Malice - ebook
Malice - ebook
Po śmierci dwóch królewskich córek w Briarze pozostała już tylko jedna pretendentka do tronu. Księżniczka Aurora za rok skończy dwadzieścia jeden lat. Jeśli i ona umrze, królestwo pogrąży się w zupełnym chaosie. Bo tylko kobieta – potomkini pierwszej królowej, dzielnej Leythany – może rządzić monarchią. Z sąsiedniego królestwa Etherian mieszkańcy Briaru otrzymali w darze cząstkę magii pod postacią Łask. To rodzące się w ludzkich rodzinach dziewczynki z kolorowymi włosami, złotymi oczami i magiczną krwią.
Ale magia nie pomaga Briarowi, w królestwie źle się dzieje od dłuższego czasu. Łaski nie mogą opuszczać granic państwa, by nikt nie wykradł sekretu ich magii. Są surowo karane za nieposłuszeństwo. Szlachta odurza się magicznym proszkiem i wydaje fortunę na eliksiry. A wśród tego wszystkiego jest ona – Alyce.
Znaleziona na ulicy jako niemowlę, oddana na wychowanie Łaskom, mieszka w Domu Lawendowym. Sama też jest Łaską, nie złotą jednak, lecz mroczną. Bo jej magia ściąga zło. W dzieciństwie wyśmiewana i poniżana, wciąż budzi pogardę i strach, chyba że… ludzie potrzebują jej eliksiru. Alyce życzy królestwu wszystkiego najgorszego. Jest w tym samym wieku co księżniczka – ale nie tylko to je łączy.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2268-2 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wy, śmiertelnicy, uważacie zapewne, że jesteście ponad takie rady, lecz uznaję za konieczne ponownie zawezwać was do zlikwidowania Vili. Toczyliśmy już wojnę, w której wytępiono te bestie, choć życie ludzkie trwa zbyt krótko, byście mogli o tym pamiętać. Przyjęcie do królestwa nowej Vili, niechby nawet półkrwi, wieszczy zagładę. Jeśli nierozważnie upieracie się, by pozwolić temu stworzeniu żyć, miejcie na uwadze: zostaliście ostrzeżeni.
Endlewild,
lord ambasador dworów Fae
do Tarkina, króla Briaru. Wiek Róży, rok 976ROZDZIAŁ 1
WIEK RÓŻY, ROK 996
Złoty dzwonek nad drzwiami brzdąka dwa razy.
Kulę się, żeby uśmierzyć ból, jaki pojawia się w karku za każdym razem, gdy rozlega się ten przeklęty dźwięk. Po dziesięciu latach słuchania go nienawidzę tego wrzaskliwego blaszanego brzęku tak samo mocno jak wiadomości, którą zwiastuje: przyszedł nowy patron. Na samym początku mój dzwonek lśnił równie jasno jak te, których Łaski używają w swoich salonach. Ale teraz, gdy służba celowo zapomina go czyścić, zielony nalot przylgnął do niego jak łuszcząca się skóra. Dobrze, że mam najohydniejszy dzwonek w całym Lawendowym Domu, skoro jestem najohydniejszą istotą, jaka w nim mieszka.
Alyce. Moje własne imię spoziera na mnie z terminarza, kiedy zerkam na notkę o kolejnym spotkaniu. A pod spodem dopisek: Mroczna Łaska.
Łaska, akurat. Gdybym faktycznie była Łaską, przyjmowałabym patronów w słonecznym salonie z tapicerowanymi krzesłami, herbatą i lukrowanymi ciasteczkami. Ale mnie zesłano do tej nory przy kuchni – dodatkowy powód niechęci kucharki do mnie. Nora służyła kiedyś za spiżarnię, więc przy każdej okazji kucharka wyrzeka, jak to w piwnicy brakuje na wszystko miejsca. Zrzędzi tylko wtedy, gdy myśli, że jej nie słyszę – jakby ta parszywa nora była jakąś nagrodą. Nie ma okien. Nawet w letnim upale przez ściany sączy się wilgotny chłód. Nędzne palenisko – umieszczone tutaj w pośpiechu, gdy rozpoczęłam praktykę – zatyka się bez przerwy, wypełniając pomieszczenie zapachem dymu i pokrywając wszystko tłustą sadzą.
