Małe kobietki - ebook
Małe kobietki - ebook
Akcja powieści rozgrywa się w latach 60. XIX wieku w miejscowości Concord w stanie Massachusetts. Podczas gdy ojciec rodziny walczy w wojnie secesyjnej, jego cztery córki – Jo, Meg, Amy i Beth – zostały w domu z matką. Jest to opowieść o dorastaniu, poszukiwaniu miłości oraz odnalezieniu swojego miejsca na świecie. Książka zdobyła ogromne powodzenie. O jej sukcesie zadecydowała przede wszystkim sprawnie skonstruowana fabuła, przekonująco naszkicowane postacie i zabawne, z dużym dowcipem opisane sytuacje.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8200-809-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pielgrzymki
– Co mi za Boże Narodzenie bez podarków! – mruknęła Ludka leżąc na dywanie przed kominkiem.
– To strasznie być ubogą! – westchnęła Małgosia spoglądając na swą starą suknię.
– Bardzo jest nieładnie, że niektóre dziewczęta mają mnóstwo pięknych rzeczy, a inne nie mają nic – dodała Amelka z gniewną minką.
– Mamy przecież ojca, mamę i siebie nawzajem – z zadowoleniem odezwała się Eliza ze swego kącika.
Ich cztery młode twarzyczki oświecone ogniem z kominka, rozjaśniły się na te wesołe słowa, lecz sposępniały znowu, gdy Ludka rzekła:
– Nie mamy teraz ojca, i długi czas nie będziemy go miały. – Wprawdzie nie powiedziała „może nigdy”, ale wszystkie dodały to w duchu, ponieważ był daleko na wojnie.
Milczały przez chwilę, po czym Małgosia odezwała się innym tonem.
– Wiecie, że mama dlatego radzi, byśmy sobie tym razem nie dawały podarków, że zima będzie sroga; więc jej zdaniem, nie powinnyśmy wydawać pieniędzy na przyjemności, kiedy nasze wojsko tak cierpi. Prawda, że nie zdołamy wiele uczynić, ale małe poświęcenia są w naszej możności, i wypada nam ich dokonać z dobrej woli. Mam jednak obawę, że się na to nie zdobędę – mówiła potrząsając główką, jak gdyby z żalem myślała o wszystkich ładnych rzeczach, które jej były potrzebne.
– Nie przypuszczam, żeby nasze małe oszczędności przydały się na co; dałybyśmy po dolarze, więc jakaż stąd ulga dla wojska? Zgadzam się na to, by nic nie dostać od mamy i od was, alebym chciała sobie kupić „Rusałkę”, bo już tak dawno mam na nią ochotę – rzekła Ludka zamiłowana w książkach.
– Ja na nuty przeznaczałam swoje pieniądze – rzekła Eliza z cichym westchnieniem, usłyszanym tylko przez miotełkę i rączkę od tygielka.
– A mnie są potrzebne ołówki Fabera, i muszę ich sobie kupić ładne pudełko – odezwała się Amelka stanowczo.
– Mama nie miała na myśli naszych pieniędzy, i nie chciałaby, żebyśmy się wszystkiego wyrzekły. Niech każda kupi co jej potrzebne, żeby sobie zrobić przyjemność. Spodziewam się, że zasługujemy na to, pracując tak ciężko! – zawołała Ludka, oglądając sobie obcasy u bucików z miną chłopaka.
– Ja z pewnością zasługuję, ucząc te nieznośne dzieci prawie cały dzień, kiedy sama chciałabym się bawić w domu – odezwała się znowu żałosnym tonem Małgosia.
– Moja praca dwa razy uciążliwsza od twojej; jakby ci było, gdybyś siedziała godzinami zamknięta z nerwową, kapryśną, starą jejmością, która się tobą posługuje, ze wszystkiego jest niezadowolona i tak cię męczy, że wyskoczyłabyś chętnie oknem, albo dałabyś jej policzek.
– Przykro jest, jak nas kto drażni, ale zdaje mi się, że zmywanie talerzy i pilnowanie porządku jest najgorszą pracą na świecie. Dlatego jestem kwaśna i tak mi sztywnieją palce, że nie mogę grać – rzekła Elżbietka spoglądając na szorstkie rączki z westchnieniem, które tym razem mogło być usłyszane przez wszystkich.
– Nie wierzę, by która z was cierpiała tyle co ja! – zawołała Amelka – nie jesteście zmuszone chodzić do szkoły z niegrzecznymi dziewczętami, które was prześladują, gdy nie umiecie lekcji; wyśmiewają wasze ubranie, pogardzają waszym ojcem, jeżeli nie bogaty, i znieważają was za brzydki nos.
– Czy nie chciałabyś mieć tych pieniędzy Ludko, co papa stracił, gdyśmy były małe? Ach mój Boże! Jakżebyśmy były szczęśliwe i dobre, gdyby nie te troski! – powiedziała Małgosia, pamiętająca lepsze czasy.
– Mówiłaś parę dni temu, żeśmy daleko szczęśliwsze od dzieci państwa King, bo one ciągle się biją i kłócą, chociaż mają pieniądze.
– Prawda Elżbietko, mówiłam to i sądzę, że tak jest, bo choć musimy pracować, obmyślamy sobie też rozrywki i wesołą stanowimy kupkę, jakby się wyraziła Ludka.
– Ona używa takich gminnych słów – zauważyła Amelka, rzucając gromiące spojrzenie na długą postać rozciągniętą na dywanie. Ludka w tej chwili usiadła, włożyła ręce w kieszenie od fartuszka i zaczęła gwizdać.
– Daj pokój, Ludko, to przystoi chłopcu.
– Dlatego też gwiżdżę.
