- W empik go
Malarka - ebook
Malarka - ebook
Dla Gabi, młodej dziewczyny z Krakowa, nadszedł czas, by opuścić rodzinne miasto. Choć jej plany na życie wciąż są niesprecyzowane, artystyczna dusza domaga się inspiracji i wolności. Z pomocą przychodzi mieszkająca w Poznaniu ciotka, uważana przez resztę rodziny Gabi za czarną owcę. Dziewczyna, dzięki wsparciu przyjaciół poznanych w stolicy Wielkopolski, decyduje się na przeprowadzkę i rozpoczęcie zupełnie nowego etapu w życiu. Gabi rzuca się w wir zmian, pragnąc oderwać się od marazmu, który przytłaczał ją przez długi czas. Studia, praca, nowe znajomości… Czy będzie miała odwagę, by pójść za podszeptami intuicji i uczynić ze swojej malarskiej pasji sposób na życie?
No tak. Przeprowadzka. Ciężki dzień, który minął jak zaczarowany. Pociąg, bagaże, tłok na korytarzu, pasażerowie jadący na drugi kraniec Polski w poszukiwaniu odpoczynku. I ona, podróżująca w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Wczoraj – moment przekroczenia granicy, zerwania krępujących ją więzów. Oczekiwań bliskich widocznych każdego dnia, na każdym kroku. Sygnalizowanych spojrzeniem, mimiką twarzy, niedomówieniami. Nikt nigdy wprost nie powiedział niczego, co mogłaby przywołać w rozmowie jako dowód na to, że wymuszali na niej określone postawy i wybory. Wszyscy byli wyrozumiali i zdystansowani. Tylko ona ciągle doszukiwała się w nich złej woli. Irytowała się niepotrzebnie. Żyła ciągle z poczuciem winy, niezadowolenia i braku samoakceptacji. Ostatnimi czasy lubiła siebie coraz mniej. Gdy to sobie uświadomiła, postanowiła, że wyjedzie. Wróci, gdy znów siebie polubi.
Aneta Cierechowicz – Poznanianka z urodzenia i zamiłowania, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, nauczycielka, animatorka zajęć artystycznych dla młodzieży. Autorka innowacji programowej (indywidualnego programu nauczania języka polskiego), publikacji popularnonaukowych z zakresu literatury, powieści dla młodzieży, artykułów poświęconych historii ulic Poznania oraz wydarzeniom artystycznym. Laureatka konkursów poetyckich (w 2019 roku XVIII Konkursu Literackiego im. Marii Komornickiej). Pasjonatka literatury, szczególnie twórczości Juliusza Słowackiego, i podróży – po przepięknych zakątkach Polski i po miejscach, z których wyrosła kultura śródziemnomorska.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8219-413-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spała niespokojnie, przewracając się z boku na bok. Wreszcie przewróciła się z jednego boku na drugi po raz ostatni. Łóżko zaskrzypiało nieznajomo. Poczuła się nieswojo i obco. Najlepiej byłoby ponownie zasnąć, ale sen odszedł i nie zamierzał wracać. Słyszała ptaki za oknem, kroki ludzi, szum miasta. Wszystko z uporem dawało znać o istnieniu rozbudzonej rzeczywistości, która wdzierała się do jej umysłu, uniemożliwiając zanurzenie się w niebycie i nieświadomości. Chcąc nie chcąc, skupiła się na przypomnieniu sobie wydarzeń poprzedniej doby.
No tak. Przeprowadzka. Ciężki dzień, który minął jak zaczarowany. Pociąg, bagaże, tłok na korytarzu, pasażerowie jadący na drugi kraniec Polski w poszukiwaniu odpoczynku. I ona, podróżująca w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Wczoraj – moment przekroczenia granicy, zerwania krępujących ją więzów. Oczekiwań bliskich sygnalizowanych każdego dnia, na każdym kroku. Sygnalizowanych spojrzeniem, mimiką twarzy, niedomówieniami. Nikt nigdy wprost nie powiedział niczego, co mogłaby przywołać w rozmowie jako dowód na to, że wymuszali na niej określone postawy i wybory. Wszyscy byli wyrozumiali i zdystansowani. Tylko ona ciągle doszukiwała się w nich złej woli. Irytowała się niepotrzebnie. Żyła ciągle z poczuciem winy, niezadowolenia i braku samoakceptacji. Ostatnimi czasy lubiła siebie coraz mniej. Gdy to sobie uświadomiła, postanowiła, że wyjedzie. Wróci, gdy siebie polubi.
Od dziś mieszka w Poznaniu, pod opieką ciotki – zwariowanej polonistki, siostry matki. Krewnej rzadko wspominanej i jeszcze rzadziej widywanej. Mówienie o niej stanowiło rodzinne tabu. Ciotka złamała tradycję ścisłych zainteresowań i wybrała studia humanistyczne. I to z dala od domu.
Dość. Żadnych pytań więcej i dociekań. O czarnej owcy się nie mówi. Żeby nie zapeszyć. Nie wywoływać wilka z lasu. Nie zarazić się.
Ma podobno jej charakter, niesforny i niezdecydowany. Może to i racja… Nie pasuje do reszty uporządkowanej, racjonalnej rodzinki. Ludzi z planem na całe życie. Tych, których nic nie zaskoczy. Przygotowanych na każdą ewentualność. A przecież, według niej, to jest niemożliwe. Ona ciągle stawiana jest przez los w sytuacjach, których chciałaby uniknąć za wszelką cenę.