Bardziej smocza jama niż salon w Domu Łask. Rose tak je właśnie nazwała zaraz po przybyciu do Lawendowego Domu: jama Mrocznej Łaski. Nienawidzę tego miejsca tak bardzo, że nawet się nie spierałam.
Callow wzdryga się, gdy dzwonek rozlega się ponownie, poirytowana tym najściem równie mocno jak ja. Podaję pustułce kilka skrawków mięsa, podkradzionych z kuchni.
– Jak myślisz, czego chcą? – pytam. Callow rozkłada biało-granatowe skrzydła zdegustowana i szturcha łebkiem moją rękę. Tak, nie ma sensu dłużej tego przeciągać. – Wejść!
Drzwi skrzypią, rozlegają się kroki i już wiem: nikt ze stałych bywalców. Kroki są niezdecydowane. Niepewne. O włos od zawrócenia i rejterady.
Chciałabym, żeby się wycofały.
Szepczę przeprosiny i zakładam Callow kaptur na głowę; w ten sposób łatwiej nad nią zapanować, zwłaszcza przy obcych. Znalazłam ją kilka lat temu – półżywe, wygłodzone pisklę, leżące na klifie za bramami Briaru. Choć nie jestem Łaską uzdrowienia, udało mi się przyrządzić właściwe eliksiry i uratować ptaka. Przywiązała się tylko do mnie – i nic dziwnego. Mistrzyni Lavender uznała, że bardziej miłosiernie byłoby ją zabić, jedna ze służących wzięła ją za szczura i prawie zatłukła na śmierć. Miała szczęście, że nie odwdzięczyłam się jej tym samym.
Nerwowa patronka staje w drzwiach, jej twarz mimo uciążliwego, nasyconego solą upału późnego lata jest osłonięta kapturem. Światło ognia prześlizguje się po jej rysach, wyostrza kości policzkowe, pogłębia oczodoły. Tak, z całą pewnością nie jest stałą patronką, bo chyba spodziewa się, że zaraz upiekę ją na rożnie. Gdybym tylko mogła… To żałosne palenisko jest stanowczo za małe.
– Wasza Łaskawość… – Uprzejme dygnięcie porusza brzegami brokatowej peleryny.
– Co cię tutaj sprowadza? – Jednym palcem gładzę śnieżną pierś Callow. W moim głosie jest chłód i dystans, bo tego właśnie ludzie oczekują od Mrocznej Łaski. Nie pytam dziewczyny o imię, w tych murach go nie posiada. Do mojej jamy klienci nie przychodzą z powodu piękna, wdzięku czy mądrości, tego szukają w salonach Łask. Tu przychodzą po zemstę. Okrucieństwo. Słona cena, jaką płacą za moje usługi, obejmuje również anonimowość.
– Ja… ja… mam kotkę – jąka się i oblewa rumieńcem przy tym kłamstwie.
Powstrzymuję się, żeby nie przewrócić oczami. Klienci nigdy nie wysilają się na stworzenie wiarygodnej historii. Prawa Łask zabraniają użycia magii w złej woli – co właściwie powinno skutkować zakazem mojej działalności. Ale jestem jedyną Mroczną Łaską i po prostu przyrządzam eliksiry; gdy wręczę patronowi fiolkę, on rozporządza nią wedle własnego uznania. Dopóki nie dowiem się o zakusach na innego mieszkańca miasta, dopóty nie ponoszę odpowiedzialności za działania patronów. Poza tym moje mikstury są trzykrotnie droższe niż przeciętne eliksiry Łaski; gdybym zaprzestała swojego procederu, Korona nie dostałaby swojej części.
