- W empik go
Maleficjum - ebook
Maleficjum - ebook
Co zakopywano pod drogowskazem na rozstajach dróg?
Bruno Calazzo, nazywany przez braci z zakonu szpitalników wiedźmim synem, co noc widzi twarz kobiety płonącej na stosie, a za dnia ma silne przeczucie, że na Maltę, nową ojczyznę zakonu, spadnie nieszczęście.
W istocie, nadchodzące dni okażą się dla niego trudną próbą. Atak tureckich piratów pod wodzą słynnego Turguta Reisa, który nie wiedzieć czemu zdaje się żywić urazę do Brunona, uwolni łańcuch zdarzeń. Przybliżą one młodego rycerza do odkrycia tajemnicy jego pochodzenia – sekretu strzeżonego przed nim przez same władze zakonu. Przeszkodami w drodze do jego wyjaśnienia okażą się także czarna magia, demony zakazane przez Biblię i zwykła ludzka zawiść.
Marcin Mortka w brawurowy sposób łączy historię z magią, tworzy bohaterów z krwi i kości, których losy odkrywamy z nie mniejszym zainteresowaniem i zdziwieniem niż oni sami.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-010-8 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W powietrzu wisiało coś niedobrego.
Bruno Calazzo, młody rycerz Zakonu Szpitalników Świętego Jana Jerozolimskiego, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Świadczyły o tym dreszcze, które pomimo upalnego maltańskiego dnia co rusz spływały mu po plecach, oraz osobliwy ucisk w skroniach, tłumiący wszelkie zmysły. Bruno nie miał w zwyczaju takich sygnałów ignorować.
Tym bardziej że i tej nocy śniła mu się kobieca twarz wśród płomieni, wykrzykująca niewyraźne słowa. Wołała długo, zasłaniana coraz bardziej żarłocznym ogniem, aż znikła, a Bruno zerwał się z pryczy z mocno bijącym sercem i długo wpatrywał w chłodną ciemność dormitorium. Niewiele już zaznał snu tej nocy, o świcie zaś z otępiałą obojętnością przyjął wieści o tym, że przy południowych wybrzeżach Malty rzekomo widziano tureckie galery.
Wielu spośród braci zakonnych wątpiło w prawdziwość doniesień rybaków, którzy przybyli z sensacyjnym meldunkiem. Przeważali w tym gronie zwłaszcza starsi rycerze, z natury popierający stanowisko wielkiego mistrza, sędziwego Hiszpana Juana de Homedesa, który od lat pozostawał głuchy na wszelkie ostrzeżenia. Niektórzy otwarcie pokpiwali z panikujących rybaków i ostentacyjnie powoli szykowali się do wyjazdu z fortu Świętego Anioła, ich głosy jednak ginęły wśród tryumfalnych pokrzykiwań co bardziej buńczucznych konfratrów, mających nadzieję na rychłą rozprawę z wrogiem Chrystusa. Siodłano konie, sprawdzano broń, przydzielano rejony patrolowania. Komendy i szczęk oręża odbijały się echem od kamiennych ścian fortu. Kawalerowie zakonu ruszali na wojnę.
Twarz Brunona Calazza, który jechał w środku oddziału, była jednak równie nieporuszona jak oblicze wielkiego mistrza, który przyglądał się wymarszowi wojsk z wysokości murów.
Niedługo trzeba było czekać, by bezlitosne, palące słońce wyspy wydusiło z serc rycerzy zawadiackość oraz brawurę, a po nich wszelkie inne emocje. Sunęli w kilkadziesiąt koni na południe, spowici milczeniem, otoczeni chmurami pyłu. Żwir zgrzytał pod kopytami, pobrzękiwał oręż, od czasu do czasu słychać było prychnięcie któregoś z koni.
Świadomość, że coś jest nie w porządku, dokuczała Brunonowi coraz bardziej.
Odpiął bukłak, pociągnął łyk ciepławej wody i spojrzał na bladobłękitną taflę morza, znakomicie widocznego z traktu, którym podążali. Osłonił oczy dłonią, ale dostrzegł jedynie kilka drobnych łodzi, ani chybi należących do miejscowych rybaków. Przesłonięty łagodną mgiełką horyzont zdawał się równie niewinny jak zawsze.
Żadnych Turków, przemknęło mu przez myśl.
Skrzywił się. Skądś wiedział, że prześladujące go uczucie nie ma żadnego związku z zagrożeniem ewentualną napaścią muzułmanów. Ba, nie wydawało mu się, by pomyślał o niej choć raz od chwili wyjazdu z twierdzy w Wielkim Porcie.
Chodzi o coś innego, stwierdził, przygryzając wargę.
Zerknął na potężnego Erhana, który jak zwykle jechał po jego prawej stronie. Surowa twarz towarzysza, zbrązowiała i sucha niczym uformowana z piaskowca, pocięta błękitnymi kreskami tatuaży i okolona ciemną brodą, nie wyrażała żadnych uczuć. Podobnie prezentowały się oblicza jadących dalej braci.