– Nic cierpię ordynarnych, nieeleganckich dziewcząt.
– A ja nienawidzę przesadnych i wymuszonych dzieciaków.
– Ptaszki w swoich gniazdkach żyją w zgodzie – zaśpiewała pojednawczo Elżbietka z taką zabawną minką, że oba szorstkie głosy wybuchnęły śmiechem, i na ten raz ustało „dziobanie się ptasząt”.
– Doprawdy, moje dziewczęta, obie zasługujecie na połajanie – rzekła Małgosia zaczynająca gromić tonem starszej siostry. – Ty, Ludko, jesteś już w tym wieku, żeś nie powinna dokazywać jak chłopiec, i wypada ci już inaczej się zachowywać. Pókiś była małą dziewczynką, to uchodziło, ale teraz kiedyś tak wyrosła i upinasz już włosy, należy pamiętać, że jesteś słuszną panną.
– Nie jestem nią! i jeżeli upinanie włosów czyni mię doroślejszą, to będę nosiła warkocze do dwudziestu lat! – zawołała, zrzucając siatkę i rozwieszając ciemnoblond grzywę. – Nie cierpię tej myśli, że dorosnę, zostanę panną March, będę nosić długie suknie i wyglądać tak sztywno jak astra chińska. Dosyć biedy, że jestem dziewczyną, kiedy lubię męskie zabawy, zajęcia i sposób życia. Nie mogę się uspokoić z żalu, żem nie chłopiec, a teraz gorzej mi jak kiedykolwiek, bo umieram z chęci walczenia przy boku papy, a muszę siedzieć w domu z robotą na drutach, jak zniedołężniała baba. – Mówiąc to, pociągnęła tak mocno niebieską skarpetkę, że druty zadzwoniły jakby kastaniety, a kłębek upadł na ziemię.
– Biednaś ty Ludko! co za szkoda! lecz nie ma na to rady; staraj się więc poprzestać na odgrywaniu roli naszego brata – rzekła Eliza głaszcząc ostre włosy na głowie wspartej o jej kolana, rączką przyjemną w dotknięciu, pomimo zmywania talerzy i okurzania sprzętów.
– Ty zaś, Amelko – mówiła dalej Małgosia – jesteś zbyt wykwintna i wymuszona. Te pretensjonalne miny są teraz zabawne, ale jak się ich nie będziesz wystrzegać, to wyrośniesz na przesadzoną gąskę! Lubię twój ładny układ i delikatne wysławianie się, jak się nie sadzisz na elegancję, ale twoje niedorzeczne wyrazy na równi stawiam z gminnymi słowami Ludki.
– Kiedy Ludka jest chłopakiem, Amelka gąską, czymże ja jestem, jeżeli łaska? – rzekła Eliza chcąc przyjąć swoją część połajania.
– Ty jesteś pieszczotką i niczym więcej – odpowiedziała Małgosia z zapałem, i żadna z sióstr nie zaprzeczyła, bo „myszka” była ukochaną całej rodziny.
Ponieważ młode czytelniczki lubią wiedzieć „jak kto wygląda”, skorzystamy z tej chwili, żeby dać lekki szkic tych czterech dziewczynek, siedzących o szarej godzinie z robotą na drutach, podczas gdy śnieg grudniowy pada cicho na dworze, a ogień trzeszczy wesoło na kominku. Był to miły pokój, pomimo spłowiałego dywanu i bardzo prostych mebli; wisiało bowiem na ścianach parę dobrych obrazów, książek było dużo na półkach, w oknach kwitły hiacynty i cierniki, i napełniała go przyjemna atmosfera domowego spokoju.
Małgorzata, najstarsza z dziewcząt, miała lat szesnaście; była bardzo ładna, pulchna i biała. Oczy miała duże, włosy gęste ciemnoblond, usta kształtne i rączki białe, którymi się trochę pyszniła. Piętnastoletnia Ludka była bardzo wysoka, szczupła i smagła; zawsze jej zawadzały długie członki, i nie wiedziała co z nimi robić. Miała stanowcze usta, komiczny nos, bystre szare oczy, które zdawały się wszystko widzieć i bywały to gwałtowne, to śmiejące się, to zamyślone. Gęste, długie włosy stanowiły jej główną ozdobę, ale je zazwyczaj zwijała w siatkę, żeby nie przeszkadzały. Ramiona miała szerokie, ręce i nogi duże, ubranie wisiało na niej bez wdzięku, i we wszystkim miała niezgrabną minę dziewczynki, która prędko wyrasta na kobietę i jest z tego niezadowolona. Elżbietka była to trzynastoletnia dziewczynka, różowa, z główką zawsze ładnie uczesaną i z jasnymi oczkami. Miała nieśmiałe obejście, lękliwy głos i spokojną fizjonomię, którą rzadko co wzburzyło. Ojciec nazywał ją „cichą” i to miano przypadało do niej wybornie, bo zdawała się żyć we własnym, szczęśliwym świecie, odważając się obcować tylko z tą małą garstką osób, które posiadały jej ufność i przywiązanie. Amelka, chociaż najmłodsza, miała wielkie znaczenie, przynajmniej w swoim przekonaniu. Była to dzieweczka kształtna, biała jak śnieg, z niebieskimi oczami, i z główką w złocistych loczkach. Była blada, szczupła i zawsze zachowująca się jak dorosła panna, dbała o swe maniery. Co się tyczy charakterów tych czterech sióstr, to je każdy sam pozna.