Ciotka odebrała ją z dworca. Jak na rodzinną czarną owcę, okazała się całkiem miła i normalna. Uśmiechnięta, pogodna, rozgadana. Przytuliła ją na powitanie. Mocno, całą sobą. Szczerze. Jakby chciała w ten sposób powiedzieć, że akceptuje jej decyzję, że tak jest dobrze. Całą drogę opowiadała o mieście i jego mieszkańcach. Słuchając jej, Gabriela odniosła wrażenie, że jej wyjazd nie jest pomyłką. Może być ciekawą przygodą, szansą na poznanie nowych ludzi, siebie. Cokolwiek się wydarzy, będzie miało pozytywne skutki. Spora dawka optymizmu na powitanie.
Tylko że Gabriela nie ma najmniejszego pojęcia, co robi w tym nieznanym mieście i czego tak naprawdę chce. W Krakowie czuła się podobnie, więc co za różnica?
Zacisnęła mocniej powieki i postanowiła nie myśleć. Gdyby tak człowiek mógł zapomnieć choć na chwilę, że Bóg obdarzył go rozumem i umiejętnością logicznego myślenia. Gdyby można było nie pamiętać o błędach, złych decyzjach, niewłaściwych posunięciach. Odpocząć od tej świadomości. Dać sobie czas na zmianę podejścia do siebie.
Dlaczego wyjechała z Krakowa? Z miasta, do którego chciałoby się przenieść pół Polski? Miasta legendy, artystycznego centrum kraju?
No, może właśnie dlatego. Czuła się przytłoczona presją otoczenia. Bliscy oczekiwali, że wybierze studia zapewniające dobrze płatną pracę. Tymczasem uparła się, że nie interesują ją zarobki, tylko spełnianie swoich marzeń. Wybrała studia plastyczne. O zgrozo! Na tym nie można zarobić. Fakt, ale ona chciała malować. W ten sposób wyrażać siebie i to, co czuje wobec świata. Chciała to robić po swojemu. Dochodzić powoli do własnego sposobu malowania. Sposobu mówienia o sobie przez obraz.
Rodzina starała się jej wyperswadować błędną, według nich, decyzję. Sięgali po argumenty racjonalne: na tym się nie da zarobić, nikt nie kupuje dzieł nieznanych autorów, nie przebije się wśród konkurencji, nie wystawi jej żadna galeria. Broniła się z całych sił, tracąc wiarę w siebie i swoje umiejętności z każdym kolejnym sporem. Szczególnie gdy doszły argumenty emocjonalne_: chcesz nas zostawić?, tak ci źle w domu?, coś ci zrobiliśmy?, dlaczego nie mówisz prawdy?._
Wreszcie pogodzono się z jej decyzją. Oczywiście błędną. Czuła, że wszyscy czekają na jej wpadkę, na przyznanie racji troszczącej się o jej przyszłość rodzinie. Dostała się na studia, jednak atmosfera w domu psuła radość tego wydarzenia.
Szybko się zorientowała, że nie pasuje do ogółu studiujących. Na wydziale wszyscy byli tacy… doskonali, zdecydowani, wiedzący, czego chcą i w jaki sposób chcą to od życia wyegzekwować. Czuła się wśród tych idealnych studentów i mistrzów zagubiona. Czuła się jak Kopciuszek… albo brzydkie kaczątko… Czuła nieustającą chęć ucieczki. Tym bardziej, że dom nie stanowił azylu.
No i wyjechała z rodzinnego miasta. Porzuciła miejsce swoich narodzin. Wyrwała korzenie. Niee – zajęczała jej dusza. Dość umartwiania się i myślenia o tym, co było i co pozostawiłam za sobą. W nowym miejcu czas zacząć myśleć pozytywnie. Wiem, że chcę malować. To jedyne, co na razie wiem. I to musi na początek wystarczyć – postanowiła i przestała się nad sobą użalać. Niech to będzie pierwszy dobry dzień w Poznaniu – zdecydowała i otworzyła oczy.
Ściana przed nią była jasnożółta. W promieniach dziennego słońca wyglądała optymistycznie. Gabi przewróciła się na drugi bok. Teraz miała przed sobą drzwi balkonowe, a za nimi widok na kamienicę. Brudną, ale ciekawą architektonicznie. Futryna drzwi balkonowych stanowiła ramę wyróżniającą fragment ozdobnego łuku nad oknem, metalowe, wygięte pręty balkonu (mało efektowne, bo zardzewiałe i łuszczące się) właściciele przykryli pnącymi pelargoniami, których świeże, ciemnoczerwone kwiaty przyciągały wzrok. Nad drzwiami balkonowymi widać było fragment jakiegoś dziwnego, trójkątnego wykuszu. Natomiast po obu stronach okna wisiały wiklinowe kosze – jeden półokrągły, drugi stożkowaty. W obu umieszczono donice z ciemnoróżowymi pelargoniami. Cudowny widok. Tak oto żywiołowość lata zarażała radością i entuzjazmem nawet to, co należało do czasu minionego. Cóż, może ciotka była postrzeloną polonistką, ale miała nosa do wynajęcia pokoju dla Gabi w starej kamienicy przy jednej z bocznych uliczek Starego Rynku.
Gabriela zwlokła się z łóżka i podeszła do okna. I w jedną, i w drugą stronę rozciągał się niezwykły widok: stare, niektóre odremontowane, inne jeszcze nie, renesansowe lub późniejsze kamieniczki. Przy wybrukowanym kocimi łbami trakcie stały uliczne latarnie o fantazyjnie zakręconym zwieńczeniu, z którego zwieszały się stylizowane lampy. Gdy przytuliła twarz do szyby i popatrzyła w prawo, ujrzała urokliwą, starą uliczkę prowadzącą do rynku. Zaczarowany w teraźniejszość kawałek przeszłości – pomyślała z zachwytem.
– Podoba mi się tu – wymruczała, czując nagle, że chyba wreszcie jest na swoim miejscu.