Wyjątkiem był Philippe de l’Isle-Phellet, który jechał kilka koni za nimi.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Francuz wyprostował się w siodle i przechylił lekko głowę, nie spuszczając z Brunona wzroku. Ów prosty gest, niemalże niezauważalny dla kogoś postronnego, krył w sobie bezbrzeżną wprost wzgardę i niechęć. Bruno przytrzymał przez moment jego wzrok z uporem człowieka, który ma ochotę poprzerzucać w dłoniach rozżarzony węgielek, a potem się odwrócił. Uśmiechnął się lekko, choć po jego plecach znów, nie wiedzieć dlaczego, przeszedł dreszcz.
– Pater noster, qui es in cælis – zaintonował ochrypłym głosem brat Amalryk de Filesti, wyznaczony na dowódcę ich grupy.
– Sanctificetur nomen tuum* – podjęła reszta braci, w ich liczbie Bruno, choć ten mówił cicho, mechanicznie, bez zaangażowania.
Przecież coś miało się wydarzyć.
Trakt wił się wśród rozgrzanych winnic i gajów oliwnych, aż oczom rycerzy ukazały się niskie chaty wioski zwanej Bisqallin, pomiędzy którymi wyrastała bryła kościoła Świętej Katarzyny. Wśród braci zaszemrały niewyraźne rozmowy, konie znów zaczęły prychać z ożywieniem, jakby już wyczuwały rychły postój. Brat Amalryk również zaprzestał odmawiania modlitwy i wpatrywał się w niewysoką wieżyczkę z dzwonem, gdzie ciemniała sylwetka obserwującego morze wartownika.
Postać była spokojna, nieruchoma. Bruno jechał na tyle blisko czoła kompanii, że widział ulgę, jaka przemknęła przez spoconą twarz Amalryka.
Nie masz ochoty na żadną świętą wojnę, prawda? – pomyślał nie bez złośliwości. Przyznaj się, że przez całą drogę modliłeś się tak naprawdę o to, by de Homedes miał rację. By jedynymi Turkami na Malcie okazali się niewolnicy na naszych galerach.
Złośliwość jednakże, choć szczera, po chwili wydała mu się nieuzasadniona. Wszak on sam nie miał ochoty na świętą wojnę. Zwłaszcza tego dnia.
Amalryk de Filesti znów podjął modlitwę, tym razem mocniejszym głosem, jakby bliskość świątyni zachęciła go do ambitniejszych starań. Nim odmówił ją po raz drugi, pierwsze konie zatrzymywały się już w cieniu rzucanym przez ściany kościoła. Brat de Filesti dostrzegł spieszącego ku nim ożywionego, załamującego ręce proboszcza i zsiadł z konia. W jego ruchach na nowo pojawiły się powaga i dostojeństwo, jakby samą swoją obecnością zsyłał na okolicę ochronę przed każdym zagrożeniem. Wśród rycerzy zaś znów dało się słyszeć ciche rozmowy, a zaciekawione, skrzące spojrzenia obracały się ku morzu, wciąż pustemu i niewinnemu.
Bruno zerknął na Amalryka i uśmiechnął się ledwie zauważalnie. Wiedział dobrze, że należy on do stronników de Homedesa i w rychły atak turecki nie wierzy. Przeczuwał też, że brat zrobiłby wiele, by móc zakląć rzeczywistość, że niechętnie ruszy w dalszą drogę, w obawie by ostrzeżenia rybaków nie okazały się prawdą.
– Pilnuj koni – nakazał Erhanowi. – Ja zaś… Ech, nieważne.
Jak zwykle nie miał ochoty dołączać do innych braci, rozprawiających coraz głośniej i śmielej. Nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, pchnął drewniane wrota i wkroczył do świątyni.
Panował tu chłodny półmrok, przesycony zapachem kurzu i gorącego wosku. W strużkach światła, padających przez wąskie okna, widział fragmenty obrazów, złocenia wokół ołtarza oraz rzędy dumnych, prostych świec. Jakiś nowicjusz, zajęty ich zapalaniem, drgnął na widok rycerza, dwaj inni, skryci w cieniach, zaczęli pospiesznie szeptać.
Bruno uklęknął powoli, wykonał znak krzyża i uniósł głowę. Przechylił ją lekko, podobnie jak Philippe przed chwilą, i odnalazł wzrokiem statuę cierpiącego Chrystusa.
Ten, przykuty do krzyża, irytująco patrzył gdzieś w bok. Jak zwykle.
Musiałbym stanąć w kącie, byś na mnie spojrzał, pomyślał Bruno. A najlepiej by było, gdybym się położył. Tak, wtedy wszystko byłoby jak należy.