Zegar wybił szóstą, a Elżbietka wyczyściwszy kominek postawiła pantofle, żeby się ogrzały. Widok tego starego obuwia sprawił jakieś miłe wrażenie na dziewczętach, bo matka miała nadejść, a wszystkim było pilno ją przywitać. Małgosia przestała gromić i zapaliła lampę; Amelka wstała z fotelu, chociaż jej nikt o to nie prosił, a Ludka zapomniała o swym znużeniu, gdy usiadła bliżej ognia, żeby trzymać i wygrzewać pantofle.
– Zupełnie już zniszczone, i mama koniecznie potrzebuje nowych.
– Kupię jej za mego dolara – rzekła Eliza.
– Nie, ja kupię! – wykrzyknęła Amelka.
– Ja jestem najstarsza – odezwała się Małgosia, ale Ludka przerwała stanowczym tonem:
– Odkąd papa wyjechał, ja jestem jedynym mężczyzną w naszej rodzinie, i sama zaopatrzę ją w pantofle, bo odjeżdżając powierzył ją moim szczególnym staraniom.
– Powiem wam co zrobić – rzekła Eliza; niech jej każda co ofiaruje na kolędę, a sobie za to nic już nie kupujmy.
– To pomysł godny ciebie, moja droga! i cóż jej damy?
Przez chwilkę zastanawiały się pilnie, po czym Małgosia oznajmiła: „Ja dam parę ładnych rękawiczek; „jak gdyby jej własne śliczne rączki nasunęły tę myśl.
– Ja najpiękniejsze pantofle, jakie tylko znajdę! – wykrzyknęła Ludka.
– Ja kilka obrąbionych chustek do nosa – rzekła Eliza.
– Ja flaszeczkę wody kolońskiej, bo ją lubi; nie drogo będzie kosztować, więc jeszcze sobie co kupię – dodała Amelka.
– W jaki sposób ofiarujemy te rzeczy? – zapytała Małgosia.
– Położymy je na stole, potem wprowadzimy mamę i będziemy patrzeć, jak roztwiera paczki. Nie pamiętasz, że tak zawsze bywało w nasze urodziny? – odparła Ludka.
– Tak się lękałam, ile razy przyszła na mnie kolej usiąść w fotelu z koroną na głowie, a wyście mię obstępowały z podarkami i całusami. Prezenty i pieszczoty sprawiały mi przyjemność, ale mię to straszyło, że się przyglądacie, jak odwijam paczki – powiedziała Eliza; przypiekając razem twarzyczkę i grzanki do herbaty.
– Zostawmy mamę w przekonaniu, żeśmy to wszystko dla siebie kupiły, a potem zrobimy jej niespodziankę. Musimy przejrzeć sklepy jutro po południu, Małgosiu, i mnóstwo mamy jeszcze przygotowań do zabawy na wieczór Bożego Narodzenia – rzekła Ludka, przechadzając się po pokoju z rękami założonymi w tył i z nosem do góry.
– Ostatni raz to robię; już jestem za stara na takie rzeczy – odezwała się Małgosia, która nie przestała być dzieckiem, gdy szło o obmyślenie zabawy.
– Wiem, że się tego nie wyrzekniesz, póki będziesz mogła występować w białej sukni, z rozpuszczonym włosem i w klejnotach ze złotego papieru. Nie mamy lepszej aktorki nad ciebie, i wszystko przepadnie, gdy zejdziesz ze sceny – rzekła Ludka i dodała potem: – Trzeba zrobić próbę dziś wieczorem; chodź Amelko, odegrać scenę zemdlenia, boś w niej sztywna jak pień.
– Nie ma na to rady; nigdy nie widziałam jak się mdleje, a nie mam ochoty zsinieć, sczernieć i paść na wznak, jak ty. Jeżeli będę umiała rzucić się swobodnie na ziemię, to dobrze – a jeżeli nie, to padnę z wdziękiem na krzesło. Nic sobie nie będę z tego robiła jak Hugo przystąpi z pistoletem – odezwała się Amelka, która wcale nie miała talentu dramatycznego, i wybrano ją tylko dla małego wzrostu, by ją mógł wynieść ze sceny bohater sztuki, gdy się rozkrzyczała.
– Zrób w ten sposób: załam tak ręce i przejdź przez pokój chwiejnym krokiem, wołając przeraźliwie: „Rodrygu, ratuj mię! ratuj mię!” I dla przykładu wyszła Ludka z melodramatycznym i prawdziwie przenikającym krzykiem.
Amelka starała się ją naśladować, ale ręce trzymała przed sobą sztywno, szła jakby na sprężynach i taki wydała wrzask, jakby od ukłucia się szpilką, nie z trwogi i przerażenia. Ludka rozpaczliwie jęknęła, Małgosia roześmiała się na całe gardło, a Eliza przypaliła bułkę, wpatrzywszy się z zajęciem w tę zabawną scenę.
– Nic nie pomaga; odegraj to jak zdołasz najlepiej, ale jak cię publiczność wygwiżdże, to nie miej żalu do mnie! Teraz chodź ty, Małgosiu.
Odtąd szło gładziej, bo Don Pedro wyzywał świat jednym tchem w dwustronicowej mowie, czarownica Agara z olśniewającym efektem odśpiewała uroczyste zaklęcie nad patelnią smażących się grzanek, Rodryg zerwał swe więzy z prawdziwie męską siłą, a Hugo dziko krzycząc ha! ha! skończył życie w mękach trucizny i wyrzutów sumienia.
– Pierwszy raz tak się nam powiodło – rzekła Małgorzata, gdy zmarły złoczyńca usiadł i rozcierał sobie łokcie.
– Nie pojmuję jak możesz pisać i grać tak wspaniale, Ludko. Prawdziwy Szekspir z ciebie! – zawołała Eliza, silnie przekonana, że jej siostry są we wszystkim genialne.