Uczucie zniknęło szybko, ale pozostawiło miłe wrażenie, że wyjazd nie do końca był straszliwą pomyłką. Podrapała się w kark, ziewnęła i postanowiła poszukać łazienki. Po poprzednim długim i męczącym dniu nie pamiętała wielu przydatnych informacji, których próbowała udzielić jej ciotka. Wczoraj marzyła tylko o tym, aby zasnąć i zapomnieć, że zrealizowała swój szalony pomysł. Dzisiaj nadszedł czas, aby zacząć się nim cieszyć.
Wyszła do wąskiego i ciasnego korytarzyka, naprzeciwko były drzwi do drugiego pokoju. Teraz stał pusty, ale w ciągu roku akademickiego wynajmowała go podobno jakaś Włoszka studiująca filologię polską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Tylko po co? Co zrobi ze znajomością literatury i języka polskiego? Będzie nauczać polskiego we Włoszech? Już widzę tłumy rozentuzjazmowanych Włochów pragnących połamać sobie języki na polskich głoskach typu: _sz_, _cz_, _rz_, _ą_, _ę_ itp.
Na końcu korytarzyka znajdowały się drzwi na klatkę schodową. Tuż przed nimi, po lewej stronie, była jedna para drzwi, a jeszcze wcześniej po prawej druga. Założyła, że te dalej od pokoju będą prowadziły do łazienki i z zadowoleniem stwierdziła, że się nie myliła.
Oparła się o pożółkłą ze starości umywalkę i zapatrzyła w lustro. Niestety nowe i doskonale ukazujące wszelkie mankamenty urody. W każdym razie mankamenty, bo to drugie było chyba nietrafnym określeniem.
Patrzyła na nią zaspana, długowłosa blondynka. Oczy niebieskie, lekko podkrążone. Nos prosty, przeciętny. Usta w kształcie serca, niebrzydkie, ze smutkiem po bokach, co sprawiało wrażenie, że jest niezadowolona. Zresztą była z siebie niezadowolona. Cera niezła, ale oczywiście jakiś trądzik musiał się pojawić i zaróżowić nienaturalnie policzek. Twarz pociągła, trochę chyba za szczupła. Nadęła policzki. Nie, tak też nie wygląda zbyt pięknie. Włosy proste jak druty. Nieświeże po podróży. Z rozdwajającymi się końcówkami. Trzeba by je podciąć. Tylko po co? No dobrze, dość tego oglądania.
To ja. Gabriela Łodyżka. Co za głupie zestawienie. Żeby chociaż: Anka. Anka Łodyżanka. Byłoby do rymu. Ale nie, nawet imię z nazwiskiem nie pasują do siebie. O czym myślała matka, gdy wybierała jej imię? Chciała na wieki napiętnować ją niedopasowaniem?
Nachyliła się, odkręciła kurek i zanurzyła obie dłonie w letniej… zimnej… lodowatej wodzie! Wysiłkiem woli zmusiła się, aby przemyć twarz, przekonując się w duchu, że lodowata poranna toaleta podziała orzeźwiająco. Zęby postanowiła umyć po śniadaniu, gdy zagotuje wodę. Miejmy nadzieję, że to chwilowe – pomyślała. Nie lubiła się myć w zimnej wodzie. Z wielu różnych powodów, ale najważniejszy był ten, że od zimnej wody dostawała czerwone wypryski na skórze. Ot, taki kolejny dar od losu. Wytarła mocno twarz, aby pobudzić krążenie krwi i zarumienić blade policzki. Wtarła krem. Rozejrzała się w poszukiwaniu kosmetyczki i grzebienia, bez efektu. Palcami obu rąk przeczesała włosy, stwierdziła, że jak zwykle się elektryzują.
Zdecydowanym krokiem powędrowała do kolejnych drzwi, bliżej pokoju, za którymi powinna być kuchnia. I była. Na szczęście. Przygotowała herbatę i śniadanie, czyli dwa kawałki chleba, jeden z twarożkiem, drugi z ulubionym dżemem malinowym. Jedząc, układała plan dnia. Pierwsza rzecz to rozpakowanie bagaży. Wstępne, byle znaleźć świeże rzeczy do ubrania. Potem rekonesans okolicy. Zakup najpotrzebniejszych przedmiotów do malowania i jedzenia. Znalezienie sklepu z akcesoriami plastycznymi. Potem telefon do ciotki. Podobno znała kogoś, kto mógłby jej zlecić malowanie obrazów.
Skończyła posiłek. Zaplanowanie dnia podziałało uspokajająco. Włożyła brudne naczynia do zlewu i poszła do siebie. Zanim zacznie się nowy semestr i wróci współlokatorka, całe mieszkanie należy do niej. Przystanęła pod drzwiami tajemniczej Włoszki i nasłuchiwała. Miała nadzieję… Na co? Że współlokatorka ukrywa się za drzwiami? Że nie jest zupełnie sama w pustym, obcym mieszkaniu? Pokręciła głową z niezadowoleniem i weszła do swojego pokoju.
Rozsunęła zamek torby i wyciągnęła upchane w niej rzeczy. Dżinsy, szorty, koszulki, trzy sukienki… W zasadzie… Pierwszy dzień w nowym miejscu trzeba uczcić. Założyła sukienkę. Brzoskwiniową w prawie niedostrzegalne białe kwiatki. Trochę pogniecioną, ale zagniecenia wpisywały się w zarysy wzorów, więc można było ich nie dostrzec. Pod łóżkiem leżały porzucone od wczoraj sandały. Założyła je szybko i była gotowa do opuszczenia mieszkania. Złapała jeszcze przewieszoną przez poręcz krzesła torbę i pobiegła w stronę drzwi. Zajrzała do łazienki i dokończyła poranną toaletę. A potem mogła już wyruszyć na pierwszy spacer po Poznaniu.