Odetchnął parokrotnie. Lubił wnętrza kościołów i kaplic, bo te studziły jego rozhukane myśli i pozwalały mu wtopić się w bezpieczny, cichy półmrok, a powtarzane chórem słowa modlitw pomagały się uspokoić. Tym razem jednak nie było mu to dane. Czuł się tu równie daleki od spokoju jak na zewnątrz. Myśli skakały mu w głowie, porozrywane i niespójne, a wzrok bezwiednie wodził za promykami rozpalanych świec.
Coraz wyższymi.
Bruno zamrugał, ale promyki rosły i potężniały, a gdy ze wszystkich sił zacisnął powieki, płomienie buchnęły z ogromną siłą i przesłoniły cały świat. Wśród huku ognia rozległ się kobiecy głos, ten sam, który słyszał w nocy, przepełniony bólem, ale także innymi uczuciami, niepokojącymi, trudnymi do nazwania.
Nie rozumiał słów, zbyt odległych i niewyraźnych, choć miał wrażenie, że kobieta krzyczy w nieznanej mu mowie. Jak we śnie, nie widział też jej twarzy, rozmytej w gorącym powietrzu. Owładnięty nagłym przypływem gniewu, zacisnął pięści. Chciał otworzyć usta i zawołać do nieznajomej, by przybliżyła się lub krzyknęła głośniej, choć…
Choć wiedział, że nie powinien. Że tej kobiecie należy się szacunek.
– Panie – szepnął ktoś obok niego.
Płomienie znikły, głos umilkł. Bruno otworzył oczy, zamrugał i potrząsnął głową, oszołomiony nagłą ciszą. Minęła chwila, zanim uzmysłowił sobie, że tuż obok niego klęczy młody nowicjusz o wytrzeszczonych ciemnych oczach. Jego dłonie, niemalże niknące w wielkich rękawach habitu, zauważalnie drżały.
– Panie – wyszeptał nowicjusz. – Czy to prawda? Że Turcy się pojawili? Że…
Przez umysł Brunona przemknęły dziesiątki odpowiedzi, w tym również takie, które ukoiłyby lęk w duszy chłopaka, na pierwszy rzut oka niespełna piętnastoletniego, ale jak zwykle wybrał najgorszą z możliwych.
– Że pożerają ludzi żywcem? – dokończył za niego i rozejrzał się dookoła, jakby się obawiał, że ktoś ich podsłuchuje. Kątem oka zauważył, że wrota rozchyliły się i do kościoła weszła wyprostowana postać. – Nie wiem, bracie, ale na jednej z naszych galer znaleziono ogryzione do czysta szkielety. – Pokiwał głową, jakby przytakiwał sam sobie.
Nowicjusz otworzył oczy jeszcze szerzej i odsunął się lekko od joannity. Tymczasem nowo przybyły zbliżał się powoli i niespiesznie, akcentując każdy krok brzękiem zbroi.
– Módlmy się, by byli to Turcy, bo tych znamy i z nimi walczyć umiemy – ciągnął szeptem Bruno. – Co, jeśli to algierskie demony? Saharyjskie dżiny?
Chłopak oblizał wargi i z największym trudem przełknął ślinę. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale nagle zerknął za plecy Brunona, skinął rycerzowi głową na pożegnanie i czmychnął z wprawą kogoś, kto przez całe życie manewruje wśród urodzonych lepiej od siebie.
Bruno się wyprostował. Wrażenie, że nadciąga coś niedobrego, nasiliło się i zakotłowało niczym morskie fale, grożące przedarciem się przez falochron.
Brzęknął pancerz klękającego rycerza. Zgrzytnął naramiennik, gdy ten uniósł dłoń, by wykonać znak krzyża.
– Gdyby przyszło nam potykać się z dżinami czy demonami – odezwał się Philippe de l’Isle-Phellet – pomógłbyś nam chyba w negocjacjach, co, Calazzo? Przecież z nas wszystkich dogadałbyś się z takim paskudztwem najswobodniej, a to, że schowałeś się właśnie w kościele, jakoś cię nie wybiela.
Mówił po francusku, choć doskonale władał włoskim, językiem, który Bruno uważał za ojczysty. W założeniu miał to być kąśliwy prztyczek, ale serce Calazza nawet nie zabiło mocniej.
– Chciałem się schronić przed smrodem twojej szkapy – odparł. – Dopiero gdy tu wszedłeś, zrozumiałem, że to koń prześmierdnął tobą, a nie na odwrót.
Nie musiał patrzeć na twarz Francuza, by wiedzieć, że na jego policzkach pojawiły się czerwone plamy. Słyszał jego przyspieszony oddech, jak wielokrotnie wcześniej.
– Doigrasz się, wiedźmi synu – wysyczał Philippe. – Doigrasz…
– Już to słyszałem. Czego ode mnie chcesz? Wybacz, że skracam wymianę uprzejmości, ale naprawdę cuchniesz i wolałbym…
– Doigrasz się jeszcze dziś – parsknął wściekle de l’Isle-Phellet i podniósł się gwałtownie. – A właściwie to za moment. Nieopodal są ruiny starej rzymskiej willi. Będę tam na ciebie czekał.
