- W empik go
Maleńka Dorrit - ebook
Maleńka Dorrit - ebook
Akcja powieści rozpoczyna się w londyńskim więzieniu dla dłużników Marshalsea, gdzie osadzony jest bankrut William Dorrit (nazywany Ojcem Marshalsea), który utracił wszystkie oszczędności ulokowane we własnej spółce. W więzieniu dorastały również jego dzieci: Fanny, Amy (nazywana Małą Dorrit) i Edward. Rodzeństwo mieszka w Marshalsea wraz z ojcem, nie jest jednak uwięzione i może swobodnie opuszczać mury więzienia. Dorrit pracuje jako szwaczka, pomagając tym samym całej rodzinie. Przyjaźni się z Nandym (starym człowiekiem, który zamieszkuje przytułek do czasu, aż jego zięć, rzemieślnik Plornish, nie znajdzie pracy) i jego rodziną. Zostaje również zatrudniona jako szwaczka przez chciwą wdowę, panią Clennam. Niebawem zakochuje się w jej synu, Arturze. Artur odkrywa wkrótce, że William Dorrit jest nieświadomym spadkobiercą ogromnej fortuny, dzięki której mógłby wykupić się z więzienia. A co było dalej dowiemy się po przeczytaniu książki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-952-2 |
Rozmiar pliku: | 570 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
sławny powieściopisarz angielski, urodził się w r. 1812, umarł w 1870 r. Ojciec, skromny urzędnik marynarki, nie mógł wystarczyć na utrzymanie rodziny i nawet czas jakiś za długi siedział w więzieniu. Odwiedzał je wtedy, poznał dobrze życie więźniów i opisał później w „Maleńkiej Dorrit”. Do szkoły oddano Karola dopiero w dwunastym roku życia. Pracował przez pewien czas u adwokata, lecz wkońcu rzucił swoje zajęcie i został dziennikarzem i powieściopisarzem, z humorem malując w swych licznych powieściach wady ludzkie. Potępia egoistów, pyszałków, obłudników — lubi świat zapomnianych, ubogich i słabych. W każdej prawie powieści znajduje się jakaś cząstka jego życia, jakieś wspomnienie, najwięcej w „Dawidzie Copperfield”.CZĘŚĆ I. W NĘDZY.
ROZDZIAŁ I: POWRÓT DO DOMU.
Mglisty, pochmurny wieczór jesiennej niedzieli w Londynie. Dzwony w kościołach biją bezustanku, na ulicach cisza i pustka świąteczna; zmrok posępny obejmuje panowanie.
W oknie kawiarni przy jednej ze starych ulic Londynu siedział Artur Clennam i patrzył w zamyśleniu na milczące domy, szare niebo i błoto na środku ulicy. Na jego twarzy malowało się zmęczenie i smutek. Nie wyglądał na człowieka, który wita rodzinne miasto po kilkunastu latach niewidzenia.
A jednakże tak było. Jako dwudziestoletni młodzieniec opuścił Anglję, aby połączyć się z ojcem, który reprezentował dom handlowy w Chinach, i dopiero po śmierci ojca udał się w drogę powrotną, a parę godzin temu wysiadł z dyliżansu, kursującego między Londynem i Duwrem.
Był to zatem mężczyzna już blisko czterdziestoletni, wysoki, dosyć szczupły, o twarzy bladej i spokojnej, łagodnych czach i smutnem spojrzeniu.
Siedząc teraz w kawiarni i słuchając dzwonów, pomimo roli przeniósł się w lata dzieciństwa i przeżywał wspomnienia wielu takich niedziel, dżdżystych, posępnych, chłodnych, w starym i ponurym domu, dokąd — zdawało się — nigdy nie przenikał najmniejszy promyk słońca i gdzie nikt nie słyszał serdecznego słowa.
— Proszę pana — odezwał się usługujący — czy pan zostanie na noc? Możemy zaraz przygotować pokój.
— Dobrze — odpowiedział Artur machinalnie.
— Chłopiec! — zawołał służący — zabierz walizkę pana do pokoju Nr. 7.
Artur ocknął się nagle.
— Przepraszam — rzekł żywo. — Mówiłem bezmyślnie. Nie będę tu nocować, idę zaraz do domu.
Nie podnosił się jednak, widocznie nie było mu pilno.
A może był zmęczony daleką podróżą i dlatego nie miał ochoty wychodzić na ulicę, gdzie deszcz zaczął padać. Nieliczni przechodnie otwierali śpiesznie parasole lub chronili się w bramy domów. Zapalono latarnie i słabe ich światło w mgle i deszczu tworzyło jasne duże plamy.
Artur Clennam podniósł się wreszcie, zapiął surdut na wszystkie guziki, wziął kapelusz, parasol, który otworzył na progu, i skierował się w stronę kościoła świętego Pawła.
Szedł dość długo przez puste, błotniste ulice koło zamkniętych sklepów, zmierzając ku rzece. Szedł krokiem pewnym, drogą dobrze znaną, choć nieuczęszczaną od lat tylu.
Nakoniec zatrzymał się pod bardzo starym domem, otoczonym żelaznemi sztachetami. Zatrzymał się i objął go uważnie wzrokiem. O zmroku mury domu zdawały się czarne, na dziedzińcu za kratą konały dwa drzewa, murawa na trawniku była tak nędzna i żółta, że barwą nie różniła się od rdzy na kratach.