Zamek od drzwi wejściowych był stary, klucz do niego wielki – jedno z drugim nie do końca pasowało, ale udało jej się zamknąć mieszkanie. Zbiegła po drewnianych schodach, trzymając się drewnianej, starej, ale pięknie rzeźbionej poręczy. Klatka schodowa była pogrążona w półmroku, jednak miała swój urok. Prowadziła po spirali i obiecywała tajemnicę.
Za ogromnymi drzwiami rozciągała się tonąca w słońcu uliczka, wybrukowana kocimi łbami. Wystarczy kilka kroków i znajdzie się na Starym Rynku. Pobiegła w jego stronę, potrącając paru przechodniów, którzy obejrzeli się za nią oburzeni. Najwidoczniej letnie słońce nie wprawiło ich w tak radosny nastrój.
Tuż przed wejściem na plac zwolniła i ostatnie metry pokonała dystyngowanym krokiem, podziwiając architektoniczny wystrój rynku. Po prawej pysznił się ratusz, perła – jak podkreśliła zachwycona nim ciotka – wśród innych renesansowych budowli tego typu w Europie. O dwunastej na wieży pojawiały się podobno koziołki i trykały różkami zgodnie z jakąś legendą, której na razie nie znała.
Słońce nagrzewało zarówno mury barwnych kamienic o niezwykłej architekturze, jak i kamienie, którymi wybrukowano rynek. Ciepło emanowało zewsząd. Rozleniwiało i zachęcało do cieszenia się każdą wolną chwilą. Poszukała ławki i usiadła na wprost wejścia do zabytkowej budowli. Po prowadzących do niej półokrągłych schodach wstępowali niegdyś dumni rajcy miejscy. Przesunęła wzrokiem po stopniach, podcieniach parteru i arkadach pierwszego oraz drugiego piętra. Dekoracje i kolory przyciągały wzrok. Było ich jednak zbyt dużo, aby za pierwszym razem mogła zrozumieć ich znaczenie.
Tuż obok ratusza znajdowała się niesamowita fontanna. Jakiś wielki, zarośnięty brutal porywał piękną kobietę. No tak, o tym też by musiała poczytać. Na pewno ma to jakiś związek z mitami. Warto byłoby wiedzieć. Miejsce nabrałoby jeszcze bardziej niezwykłej aury.
Przymknęła oczy. Słoneczna kąpiel zawsze sprawiała jej ogromną przyjemność. Zegar na ratuszowej wieży uderzył kilkakrotnie i rozległ się hejnał. Jak w Krakowie – przemknęło jej przez myśl. Odchyliła leniwie powiekę. Tuż obok rozsiadał się właśnie niezbyt przyjemnie pachnący i zdecydowanie nieciekawie prezentujący się biedak. Wyglądało na to, że zamierza zjeść drugie śniadanie.
A było tak miło – westchnęła. Wstała i postanowiła rozejrzeć się po sąsiednich uliczkach w poszukiwaniu sklepu spożywczego i z gospodarstwem domowym. Penetracja dwóch pierwszych z brzegu nie przyniosła zadowalających efektów. Kolejną ominęła, a następna wyprowadziła ją na jakieś mury obsadzone wokół krzewami. Ruch na chodnikach i ulicy panował spory, co ją zniechęciło i już zamierzała się wycofać, ale zmusiła się do sprawdzenia, co jest za budynkiem wznoszącym się za murami. Decyzja okazała się słuszna, bo uliczka doprowadziła ją do ogromnego rynku z niezliczoną liczbą straganów z żywnością i ubraniami. Ludzi było dużo. Można też było zauważyć, że stojący w kolejkach znali siebie nawzajem oraz sprzedawców. Toczyli zaaferowane dyskusje o świeżości produktów i ich kulinarnym przeznaczeniu. Przeważali pełni wigoru wynikającego z przyjemnej aury i przyjaznego otoczenia emeryci.
Gabriela zaczęła chodzić między stanowiskami i oglądała wyłożone artykuły. Spacerowała tak kilka chwil, przeciskając się między kupującymi, aż wreszcie zdecydowała się wyjść poza obręb straganów. Znalazła się na przystanku tramwajowym, a po drugiej stronie ulicy dostrzegła sklepik z pieczywem. Przebiegła przez tory i jezdnię, nie zwracając uwagi, czy coś jedzie. Dobrze, że głupi i zakochani mają szczęście. Zakochana nie była, ale szczęście jej sprzyjało.
Piekarnia była dobrze zaopatrzona. Kolejka liczyła cztery osoby: dwóch zdecydowanych mężczyzn – starszego w prochowcu i kapeluszu oraz młodszego o wyglądzie harlejowca. Między nimi stały dwie panie, które wykazywały się niebywałym znawstwem pieczywa, przebierając w wypiekach, komentując znany im już smak i zmieniając kilkakrotnie zamówienie. Harlejowiec posapywał znacząco i ponaglająco, co jednak nie robiło na paniach żadnego wrażenia.
Wybór pieczywa był duży, więc Gabi od razu kupiła kilka bułek z różnymi ziarnami i bagietkę. W ostatniej chwili zdecydowała się na serowego palucha. Gryząc go, wyszła na ulicę. Rozejrzała się wokół, próbując zorientować się, gdzie się znalazła. Na ozdobnym drogowskazie znalazła informację, że znajduje się na Rynku Wielkopolskim. Poszła w kierunku Starego Rynku, mijając po drodze gmach Archiwum Miejskiego.
Spacerkiem obeszła ratusz i małe kamieniczki obok. Skręciła w swoją uliczkę, wpadła do mieszkania, zostawiła zakupy, po czym ponownie ruszyła do miasta.