– Pojedynek? – Bruno uniósł brwi. – Bracie Philippie, toż to grzech! I wykroczenie wobec naszej reguły!
– A od kiedy grzechem jest zatłuc szczura, który zakradł się do spiżarni? – prychnął Francuz. Skierował się w stronę wyjścia, ale zatrzymał się po kilku krokach. – I lepiej się nie spóźnij, bo po raz ostatni traktuję cię jak równego sobie, wiedźmi synu. Jeśli się nie stawisz, zatłukę cię łopatą we śnie.
Calazzo odprowadził Philippe’a wzrokiem. Serce nadal biło mu spokojnym rytmem.
Nie, pomyślał, gdy przypomniał sobie o prześladującym go uczuciu. Nie chodzi również o to.
Słońce minęło już zenit i nieznacznie rozciągało cień Brunona na zakurzonej podłodze, ułożonej z romboidalnych płytek. Rycerz zrobił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się przy resztkach prasy do wyciskania oleju z oliwek, przykrytej pyłem przez tysiące maltańskich wiatrów. Westchnął.
– Nie, Erhan – powiedział spokojnym głosem. – Naprawdę nie trzeba.
Jego ogromny przyboczny nieraz zadziwiał go tym, jak bezszelestnie potrafił się przemieszczać. Teraz, gdy wyrósł za jego plecami, zaskoczył go również swoją intuicją.
– Pójdę – burknął Erhan głucho, wyłoniwszy się spomiędzy masywnych, skruszonych kolumn. Jego wielka, włochata dłoń zacisnęła się na rękojeści miecza.
– Pójść możesz – wycedził Bruno. – Ale ani się waż mi w czymkolwiek przeszkadzać. Ten Francuz od dawna za mną łazi i… – Uśmiechnął się dziwnie, nieprzyjemnie. – Sam wiesz – dodał.
– Nie jeden – wychrypiał Erhan z trudem, jakby wypowiedzenie tych dwóch prostych słów stanowiło dla niego wysiłek fizyczny. Zmrużył oczy, oślepiony blaskiem słońca, co pomimo szat brata służebnego w przedziwny sposób uwydatniło jego tureckie pochodzenie.
– Tak, wiem, że Philippe de l’Isle-Phellet nie będzie sam – oznajmił Bruno. – Ale wierz mi, tym lepiej dla niego.
Niespiesznym krokiem pokonał przejście w wypłowiałym od słońca, kruszącym się murze i zbiegł po kilku stopniach. Luźne kamyki zachrzęściły pod jego podeszwami, wygrzewające się w słońcu jaszczurki smyrgnęły na boki. Wszedł do atrium, obwiedzionego resztkami kolumn. Grudka piaskowca, którą bezwiednie kopnął, potoczyła się po posadzce i znieruchomiała tuż obok buta Philippe’a de l’Isle-Phelleta.
Francuz stał z obnażonym mieczem. Za jego plecami znajdowało się jeszcze dwóch innych młodych rycerzy languy Francji oraz jakiś Owernijczyk. Cała trójka przybrała nonszalanckie pozy, w kącikach ust Philippe’a czaił się wzgardliwy uśmiech.
– Widzę, że bez swojego Saracena nie zrobisz nawet kroku – prychnął.
– Sam przylazł. – Bruno wzruszył ramionami. – Nie mógł się oprzeć i trudno mu się dziwić. Któż nie lubi patrzeć na to, jak Francuz obrywa w dupę?
Philippe wycelował klingą w serce Brunona. Błysnęło słońce, odbite od stali.
– Ja mam inny plan, wiedźmi synu.
– Nie w dupę? – zmartwił się Bruno.
Owernijczyk parsknął śmiechem. Ramię trzymające miecz drgnęło, twarz de l’Isle-Phelleta pociemniała z gniewu.
– Spryskałem tę ziemię święconą wodą – wycedził z tryumfem. – Twoje czarcie sztuczki w niczym ci dziś nie pomogą!
– Jeśli chcesz, możemy się też zamienić miejscami – zaproponował Bruno. – Bo tam, gdzie stoisz, słońce świeci ci prosto w oczy. Mogę również odwrócić się plecami, by ci ułatwić sprawę.
Philippe warknął głucho i zrobił krok naprzód, ale wtedy któryś z jego towarzyszy, wpatrujący się w Brunona z niepokojem, złapał go za naramiennik i szepnął mu coś do ucha. De l’Isle-Phellet westchnął chrapliwie i skinął głową. Jego usta zaczęły się miarowo poruszać.
Modli się, pomyślał Bruno. Dobrze, a więc ostatnim razem czegoś się jednak nauczył. Wie, że tylko boska interwencja uchroni go od kolejnego łomotu.
