Małe kobietki - ebook
Małe kobietki - ebook
Małe kobietki są powieścią dla dziewcząt amerykańskiej pisarki Louisy May Alcott, jednej z pionierek literatury kobiecej. Powieść należy do światowego kanonu literatury dziecięcej i młodzieżowej. Jej bohaterkami są cztery siostry March: rozsądna szesnastolatka Małgorzata, odważna piętnastolatka Ludka, opiekuńcza i wrażliwa trzynastolatka Eliza i obdarzona silnym charakterem, dumna kilkulatka Amelka. Akcja powieści rozgrywa się w czasach wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych. Pod nieobecność ojca, pastora zmobilizowanego jako kapelan w Armii Federalnej, siostry pozostają w domu z matką i wierną służącą. Rodzina March była niegdyś bogata, jednak została zrujnowana, kiedy ojciec dziewcząt podjął próbę ratowania bankrutującej firmy swojego przyjaciela. Pomimo codziennych trosk i trudności życia w czasach wojny, dorastające dziewczęta potrafią cieszyć się i pomagać bardziej poszkodowanym niż one same. Małe kobietki należą do najpoczytniejszych powieści w dziejach literatury.
Książka miała ogromny wpływ na rozwój literatury kobiecej w Stanach Zjednoczonych i na świecie. Była także przedmiotem wielu adaptacji filmowych, teatralnych i operowych.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7791-938-5 |
Rozmiar pliku: | 1 019 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Cóż to za Boże Narodzenie bez podarków! – mruknęła Ludka, leżąc na dywanie przed kominkiem.
– Strasznie jest być ubogą! – westchnęła Małgosia, spoglądając na swą starą suknię.
– To bardzo niesprawiedliwe, że niektóre dziewczęta mają mnóstwo pięknych rzeczy, a inne nie mają nic – dodała Amelka z gniewną minką.
– Mamy przecież ojca, mamę i siebie nawzajem – z zadowoleniem odezwała się Eliza ze swego kącika.
Ich cztery młode twarzyczki, oświetlone ogniem z kominka, rozjaśniły się na te wesołe słowa, lecz sposępniały znowu, gdy Ludka rzekła:
– Nie mamy teraz ojca i długi czas nie będziemy go mieć.
Wprawdzie nie powiedziała „może nigdy”, ale wszystkie dodały to w duchu, ponieważ był daleko na wojnie. Milczały przez chwilę, po czym Małgosia odezwała się innym tonem:
– Wiecie, że mama dlatego radzi, byśmy sobie tym razem nie dawały podarków, że zima będzie sroga; więc jej zdaniem nie powinnyśmy wydawać pieniędzy na przyjemności, kiedy nasze wojsko tak cierpi. Prawda, że nie uda nam się wiele uczynić, ale mogłybyśmy troszkę się poświęcić i nie narzekać z tego powodu. Boję się jednak, że się na to nie zdobędę – mówiła, potrząsając główką, jak gdyby z żalem myślała o wszystkich ładnych rzeczach, które były jej potrzebne.
– Nie przypuszczam, żeby nasze małe oszczędności przydały się na coś; złożyłybyśmy się po dolarze, więc jakaż stąd korzyść dla wojska? Zgadzam się, żeby nic nie dostać od mamy i od was, ale chciałabym sobie kupić Rusałkę, bo już tak dawno mam na nią ochotę – rzekła Ludka rozmiłowana w książkach.
– Ja przeznaczam swoje pieniądze na nuty – powiedziała Eliza z cichym westchnieniem.
– A ja muszę sobie kupić ołówki Fabera, bardzo mi są potrzebne – odezwała się Amelka stanowczo.
– Mama nie miała na myśli naszych pieniędzy i nie chciała, żebyśmy się wszystkiego wyrzekły. Niech każda kupi, co jej potrzebne. Spodziewam się, że zasługujemy na to, pracując tak ciężko! – zawołała z przekonaniem Ludka.
– Ja z pewnością zasługuję na jakiś upominek, ucząc te nieznośne dzieci prawie cały dzień, chociaż sama chciałabym się bawić w domu – odezwała się znowu żałosnym tonem Małgosia.