Sklep z akcesoriami malarskimi mógł być wszędzie. Zadzwoniła do ciotki z pytaniem o jego lokalizację i umówiła się z nią na popołudniową kawę. Zakupy pędzli i farb zajęły jej sporo czasu, bo jak zwykle przebierała, szukając zadowalających ją rzeczy. Poza tym ekspedientka była irytująca. Gdy tylko Gabi weszła do sklepu, obrzuciła ją taksującym spojrzeniem, jakby oceniała, czy warto się nią zainteresować i obsługiwać czy można ją zlekceważyć. Pewnie dlatego wybierała dłużej, niż pierwotnie planowała. Słyszała kiedyś, że poznaniacy są niemili i musiała się z tą opinią zgodzić, przynajmniej w odniesieniu do tej ekspedientki. Wydarzenie popsuło jej nastrój, tym bardziej że obsługująca była niewiele od niej starsza, mogłyby się nawet zaprzyjaźnić. W końcu materiały malarskie będzie kupować jeszcze wiele razy. Bratnia dusza w często odwiedzanym sklepie jest dużym ułatwieniem dla klienta. A tak albo będzie musiała znaleźć inny sklep, albo nastawić się na irytujące zakupy u wrednej dziewuchy.
W drodze powrotnej, z głodu i dla poprawy humoru, przegryzła całkiem niezły kebab.
Mieszkanie przywitało ją półcieniem. Było w nim przyjemnie chłodno w porównaniu z temperaturą panującą na zewnątrz. Rzuciła na stół siatkę z zakupami i otworzyła szeroko okno. Wpadł gwar ulicy i nagrzane powietrze. Stanęła przy oknie, zachwycając się towarzyszącym jej przez cały dzień uczuciem uwolnienia od obowiązków i presji otoczenia.ROZDZIAŁ II
Otworzyła oczy i przeciągnęła się z rozkoszą. Pokój tonął w porannym blasku słońca. Przez uchylone okno wpadał gwar budzącej się ulicy. Po parapecie przechadzał się ptak. Jego pazurki stukały o blachę. Przewróciła się na bok, aby lepiej go widzieć i skupiła się na podglądaniu przybysza. Był to ogromny, siwy gołąb. Miał majestatyczny wygląd: wypięta pierś o jasnoszarym upierzeniu, długa, uniesiona lekko ku górze szyja oddzielona od tułowia obwódką w odcieniu jasnego fioletu. Każdy jego krok był powolny i dostojny. Gabi skojarzył się z jakimś bogaczem z baśni, który na spacerze prezentuje innym swój dobrobyt. Kilka kroków w jedną stronę i zwrot. Powtórzenie czynności. Powoli i dostojnie. Nagle nadął się i zagruchał. Pospacerował jeszcze trochę wzdłuż szyby, zatrzepotał skrzydłami, rozejrzał się, jakby czegoś szukał. Może jedzenia? I niestety odleciał.
Rozczarowana patrzyła w połyskującą szybę. Ponownie przewróciła się na plecy i zapatrzyła w sufit. Daleko mu było do białości. Właściciel zapewne odmalował go kilka lat temu, gdy wpadł na pomysł wynajmowania lokalu i od tego czasu nie odnawiał go ani nie czyścił. Miejscami widać było żyłki pęknięć. W prawie czarnych od kurzu narożnikach zwisały pajęczyny, ale na szczęście sufit znajdował się kilka metrów nad jej głową, wyżej niż w mieszkaniach w bloku.
Nagle poczuła, jak niechciane myśli kołaczą na granicy świadomości. Była z dala od domu, od rodziców, którzy nie chcieli jej zrozumieć. Nie potrafili. Ona nie umiała im wytłumaczyć, że dusi się w atmosferze ich nadopiekuńczości i wywieranej presji. Nie jest w stanie ich zadowolić. Nie chciała sprawiać im przykrości, mówiąc, że jest jej źle, że ich uwagi i komentarze doprowadzają ją do rozpaczy.
Powinnam zadzwonić – pomyślała z niechęcią. Zadzwonić i powiedzieć, że dojechałam szczęśliwie, mieszkanie jest super, ciocia postarała się o świetną lokalizację… Już wyobrażam sobie ten złośliwy komentarz matki. Zaraz wysunie jakąś spiskową teorię, że ciotka chce mnie omotać i nastawić przeciwko rodzinie… Boże, nie mam ochoty tego słuchać.
Postanowiła, że wyśle SMS-a, a zadzwoni później. Kiedyś…
Wróciła do leżenia na boku i tym razem skierowała wzrok na zarysy budynków po drugiej stronie ulicy. Obok brudnego frontu kamienicy widziała też fragment sąsiedniej ściany. Niebrzydkiej, bo odnowionej, pomalowanej na jasne, pastelowe kolory. Wzdłuż okien biegły ozdobne, poziome pasy elewacji. Nad nimi znajdowały się trójkątne albo półokrągłe małe tympanony.
Westchnęła z zadowoleniem. Widok działał stymulująco. Oto dzieło ludzkich rąk – stwierdziła z podziwem. – Przetrwało setki lat i nadal budzi zainteresowanie. Sztuka wyraża uczucia człowieka, służy innym. Jest potrzebna. Ludziom. Mnie samej.