Patrzył na Francuza z lekko przechyloną głową, a w jego oczach błyszczało zaciekawienie. Nie darzył go nienawiścią, wręcz przeciwnie, czuł nawet odrobinę podziwu za to, że brat Philippe był w stanie głośno powiedzieć to, o czym inni tylko szeptali. Że nie przestawał mówić, gdy inni milkli i odwracali wzrok.
Wiedźmi syn.
Bruno pokręcił głową z ledwie zauważalną dezaprobatą.
– Kiedy ci się to znudzi? – powiedział cicho.
Philippe de l’Isle-Phellet uniósł lekko głowę i otworzył oczy.
– Co? – warknął.
– Ta zabawa. Obrzucanie mnie dziwacznymi spojrzeniami – mówił Bruno. – Wzgardliwe półuśmieszki. Rozprowadzanie idiotycznych plotek. Kiedy dasz sobie spokój z tą dziecinadą, co?
– A dlaczego miałbym to zrobić? – Francuz przymknął nieznacznie powieki. – Mało mamy dowodów na to, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz, Calazzo? Nasz wielki mistrz w swej mądrości zajęty jest innymi sprawami. Gdyby nie to, zapewne już przeprowadziłby dochodzenie, które ujawniłoby nam wszystkim…
– Że jestem synem wiedźmy? – Bruno zmarszczył brwi z udawanym namysłem.
– Że jesteś plamą w szeregach naszego zakonu! – wypalił Francuz. Drobinki śliny padły na jego krótko przyciętą brodę. – Że…
– Oplułeś się.
Philippe urwał, zaskoczony, i odruchowo zaczął unosić dłoń, jakby chciał się obetrzeć, na co Bruno parsknął śmiechem. Na policzki francuskiego rycerza ponownie wstąpiły plamy wściekłości. Spokój, który tak bardzo usiłował zachować, znów go opuszczał.
– I nie odpowiedziałeś mi na pytanie – ciągnął Calazzo. – Kiedy masz zamiar sobie odpuścić?
– Kiedy? – wycharczał Philippe i zrobił krok ku niemu. – Wtedy, gdy cię ostatecznie upokorzę, synu wiedźmy i parchatego mameluka!
– Moimi rodzicami pyska sobie nie wycieraj – warknął Bruno. W jego głosie pojawiła się ostrzegawcza nuta, której zapalczywy Francuz chyba nie usłyszał, bo zrobił kolejny krok.
– Zabronisz mi? – spytał niemalże piskliwym głosem. – A może wstydzisz się, bękarcie? Przybłędo?
Powietrze stało się nieprzyjemnie lepkie. Po plecach Brunona spłynął dreszcz.
Spoważniał.
– Wetknę twój wiedźmi pysk w pył! – syczał Philippe de l’Isle-Phellet. – Będziesz lizał mi buty, aż…
– Znowu się oplułeś.
Atak Francuza był tak szybki i piorunujący, że Bruno natychmiast pożałował nonszalancji, która nakazała mu nie dobywać broni. Wychylił się w bok, a miecz przeciwnika przemknął o włos od jego ramienia. Lekko się schylił, a ostrze przeleciało nad jego głową. Odskoczył o krok i wyciągnął własną broń.
Dreszcze wędrowały mu po plecach, jeden za drugim.
Coś się działo. Coś niedobrego.
Spojrzał na obracającego się ku niemu Francuza, na jego zaczerwienioną twarz i wybałuszone, nieledwie komiczne oczy.
Nie, zadecydował. To nie o ciebie tu chodzi.
Philippe uniósł miecz i runął do kolejnego ataku.
Był szybki, naprawdę szybki. Bruno potykał się z nim parokrotnie i zawsze fascynowało go, z jaką furią nacierał de l’Isle-Phellet. Czuł, że z czasem by mu uległ, ale przeciwnik słabo panował nad emocjami, a wówczas popełniał błędy.
Ponadto Bruno mógł liczyć na jeszcze jedną, przedziwną właściwość.
Tę samą, która była przyczyną wszelkich jego problemów.
Jednakże nie myślał o niej teraz. Skupiony i poważny, sparował kolejne uderzenie Francuza i prześlizgnął się pod jego ostrzem.
– Nie wiesz, kiedy sobie odpuścić, prawda? – syknął mu nad uchem i odruchowo uskoczył w tył przed świetlistym kręgiem, zakreślonym przez miecz francuskiego szermierza. – Podpowiem ci – warknął już z innego rogu atrium.
Odskoczył, a miecz przeciwnika wyrąbał długą rysę w szczątkach antycznej kolumny. Zatańczył, gdy Francuz zamarkował uderzenie w lewe udo, z trudem odbił cios mierzący w ramię, potknął się o coś, zatoczył, ale odzyskał równowagę w porę, by odtrącić kolejne uderzenie.
I następne. Cofał się, krok za krokiem, osłaniając przed nawałą srebrzystych ciosów. Po jego skroni wędrowała samotna, drażniąca kropla potu.