W grubych murach ciemniały wąskie i głębokie okna, które nie mogły dawać wiele światła. Dom ze starości pochylił się na jedną stronę, więc go podparto ciężkiemi belkami, pokrytemi dziś pleśnią i szarym porostem.
Artur pomimo deszczu stał na chodniku i dość długo wpatrywał się w starą ruderę. Wkońcu westchnął głęboko.
— Nic się nie zmieniło — szepnął półgłosem — ciemny, ponury i nędzny ten mój dom, jak dawniej... W oknach matki słabe, blade światło, jak zawsze, Nic, nic się nie zmieniło.
Zbliżył się wreszcie i zastukał młotkiem w drzwi, potem czekał cierpliwie.
W domu cisza głucha, następnie ciężkie kroki w ciemnej sieni, klucz obrócił się w zamku, drzwi się otworzyły i na progu ze świecą w ręku ukazał się starzec niski, krępy, pergaminowy, z szarą twarzą i błyszczącemi oczyma.
— A, pan Artur — rzekł obojętnie. — Nareszcie pan przyjechał.
Clennam wszedł do sieni i drzwi za sobą zamknął.
— Jak się miewa matka? — zapytał spokojnie, zdejmując wilgotną odzież.
— Jak zawsze. W swoim pokoju, przez piętnaście lat ostatnich nie wychodziła z niego nawet pięciu razy.
Weszli do jadalnego pokoju, który tonął w mroku, licha świeczka nie mogła rozprószyć ciemności. Stary człowiek postawił ją na stole i zapalał drugą, aby poświecić gościowi.
— Matka pana nie będzie rada, że podróżowałeś w niedzielę, panie Arturze — rzekł, potrząsając głową.
— Trudno, żebym się wrócił — odpowiedział Clennam.
— Wiem, wiem. Niech pan zaczeka, pójdę jej powiedzieć.
I z zapaloną świecą skierował się ku drzwiom.
Starzec szedł ciężkim krokiem. Był ubrany w ciemny tużurek i aksamitne spodnie. Głowę trzymał przechyloną dziwnie na bok i posuwał się także jakby jedną stroną, z drugiej strony szyi sterczały mu końce halsztuka, co sprawiało takie wrażenie, jakby urwał się z szubienicy i zostały mu na szyi końce sznura, na którym był powieszony.
Skoro zniknął za drzwiami, Artur obejrzał się wkoło. Twarz jego miała wyraz niewymownie smutny.
— Jakiż jestem słaby — szepnął drżącemi ustami — miałbym ochotę płakać. I dlaczego? Czyż nie przywykłem? Czyż mogłem się spodziewać innego przyjęcia? A jednak... tyle lat...
Wyjął chustkę i szybko otarł łzy, które wbrew woli spływały mu po twarzy. Usiłował zapanować nad wzruszeniem, wziął ze stołu świecznik z zapaloną świecą i zaczął się glądać po pokoju. Wszystko, jak było przedtem: stare sprzęty, na ścianach zczerniałe obrazy z Pisma Świętego, stary zegar, jak dawniej, uśmiechał się złośliwie, wskazując mu, że spóźni się do szkoły.
Stary człowiek ze świecą znowu stanął we drzwiach.
— Poświecę panu — odezwał się sucho i zaczął wstępować na schody.
Pokój matki Artura był długi i ciemny, podłoga pochyliła się jakoś ukośnie i kominek, na którym płonął mały ogień — płonął od lat piętnastu — kominek ten wpadł jakby w rodzaj zagłębienia. Tuż przy nim stała ciemna i długa kanapa, cokolwiek podobna do trumny i założona twardemi poduszkami. Na niej stara kobieta w czarnym czepcu wdowy, oparta o poręcz, siedziała prosto i sztywno.
Była to pani Clennam.
Artur zbliżył się do niej z pewną nieśmiałością, lekko, prawie w powietrzu dotknął ustami bandaża, który spowijał jej rękę, i na milczący znak skinieniem oczu usiadł naprzeciwko po drugiej stronie stolika.
Na twarzy starej kobiety nie malowało się żadne wzruszenie.
— Wszystko tutaj, jak było — odezwał się Artur, obejmując ciemną komnatę spojrzeniem — tylko twe czynne życie zmieniło się, matko.
— Taka wola Boża — odparła mu sucho. — Reumatyzm odjął mi nogi i nie wychodzę z pokoju. Od wielu już lat, Efri? — zwróciła się przez ramię poza siebie.
— Dwanaście lat na Boże Narodzenie się skończyło — odparł z ciemnej głębi pokoju głos drżący i stłumiony.
— To ty, Efri? — zawołał Artur z lekkim odcieniem radości, zwracając się w tę stronę.
— Jestem, panie Arturze — powtórzył ten sam głos, jakby zdradzając wzruszenie, i z ciemności wysunęła się zgarbiona postać o zalęknionej twarzy i niespokojnym wzroku. Znalazłszy się w obrębie światła, posłała Arturowi ręką pocałunek i cofnęła się znowu.
— Dzięki Bogu, mogę jednakże zajmować się interesami — przemówiła znów pani Clennam, — Jest to wielkie dobrodziejstwo i łaska Opatrzności. Ale dosyć o interesach przy świętym dniu niedzieli. Musi być okropna pogoda?