– Moja praca jest dwa razy uciążliwsza od twojej. Jak byś się czuła, gdybyś siedziała godzinami zamknięta z nerwową, kapryśną, starą kobietą, która się tobą wysługuje, ze wszystkiego jest niezadowolona i tak cię męczy, że najchętniej wyskoczyłabyś oknem?
– To przykre, kiedy nas ktoś drażni, ale zdaje mi się, że zmywanie talerzy i pilnowanie porządku jest najgorszą pracą na świecie. Dlatego jestem taka skwaśniała i tak mi sztywnieją palce, że nie mogę grać – rzekła Eliza, spoglądając ze smutkiem na swoje szorstkie rączki.
– Nie wierzę, by któraś z was cierpiała tyle co ja! – zawołała Amelka. – Nie musicie chodzić do szkoły z nieznośnymi dziewczętami, które was dręczą, gdy nie umiecie lekcji, wyśmiewają wasze ubranie, pogardzają waszym ojcem, bo nie jest bogaty, i dokuczają, bo nie podoba im się wasz nos.
– Czy nie chciałabyś mieć tych pieniędzy, Ludko, które papa stracił, gdyśmy były małe? Ach, mój Boże! Jakżebyśmy były szczęśliwe i dobre, gdyby nie te troski! – powiedziała Małgosia pamiętająca lepsze czasy.
– Mówiłaś parę dni temu, żeśmy daleko szczęśliwsze od dzieci państwa King, bo one ciągle się biją i kłócą, chociaż mają pieniądze.
– Prawda, Elizo, mówiłam to i sądzę, że tak jest, bo choć musimy pracować, obmyślamy sobie też rozrywki i jesteśmy wesołą bandą, jakby się wyraziła Ludka.
– Ona używa takich pospolitych słów – zauważyła Amelka, rzucając gromiące spojrzenie na długą postać rozciągniętą na dywanie. Ludka w tej chwili usiadła, włożyła ręce w kieszenie fartuszka i zaczęła gwizdać.
– Daj pokój, Ludko, to przystoi chłopcu, a nie panience.
– Dlatego też i gwiżdżę.
– Nie cierpię ordynarnych, nieeleganckich dziewcząt.
– A ja nienawidzę ugrzecznionych panieneczek.
– Ptaszki w swoich gniazdkach żyją w zgodzie – zaśpiewała pojednawczo Eliza z tak zabawną minką, że oba szorstkie głosy złagodniały, a ich właścicielki wybuchnęły śmiechem.
– Doprawdy, moje dziewczęta, obie zasługujecie na połajankę – rzekła Małgosia, która lubiła występować w roli starszej siostry. – Ty, Ludko, jesteś już w tym wieku, żeś nie powinna dokazywać jak chłopiec i wypada ci inaczej się zachowywać. Pókiś była małą dziewczynką, to uchodziło, ale teraz, kiedyś tak wyrosła i nawet upinasz włosy, musisz pamiętać o dobrych manierach.
– Nie ma mowy! I jeżeli upinanie włosów czyni mnie doroślejszą, to będę nosiła warkocze do dwudziestu lat! – zawołała, zdejmując z włosów siatkę i rozrzucając ciemnoblond grzywę. – Nie cierpię tej myśli, że dorosnę, zostanę panną March, będę nosić długie suknie i wyglądać tak sztywno jak aster chiński. Dosyć biedy, że jestem dziewczyną, chociaż lubię męskie zabawy, zajęcia i sposób życia. Nie mogę się wyzbyć żalu, żem nie chłopiec, a teraz gorzej mi niż kiedykolwiek, bo umieram z chęci walczenia przy boku papy, tymczasem muszę siedzieć w domu z robotą na drutach, jak zniedołężniała baba.
Mówiąc to, pociągnęła tak mocno niebieską skarpetkę, że druty zadzwoniły niczym kastaniety, a kłębek upadł na ziemię.
– Biednaś ty, Ludko! Tak mi ciebie żal! Lecz nie ma na to rady; staraj się więc poprzestać na odgrywaniu roli naszego brata – rzekła Eliza, głaszcząc ostre włosy na głowie wspartej o jej kolana rączką przyjemną w dotknięciu, pomimo zmywania talerzy i odkurzania sprzętów.