– Kotkę – powtarzam, zmuszając rysy twarzy do zachowania neutralności. Doskonaliłam się w tym całe lata.
– Tak, kotkę. – Dziewczyna szarpie guziki przy rękawach. – I ta kotka jest zbyt… ładna. Za bardzo zwraca na siebie uwagę innych… kotów.
Smoczy ząb, ona jest jeszcze gorsza od innych! A kiedyś pewien człowiek powiedział mi, że jego ogród różany pachnie zbyt ładnie i przyciąga… pszczoły.
– I chciałabyś…
– Nie chcę skrzywdzić kotki – odpowiada szybko. – Chcę jedynie…
– Przyprawić jej kilka brodawek? – Standardowy eliksir brzydoty.
Wzrok dziewczyny rozjaśnia się; jakież to przewidywalne, nowi klienci są mi zawsze wdzięczni za sugestie. Chyba dzięki temu czują się mniej podli, jakby wcale nie przyszli tu właśnie po to, żeby wyrządzić krzywdę komuś, kto – ich zdaniem – na nią zasługuje.
Klientka przytakuje. Każę jej siąść obok paleniska, przy wysłużonym drewnianym stole i przygotowuję składniki eliksiru. Woda bagienna. Odrobina sproszkowanej belladonny. I brodawki – podnoszę niedużą klatkę, w której mieszka moja ropucha, książę Markham.
Kobieta wzdryga się, gdy stawiam Jego Wysokość na stole przed nią. Książę rechocze.
Pracuję w ciszy, słychać tylko trzask płomieni i uderzania tłuczka. Dobrze. Czasem moi klienci próbują ubarwić swoje kłamstwa, przedstawiając zbędne wyjaśnienia i przesłodzone historie. Liczą, że będę im przytakiwać, ulżę ich sumieniu. Nigdy tego nie robię. Zasługują na poczucie winy, które pali im trzewia.
Ale ta kobieta tylko przygryza wnętrze policzka i zerka na drzwi, jakby się bała, że ktoś ją tutaj nakryje. Niepotrzebnie. Każdy aspekt mojego rzemiosła jest spowity tajemnicą. Klienci umawiają się na spotkania ze mną w zasłoniętej wnęce z boku domu, zbudowanej specjalnie do tego celu. Znajduje się tam małe przepierzenie, wmurowane w ścianę, przez które klienci lub ich służący mogą szeptać swoje potrzeby naszej zarządczyni, Delphine. Przyjmuje nawet płatności przez szczelinę i zezwala na podawanie pseudonimów przy rezerwacjach – praktyka zakazana w przypadku innych Łask. Jeśli nawet Delphine domyśla się, kim są moi klienci, jest na tyle sowicie wynagradzana, żeby trzymać język za zębami.
Moja obecna patronka, przedstawiająca się jako „pani z Briaru” – jakże oryginalnie – chyba zapomniała, że Lawendowy Dom zadbał o ochronę jej tożsamości. Mimo chłodu panującego w jamie nad jej górną wargą perli się pot, kobieta ociera go koronkową chusteczką. Podrywa się za każdym razem, gdy Callow zrobi jakiś ruch; ignoruję ten niepokój, trzymam długą igłę nad płomieniem świecy, a potem znów szepczę przeprosiny i przekłuwam brodawkę księcia Markhama. Skrzeczy niezadowolony, a kilka kropel jego krwi, tak ciemnych, że prawie czarnych, wpada do podstawionej fiolki. Dodaję je do mieszanki.