— Tak, matko.
— Śnieg pada?
— Śnieg? Przecież to wrzesień dopiero.
Stara kobieta lekko wzruszyła ramionami.
— Dla mnie niema pór roku w tym pokoju — rzekła. — Tak się podobało Bogu.
Artur objął spojrzeniem leżące na stole przedmioty: parę książek, chustkę od nosa, okulary i duży złoty zegarek w podwójnej kopercie, widocznie bardzo stary.
Oczy Artura dłużej zatrzymały się na tym przedmiocie.
— Widzę, że moja przesyłka szczęśliwie cię doszła, matko — przemówił.
— Jak widzisz.
— Ojciec troszczył się o to bardzo w ostatniej chwili. To było jego ostatnie życzenie, ostatni rozkaz. Już nie mógł prawie mówić, kiedy położył jeszcze rękę na tym zegarku i powiedział: „Matce... odeślij...”, potem chciał go otworzyć i patrzył tak wymownie, iż nie mogłem wątpić, że mu wróciła przytomność.
— Więc poprzednio był nieprzytomny? — spytała pani Clennam z nagłym błyskiem oczu.
— Tak, poprzednio — rzekł cicho Artur.
— Spełniłem jego życzenie bez zwłoki — zaczął znowu po chwili — lecz nie zdziwisz się, matko, że otworzyłem kopertę. Zdawało mi się, że mogę znaleźć tu coś ważnego. Ojciec w ostatnich chwilach chciał mi coś powiedzieć i... już nie mógł. Lecz nie było nic więcej, prócz krążka jedwabiu, na którym może sama wyhaftowałaś te parę wyrazów. Zapewne jest tam dotąd? Pani Clennam skinęła głową.
— Dość dziś o interesach — przerwała jednocześnie. — Efri, dziewiąta!
Na to krótkie wezwanie z ciemnej głębi pokoju pochylona staruszka podbiegła szybko do stolika, sprzątnęła z niego wszystkie rzeczy, wyszła i powróciła za chwilę, niosąc na tacy kilka biskwitów i kawałeczek masła, starannie i systematycznie ułożone. Jednocześnie na drugiej tacy stary człowiek z głową na bok przekrzywioną wniósł wino, cukier, cytrynę. Przy ogniu na kominku gotowała się woda. Starzec nalał jej w szklankę, dodał wina, cukru, cytryny, uważnie, jakby podług przepisanej miary, zamieszał i postawił przed matką Artura.
Pani Clennam maczała biskwity w napoju, inne Efri podawała smarowane masłem, a skoro zjadła określoną ilość, sprzątnięto obie tace; książki, chustka i okulary znalazły się na swojem miejscu.
Pani Clennam sięgnęła po nie, otworzyła książkę i głosem silnym, stanowczym i twardym odczytała ustęp z Pisma Świętego. Stary człowiek, Efri i Artur, stojąc, słuchali w milczeniu. Zamknąwszy wreszcie książkę, jeszcze przez czas jakiś wdowa nie poruszała się z miejsca, jakgdyby zatopiona w rozmyślaniu. Wkońcu podniosła głowę.
— Dobranoc, Arturze — powiedziała obojętnie. — Efri zajmie się wszystkiem, czego potrzebujesz. Ostrożnie! nie trąć mojej ręki, to boli.
Artur delikatnie dotknął owiniętej ręki.
— Dobranoc, matko — rzekł stłumionym głosem.
Panował już nad sobą i był zupełnie spokojny, ale w oczach miał taki nieskończony smutek, jakby wśród ciemnej nocy zgasła ostatnia gwiazdeczka...
Kiedy znalazł się znowu w jadalnym pokoju, Efri go zapytała, co ma podać na wieczerzę.
— Nic nie będę jadł, Efri, nie myśl o tem.
Stara kobieta szybko rzuciła okiem dokoła i na palcach przybliżyła się do niego.
— Czego pan się boi? — szepnęła mu prawie do ucha. — Przecie pan już odebrał swoją część majątku?
Blady uśmiech przemknął po ustach Artura.
— Moja dobra Efri, — rzekł miękko i łagodnie — nie boję się i rozporządzam już swoim majątkiem, bądź spokojna. Zawsze troszczysz się o mnie.
Stara potrząsnęła głową.
— Ja myślałam — zaczęła. — Tak czekałam, aż pan przyjedzie! Bo tu strasznie, okropnie! Oni robią wszystko, co im się podoba. Ona jest bardzo mądra, bardzo mądra, chytra, ale Jeremjasz gorszy. O, daleko gorszy! To dopiero obłudnik i mądrala! Żeby pan wiedział, co on z nią wyrabia! Słyszę nieraz, jak mówi do niej, i drżę cała.
— Do mojej matki?
— Tst! tst! już idzie. On się nikogo nie boi. Straszny człowiek, panie Arturze, o, straszny! To mój mąż!
Ciężkie kroki zatrzymały się za drzwiami, Jeremjasz dotknął klamki i stanął na progu. Bystre oczy zanurzył w półciemnym pokoju.
— No, stara, wieczerza dla pana Artura.
— Nie będę jadł — rzekł Artur, zwracając się ku niemu.
— W takim razie przygotuj łóżko. Czegóż stoisz, jak kołek?
Efri podreptała pośpiesznie do szafy i zaczęła wyjmować bieliznę na pościel.