– Ty zaś, Amelko – mówiła dalej Małgosia – jesteś zbyt sztuczna i pretensjonalna. Te twoje miny teraz są zabawne, ale jak się ich nie będziesz wystrzegać, to wyrośniesz na afektowaną gąskę! Lubię twoje dobre maniery i miły sposób mówienia, ale kiedy się sadzisz na elegancję, jesteś tak samo śmieszna jak Ludka z jej pospolitymi słowami.
– Ludka jest chłopakiem, Amelka gąską, a czymże ja jestem, jeżeli łaska? – rzekła Eliza, chcąc przyjąć swoją część połajania.
– Ty jesteś pieszczotką i niczym więcej – odpowiedziała Małgosia z zapałem i żadna z sióstr nie zaprzeczyła, bo „myszka” była ulubienicą całej rodziny.
Ponieważ młode czytelniczki lubią wiedzieć, „jak kto wygląda”, skorzystamy z tej chwili, żeby opisać cztery dziewczynki siedzące o szarej godzinie z robotą na drutach, podczas gdy śnieg grudniowy pada cicho na dworze, a ogień trzeszczy wesoło w kominku. Był to miły pokój, pomimo spłowiałego dywanu i bardzo prostych mebli. Na ścianach wisiało parę dobrych obrazów, na półkach stało dużo książek, w oknach kwitły chryzantemy i poinsecje – wypełniała go przyjemna atmosfera domowego spokoju.
Małgorzata, najstarsza z dziewcząt, miała lat szesnaście i była bardzo ładna. Oczy miała duże, włosy gęste ciemnoblond, cerę jasną, usta kształtne i białe rączki, którymi się trochę pyszniła. Piętnastoletnia Ludka była bardzo wysoka, szczupła i smagła; zawsze jej zawadzały zbyt długie ręce i nogi i nie wiedziała, co z nimi robić. Miała stanowcze usta, komiczny nos, bystre szare oczy, które zdawały się wszystko widzieć i bywały to gwałtowne, to śmiejące się, to zamyślone. Gęste, długie włos stanowiły jej główną ozdobę, ale zazwyczaj kryła je pod siatką, żeby nie przeszkadzały. Ramiona miała szerokie, dłonie i stopy duże. Ubranie wisiało na niej bez wdzięku. Miała przy tym minę dziewczynki, która prędko wyrasta na kobietę i jest z tego niezadowolona. Eliza była trzynastoletnią dziewczynką o jasnoróżowej cerze i jasnych oczach, z główką zawsze ładnie uczesaną. Miała nieśmiałe obejście, lękliwy głos i spokojną fizjonomię, którą rzadko co wzburzało. Ojciec nazywał ją „Ciszątkiem” i to miano pasowało do niej wybornie, bo zdawała się żyć we własnym, szczęśliwym świecie, odważając się obcować tylko z tą małą garstką osób, które zdobyły jej ufność i przywiązanie. Amelka, chociaż najmłodsza, była osobą najważniejszą, przynajmniej we własnym przekonaniu. Była dzieweczką kształtną, niebieskooką, z główką w złocistych loczkach. Blada i szczupła, zawsze zachowywała się jak dorosła panna dbająca o swe maniery. Co się tyczy charakteru czterech sióstr, niedługo każdy je sam pozna.
Zegar wybił szóstą i Eliza, wyczyściwszy kominek, postawiła obok niego pantofle, żeby się ogrzały. Ich widok sprawił miłe wrażenie na dziewczętach, bo kojarzył się z przyjściem matki, a wszystkim było pilno ją przywitać. Małgosia przestała pouczać siostry i zapaliła lampę, Amelka wstała z fotela, chociaż jej nikt o to nie prosił, a Ludka zapomniała o swym znużeniu, gdy usiadła z pantoflami bliżej ognia, chcąc je lepiej wygrzać.
– Zupełnie już zniszczone, mama koniecznie potrzebuje nowych.
– Kupię jej za mego dolara – rzekła Eliza.
– Nie, ja kupię! – wykrzyknęła Amelka.
– Ja jestem najstarsza – odezwała się Małgosia, ale Ludka przerwała stanowczym tonem:
– Odkąd papa wyjechał, ja jestem jedynym mężczyzną w naszej rodzinie i sama zaopatrzę mamę w pantofle, bo odjeżdżając powierzył ją moim szczególnym staraniom.
– Powiem wam, jaki mam pomysł – rzekła Eliza. – Każda z nas kupi coś dla mamy na gwiazdkę, a sobie nic już nie kupujmy.
