− Ale co? – pytam, postanawiając się nie sprzeciwiać.
− Coś na dnie dziurki. – Oko Violet wygląda na kolosalne, gdy dziewczyna nachyla się nad soczewką lupy. – Jest tam kawałek metalu, coś jak maleńka szpilka o czterech płaskich bokach. Jak we wnętrzu zabytkowego zegara.
− Jak coś, co nakręca się kluczem?
− Dokładnie – odpowiada Violet. – Masz takie klucze, prawda? Herbie, wydaje mi się, że w tej muszelce znajduje się zegarowy mechanizm.
Otwieram dużą skrzynkę z narzędziami stojącą obok stołu roboczego, z mozołem wyciągam duży słoik i ostrożnie wysypuję jego zawartość pod światło lampy kreślarskiej. Ze słoja wypadają najróżniejsze klucze. Muszę się nieźle naszukać, ale w końcu znajduję mosiężny klucz naciągowy, który doskonale pasuje do otworu w muszelce.
− No i? – pyta Violet, kiedy nie przekręcam klucza. – Na co czekasz?
− Może nie powinniśmy – odpowiadam. Wracam myślami do upiornego mężczyzny, który zostawił muszelkę, do jego niepokojącego głosu i opadającego kaptura. – Moim zadaniem bezpiecznie jest przechowywać przedmioty, a nie się nimi bawić. Może nie powinniśmy nakręcać tego czegoś.
− Mówisz poważnie? – Violet patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Nie jesteś ciekawy, co to robi?
− Jestem ciekawy, ale…
Zerkam na Erwina i widzę, że choć sprawia wrażenie pogrążonego w głębokim śnie, łypie na mnie błękitnym jak lód okiem. Wygląda na to, że jak zwykle trzyma stronę Violet.
− Zastanawiam się tylko, czy…
− Oj, daj mi to. – Violet znów bierze muszelkę.