Była wyspana, poczuła się wypoczęta. Nabrała ochoty, by wstać i zabrać się do pracy. Jakiejkolwiek, nawet sprzątania pokoju. Jego wyposażenie nie było do końca przemyślane. Brakowało szuflad i półek, na których mogłaby rozłożyć przywiezione rzeczy. Sprzęty – każdy z innej parafii – stara komoda w narożniku od strony ulicy, podobny wiekowo stół o zniszczonym blacie i tendencji do chwiania się oraz cztery odmienne krzesła. Łóżko i szafa z jakiegoś taniego meblowego, wyblakły dywan. Wszędzie stały jej bagaże i leżała część rzeczy. Ostatnio zauważyła u siebie skłonność do bałaganu. Zresztą nie tylko ona to dostrzegła. Matka także. Każde jej wejście do pokoju kończyło się cierpkimi uwagami dotyczącymi nieporządku jako odzwierciedlenia niedojrzałości i braku troski o bliskich. Gabriela sama dbała o swój pokój. Nikt go za nią nie sprzątał, więc uwagi mamy były irytujące. I przede wszystkim odwracały uwagę od sedna sprawy. Uniemożliwiały wytłumaczenie jej stanu wewnętrznego niepokoju i zagubienia. Teraz była wyciszona i jakby zawieszona… właściwe zatrzymana w jakimś przejściu między dotychczasowym napięciem, niezadowoleniem, buntem przeciwko otoczeniu a jakimś oczekiwaniem połączonym z nadzieją, że nadchodzą lepsze dni. Czuła się niemal szczęśliwa.
To było dziwne uczucie. Dawno już go nie doświadczała, przytłoczona poczuciem winy z powodu niemożności samookreślenia i znalezienia swojego miejsca w świecie ludzi dorosłych. Bo była dorosła. Miała w końcu dwadzieścia lat. To podobno do czegoś zobowiązuje.
Wstała, powoli wygrzebując się z pościeli, szukając dłuższą chwilę domowych klapek i wstając jak na zwolnionym filmie. Podreptała do łazienki. Wzięła prysznic, mocno wytarła ciało i wklepała krem, omijając wzrokiem lustro. Nie miała ochoty oglądać swojej twarzy zaraz po przebudzeniu. Potem zajrzała do kuchni. Przygotowała słabą kawę i dwa kawałki chleba z białym serem i miodem. Wróciła z talerzem i kubkiem do pokoju. Usiadła obok okna, przy stole sąsiadującym z komodą, do której całkowicie nie pasował stylem. Zajęła się obserwowaniem ludzi po przeciwnej stronie ulicy.
Jest dobrze – pomyślała. Powodem tego stwierdzenia było kilka rzeczy. Po pierwsze – cudowna lokalizacja wynajętego pokoju. Po drugie – słoneczna pogoda, którą powitał ją Poznań. Po trzecie – spotkanie z ciotką.
Ciotka okazała się przeciwieństwem matki. Była energiczna, rozgadana, cały czas uśmiechnięta. Miała falujące, farbowane w odcieniu kasztana włosy, spięte w fantazyjny kok. Od razu zaakceptowała Gabi taką, jaka jest. Nie dziwiła się jej decyzji dotyczącej wyjazdu. Uznała, że zmiany są potrzebne, a czasami wręcz niezbędne, aby człowiek poczuł się w życiu szczęśliwy. Przez całe spotkanie paplała o Poznaniu. Mówiła, że to piękne miasto, pełne cudownych miejsc i wspaniałych zabytków. Zachęcała do zwiedzenia Muzeum Narodowego, z bogatymi zbiorami malarstwa XX wieku.
Pytała o zainteresowania Gabi, o tematy, które lubi malować. Obgadywały profesorów, zawsze bez względu na uczelnię potrafiących zaleźć studentom za skórę.
Zafundowała siostrzenicy pyszny deser – gorącą czekoladę i na koniec lampkę wina, którą wzniosły toast za spełnianie marzeń i realizowanie siebie w tym, co się robi.
Na koniec opowiedziała Gabi o jej współlokatorce i pracy. Współlokatorka to, według ciotki, miła Włoszka. Z charakterystycznym dla Włochów temperamentem. Lubi imprezy, towarzystwo i podróże, relacjonowała rozmówczyni. Wyjechała do domu po zdaniu egzaminów końcowych, ale wróci na kilka dni, bo ma jakieś zobowiązania. Spędzi tu trochę czasu i potem znowu gdzieś wyjedzie. Prawdopodobnie do października jej nie będzie. To dobrze, że spotkają się teraz. Gabi będzie mogła się zorientować, czy się ze sobą dogadają czy nie. Jeżeli nie będą do siebie w żaden sposób pasowały, to przez trzy miesiące na pewno znajdą jakieś inne mieszkanie do wynajęcia. Gabriela pomyślała, że zrobi wszystko, aby polubić współlokatorkę i zyskać jej sympatię, bo pokój jest cudowny i nie chciałaby z niego rezygnować.
Praca zapowiadała się ciekawie. Ciotka przez przypadek dowiedziała się o biznesmenie, który poszukiwał studentów szkół plastycznych. Jej uczennica brała udział w konkursie plastycznym. Nagrodzona praca w jakiejś miejscowości miała ozdobić korytarz domu kultury, którego odrestaurowanie w zabytkowym budynku sponsorował wspomniany mężczyzna. Wymarzył sobie, że na ścianach pomieszczeń i korytarzy będą wisiały dzieła młodych twórców oraz kopie znanych obrazów, które on wybierze, a studenci szkół plastycznych je namalują. Chętnych do realizacji projektu było za mało i ciągle szukał nowych. Ciotka nawiązała z nim kontakt, wspomniała o Gabrieli i załatwiła jej zlecenie. Na razie pracodawca zamówił kopie trzech dzieł. Do wykonania w dowolnej kolejności. Zastrzegł sobie możliwość obejrzenia postępów prac i rezygnacji w trakcie, jeżeli nie spodobają mu się efekty. Jeśli będzie zadowolony, to nie tylko jej zapłaci, ale zamówi następne obrazy.
Gabriela zjadła śniadanie, odsunęła naczynia i wygrzebała z torebki karteczkę z proponowanymi nazwiskami malarzy i tytułami obrazów. Gdzieś w zakamarkach pamięci kołatały jej jakieś skojarzenia, ale nie było to nic konkretnego. Przeczytała pierwsze nazwisko od góry: Edvard Burne-Jones _Przeklęta głowa_.