– To pomysł godny ciebie, moja droga! I cóż jej damy?
Przez chwilkę zastanawiały się pilnie, po czym Małgosia oznajmiła:
– Ja dam parę ładnych rękawiczek – jak gdyby własne śliczne rączki nasunęły jej tę myśl.
– Ja najpiękniejsze pantofle, jakie tylko znajdę! – wykrzyknęła Ludka.
– Ja kilka obrębionych chusteczek do nosa – rzekła Eliza.
– Ja flaszeczkę wody kolońskiej, bo ją lubi; nie będzie dużo kosztować, więc jeszcze sobie coś kupię – dodała Amelka.
– W jaki sposób ofiarujemy jej te rzeczy? – zapytała Małgosia.
– Położymy je na stole, potem wprowadzimy mamę i będziemy patrzeć, jak otwiera paczki. Nie pamiętasz, że tak zawsze bywało w nasze urodziny? – odparła Ludka.
– Tak się lękałam, ile razy przyszła na mnie kolej usiąść w fotelu, z koroną na głowie, a wyście mnie obstępowały z podarkami i całusami. Prezenty i pieszczoty sprawiały mi przyjemność, ale przerażało mnie to, że się przyglądacie, jak odwijam paczki – powiedziała Eliza, z twarzyczką równie zarumienioną jak grzanki, które przypiekała do herbaty.
– Zostawmy mamę w przekonaniu, żeśmy to wszystko dla siebie kupiły, a potem zrobimy jej niespodziankę. Musimy pochodzić po sklepach jutro po południu, Małgosiu, i mnóstwo mamy jeszcze przygotowań do przedstawienia na wieczór gwiazdkowy – rzekła Ludka, przechadzając się po pokoju z założonymi do tyłu rękami.
– Ostatni raz to robię. Już jestem za stara na takie rzeczy – odezwała się Małgosia, która tak naprawdę nie przestała być dzieckiem, kiedy w grę wchodziło obmyślanie zabawy.
– Wiem, że się tego nie wyrzekniesz, póki będziesz mogła występować w białej sukni, z rozpuszczonymi włosami i w klejnotach ze złotego papieru. Nie mamy lepszej aktorki nad ciebie, wszystko przepadnie, gdy zejdziesz ze sceny – rzekła Ludka i zaraz dodała: – Trzeba zrobić próbę dziś wieczorem. Chodź, Amelko, odegrać scenę zemdlenia, boś w niej sztywna jak pień.
– Nie ma na to rady. Nigdy nie widziałam, jak się mdleje, a nie chcę tak zsinieć, sczernieć i paść na wznak jak ty. Jeżeli będę umiała rzucić się swobodnie na ziemię, to dobrze, a jeżeli nie, to padnę z wdziękiem na krzesło. Nic sobie nie będę robiła z tego, że Hugo wyceluje we mnie pistolet – odezwała się Amelka, która wcale nie miała talentu dramatycznego i wybrano ją tylko dla małego wzrostu, by ją mógł wynieść ze sceny bohater sztuki, gdy się rozkrzyczała.
– Zrób w ten sposób: załam tak ręce i przejdź się przez pokój chwiejnym krokiem, wołając przeraźliwie: „Rodrygu, ratuj mnie! Ratuj mnie!”. I dla przykładu Ludka wyszła z melodramatycznym i straszliwie głośnym krzykiem.
Amelka starała się ją naśladować, ale ręce trzymała przed sobą sztywno, szła jakby na sprężynach i wydała taki pisk, jak od ukłucia szpilką, a nie z trwogi i przerażenia. Ludka rozpaczliwie jęknęła, Małgosia roześmiała się na całe gardło, a Eliza przypaliła bułkę, wpatrzywszy się z ciekawością w tę zabawną scenę.
– Nic nie pomaga. Odegraj to, jak zdołasz najlepiej, ale jeśli publiczność cię wygwiżdże, to nie miej żalu do mnie! Teraz chodź ty, Małgosiu.
Odtąd szło gładziej, bo Don Pedro wyzywał świat jednym tchem w dwustronicowej mowie, czarownica Agara z olśniewającym efektem odśpiewała uroczyste zaklęcie nad patelnią smażących się grzanek, Rodryg zerwał swe więzy z prawdziwie męską siłą, a Hugo, dziko krzycząc „ha! ha!” zakończył życie w mękach, wskutek trucizny i wyrzutów sumienia.