— Będzie pan miał jutro przeprawę z matką, panie Arturze — odezwał się Jeremjasz. — Wycofać się z interesu, piękna sprawa!
— Narazie wycofałem się z życia dla interesu — zauważył Artur. — Czas to zmienić.
— Pańska wola, jak pan sobie postanowi. Tylko niech pan nie myśli, że będę pośredniczył między wami. Miałem tego dosyć za życia nieboszczyka pana.
— Nie prosiłem cię o to, Jeremjaszu — spokojnie zwrócił mu uwagę Artur.
— Tem lepiej. Bardzo dobrze. No, nie wzięłaś tam jeszcze wszystkiego?
— Już, już — odpowiedziała szybko Efri, podnosząc sporą paczkę, którą ułożyła obok.
Artur schylił się także, pomógł jej zabrać bieliznę, powiedział spokojnie:
— Dobranoc, Jeremjaszu, — i udał się za starą po schodach w głąb domu.
Mijali korytarze, to ciemne schody w dusznem i nieodświeżanem powietrzu, nakoniec znaleźli się na poddaszu w obszernym i niskim pokoju, który niegdyś Artur zajmował.
Zapach wilgoci, stęchlizny i kurzu unosił się w powietrzu, pokój był zastawiony staremi gratami, które nie mogły dłużej pełnić, swoich obowiązków. Efri postawiła świecę na kominku, czarnym i okopconym, jak wygasły krater, a Artur otworzył okno, wychodzące na cały las kominów, odcinających się dumnie i groźnie na ciemnem i pochmurnem niebie.
Stał przez chwilę, patrząc przed siebie, wreszcie odwrócił oczy od tego widoku, zbliżył się do Efri i usiadł przy łóżku.
— Jak to się stało — zaczął — że pobraliście się z Jeremjaszem? Nie śniło ci się o tem, kiedy wyjeżdżałem.
— Jak to się stało — powtórzyła stara, ruszając ramionami i potrząsając mocno poduszkę, którą nawlekała. — Bardzobym chciała wiedzieć, jak się to stało, panie. Cóż ja mogę?
Kazali i pożenili nas. Cóż ja poradzę na to? To mądrale, panie, mądrale! A, chytrzy!
— Przecież nie mogli cię zmusić?
— Zmusić? Co to znaczy zmusić? Ja przecie muszę robić to wszystko, co każą. Każą i koniec. Czy pan ich się wcale nie boi? Czy pan myśli, że jeśli oni co uradzą, to pan może nie zrobić?
— Jeżeli mi się nie podoba, Efri, to napewno nie zrobię, i dlatego jestem ciekaw, w jaki sposób bez własnej woli zostałaś żoną Jeremjasza Flintwinch (Flintuincz).
Staruszka energicznie rozciągnęła czyste prześcieradło na starym materacu i zaczęła powlekać kołdrę.
— To się stało zupełnie prosto — rzekła wreszcie. — On mi powiedział: Efri, jak ci się podoba nazwisko Flintwinch. Nie wytrzeszczaj oczu, bo za tydzień będzie już twojem. Tak postanowiliśmy. Ona jest coraz słabsza i musi mieć kogoś przy sobie bezustannie, więc uznałem, że będzie najwygodniej, abyś została moją żoną. Żona musi być posłuszna mężowi, ponieważ stanowi z nim jedno.
Strzepnęła mocno kołdrę i zaczęła ją zapinać na guziki.
— I cóż dalej? — zapytał Artur.
A cóż mogło być dalej? W niedzielę ona powiedziała: Już wyszły trzecie zapowiedzi, idź do kościoła, Efri, zostaniesz żoną Jeremjasza. On czekał na mnie i poszliśmy razem. Cóż mogłam poradzić na to?
Artur pochylił głowę i pogrążył się w zamyśleniu. Zastanawiał się nad tem, jak małżeństwo oddziałało na sposobienie Efri: czy ta najlepsza jego przyjaciółka oddała rzeczywiście swoją wolę narzuconemu mężowi?
— Efri — zapytał nagle — co to za młoda dziewczyna była w pokoju matki? Widziałem ją tam w głębi obok ciebie.
Staruszka wydęła usta i wzruszyła ramionami.
— To maleńka Dorrit — rzekła. — Przychodzi do szycia. Dobra nawet dziewczyna. Ot, taki sobie nowy kaprys pani... I on jakoś pozwala...
Ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i Efri umilkła nagle. Szybko położyła czystą bieliznę na kołdrze i, szepnąwszy cicho: dobranoc, śpiesznie opuściła pokój.
Artur został sam. Stanął w otwartem oknie i patrzył w mrok nocy, na ciemny las kominów, rysujących się na tle nieba. Patrzył na nie tak samo w ciągu długich lat dzieciństwa, i dalekie wspomnienia budziły się w jego duszy.
Efri tymczasem szybkim i nieśmiałym krokiem podążyła napowrót do pokoju pani Clennam, ażeby się upewnić, czy jej nie potrzebuje.
Załatwiwszy tu wszystko, wyszła tylnemi drzwiami o kilka schodków niżej do swego pokoju. Jeremjasza jeszcze nie było, ale nie troszcząc się o to, spokojnie położyła się do łóżka.