Odbił kolejne uderzenie, a po nim dwa szybkie pchnięcia. Znów zakręcił się w poszukiwaniu lepszej pozycji, a świat zawirował. Lazurowa tafla morza, złota kula słońca, kolumna, twarze popleczników Philippe’a, znów kolumna, nieruchome oblicze Erhana, cienie.
I znów czerwona twarz nacierającego Francuza.
Świadomość, że dzieje się coś bardzo niedobrego, nadal wgryzała się Brunonowi w skronie. Nagle przeszedł do kontrataku. Uderzył mocno, bardzo mocno, w głownię tuż nad jelcem. Mniej doświadczonemu szermierzowi wytrąciłby zapewne oręż z dłoni, ale de l’Isle-Phellet nie dość, że nie upuścił miecza, to jeszcze zdołał wykonać piruet w przeciwnym kierunku, osłabiając w ten sposób siłę uderzenia.
Poderwał ostrze i odwrócił się ku Brunonowi, lecz wtedy pomylił kroki, zatoczył się i runął na twarz.
– Na przykład dzisiaj – zaproponował zdyszany nieco Bruno. – Bo się o własne nogi przewracasz.
Francuz, który przy upadku nałykał się pyłu, uniósł ku niemu załzawione oczy i się rozkaszlał.
– Przykro mi z powodu wody święconej – dodał Bruno. – Sam nie wiem, czemu nie podziałała.
Wymierzony w bok Philippe’a kopniak niemalże oderwał go od ziemi.
– Może, cholera, zdążyła wyschnąć? – stwierdził Bruno z udawaną zadumą i kopnął przeciwnika ponownie, tym razem w udo. Philippe przetoczył się i zatrzymał na kruszącym się obramowaniu zbiornika na wodę. – A może manierki pomyliłeś?
Bruno powoli podniósł wzrok i uwięził nim trójkę towarzyszy francuskiego rycerza, wpatrujących się w niego z oszołomieniem.
– Nie lubię, jak ktoś mnie od wiedźmich synów wyzywa – oznajmił. – Niczego tak nie znoszę jak tego.
Philippe wyjęczał coś. Bruno cofnął się o krok i spojrzał na niego z udawanym współczuciem.
– Wybacz, nie słuchałem. Mógłbyś powtórzyć?
Zamierzył się do kolejnego kopnięcia, ale zamarł, ostrzeżony osobliwą wibracją w rozgrzanym powietrzu. Dreszcze przyspieszyły i stały się naprawdę nieprzyjemne, a wtedy padł na niego nowy cień. Bruno obrócił gwałtownie głowę i ujrzał Erhana – stał na osypujących się schodkach, po których mieszkańcy willi ongiś schodzili na ulicę, i wpatrywał się w dal.
W morze za cyplem na południowym wschodzie.
Bruno bardziej wyczuł, niż usłyszał, jak jego przyboczny i towarzysz odwraca ku niemu głowę. W ciemnych, okolonych siatką zmarszczek oczach wyczytał niepokój.
Pokiwał głową.
– Wstawaj, Philippe – powiedział. – Pora, byś się na coś naprawdę przydał.
Spojrzał też na towarzyszy powalonego Francuza.
– Turcy na wyspie – dodał ze spokojem, który zdziwił nawet jego samego.
Nie, szepnął do siebie w myślach. Nadal nie o to chodzi.
Wybiegli z ruin rzymskiej willi. Przez pierwsze dwa, trzy uderzenia serca Bruno Calazzo miał wrażenie, że ziemia w oddali popękała, a każda szczelina wypluła z siebie rzesze tureckich korsarzy. Wrażenie było tym bardziej nierealne, że tłumy kroczących wrogów, miast wrzeszczeć, dąć w piszczałki i walić w kotły, zachowywały niezwykłą, upiorną wprost ciszę.
Dopiero po chwili jego mózg, oszołomiony nieoczekiwanym widokiem, zaczął rejestrować pierwsze fakty.
Nadciągają od strony Marsa Scirocco, najdalej na południe wysuniętego krańca wyspy. Jak im się udało tak niespostrzeżenie wylądować?
Strażnik na szczycie kościoła Świętej Katarzyny darł się wniebogłosy i bił w dzwon, jakby entuzjazmem próbował nadrobić opieszałość. Gdzieś skrzykiwali się rycerze.
Bruno wytężył wzrok. Chaty rybackie na przylądku już buchały dymem, a w rozgrzanym od słońca i ognia powietrzu drżały cielska kotwiczących przy brzegu tureckich galer i galeot. Bruno widział przerażonych tubylców, siekanych batami i zaganianych do niewoli. Wiatr przynosił ich słabe krzyki.
Tam nie ma umocnień, pomyślał. Nie ma garnizonów. Nie było komu stawić im czoła…
Oddziały Turków już przedzierały się ku nim, bliższe z każdym uderzeniem serca Brunona. Słońce odbijało się w ostrzach wznoszonych ku niebu bułatów, w klejnotach wszytych w turbany oraz w drogocennych pierścieniach. Widział już ich brodate twarze, tatuaże na czołach, a nawet szydercze uśmiechy.