– Pierwszy raz tak się nam powiodło – rzekła Małgorzata, gdy zmarły złoczyńca usiadł i zaczął rozcierać sobie łokcie.
– Nie pojmuję, jak ty potrafisz pisać i grać tak wspaniale, Ludko. Prawdziwy Szekspir z ciebie! – zawołała Eliza, całkowicie przekonana, że jej siostry są we wszystkim genialne.
– Niezupełnie – odparła skromnie Ludka. – Wprawdzie Klątwa czarownicy, liryczna tragedia, jest to ładny utwór, ale chciałabym spróbować Makbeta, gdybyśmy miały zapadnię w podłodze dla Banka. Zawsze pragnęłam roli z zabijaniem. „Czy miecz widzę przed sobą?” – wyrzekła, przewracając oczy i dysząc jak pewna artystka, którą widziała kiedyś na scenie.
– Nie, to widelec włożony w mamy pantofel zamiast w grzankę. Oto Elizy popisy sceniczne! – zawołała Małgosia i próba skończyła się ogólnym śmiechem.
– Cieszy mnie to, że się tak weselicie! – odezwał się ożywiony głos w drzwiach, a publiczność i aktorzy obrócili się, by powitać wysoką panią z macierzyńską fizjonomią i z tak miłym wyrazem twarzy, jak gdyby każdego pytała: Czy mogę ci w czymś pomóc? Nie była szczególnie elegancko ubrana, ale matki zawsze się swoim dzieciom podobają. Dziewczęta uważały, że jej szary płaszczyk i niemodny kapelusik okrywają najwspanialszą kobietę na świecie.
– Jakeście spędziły dzień, moje drogie? Tak dużo było roboty z przygotowaniem wysyłek na jutro, że nie mogłam przyjść na obiad do domu. Czy był tu kto, Elizo? Jak z twoim katarem, Małgosiu? Ludwisiu, wydajesz się na śmierć umęczona. Dziecinko, chodź mnie pocałować.
Zadając te macierzyńskie pytania, pani March zdjęła z siebie przemoknięte rzeczy, włożyła ogrzane pantofle i usiadłszy w fotelu, wzięła Amelkę na kolana, ciesząc się na najmilszą godzinę w swym pracowitym dniu. Dziewczęta krzątały się; każda chciała oddać matce jakąś przysługę i zapewnić wygodę. Małgosia nakryła stół do herbaty, Ludka przyniosła drewna i ustawiła krzesła, wylewając i przewracając z hałasem wszystko, czego się tknęła, Eliza cicho i gorliwie kręciła się między pokojem a kuchnią, Amelka zaś wydawała im rozkazy, siedząc z założonymi rękami.
Gdy się zebrały wkoło stołu, pani March rzekła z twarzą przepełnioną szczęściem:
– Mam dla was na deser coś, co sprawi wam wielką radość.
Żywy, wesoły uśmiech przebiegł dokoła jak promień słońca. Eliza klasnęła w ręce, nie uważając na to, że trzyma gorący biszkopt, Ludka podrzuciła w górę serwetkę z okrzykiem: „List! List!”
– Tak, długi i miły list. Ojciec jest zdrów i znosi zimową porę lepiej, niż się spodziewałyśmy. Przesyła serdeczne życzenia na Boże Narodzenie, a część listu skierował tylko do was, dziewczęta – rzekła pani March, trzymając się za kieszeń, jak gdyby w niej miała skarb.
– Pośpieszmy się z jedzeniem. Nie poruszaj tak wytwornie palcami i nie pieść się z talerzem, Amelko! – wykrzyknęła Ludka i z wielkiego pośpiechu wylała herbatę, i upuściła na dywan kawałek chleba, stroną posmarowaną masłem.
Eliza przestała jeść i usunęła się do swego kącika, z góry ciesząc się na rozkosz, jaka je miała spotkać, gdy wszystkie będą gotowe.
– Uważam, że to wspaniałe, że ojciec poszedł na wojnę jako kapelan, będąc za starym na żołnierza! – powiedziała Małgosia z zapałem. – Jakżebym ja chciała zostać choćby doboszem. Albo doglądającą rannych, żeby być razem i czuwać nad nim!