Obudziła się nagle. Wydawało jej się, że spała kilka godzin. Wypalona świeca potwierdzała to przypuszczenie, noc musi być głęboka. Lecz Jeremjasza niema.
Zadziwiona i prawie niespokojna wstała, narzuciła spódnicę i chustkę i zaczęła schodzić pociemku ze schodów.
— A może mi się to śni? — przyszło jej na myśl.
Ale nie, szła przytomnie, trzymając się mocno poręczy i skradając się cichutko z powodu obawy.
Znalazłszy się na dole, zobaczyła, iż z małego pokoiku tuż przy wejściu wpada do sieni słaba smuga światła. Więc tam był jej małżonek. Może zemdlał, może — nie żyje...
Zebrawszy całą odwagę, cichutko przysunęła się do drzwi bosemi nogami po kamiennej posadzce i skulona, z wyciągniętą naprzód szyją, zapuściła ciekawe, badawcze spojrzenie w głąb słabo oświetlonej izdebki.
I prawie skamieniała. Na stole dopalała się świeca w lichtarzu, przy stole z jednej strony siedział jej Jeremjasz przed dobrze napoczętą już butelką i wysuszoną szklanką, a naprzeciwko niego — siedział Jeremjasz drugi i spał, oparłszy głowę o poręcz wysokiego krzesła.
— Wielki Boże!... — szepnęła drżącym głosem Efri.
Jej Jeremjasz, jakgdyby usłyszał te słowa, obejrzał się dokoła ze zsuniętemi brwiami, potem błyszczące oczy utkwił w sobowtórze, wreszcie sięgnął po szczypce i pchnął niemi śpiącego z całej siły.
— Co to? — zawołał, budząc się, drugi Jeremjasz.
— Tsst! — syknął groźnie pierwszy. — Czas na ciebie. Spałeś przeszło dwie godziny. Dosyć tego. Wpół do trzeciej. No, ubieraj się, prędko.
— Miałem na pożegnanie dostać szklankę wina.
— Pij! — rzekł Jeremjasz, nalewając mu z butelki. — A spraw się dobrze. Napisz natychmiast, jak będziesz na miejscu. Szkatułkę złożysz w banku na swoje nazwisko, jak cię uczyłem. Byłeś zawsze dobrym wspólnikiem, więc rachuję na twoją głowę. To może być kopalnia. Ostatnia chwila usunięcia tego z domu. Znam niby ich oboje, ale trudno przewidzieć, co może nastąpić. Tak będziemy bezpieczni. Więc pamiętasz wszystko?
— Bądź spokojny. Znasz mię chyba dostatecznie.
Jednocześnie Jeremjasz I-szy pomagał Jeremjaszowi II-mu ubrać się w szeroki płaszcz i umieścić pod nim dość dużą szkatułkę, okutą żelazem i zapewne ciężką. Gdy zbliżał się do drzwi, Efri cofnęła się szybko i bez szelestu znalazła się znowu na schodach. Stąd widziała, jak cicho otworzyły się drzwi wchodowe, poczuła chłodny powiew czarnej nocy, potem drzwi się zamknęły.
Miała dość czasu, aby powrócić do łóżka, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca. Nogi były tak ciężkie, jakby wrosły w schody, nie była zdolna ani podnieść głowy, ani poruszyć ręką. To też Jeremjasz ze świecą w ręku natknął się prosto na nią.
Zatrzymał się, lecz nie przemówił ani słowa, tylko utkwił w jej oczach błyszczące spojrzenie, przed którem cofnęła się pomimowoli. I ruszył prosto na nią, popychając ją przed sobą wzrokiem, a Efri wpółprzytomna cofała się ciągle.
Takim sposobem weszli do swego pokoju. Jeremjasz cicho zamknął drzwi za sobą i pochwycił żonę za gardło.
— Ha! — szeptał groźnie — zbudź się! Jesteś lunatyczką. Chodzisz we śnie. Obudź się!
— Jeremjasz! Jeremjasz! — bełkotała kobieta przestraszona. — Mnie się zdawało...
— Co ci się zdawało, to mię nic nie obchodzi. Zasnąłem na dole, a kiedy chciałem wrócić do pokoju, spotkałem cię na schodach śpiącą. Zbudziłaś się? Pamiętaj, że jeśli się to powtórzy, zastosuję lekarstwo, które cię wyleczy napewno, pamiętaj!
Efri, drżąc cała, wsunęła się cicho do łóżka.
ROZDZIAŁ II: RODZINNE SPRAWY.
Nazajutrz o 9-ej rano Jeremjasz Flintwinch wtoczył fotel pani Clennam do znanego nam już pokoju i umieścił go przed zamkniętem biurkiem.
Wówczas wdowa wyjęła klucz z woreczka, otworzyła biurko, opuściła klapę i wysunęła z głębi parę książek. Jeremjasz zniknął, lecz ukazał się wkrótce Artur Clennam.
— Dzień dobry, matko. Jakże dzisiaj zdrowie?
— Możesz nie pytać o to — odpowiedziała sucho. — Nie mogę być zdrowszą i nie będę nigdy, ale znoszę wolę Boga z rezygnacją. Niema co o tem mówić.
Oparła na biurku obie owinięte ręce i patrzyła na syna, jakgdyby czekała, aż powie jakieś słowa ważne i potrzebne.
— Czy mogę, matko, mówić dziś o interesach? — zapytał wreszcie Artur.