Czemu są tak cicho? Przecież to korsarze, szakale morza, zawsze rozwrzeszczani… Kto im narzucił swą wolę?
I wtedy, niczym stado barwnych ptaków spłoszonych przez niewidocznego do tej pory drapieżnika, hordy korsarzy poderwały się do biegu. Z tym wyjątkiem, że to oni byli drapieżnikami.
– Brat Amalryk! – rzucił Bruno, przytomniejąc. – Szybko!
Od kościoła Świętej Katarzyny dzieliło ich zaledwie kilkaset kroków, ale biegnący w jego stronę młody rycerz miał wrażenie, że brnie w smole, a świątynia znalazła się na innym kontynencie. W tejże chwili nadciągający korsarze, jakby sami nie mogli już wytrzymać napięcia, eksplodowali istną kakofonią dźwięków, zagłuszając bicie samotnego dzwonu. Pod rozżarzone niebo buchnęły ich chrapliwe wrzaski, wzmocnione jękiem piszczałek i trąb oraz palbą z muszkietów. Przez ogłuszający, miażdżący hałas próbował się przebić wibrujący śpiew imama.
– Szybko! – krzyczał Bruno, pędząc przed siebie. Z tyłu czuł kojącą obecność olbrzymiego Erhana, a dalej biegli trzej Francuzi i Owernijczyk. – Boże litościwy…
Nie o to chodzi, szeptał mu umysł. Nie to ci przeszkadza. Nie tego się obawiasz.
Jednakże Bruno nie dopuszczał już do siebie spójnych myśli. Jego ruchami kierowały tylko strach, instynkt oraz wpojone poczucie obowiązku. Nie przestając biec, wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w kościół oraz brata Amalryka, który wybiegł zza świątyni, zamarł przerażony, a potem potrząsnął głową, nie potrafiąc zdobyć się na rzucenie rozkazu. Widział uciekającego w panice księdza, który wywrócił się, wzbijając chmury pyłu, widział umykających nowicjuszy, którzy nawet nie spojrzeli za siebie, ujrzał wreszcie swych braci, którzy nie czekając na rozkazy, wskakiwali na konie, obracali się ku wrogom i dobywali mieczy.
Sercem Brunona na chwilę krótką jak myśl targnęła duma. Na każdego rycerza przypadało dziesięciu wrogów, może więcej, ale żaden nawet się nie zawahał.
Erhan trącił go w naramiennik. Bruno odwrócił głowę i nagle zrozumiał, że do brata Amalryka już nie dobiegnie.
Pierwsi korsarze z niezauważonej dotąd grupy przesadzali właśnie kamienny płotek ciągnący się wzdłuż drogi i rzucali się do ataku. Ich twarze wykrzywiała nienawiść, której Bruno nawet nie próbował pojąć.
Odkąd upadło Królestwo Jerozolimskie, zakon Świętego Jana przeniósł wojnę ze światem islamu na wody Morza Śródziemnego. Bez względu na to, gdzie znajdowała się siedziba zakonu – na Cyprze, Rodos czy Malcie – rycerze spod znaku czerwonego krzyża tępili muzułmańską żeglugę z zapałem przekraczającym nawet ogień świętej wojny. Ścigali muzułmańskie jednostki, łupili je, topili, więzili ich załogi, palili porty, plądrowali magazyny. Wśród wyznawców Allacha, którzy związali swe życie z morzem, nie było nikogo, kto nie straciłby kogoś bliskiego na rzecz joannitów bądź przynajmniej nie słyszał z pierwszej ręki przerażających opowieści o ich straszliwych czynach.
Teraz, doprowadzeni wolą swego niezwykłego przywódcy, wylądowali na maltańskiej ziemi, w samym mateczniku śmiertelnego wroga. Nic dziwnego, że ich wściekłość, żądza krwi oraz euforia nie miały sobie równych.
Bruno wykrzywił wargi w wilczym uśmiechu. Przychodziło mu walczyć przeciwko ogromnej przewadze, ale wroga furia była jego największym sojusznikiem.
Najbliższy z napastników, pędzący na Brunona z dzikim wrzaskiem, wzniósł trzymany oburącz bułat. Rycerz doskoczył doń, umknął spod opadającego ostrza pirata i oszczędnym ciosem rozciął mu czarną, naoliwioną brodę wraz z gardłem. Przyjął inny cios na miecz, odrzucił go najprostszym z możliwych zwodem i pchnął zaskoczonego korsarza barkiem na innego, który zawirował włócznią nad głową. Obaj runęli na ziemię, splątani, a Bruno skoczył na trzeciego, który postanowił ich obiec. Ułamek sekundy zawahania kosztował napastnika życie, gdy młody szpitalnik brutalnym rzeźnickim ciosem rozrąbał mu twarz.