– Niezupełnie – odparła skromnie Ludka, wprawdzie „klątwa” czarownicy i liryczna tragedia są to ładne rzeczy, ale chciałabym spróbować Makbeta, gdybyśmy miały spust w podłodze dla Banka. Zawsze pragnęłam roli z zabijaniem. „Czy miecz widzę przed sobą?” wyrzekła, przewracając oczy i dysząc jak pewna artystka, którą widziała na scenie.
– Nie, to widelec włożony w mamy pantofel zamiast w grzankę. Oto Elizy popisy sceniczne! – zawołała Małgosia, i próba skończyła się ogólnym śmiechem.
– Cieszy mię to, żeście tak wesołe! – odezwał się ożywiony głos we drzwiach, a publiczność i aktorzy obrócili się, by powitać wysoką panią z macierzyńską fizjonomią i z tak lubym wyrazem twarzy, jak gdyby każdego pytała: Czy mogę ci być pomocną? Nie była to szczególnie piękna osoba, ale matki zawsze się swoim dzieciom podobają; dziewczętom zdawało się też, że jej szary płaszczyk i niemodny kapelusik okrywają najwspanialszą kobietę w świecie.
– Jakeście spędziły dzień, moje drogie? Tak wiele było do roboty z przysposabianiem wysyłek na jutro, że dlatego nie przyszłam na obiad do domu. Czy był tu kto, Elizo? Jak z twoim katarem Małgosiu? Ludwisiu, zdajesz się na śmierć umęczona. Dziecię, chodź mię pocałować.
Zadając te macierzyńskie pytania, pani March zdjęła z siebie przemokłe rzeczy, włożyła ogrzane pantofle, i usiadłszy w fotelu wzięła Amelkę na kolana, ciesząc się na najmilszą godzinę w swym pracowitym dniu. Dziewczęta krzątały się; każda chciała jej oddać jakąś przysługę i zapewnić wygodę. Małgosia przyrządziła stół do herbaty; Ludka przyniosła drzewa i ustawiła krzesła, wylewając i przewracając z hałasem wszystko czego tknęła; Eliza cicho i gorliwie kręciła się między pokojem a kuchnią, Amelka zaś wydawała im rozkazy siedząc sama z założonymi rękami.
Gdy się zebrały wokoło stołu, pani March rzekła ze szczególnie uszczęśliwioną twarzą:
– Mam przysmak, który dostaniecie po kolacji.
Żywy, wesoły uśmiech przebiegł dokoła jak promień słońca. Eliza klasnęła w ręce, nie uważając na to, że trzyma gorący biszkopt; Ludka podrzuciła w górę serwetę z okrzykiem „list! list!”
– Tak, długi i miły list. Zdrów jest i lepiej przebywa zimową porę, jakeśmy przypuszczały. Przesyła serdeczne życzenia na Boże Narodzenie i wyłączną odezwę do was, dziewczęta – rzekła pani March, trzymając się za kieszeń, jak gdyby w niej miała skarb.
– Pośpieszmy się z jedzeniem. Nie obracaj tak delikatnie palcami i nie pieść się z talerzem, Amelko! – wykrzyknęła Ludka, i z wielkiego pośpiechu do „przysmaku” wylała swą herbatę i upuściła na dywan kawałek chleba ze strony posmarowanej masłem.
Eliza przestała jeść i usunęła się do swego kącika, z góry ciesząc się na rozkosz, jaka je miała spotkać, gdy wszystkie będą gotowe.
– Ojciec wydaje mi się tak wielkim, że poszedł na wojnę jako kapelan, będąc za starym na żołnierza! – powiedziała Małgosia z zapałem.
Jakżebym ja chciała pójść na dobosza, wiwan – jakże się to nazywa? albo na dozorującą rannych, żeby razem być i czuwać nad nim!
– To musi być bardzo nieprzyjemnie sypiać w namiocie, jadać różne niesmaczne rzeczy i pić z cynowego kubka – westchnęła Amelka.
– Mamo, kiedy ojciec wróci? – spytała Eliza drżącym nieco głosem.
– Niejeden miesiąc jeszcze upłynie, moja droga; chyba gdyby zachorował. Póki tylko zdoła, będzie wiernie pełnił obowiązki, a my nie będziemy go zniewalać prośbą, żeby skrócił swój pobyt choćby o jeden dzień, kiedy tam jest potrzebny. Chodźcie teraz wysłuchać listu.
Przysunęły się wszystkie do kominka, matka w fotelu z Elizą u nóg, Małgosia i Amelka uczepione na poręczach, a Ludka wsparta o grzbiet jego, żeby nikt nie widział jej wzruszenia, jeżeliby list był czuły.
W owych ciężkich czasach mało który list nie był czuły, zwłaszcza też przesyłane przez ojców rodziny. Pan March nie wiele wspominał o swych trudach i niebezpieczeństwach, ani nawet o tęsknocie do kraju, z którą walczyć musiał. List ten był wesoły, ufny, pełen ożywionych opisów obozowego życia, marszów i wojennych nowin; tylko przy końcu wyrwały się z serca słowa, zdradzające miłość ojcowską i tęsknotę do córeczek i do domu:
„Obdziel je pozdrowieniem i uściskiem. Powiedz, że o nich myślę co dzień, i modlę się za nie co wieczór, a w każdej chwili czerpię największą pociechę w ich przywiązaniu. Rok czekania na zobaczenie się z nimi wydaje mi się bardzo długim czasem, ale im przypomnij, że możemy wszyscy pracować nad tym, aby te ciężkie dni nie zostały zmarnowane. Wiem, że wszystko co piszę utkwi im w pamięci, że będą dla ciebie kochającymi dziećmi, że będą wiernie pełnić obowiązki, mężnie walczyć z wewnętrznym nieprzyjacielem i pokonywać siebie tak pięknie, abym gdy powrócę, mógł jeszcze bardziej kochać moje małe kobietki i więcej chlubić się nimi”. W tym miejscu wszystkie rozczuliły się; Ludka nie wstydziła się wielkiej łzy, która jej spadła na nos; Amelka zaś nie uważając że psuje sobie loki, ukryła twarzyczkę na ramieniu matki i ze łkaniem rzekła:
– Jestem samolubną świnką, ale będę się szczerze starała poprawić, żeby się ojciec nie zawiódł kiedyś na mnie.