— Dziwne pytanie — rzekła. — Ojciec twój umarł przed rokiem, więc chyba czas już wielki mówić o interesach, które nam pozostawił.
— Sądzę, że ten rok zwłoki nie miał żadnego wpływu na ich przebieg — zauważył Artur spokojnie. — Zresztą tam na miejscu, zanim wyjechałem, musiałem uporządkować wiele rzeczy. Potem chciałem odpocząć, więc podróżowałem trochę dla rozrywki.
Spojrzenie pani Clennam wyrażało surowe zdumienie.
— Chciałeś odpocząć i podróżowałeś dla rozrywki! — powtórzyła, oglądając się po pokoju, jakby wzywała wszystkie sprzęty na świadectwo, że ona nie zaznała tutaj odpoczynku i nie rozumie wyrazu: rozrywka.
— Moja obecność nie była potrzebna — mówił spokojnie Artur. — Byłaś, matko, egzekutorką testamentu i miałaś zupełną możność urządzić wszystkie sprawy wyłącznie podług swej woli.
— Czy chcesz przejrzeć rachunki?
— Nie, matko. I pocóż? Wycofałem mój udział z interesu i nie mam zamiaru wiązać się z nim więcej. Wiedziałaś o tem, teraz tylko to potwierdzam. Gdybym miał wpływ na ciebie, gdybym ci śmiał radzić, powiedziałbym: uczyń to samo. Nasz dom handlowy dzisiaj nie ma żadnego znaczenia, a twoje siły, matko, znajdą lepsze pole do pracy.
— Nie prosiłam cię dotąd o radę, Arturze.
— Przebacz, matko. Chodziło mi przecież o ciebie, lecz skoro nakazujesz mi milczenie, nie poruszę już tego przedmiotu. Pozwól tylko przypomnieć sobie, że dotąd — a dobiegam już lat czterdziestu — byłem zawsze posłuszny twojej woli, nie zadając sobie pytania, czy to zgadza się z moją chęcią.
— Czy chcesz mi co więcej powiedzieć, Arturze? — przerwała pani Clennam lodowato.
— Tak, matko. Chcę ci powiedzieć coś więcej. Coś trudniejszego jeszcze. A jednak mówić muszę. Od śmierci ojca nie mam godziny spokoju, dzień i noc o tem myślę i ty jedna, matko, możesz mi w tem dopomóc, jeśli zechcesz.
— Czekam i słucham, chociaż nie rozumiem, do czego dążysz.
— Przebacz, że muszę zacząć od przeszłości. Nie pytam, co rozdzieliło cię z ojcem. Wiem, że wyjechał do Chin, bo taka była twoja wola. Wiem, że ty postanowiłaś, abym do lat dwudziestu został z tobą, a od lat dwudziestu połączył się z ojcem. Nie badałem przyczyny. Ale ostatnie chwile, ale ostatnia choroba... niektóre słowa, matko... On chciał mi coś powiedzieć... On chciał, zdaje mi się, coś powiedzieć tobie... i już nie mógł. „Matka”, „przypomnij”, „krzywda”... tak matko, był ten wyraz i dlatego nie mam spokoju. Dlatego otwierałem ten zegarek, myśląc, że może znajdą w nim wskazówkę. Tam na jedwabnym krążku są wyrazy: „Nie zapomnij”. Czy to ma związek? Daruj mi, matko, że cię o to pytam, może nie wiesz, o co mi chodzi, ale jeżeli zechcesz, ty jedna, tylko ty możesz mi pomóc... odnaleźć ową „krzywdę”, wynagrodzić, oczyścić pamięć ojca, jeśli tego potrzebuje. Nie mówię materjalnie, bo tę stronę wziąłbym na siebie, ale... ale... czy sądzisz, matko, że w przeszłości jest coś takiego, cośmy powinni odszukać i zgodnie z wolą ojca, której wyrazić nie zdołał...
Umilkł pod jej spojrzeniem twardem, zimnem i surowem. Cofnęła się z fotelem, jakby chciała być dalej od niego, jej zaciśnięte usta miały wyraz wzgardy.
— Matko — szepnął — ja mówię to tylko do ciebie. Może pierwszy raz w życiu mówię tak otwarcie, ale gdybyś widziała, matko, jak się męczył. Gdy już nie mógł wymówić, chciał napisać, lecz sztywniejące ręce kreśliły zygzaki. W imię Boga, błagam cię, matko, pomóż mi rozwiązać tę zagadkę, naprawić zło, jeśli zostało spełnione!
Pani Clennam wciąż jeszcze patrzyła na niego z wyrazem surowości i zdumienia, jej zacięte usta milczały.
Nagle ruchem nogi odwróciła fotel ku ścianie, gdzie zwieszał się sznur dzwonka. Pociągnęła gwałtownie.
Do pokoju wbiegła dziewczynka, którą Artur widział już wczoraj.
— Przyślij mi Jeremjasza!
W chwilę potem starzec z przekrzywioną głową i sterczącemi końcami halsztuka ukazał się na progu.
— Jeremjaszu! — zawołała pani Clennam — spojrzyj na mego syna. Wczoraj wszedł do tego domu, a dziś żąda ode mnie, abym z nim szpiegowała przeszłość ojca, którego podejrzewa o tajemnicze krzywdy i bezprawia, domagające się wynagrodzenia.