– To musi być bardzo nieprzyjemne sypiać w namiocie, jadać różne niesmaczne rzeczy i pić z cynowego kubka – westchnęła Amelka.
– Mamo, kiedy ojciec wróci? – spytała Eliza nieco drżącym głosem.
– Niejeden miesiąc jeszcze upłynie, moja droga, chyba, żeby zachorował... Póki tylko zdoła, będzie wiernie pełnił obowiązki, a my nie będziemy go namawiać, żeby skrócił swój pobyt choćby o jeden dzień, kiedy tam jest potrzebny. Chodźcie teraz wysłuchać listu.
Przysunęły się wszystkie do kominka, matka w fotelu z Elizą u nóg, Małgosia i Amelka uczepione na poręczach, a Ludka z tyłu, żeby nikt nie widział jej wzruszenia, jeżeliby list był czuły.
W owych ciężkich czasach mało który list nie był czuły, zwłaszcza te przesyłane przez ojców rodziny. Pan March niewiele wspominał o trudach i niebezpieczeństwach, ani nawet o tęsknocie, z którą musiał walczyć. List był wesoły, ufny, pełen ożywionych opisów obozowego życia, marszów i wojennych nowin; tylko przy końcu wyrwały się z serca słowa zdradzające miłość ojcowską i tęsknotę do córeczek i do domu:
Ucałuj je ode mnie i przekaż moje najserdeczniejsze uczucia. Powiedz, że o nich myślę co dzień i modlę się za nie co wieczór, a w każdej chwili czerpię największą pociechę z ich przywiązania. Rok czekania na zobaczenie się z nimi wydaje mi się bardzo długim czasem, ale im przypomnij, że możemy wszyscy pracować nad tym, aby te ciężkie dni nie zostały zmarnowane. Wiem, że wszystko, co piszę, utkwi im w pamięci, że będą dla ciebie kochającymi dziećmi, że będą wiernie pełnić obowiązki, mężnie walczyć z wewnętrznym nieprzyjacielem i pokonywać siebie tak pięknie, abym, gdy powrócę, mógł jeszcze bardziej kochać moje małe kobietki i jeszcze bardziej chlubić się nimi.
W tym miejscu wszystkie rozczuliły się: Ludka nie wstydziła się wielkiej łzy, która jej spadła spod przymkniętych powiek, Amelka zaś nie uważając, że psuje sobie loki, ukryła twarzyczkę na ramieniu matki i z łkaniem rzekła:
– Jestem samolubną świnką, ale będę się szczerze starała poprawić, żeby się ojciec nie zawiódł kiedyś na mnie.
– Wszystkie się poprawimy! – wykrzyknęła Małgosia. – Ja za wiele myślę o swojej powierzchowności i nie cierpię pracy. Ale już tego nie będzie, dołożę starań, aby mi się powiodły moje usiłowania.
– Ja będę się starała być „małą kobietką”, jak mnie ojciec lubi nazywać, i przestanę być szorstka i dzika; będę pełnić obowiązki tutaj, zamiast ich szukać gdzie indziej – rzekła Ludka, dodając w duchu, że pokonywanie własnego temperamentu jest daleko cięższym zadaniem niż wzięcie do niewoli paru buntowników.
Eliza, nic nie mówiąc, obtarła oczy niebieską skarpetką i zaczęła co prędzej obracać drutami, aby bez straty czasu wypełnić jakiś obowiązek znajdujący się na podorędziu. W głębi cichej duszy postanowiła przy tym, że taka będzie, jaką ojciec spodziewa się ją zastać, gdy za rok wróci szczęśliwie do domu.
Pani March przerwała milczenie panujące po słowach Ludwisi, mówiąc swym wesołym głosem:
– Czy pamiętacie, jak odgrywałyście Wędrówkę pielgrzyma1, kiedy byłyście małymi dziewczynkami? Jak was cieszyło, kiedy każdej z was uwiązałam na szyi woreczek z ciężkimi przedmiotami, dałam kapelusz, kij i zwitek papieru i pozwoliłam wędrować po całym domu – od piwnicy, która była „Grodem Zniszczenia”, aż do dachu, gdzie składałyście wszystko, co uznałyście za ładne, aby stworzyć „Gród Niebiański”?