Tumult czyniony przez wroga okrasił wrzaski pierwszych rannych i konających. Miecz Brunona zaświstał, gdy rycerz, wyszczerzywszy zęby, rzucił się ku kolejnym nacierającym.
Choćby to powinno dać im do myślenia – wszak nieczęsto się zdarza, by samotny mężczyzna rzucał się na kilkunastu świetnie uzbrojonych przeciwników, nawet w słynącym z niebywałej waleczności zakonie szpitalników. Żądza krwi i przeświadczenie o własnej przewadze oddaliły jednak od nich wszelkie podejrzenia i korsarze, owiani złą sławą bravi d’Alghieri, rzucili się na Brunona ze wszystkich stron.
Bruno zawirował, odbijając ciosy zadawane zbyt szybko, by móc nadążyć za nimi wzrokiem. Zdawać by się mogło, że w takiej zawierusze ostrzy nie znajdzie już miejsca, by samemu zadać cios, że nie wyjdzie z tej matni mimo swej szaleńczej odwagi.
Znalazł ułamek sekundy, by unieść wargę w szyderczym uśmiechu.
Powietrze na moment zgęstniało, zupełnie jak przed chwilą w ruinach rzymskiej willi.
A potem korsarze zaczęli ginąć.
Któryś z nich potknął się, gdy spory kamień utknął mu między palcami stopy a podeszwą sandała. Zdołał się poderwać, ale w tej samej chwili zahaczył go obracający się miecz. Ostrze zatoczyło krąg i rozrąbało brzuch innego, który pchnął włócznią, lecz chybił, oślepiony pyłem. Jeszcze inny zamierzył się toporem, ale miast zdjąć głowę Brunona, rąbnął w przedramię kamrata wznoszącego do strzału muszkiet.
Bruno zaś, uśmiechnięty coraz szerzej, tańczył po zakrwawionym, pylistym szlaku, ciął, rąbał i odbijał nieskładne wrogie ciosy.
Zdołał posłać na kolana kolejnego korsarza, choć okupił to długim, piekącym draśnięciem w miejscu, gdzie wrogie ostrze wgryzło się w szparę pancerza. Kątem oka ujrzał Erhana, który najpierw wyszarpnął dwa kindżały i celnie cisnął nimi w pierś składającego się do strzału z muszkietu korsarza, a potem runął między napastników. Jednego wyrzucił w powietrze ciosem dwuręcznego miecza w pierś, a kolejnego zgiął wpół rąbnięciem głowicą. Więcej Bruno dostrzec nie zdołał, bo któryś z bravi z rozmachem chlasnął go po napierśniku. Zgrzytnęła stal, ale korsarz potknął się i zachwiał. Bruno złapał go za rękaw, pchnął na pylisty trakt i przybił do niego sztychem miecza.
Potem poderwał głowę i wyszczerzył zęby. Korsarze zaczęli się cofać.
I wtedy po plecach Brunona przeszedł dreszcz, silniejszy niż dotychczas.
Teraz, uświadomił sobie z lodowatym spokojem. Teraz wydarzy się to, na co się zanosi od rana. Coś niedobrego…
Huknął wystrzał, gdzieś przerażająco blisko. Bruno odwrócił się odruchowo.
Erhan wypuścił miecz i złapał się obiema dłońmi za gardło. Między jego palcami pociekły strumyki ciemnej, niemalże czarnej krwi. Na oczach oszołomionego Brunona zatoczył się i runął. Słabnąca dłoń, jeszcze przed chwilą zaciśnięta na przebitym kulą gardle, opadła bezsilnie w kałużę gęstej od pyłu krwi.
Nie, pomyślał Bruno. Erhan. To niemożliwe. Absolu…
Instynkt rozpędził oszołomienie i kazał mu się odwrócić. Bruno znów zawirował, siejąc naokoło kroplami krwi ściekającymi z miecza.
Strojnie odziany korsarz stał na murku z dymiącym muszkietem w dłoni. Jego bladoniebieskie oczy, nieco wyłupiaste, oddalone od siebie jak u rekina, przewiercały Brunona z pełnym zdziwieniem. Wzrokiem zarezerwowanym dla dawno niewidzianych znajomych.
Bruno Calazzo jednak, zamiast poczuć zaskoczenie, odnalazł w sobie jedynie bezbrzeżną furię, która narastała niczym rodząca się burza piaskowa.
Zabiłeś Erhana, rozbrzmiał lodowaty głos w pustej, czarnej jaźni Brunona. Zabiłeś…
Korsarz, jakby usłyszał jego słowa, uniósł nieco brwi, a potem przeniósł wzrok na kogoś za plecami młodego rycerza. Skinął głową.
Huk. Ból. Ciemniejący świat.
Ostatnim, co usłyszał, była odległa, jękliwa pieśń dzwonów Mdiny oraz Wielkiego Portu.
------------------------------------------------------------------------
* Pater noster, qui… (łac.) – Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje (przyp. red.).