– Wszystkie się poprawimy! – wykrzyknęła Małgosia. – Ja, za wiele myślę o mojej powierzchowności i nie cierpię pracy; ale już tego nie będzie, jeżeli mi się powiodą usiłowania.
– Ja będę się starała być „małą kobietką” jak mię ojciec lubi nazywać, i przestanę być szorstką i dziką; będę pełnić tutejsze obowiązki, zamiast ich szukać gdzieindziej – rzekła Ludka, dodając w duchu, że pokonywanie swego temperamentu jest daleko cięższym zadaniem, jak wzięcie do niewoli paru buntowników.
Eliza nic nie mówiąc obtarła oczy niebieską skarpetką i zaczęła co prędzej obracać drutami, aby bez straty czasu pełnić obowiązek, znajdujący się najbliżej. W głębi cichej duszy postanowiła przy tym, że taką będzie, jaką ojciec spodziewa się ją zastać, gdy za rok wróci szczęśliwie do domu.
Pani March przerwała milczenie, panujące po słowach Ludwisi, mówiąc swym wesołym głosem:
– Czy pamiętacie jakeście się bawiły w pielgrzymki, będąc małymi dziewczynkami? Nic was tak nie cieszyło jak kiedy każdej uwiązałam na szyi worek na ładunki, dałam kapelusz, kij i zwitek papieru, i pozwoliłam wędrować po całym domu – od piwnicy, która była „Grodem zniszczenia” aż do dachu, gdzie składałyście wszystkie swe ładne rzeczy, aby stworzyć „Gród niebiański”.
– Jakież to było zabawne, zwłaszcza kiedyśmy się wybierały na lwy, na walkę z Apollonem i z wilkołakami, które znajdowały się w dolinie – rzekła Ludka.
– Lubiłam miejsce, gdzieśmy zdejmowały ładunki i ciskały ze schodów – odezwała się Małgosia.
– A dla mnie najlepsza chwila była, kiedyśmy wychodziły śpiewając z radości wśród promieni słońca, na płaski dach, gdzie były kwiaty, krzewy i inne ładne rzeczy – powiedziała Eliza z uśmiechem, jak gdyby te lube czasy powróciły dla niej.
– Ja niewiele pamiętam prócz tego, żem się bała piwnicy i ciemnego wejścia, ale za to lubiłam ciastka i mleko, któreśmy znajdowały na dachu. Gdyby nie to, żem za duża na takie rzeczy, chętnie bym się jeszcze w to bawiła – rzekła Amelka, która zaczynała mówić o porzuceniu dziecinnych rozrywek w poważnym wieku lat dwunastu.
– Nie jesteśmy na to nigdy za duże, moja droga, bo w ten lub w inny sposób zawsze się w to bawimy. Nasze ładunki są tu, droga jest przed nami, a dążenia do doskonalenia się i do szczęścia są to przewodnicy, którzy nas wiodą przez liczne troski i pomyłki do spokoju, stanowiącego prawdziwy „Gród Niebiański”. A więc moje małe pielgrzymki, rozpocznijcie to znowu nie żartem lecz serio, a zobaczymy jak daleko zajdzie każda zanim ojciec wróci do domu.
– Mamo, ale gdzie są naprawdę nasze ładunki? – spytała Amelka, biorąca rzeczy bardzo ściśle.
– Oprócz Elizy, każda z was powiedziała jaki teraz dźwiga ładunek; ona zapewne nie ma żadnego.
– Owszem: talerze, kurze, zazdrość względem dziewczynek, posiadających ładne fortepiany, i lękanie się ludzi.
Elizy ładunek był tak zabawny, że wszystkim chciało się śmiać, ale się powstrzymały, żeby jej nie obrazić.
– Zróbmy tak – rzekła Małgosia, zamyślając się – będzie to tylko inna nazwa doskonalenia się, i zabawa ta może nam być pomocną; bo chociaż chcemy być dobre, ciężka to praca, zapominamy się, i nie robimy wszystkiego co jest w naszej mocy.
– Byłyśmy dziś wieczorem w Otchłani Rozpaczy, ale mama przyszła i wydobyła nas. Więc cóż nam wypada teraz czynić? – zapytała Ludka uradowana myślą, że coś romantycznego osłodzi jej nudne obowiązki.
– Zajrzyjcie pod poduszki w poranek Bożego Narodzenia, to znajdziecie książki, które wam posłużą za przewodników – odpowiedziała pani March.
Podczas gdy stara Anna sprzątała ze stołu, mówiły o tym nowym planie; następnie wydobyły cztery koszyczki do robót, i igły przemykały się po prześcieradłach, które dziewczęta szyły dla ciotki March. Było to niezajmujące szycie, ale żadna nie narzekała tego wieczora. Przyjęły plan Ludki, żeby podzielić długie szwy na cztery części, i nazwać je Europą, Azją, Afryką i Ameryką; w ten sposób poszło im doskonale, zwłaszcza gdy rozmawiały o różnych krajach, wyszywając sobie drogę po nich.