– Jakież to było zabawne, zwłaszcza kiedyśmy się wybierały na polowanie na lwy, na walkę z Apollyonem2 i z wilkołakami, które znajdowały się w dolinie – rzekła Ludka.
– Lubiłam miejsce, gdzieśmy zdejmowały nasze woreczki i ciskały je w dół ze schodów – odezwała się Małgosia.
– A dla mnie najprzyjemniejszy był moment, kiedyśmy wychodziły, śpiewając z radości wśród promieni słońca, na płaski dach, gdzie rosły kwiaty i krzewy – powiedziała Eliza z uśmiechem, jak gdyby te lube czasy powróciły do niej.
– Ja niewiele pamiętam prócz tego, że się bałam piwnicy i ciemnego wejścia, ale za to lubiłam ciastka i mleko, któreśmy znajdowały na dachu. Gdyby nie to, żem za duża na takie rzeczy, chętnie bym się jeszcze w to bawiła – rzekła Amelka, która zaczynała mówić o porzuceniu dziecinnych rozrywek w poważnym wieku lat dwunastu.
– Nie jesteśmy na to nigdy za duże, moja droga, bo w ten lub inny sposób zawsze się w to bawimy. Nasze woreczki pielgrzymie są tu, droga jest przed nami, a dążenia do doskonalenia się i do szczęścia są to przewodnicy, którzy nas wiodą przez liczne troski i pomyłki do spokoju stanowiącego prawdziwy „Gród Niebiański”. A więc, moje małe pątniczki, rozpocznijcie to znowu nie żartem, lecz serio, a zobaczymy, jak daleko zajdzie każda, zanim ojciec wróci do domu.
– Mamo, ale gdzie są naprawdę nasze woreczki? – spytała Amelka biorąca rzecz bardzo ściśle.
– Oprócz Elizy, każda z was powiedziała, jaki teraz dźwiga ciężar; ona zapewne nie ma żadnego.
– Owszem: talerze, kurze, zazdrość wobec dziewczynek posiadających ładne fortepiany i lęk przed ludźmi.
Elizy ciężar był tak zabawny, że wszystkim siostrom chciało się śmiać, ale się powstrzymały, żeby jej nie obrazić.
– Zróbmy tak – rzekła Małgosia, zamyślając się. – Będzie to tylko inna nazwa doskonalenia się i zabawa ta może nam być pomocna. Bo chociaż chcemy być dobre, ciężka to praca, zapominamy się i nie robimy wszystkiego, co jest w naszej mocy.
– Byłyśmy dziś wieczorem w „Otchłani Rozpaczy”, ale mama przyszła i wydobyła nas. Więc cóż nam wypada teraz czynić? – zapytała Ludka uradowana myślą, że coś romantycznego osłodzi jej nudne obowiązki.
– Zajrzyjcie pod poduszki w poranek Bożego Narodzenia, to znajdziecie książki, które wam posłużą za przewodników – odpowiedziała pani March.
Podczas gdy stara Anna sprzątała ze stołu, mówiły o tym nowym planie; następnie wydobyły cztery koszyki do robót i igły przemykały się po prześcieradłach, które dziewczęta szyły dla ciotki March. Było to niezajmujące szycie, ale żadna nie narzekała tego wieczora. Przyjęły plan Ludki, żeby podzielić długie szwy na cztery części i nazwać je Europą, Azją, Afryką i Ameryką; w ten sposób poszło im doskonale, zwłaszcza gdy rozmawiały o różnych krajach, wyszywając sobie drogę po nich.
O dziewiątej przestały pracować i jak zwykle przed pójściem spać trochę sobie pośpiewały. Jedna tylko Eliza zdołała wydobyć tony ze starego fortepianu i delikatnie dotykając pożółkłych klawiszy, przyjemnie wtórowała ich prostym śpiewom. Głos Małgosi przypominał flet i ona wraz z matką kierowała tym małym chórem. Amelka odzywała się jak świerszczyk, a Ludka przeskakiwała z nuty na nutę według upodobania. Śpiew ten stał się domowym zwyczajem od ich najwcześniejszych lat, bo matka była z natury śpiewaczką. Jak skowronek śpiewem zaczynała dzień i kończyła go również śpiewem. Dziewczęta nigdy się nie uznawały za zbyt duże na tę domową kołysankę.