Wstała, powtarzając nazwisko. Odniosła talerz i kubek do kuchni, w drodze powrotnej zabrała pozostawiony w korytarzu laptop. Przesunęła rozstawione na stole pojemniki z farbami. Podłączyła sprzęt i wpisała dane w wyszukiwarkę. Po paru sekundach patrzyła na obraz wybrany przez pracodawcę.
Na pierwszym planie zobaczyła niezwykłą, sześciokątną studnię, nad którą pochylała się para. W tle wiły się gałęzie gęsto pokryte liśćmi i owocami. Roślinność wciskała się między twarze zapatrzonych w odbicia młodych. Zdawało się, że bujna zieloność walczy z różnymi odcieniami brązu i pomarańczu, przenika na obrazie wszystko, zawłaszczając ludzi i przedmioty.
Gabriela poprawiła ustawienie ekranu, wątpiąc w trafność rozpoznania kolorystyki. Poszukała innej wersji obrazu. Następna również była przesycona wręcz wszechobecną zielonością. Malarz z pietyzmem oddał doskonały kształt listków. Po bliższym przyjrzeniu się można było zauważyć, że są zdrowe, dobrze nawodnione, o połyskującej skórce. Każdy choć trochę różnił się od pozostałych. Gabi pochyliła się nad ekranem, śledząc uważnie linie opisujące kontury gałązek, listowia i owoców.
Edvard Burne-Jones, _Przeklęta głowa_, 1887 rok
Wpatrywała się w zachwycie w krajobraz. Im dłużej wytężała wzrok, tym bardziej pulsowała powłoka ekranu. Zamrugała powiekami, próbując przegnać zmęczenie spojówek i powstrzymać wrażenie migotania obrazu. Poczuła znużenie i osłabienie. Niesamowite… – pomyślała.
Wiał delikatny wietrzyk. Powietrze pachniało jabłkami i nagrzanym sadem. Wciągnęła je głęboko. Zatrzymała chwilę w płucach i powoli wypuściła. Poczuła się jak w raju. Stała bez ruchu, rozkoszując się chwilą. Wystawiała twarz ku niebu. Przez zamknięte powieki sączyła się jasność dnia. Czuła ciepłe promienie. Ciepłe, nie gorące. Wiosna połączona z latem. Słońce rozświetlało świat pod zaciśniętymi powiekami, pogrążając ją w kąpieli złocistopomarańczowej jasności.
Wreszcie postanowiła unieść powieki.
Otaczały ją drzewa owocowe. Jabłonie w pełni rozkwitu o gałęziach ciężkich od soczystych, złocistoczerwonawych owoców. Mięsiste kule skrywały się wśród gęstego listowia i urozmaicały jego osaczającą zieloność. Odetchnęła jeszcze raz świeżym, ciepłym powietrzem. Jak dobrze – pomyślała i rozejrzała się z zaciekawieniem. Znajdowała się pośrodku alejki między szpalerem owocowych drzew. Odwróciła się. Za nią ciągnęła się ścieżka. Sad musiał być olbrzymi, bo ginęła w oddali, zanurzając się w owocowo-liściastą ścianę. Odwróciła się. Przed nią także wiodła ścieżka. Rozszerzała się i przechodziła w ogrodową alejkę. Przynajmniej takie odniosła wrażenie. Wzrok błądził po majaczących w oddali niskich krzewach i błękicie nieba.
Co mi szkodzi – pomyślała i ruszyła przed siebie. Wśród gałęzi podśpiewywały ptaki. Było je tylko słychać, ale nie sposób było dojrzeć ich kształtów wśród koron drzew. Szła powoli. Trawa uginała się miękko pod jej stopami. Odczuwała potrzebę wzdychania z zadowolenia. Zresztą powietrze miało cudowny zapach. Zdawało się być czystsze i bardziej ożywcze.
Drzewa się skończyły i wyszła na ścieżkę, która wiła się pomiędzy łanami niezbyt wysokich, wielobarwnych kwiatów: begonii, cyklamenów, piwonii i innych rozłożystych roślin o płatkach mieniących się tęczą odcieni.
Z prawej strony dostrzegła boczną dróżkę, na której zamigotał cień. Zawahała się. Opanowała chęć rzucenia się do ucieczki. Tu jest tak pięknie – pomyślała, jakby stanowiło to argument, że nie może spotkać jej nic złego.
Alejką zbliżał się zdecydowanym krokiem wysoki mężczyzna o gęstych, kręconych włosach. Zauważył ją. Przez jego twarz przemknęło zaskoczenie. Nie zmienił tempa, tylko zasygnalizował układem ciała, że zamierza do niej podejść. Ruszyła mu naprzeciw. Spotkali się u wylotu alejki.
Miał regularne rysy. Prosty nos, brwi niczym dwa łuki, gładkie czoło. Nad proporcjonalnymi wargami widniał cienki, zadbany wąsik. Ciemne włosy i smagła cera dopełniały obrazu. Jego rzeczy były w różnych odcieniach brązu i miodu. Wyglądały na wykonane z delikatnych, drogich tkanin. Ich krój sprawiał wrażenie aktorskiego kostiumu, ale mężczyźnie było w nich do twarzy. Podkreślały jego wysportowaną sylwetkę i coś intrygującego w osobowości.
– Witaj, nieznajoma – powiedział głosem przepełnionym smutkiem i tęsknotą.
Patrzył na nią równie smutno, jakby miał do niej o coś żal. Oczy były pozbawione blasku, nieruchome, bardziej kierujące się do jego wnętrza niż patrzące na otaczający świat, ale w jakiś niepokojący sposób wwiercające się w twarz rozmówcy.