O dziesiątej przestały pracować i jak zwykle śpiewały przed pójściem spać. Jedna tylko Eliza zdołała wydobywać tony ze starego fortepianu, i delikatnie dotykając zżółkłych klawiszów, przyjemnie wtórowała ich prostym śpiewom. Małgosi głos przypominał flet, i ona, wraz z matką kierowała tym małym chórem; Amelka odzywała się jak świerszczyk, a Ludka przeskakiwała z nuty na nutę według upodobania – to się popisywała zgięciem głosu w niewłaściwym miejscu, to zrobiła tryl w najsmutniejszych tonach. Śpiew ten stał się domowym zwyczajem od ich najwcześniejszych lat, bo matka była z natury śpiewaczką. Jak skowronek śpiewem zaczynała dzień, i kończyła go również, bo dziewczęta nigdy się nie uznawały zbyt duże na tę domową kołysankę.Rozdział II
Wesołe święta Bożego Narodzenia
Ludka obudziła się najpierwsza, o szarym świcie w świąteczny poranek. Nie było rozwieszonych pończoch przy kominku, więc przez chwilę doznawała tak przykrego uczucia, jak przed laty, kiedy jej pończoszka spadła na ziemię, pod ciężarem zawartych w niej łakoci. Potem, przypomniawszy sobie matki obietnicę, wyciągnęła spod poduszki książeczkę w pąsowej oprawie. Bardzo dobrze ją znała, była to bowiem piękna i stara historia najdoskonalszego żywota, jaki istniał kiedykolwiek, i Ludka uczuła, że to najlepszy przewodnik dla pielgrzymki wybierającej się w długą podróż. Obudziwszy Małgosię życzeniem wesołych świąt, poleciła jej sięgnąć pod poduszkę. Ukazała się książka w zielonej okładce, z takim samym obrazkiem w środku i z kilku słowy napisanymi przez matkę, co czyniło ten podarek bardzo cennym w ich oczach. Następnie Eliza i Amelka ocknęły się, i poszukawszy także znalazły książeczki, jedna popielatą, druga niebieską. Siedziały wszystkie oglądając dary i gawędząc o nich, a tymczasem zorza różowiała ze wschodzącym dniem.
Pomimo drobnych próżnostek, Małgosia miała słodką i religijną naturę i bezwiednie wpływała nią na siostry – zwłaszcza na Ludkę, która ją kochała serdecznie i chętnie słuchała jej łagodnych rad.
– Dziewczęta – odezwała się Małgosia poważnie spoglądając na główkę, leżącą obok niej, i na dwie inne ubrane w nocne czepeczki w przyległym pokoju – mama pragnie, żeby te książki czytać, kochać i pamiętać; musimy wziąć się do nich natychmiast. Dawniej byłyśmy im wierne, ale odkąd ojciec wyjechał, i te wszystkie rozruchy wojenne nas wykoleiły, zaniedbałyśmy wiele rzeczy. Możecie postąpić jak wam się podoba, lecz co do mnie, będę mieć tę książkę tu na stole i czytać ją po trochu co rano zaraz po przebudzeniu się, gdyż wiem, że to pójdzie na pożytek i będzie mi pomocą w ciągu dnia.
Otworzywszy nową książeczkę, zaczęła czytać wraz z Ludką, która ją objęła za szyję i miała spokojny wyraz, rzadko widziany na jej ruchliwej twarzy.
– Jaka Małgosia jest dobra! i my Amelko zróbmy to; pomogę ci w trudnych słowach, a czego nie zrozumiemy, to nam siostry wytłumaczą – szepnęła Eliza, na której sprawiły wielkie wrażenie nowe książeczki i przykład sióstr.
– Cieszę się, że moja jest niebieska – rzekła Amelka. Po chwili uciszyło się w pokojach, i było tylko słychać ostrożne przewracanie kartek, a zimowe słońce wciskało się dotykając główek i poważnych twarzyczek na powinszowanie świąt.
– Gdzie mama? – zapytała Małgosia, gdy w pół godziny potem zbiegły na dół z Ludką, żeby podziękować za podarki.
– Tylko jej dobroci to wiadomo. Przyszło jakieś biedactwo po prośbie, a mama zaraz poszła przekonać się czego tam w domu potrzeba. Nie znalazłaby się druga kobieta na świecie tak pochopna do dawania pokarmu, napoju, ubrania i opału – odpowiedziała Anna, która będąc u państwa March od urodzenia się Małgosi, była więcej uważana za przyjaciółkę, niż za służącą.
– Niedługo pewnie wróci, więc zrób ciastka i miej wszystko w pogotowiu – rzekła Małgosia, spoglądając na podarki złożone w koszyku pod sofą, aby je można prędko wydobyć we właściwym czasie.
– Gdzie jest Amelki flaszeczka z wodą kolońską? – dodała nie spostrzegając jej.
– Amelka wzięła przed chwilą, żeby obwiązać wstążeczką, czy coś takiego – odparła Ludka, tańcząc po pokoju, by się trochę rozchodziły nowe pantofle.
– Jak ładnie moje chustki wyglądają, nieprawda? Anna mi je uprała i uprasowała, a ja sama naznaczyłam – rzekła Eliza, dumnie spoglądając na trochę nierówne litery, które ją kosztowały tyle trudu.
– Niechże ją Pan Bóg ma w swojej opiece! wyhaftowała „mama” zamiast „M. March”, jakież to zabawne! – wykrzyknęła Ludka, biorąc jedną chustkę do ręki.
– Czy tak nie dobrze? zdawało mi się, że lepiej będzie; bo Małgosi pierwsze litery są M. M., a ja nie chcę, żeby ich kto inny używał prócz mamy – rzekła Elżbietka nieco pomieszana.