— Matko! — zawołał Artur, boleśnie dotknięty.
— Wynagrodzenia! — powtórzyła gorzko, spoglądając dokoła siebie. — Bawi się, podróżuje, odpoczywa i łaskawie rozmyśla o ojcowskich grzechach. Mój rachunek z Bogiem inaczej wygląda. Ja z rezygnacją cierpię, co mi przeznaczono, i sądzę, że Bóg przyjmie to za moje grzechy.
— A teraz przemówiła podniesionym głosem — tu wobec świadka i w obliczu Boga zabraniam ci raz na zawsze w mojej obecności mówić o winach ojca i w jakikolwiek sposób dotykać tego przedmiotu. A gdybyś się poważył złamać ten mój zakaz, mam jeszcze moc i prawo zamknąć przed tobą drzwi mojego domu i pod klątwą zabronić ci tu wstępu.
— O, matko! — jęknął Artur z najwyższą boleścią.
— Pozwól mi skończyć — przemówiła pani Clennam zwykłym głosem, twardym i suchym. — Jeremjaszu, syn mój powrócił, aby powiedzieć stanowczo, że zrzeka się udziału w interesie zamiast podtrzymać go swemi siłami. Byłam na to przygotowana. Kapitan okrętu opuszcza swoje stanowisko, ale my, Jeremjaszu, zostaniemy i popłyniemy dalej pod naszą starą flagą. Od dziś jesteś moim wspólnikiem, pomyśl, aby załatwić wszelkie formalności.
Oczy Jeremjasza zamigotały blaskiem chciwości i dumy, lecz natychmiast pokornie zgiął swą grubą postać i w uniżonych słowach zaczął dziękować za zaszczyt, którego nie spodziewał się zupełnie.
Zegar zaczął bić jedenastą i w tej chwili przypomniał sobie, że to godzina śniadania. Nie potrzebował wołać, gdyż prawie jednocześnie maleńka Dorrit wniosła na tacy symetrycznie ułożonych osiem ostryg, kawałek chleba z masłem i szklankę wina z wodą ocukrzoną.
Lecz pani Clennam jeść dzisiaj nie chciała. Odsunęła ostrygi, ale spojrzała łagodniej i uprzejmie, choć krótko, przemówiła do dziewczynki.
Artur spojrzał na nią uważnie. „Nowy kaprys” matki. Co to miało znaczyć? Skąd pochodził ten nowy kaprys?
Dziewczynka była widocznie nieśmiała. Przesuwała się cicho, prawie bez szelestu, drobna, szczupła, maleńka, w wąskiej i krótkiej sukience, wyglądała na dziecko, chociaż jej twarz poważna świadczyła, że wyrosła już z dzieciństwa. Nie była ładna, ale ciemne oczy, łagodne i myślące, miały wyraz słodyczy, a cała postać mimo ubogiego stroju uderzała szlachetnym wdziękiem i prostotą.
— Kopciuszek — przemknęło przez głowę Artura i zbudziła się w nim ciekawość.
Skąd się to dziecko wzięło koło jego matki? I co znaczy w oczach matki ta łagodność, kiedy przemawia do obcej dziewczynki? ona, tak zimna, surowa dla syna?
Dziwne myśli zaczęły krążyć mu po głowie, lecz musiał milczeć. Jeżeli przeszłość kryła jaką tajemnicę, po śmierci ojca matka zamknęła ją na klucz, i Artur mógł być przekonany, że klucza tego mu nie odda. Więc — czy ma ulec matce, czy spełnić ostatnie pragnienie, wolę umierającego? Sumienie odpowiedziało mu wyraźnie: uznał za swój obowiązek iść drogą przez ojca wskazaną.
I w milczeniu uważnie obserwował małą, która wydała mu się pierwszą pajęczą niteczką, wiodącą w ciemny, zawiły labirynt. Kto ona? co tu robi? skąd się wzięła?
Wiedział już, że przychodziła do szycia i pracowała pilnie od ósmej rano do ósmej wieczorem. Zjawiała się i znikała punktualnie. Lecz gdzie się podziewała na drugie pół doby? Zdawało się, że o tem nikt nie wie w tym domu, — on postanowił zbadać.
Zaczął więc ją obserwować. Jak się później dowiedział, podczas obiadu, wezwana nie chce nigdy usiąść przy wspólnym stole. Zawsze ma wymówkę: coś wykończa, trudno porzucić robotę, tłumaczy się nieśmiało, lecz rezultat taki, że je obiad w swoim kąciku bardzo prędko i znowu w jej cienkich paluszkach szybko, zręcznie miga igiełka.
Na każde skinienie pani Clennam dziewczynka porzucała natychmiast robotę i stawała przy niej, aby spełnić polecenie. A wówczas głos staruszki zimny, obojętny miał jakiś niezwykły odcień, który ucho Artura pochwyciło wyraźnie.
Czyby można przypuścić, że w tem zimnem sercu zbudziło się nakoniec cieplejsze uczucie dla obcego zupełnie dziecka?
Pozostawiwszy matkę z Jeremjaszem w nowej roli zaufanego wspólnika, Artur przez cały ranek błąkał się po starym domu, długie chwile rozmyślań spędzając w posępnych komnatach, gdzie wszystko opowiadało o ruinie. Były one ciemne, posępne, wilgotne, nigdy nieprzewietrzane i pełne dziwnego zapachu. Sprzęty wszędzie zniszczone, obicia wyblakłe, nigdzie śladu barwy ani błysku słońca. W dalszych pokojach gruba warstwa kurzu pokryła wszystko swym brudnym całunem, inne nosiły ślady pewnego porządku.