– Dzień dobry, przepraszam, ale chyba się zgubiłam… Nie wiedziałam, że naruszam czyjąś własność – wyraziła swoje zaniepokojenie.
– Proszę się nie tłumaczyć. Lubię gości… Rozpraszają mój… spokój – dodał po chwili wahania. Tembr głosu był przyjemny, słowa płynęły powoli, bardzo wyraźnie. Miał doskonałą dykcję, jak radiowy spiker albo kościelny lektor. – Zapraszam na zimny napój.
– Dziękuję – uśmiechnęła się niepewnie, zastanawiając się, czy to rozsądne przyjmować zaproszenie od nieznanego człowieka. Było jednak coś ujmującego w jego zachowaniu, co wyciszało niepokój i łagodziło wątpliwości.
Przyjęła podane ramię i powędrowali w milczeniu spacerowym krokiem przed siebie. Powietrze było przesycone zapachem nagrzanej ziemi, trawy i roślin. Czuła ogarniające ją poczucie szczęścia. Jednak gdzieś czaił się smutek.
Za kolejnym zakolem ścieżki wyłoniła się ściana parterowego domu sjeneńskiej barwy. Trzy stopnie prowadziły na długi i szeroki, zadaszony taras. W cieniu skrywały się duże okna i jasnobrązowe drzwi. Pośrodku stał owalny stół z jasnego drewna i wygodne fotele o secesyjnych kształtach wyłożone brudnopomarańczowymi poduchami. Lekkie podmuchy wiatru unosiły dolne części białego obrusu, którym nakryty był blat.
Gdy zbliżyli się do schodów, mężczyzna przepuścił ją przodem i skierował ku fotelom.
– Zapraszam na mały posiłek – z wymuszonym uśmiechem wskazał jej miejsce przy stole. – Proszę chwilę zaczekać – dodał, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Zostawił ją, gdy zajęła miejsce. Wrócił rzeczywiście po chwili, niosąc na srebrnej tacy miskę z jabłkami i dzbanek z herbatą. Zastawa była kunsztownie zdobiona. Uchwyty srebrnych naczyń wiły się niczym gałązki jabłoni. Pośrodku dłuższego brzegu tacy znajdowały się srebrne jabłuszka o tak perfekcyjnie wypracowanym kształcie, że miało się wrażenie, iż są zalanymi srebrem prawdziwymi owocami. Mężczyzna nalał do filiżanek parującą i pachnącą cynamonem herbatę.
– Zapraszam, proszę się częstować.
– Dziękuję – uśmiechnęła się speszona jego zabiegami. – Piękne miejsce – powiedziała, czując się zobowiązana do pochwalenia otoczenia.
– Tak – potwierdził, zajmując fotel po drugiej stronie stołu. – Lubię tu siedzieć i obserwować piękno natury – powiedział i zamilkł.
Ona też milczała. Gospodarz nie wykazywał chęci do rozmowy. Ona nie miała mu nic do zakomunikowania.
Słońce przygrzewało i rozleniwiało. Wpełzało powoli, ale uparcie na podłogę, rozświetlając płytki ułożone koliście we wzór przypominający dziecięce rysunki słońca: okrąg i kreski wokół… Wciągnęła głęboko powietrze. Przesycone ciepłem, zapachem zieleni i jabłek. Kusiło ją, żeby zamknąć oczy i poddać się rozleniwieniu, ale obawiała się, że w chwilę po opuszczeniu powiek pogrążyłaby się we śnie. Sięgnęła po spodeczek z filiżanką. Zestaw był wykonany z delikatnej porcelany, która wydawała się niebywale krucha. Na białej powierzchni widniały drobne, różowe kwiatki, pojedynczo lub w małych bukiecikach. Uszko filiżanki i brzeg były pociągnięte ciemnozłotą farbą. Napój kołysał się i błyskał w promieniach. Na dnie filiżanki leżały namalowane drobne kwiatki rozsypane wśród zielonych traw. Wypiła ostrożnie mały łyk, unikając poparzenia języka. Płyn był bardzo ciepły, ale nie gorący. Otoczył język przyjemnym smakiem słodkich jabłek zanurzonych w cynamonie. Musiały być czerwone – przemknęło jej przez myśl. Zerknęła na sąsiada.
Popijał małymi łykami gorący napar. Na jego twarzy malował się spokój i dystans wobec świata. Cieszył się tą chwilą, tym łykiem herbaty. Sprawiał wrażenie człowieka, który niczego nie oczekuje od życia. Albo wszystko już dostał, albo po prostu nie ma wygórowanych oczekiwań. Przez jego wargi przemknął grymas – jakby domyślił się jej spostrzeżeń i pogardliwie odrzucił.
Odwróciła szybko wzrok. Uniosła filiżankę do ust i upiła kolejny łyk. Napój jak pokusa – pomyślała. W raju kusiła Ewa…
– Widziała pani studnię? – odezwał się nagle.
– Słucham? – zapytała zaskoczona i spojrzała na mężczyznę, który nie poruszył się ani nawet nie rzucił spojrzenia w jej stronę. Tak jakby nie on był autorem powyższych słów.
Pytanie znienacka zadane przez gospodarza wtargnęło w jej zamyślenie, wywołując niepokój.
– Pytałem, czy widziała pani studnię.
– Nie – zastanowiła się. – Nie pamiętam, żebym przechodziła obok niej.
– Tak, to możliwe. Może to i dobrze – odparł mężczyzna i pogrążył się w zadumie.
Patrzyła na niego zaskoczona, potem przeniosła wzrok na rozciągający się przed nimi ogród. Uniosła filiżankę do ust i zanurzyła wargi w ciepłym, upajającym smakiem napoju. Przymknęła powieki, przytrzymując odrobinę naparu w ustach.