– Dobrześ zrobiła, moja droga; to piękna myśl i rozsądna, bo się już nikt nie może omylić. Wiem, że się to mamie bardzo spodoba – rzekła Małgosia i mrugnęła na Ludkę a uśmiechnęła się do Elizy.
– Mama idzie! schowajcie koszyk, prędko! – zawołała Ludka, gdy się drzwi zatrzasnęły i kroki dały się słyszeć w sieni.
Amelka weszła śpiesznie i zmieszała się trochę widząc, że wszystkie siostry na nią czekają.
– Gdzieżeś to była? co chowasz za sobą? – spytała Małgosia ze zdziwieniem, miarkując po kapturku i płaszczyku, że leniwa Amelka wychodziła tak wcześnie.
– Nie śmiej się ze mnie Ludko; nie chciałam, żeby kto wiedział o tym przed czasem. Poszłam tylko zmienić małą flaszeczkę na dużą. Wydałam na nią wszystkie pieniądze i będę się szczerze starała nie być już samolubną.
Mówiąc to, pokazała Amelka ładną flaszkę w miejsce małej, a to wysilenie by o sobie zapomnieć, nadawało jej tak poważną i pokorną minkę, że ją Małgosia uściskała, Ludka nazwała „poczciwym sercem”, a Eliza urwała z okna najpiękniejszą różę, by nią ozdobić wspaniałą butelkę.
– Widzicie, zawstydziłam się mego podarku po rannym czytaniu i zaraz po rozmowie o poprawieniu się, więc wstawszy zaraz pobiegłam za róg domu i zamieniłam butelkę. Tak się cieszę bo teraz mój podarek najładniejszy!
Frontowe drzwi znowu się zamknęły; koszyk poszedł pod sofę, a dziewczęta otoczyły stół, chciwie gotując się do śniadania.
– Życzymy ci wesołych świąt, mamo! abyś ich dużo przeżyła! Dziękujemy za książki; czytałyśmy już trochę, i co dzień będziemy to czynić! – wołały chórem.
– Wesołych świąt życzę wam, dziewczątka moje! Cieszy mię, żeście zaczęły od razu, i mam nadzieję, że wytrwacie. Ale zanim usiądziemy, muszę wam coś powiedzieć: niedaleko stąd leży biedna kobieta z nowo narodzonym dzieckiem, a sześcioro drobiazgu siedzi skurczonych w jednym łóżku, chroniąc się od zimna, bo nie mają opału. Nawet jeść nic nie mają, więc najstarszy chłopiec przyszedł mi opowiedzieć o tej biedzie. Czy chcecie, moje dziewczęta, dać im swe śniadanie jako podarek świąteczny?
Były nadzwyczaj głodne po godzinnym blisko wyczekiwaniu, więc przez chwilę nie odezwała się żadna; lecz tylko przez chwilę – bo Ludka wykrzyknęła zaraz z zapałem:
– Jak to dobrze, mamo, żeś przyszła, zanim wzięłyśmy się do jedzenia!
– Czy będę mogła pomóc zanieść te rzeczy biednym dzieciom? – błagalnie zapytała Eliza.
– Ja wezmę śmietankę i ciastka – dodała Amelka, oddając bohatersko to co najlepiej lubiła.
Małgosia już układała kawałki chleba z masłem na dużym talerzu.
– Spodziewałam się tego – rzekła pani March z uśmiechem zadowolenia. – Wezmę was z sobą do pomocy; wróciwszy, posilimy się mlekiem i chlebem, a reszty obiad dopełni.
Wkrótce wszystko było gotowe, i wyruszyły procesjonalnie. Szczęściem była to wczesna godzina, szły bocznymi uliczkami, więc je mało osób widziało, i nikt nie wyśmiał tej zabawnej wycieczki.
Zastały pokój nędzny, pusty, z potłuczonymi oknami, nieogrzany. Na brudnym posłaniu leżała chora matka z kwilącym niemowlęciem, a grono głodnych dzieci tuliło się pod starą kołdrą, aby się ogrzać. Jakże ich wielkie oczy spojrzały, a sine usteczka uśmiechnęły się na widok naszych dziewcząt!
– Ach, mein Gott! anioły do nas przyszły! – wykrzyknęła biedna kobieta płacząc z radości.
– Zabawne anioły w kapturach i mitenkach – rzekła Ludka, pobudzając wszystkich do śmiechu.
W kilka minut potem zdawało się istotnie, że jakieś dobre duchy wzięły się do dzieła. Anna, która przyniosła drzewo, rozpaliła ogień i zatkała potłuczone szyby starymi kapeluszami i własną chustką. Pani March dała matce herbaty, kaszki, i pocieszyła ją obietnicą, że o niej pamiętać będzie – a niemowlę ubrała z taką tkliwością, jakby swoje. Tymczasem dziewczęta zastawiły stół, posadziły dzieci wkoło ognia i karmiły je jak głodne pisklęta, przy czym śmiały się, szczebiotały, usiłując daremnie zrozumieć ich łamaną i komiczną angielszczyznę.
– Das ist gut! – „die Engelkinder!” – wołały biedactwa, jedząc i rozgrzewając czerwone rączki przy rozkosznym ogniu. Dziewczęta jeszcze nigdy nie były nazywane „aniołami dzieci” i bardzo im się to podobało, zwłaszcza Ludce – uważanej od urodzenia za „Sansza”. Była to bardzo przyjemna uczta, chociaż nie brały w niej udziału, i gdy odeszły zostawiając pociechę, zdaje mi się, że w całym mieście nie było czterech weselszych osób, jak te głodne dziewczynki, które oddały swe śniadanie, poprzestając na mleku z chlebem w poranek Bożego Narodzenia.