Niejednokrotnie w ciągu tej długiej podróży po niedalekich miejscach zwracał jego uwagę cichy, tajemniczy szelest, jakgdyby lekkich kroków, które go poprzedzały albo śledziły za nim, jakgdyby cichy upadek zwiędłych liści, jakby tłumione szepty niewidzialnych istot.
Ale głos własnych myśli przemawiał wyraźniej i na te szmery Artur nie zwracał uwagi.
Około drugiej w jadalnym pokoju podano skromny obiad, do którego zasiadł w towarzystwie małżonków Flintwinch. Dorrit, jak zwykle, pozostała w swoim kąciku, a kilka uwag Efri, rzuconych z tego powodu, zapoznało go z tym jej zwyczajem.
Jeremjasz oznajmił, iż może po południu ukazać się znów matce, która uspokoiła się po rannem przejściu, uznał też za stosowne dodać od siebie radę, aby tego przedmiotu nie dotykać więcej.
Po obiedzie Jeremjasz zakasał rękawy i wziął się do urządzania dla siebie małego gabinetu przyjęć, gdyż na niego spadał teraz obowiązek rozmowy z klijentami, o ile osobiście zgłoszą się do biura.
— Słuchaj, stara — zwrócił się zarazem do żony — pokój pana Artura dotąd niesprzątnięty, pójdziesz tam zaraz i przygotujesz wszystko.
Artur oświadczył jednak, że nie zamieszka w domu. Miał on zamiar, przyjeżdżać do Londynu, i dlatego rzeczy zostawił a poczcie. Skoro się ulokuje, przyniesie swój adres.
Jeremjasz wyraził mu swoje uznanie, Efri spojrzała bokiem, lecz nie śmiała się odezwać: może, w tej chwili jeszcze słabym głosem odezwała się dawna miłość jej do tego dziecka, które wyniańczyła. Ale Efri nie wolno było dziś mieć zdania.
Pani Clennam przyjęła tę wieść obojętnie, jako rzecz naturalną i przewidywaną, i zajęta z Flintwinchem sprawdzaniem rachunków w starych księgach, zdaleka pożegnała lekkiem skinieniem głowy wychodzącego z pokoju Artura.
On jednakże był blady i wychodził z sercem ściśniętem.
ROZDZIAŁ III: OJCIEC MARSHALSEA.
Przed wielu, wielu laty w okolicy kościoła świętego Pawła znajdował się posępny i brzydki budynek, otoczony murem i żelaznemi kratami, — było to Marshalsea (Marszalsi), więzienie dla niewypłacalnych dłużników. Zajmowało ono przestrzeń dość obszerną, zabudowaną małemi domkami. Otaczało je ciasne, brukowane podwórze. Mało miejsca, mało powietrza, żadnego śladu roślinności. Dłużnicy mieli prawo zajmować pojedyncze liche pokoiki, w których mieścili się zwykle z rodziną, a na ciasnem, brzydkiem podwórzu pełno było dzieci i krzyku.
Na dwadzieścia trzy lata przed powrotem Artura Clennam do Londynu przywieziono do więzienia Marshalsea nowego dłużnika.
Był to człowiek około lat trzydziestu, wytwornie ubrany, o twarzy delikatnej, bladej i nieśmiałej, otoczonej wijącemi się puklami jasnych włosów. Spojrzenie miał niepewne i strwożone, usta drgały mu jakimś nerwowym grymasem, i co chwila nerwowym ruchem podnosił do nich rękę białą, wypieszczoną, ozdobioną kosztownemi pierścionkami według ówczesnej mody.
Nie chciał rozpakować swojego tłumoczka, gdyż był pewien, że uwolnią go nazajutrz, a w najgorszym razie za parę dni, a ponieważ każdy nowy więzień jest pewny uwolnienia w krótkim czasie, odźwierny i dozorca, w jednej osobie, namawiał go do urządzenia się „wygodnie”, nie usiłując jednak rozwiać niemiłych nadziei.
Więzień był niespokojny i co chwila podnosił do ust białą rękę, wyrażając obawę, jak sobie poradzi jego żona, żeby tu trafić.
— Ludzie pokażą drogę — uspokajał go odźwierny.
— Nie wiem — mówił więzień — jakże ona spyta i zaczepi przecież obcego? I jeszcze w takiej kwestji...
— Może przyjechać dorożką.
— Hm, dorożką, nie wiem... ona nie wychodziła sama na ulicę... jakże jej to przyjdzie do głowy...
— To ją ktoś przyprowadzi, brat czy krewny.
— Hm, nie ma brata... Nie ma krewnych... Pewno przyprowadzi dzieci.
— Dzieci? — spytał dozorca. — Będzie więcej! A dużo pan ma dzieci?
— Dwoje — odparł mężczyzna z miną bardzo zakłopotaną.
— Wybrał pan sobie pokój?
— Wszystko jedno, to nie na długo.
— W każdym razie niech pan weźmie ten na pierwszem piętrze, gdzie w tej chwili okno otwarte. Jeden..................................................