– To znaczy, że więcej kochamy sąsiadów niż siebie, i mnie się to podoba – odezwała się Małgosia, gdy układały podarki, a matka wybierała na górze odzież dla biednych Humlów.
Ubogie były ich dary, ale dowodziły wielkiego przywiązania, a stojące na środku stołu duże wazony pąsowych róż, białych chryzantem i spadających win, nadawały elegancki pozór.
– Mama idzie! zagraj, Elizo! otwórz drzwi, Amelko! Winszujemy! winszujemy! – wołała Ludka skacząc wkoło, podczas gdy Małgosia wybiegła, żeby poprowadzić matkę do honorowego miejsca.
Eliza zagrała wesołego marsza, Amelka roztworzyła drzwi, a Małgosia z wielką godnością odgrywała rolę eskorty. Panią March zdziwiło i wzruszyło to wszystko; uśmiechając się, przez łzy spoglądała na podarki i czytała przypięte do nich karteczki.
Najpierw wzięła pantofle, potem włożyła do kieszeni chustkę do nosa, skropioną wodą kolońską od Amelki; różę przypięła do stanika, a o ładnych rękawiczkach powiedziała, że są doskonale utrafione.
Dużo było śmiechu, całusów, objaśnień i tej prostoty i serdeczności, które sprawiają, że domowe uroczystości tak są miłe w chwili, tak słodkie we wspomnieniu. Następnie wzięły się wszystkie do roboty.
Ten uczynek miłosierny i domowa uroczystość zabrały tak wiele czasu, że resztę dnia poświęciły dziewczęta wieczornej zabawie. Za młode będąc, żeby często chodziły do teatru, a nie dosyć bogate, by wydawać wiele pieniędzy na amatorskie przedstawienia, nakładały własną głową; i ponieważ potrzeba jest matką wynalazków, doskonale sobie radziły. Bardzo były nawet zręczne niektóre ich wyroby, jak to: gitary tekturowe, starożytne lampy ze staroświeckich maselniczek oklejanych srebrnym papierem, świetne szaty ze starego perkalu strojne w błyszczące punkciki z cyny, zdjętej ze słoików od marynaty. Meble zazwyczaj przewracały do góry nogami, a obszerny pokój służył za scenę ich niewinnych rozrywek.
Ponieważ tylko płeć niewieścia była przypuszczona, Ludka do woli mogła odgrywać role męskie i rozkoszować się parą grubych butów, które jej dała przyjaciółka, znająca jedną panią, która znowu znała pewnego aktora. Te buty, stary floret i kaftan z rozcinanymi rękawami, rzeczy, których niegdyś pewien artysta używał do obrazu, były to największe skarby Ludki, i popisywała się nimi przy każdej sposobności. Z powodu małego grona, dwie główne aktorki musiały podejmować się kilku ról w jednej sztuce. Niezaprzeczenie zasługiwały na uznanie za ciężką pracę, uczyły się bowiem trzech lub czterech ról, kładły coraz inne kostiumy i urządzały jeszcze scenę. Była to wyborna wprawa dla pamięci, niewinna przyjemność i zajęcie godzin, które by zeszły na próżniactwie, w samotności, lub w niekorzystnym towarzystwie.
W wieczór Bożego Narodzenia dwanaście panienek wgramoliło się na łóżko, służące za parter, i siedziały za firanką z żółtoniebieskiego perkalu w najpochlebniejszym oczekiwaniu. Za kurtyną było dużo szeptów, łoskotu, trochę swędu od lamp, i niekiedy słyszeć się dawał chichot Amelki dochodzący prawie do konwulsji w tej gorączkowej chwili. Nareszcie odezwał się dzwonek, rozsunęły się firanki, i zaczęto liryczną tragedię.
Stosownie do ogłoszenia na afiszu, był tam ciemny las, wyobrażony przez kilka krzewów w donicach i przez zieloną materię, rozesłaną na ziemi. W oddaleniu widać było jaskinię, której za dach służyły dery, a za ściany, stoły. W środku był piecyk rozpalony, i czarna, stara czarownica stała pochylona nad czarnym garnkiem. Na scenie było ciemno, a ogień z piecyka sprawiał świetny efekt, zwłaszcza, że prawdziwa para wydobywała się z garnka, gdy czarownica podnosiła pokrywę. Jedną chwilę poświęcono uspokojeniu pierwszego wrażenia, po czym rozbójnik, imieniem Hugo, zjawił się z brzękającym mieczem przy boku, w kapeluszu o szerokich skrzydłach, z czarną brodą, w tajemniczym płaszczu, i wyżej wspomnianych butach. Przeszedł się kilka razy wielce wzburzony, potem uderzył się w czoło i wybuchnął dzikim krzykiem, że nienawidzi Rodriga, kocha Zarę, i zamierza zabić pierwszego, a pozyskać drugą. Ostre tony i krzyk sprawiały wielkie wrażenie, i publiczność obsypała go oklaskami, gdy umilkł, żeby odetchnąć. Ukłoniwszy się z miną artysty przyzwyczajonego do pochwał, zbliżył się do jaskini i rozkazał Agarze, by wyszła, wołając: „Chodź tu, kochanko! potrzebna mi jesteś!”
Wyszła Małgosia z siwą końską grzywą rozpuszczoną na twarzy, w szacie o barwach czerwonych i czarnych, w płaszczu z kabalistycznymi znakami, i z kijem w ręku. Hugo zażądał od niej miłosnego napoju dla Zary, a trucizny dla Rodryga. Agara piękną, dramatyczną arią zaczęła przywoływać ducha, mającego przynieść napój miłosny:
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.