Teraz część najważniejsza. Przyciskam do palca niewielki skalpel, pojawia się kreska zielonej krwi – źródła mojej mocy. Liczę do trzech, wdychając nikły zapach drzewnego dymu i gliny, mojej magii, a krew skapuje na pozostałe składniki; rozlega się głośny syk. Długą łyżką mieszam miksturę, aż z moździerza bucha obłok czarnego dymu. Klientka zasłania swój kształtny, szlachetny nos, kaszle.
– Dla twojej kotki – oznajmiam, unosząc brew. Przelewam eliksir do fiolki i przesuwam ją po stole. – Im więcej użyjesz, tym więcej pojawi się brodawek.
Kiwa pospiesznie głową i wsuwa fiolkę do kieszeni. Nie ma odwagi już nic więcej powiedzieć, nie raczy mi nawet podziękować.
Gdy zamkną się za nią drzwi, przeklinam to znajome obrzydliwe uczucie, które pali jak rozżarzone węgle. A przecież powinnam przywyknąć do takich próśb, nie umiem zliczyć, ile eliksirów brzydoty wyprodukowałam przez te wszystkie lata. Prawa Łask nakazują mi zaspokajać potrzeby moich patronów.
A jednak gwałtowne wyjście tej kobiety wciąż boli, tak jak każda zniewaga, jakiej doświadczyłam od czasu, gdy pojawiłam się w tym domu. Klienci sowicie wynagradzają moje usługi, ale żaden z nich nie chciałby spojrzeć mi w oczy, mijając mnie na ulicy. Nienawidzą mnie i gardzą mną z tych samych względów, dla których mnie potrzebują. Mnie, istoty obdarzonej mroczną, złą magią. Przedstawicielkę rasy, którą niemal zupełnie wytępiono. Vilę.
Monstrum.ROZDZIAŁ 2
Doprawdy, jeśli będę musiała znów barwić na lawendowo oczy lady Dulcet… – Siedzimy przy podwieczorku, Rose sięga po morelową tartaletkę z piętrowej patery, a jej szczurowaty pies, Calliope, skamle u boku. – To już trzecia wizyta w tym miesiącu.
– To na pewno z powodu księżniczki – odzywa się Marigold, nakładając sobie pokaźną warstwę dżemu na babeczkę. – Niedługo jej urodziny.
– Nic mnie to nie obchodzi. – Rose zlizuje z palców lepkie pomarańczowe nadzienie i podsuwa Calliope plasterek szynki. Pies zjada go i od razu żebrze o następny. – Lady Dulcet powinna pojąć, że jeden mój eliksir to za mało, by podtrzymać urodę kogoś w jej… kondycji.
– Mówisz o wieku? – Laurel nawet nie podnosi wzroku znad książki trzymanej na kolanach. – Uważaj. Wręczyłaś jej trzy eliksiry w jednym miesiącu, ludzie mogą pomyśleć, że twój dar Gaśnie.
Podobnie jak ja Łaski czerpią swoją moc z krwi. Ale moja ma zieleń Vili, krew Łaski zaś jest równie złota, jak krew Fae z Etherii, krainy za północną, górską granicą Briaru. Wieki temu Najwyższy Król Fae, Oryn, oraz władczyni Briaru zawarli sojusz. Etherianie obdarzyli Briar Łaskami w zamian za pomoc w Wojnie Fae. Zrodzone z ludzkich kobiet, Łaski posiadają ledwie ułamek mocy, którą władają Fae czystej krwi. Etherianie dysponują potężnymi siłami, podobno są w stanie kontrolować prądy morskie i zmieniać słomę w złoto, a ich długie życie ociera się o nieśmiertelność. Złocista krew Łaski tworzy uroki i błogosławieństwa jedynie dodana do eliksiru i po pewnym czasie Gaśnie, przemieniając się w matowe srebro. Początkowo proces ten przebiega powoli, zaczynając się około trzydziestego roku życia. Łaska zaczyna potrzebować coraz więcej kropli krwi do swoich eliksirów, w jej włosach pojawia się srebrna przędza, a charakterystyczne złote oczy tracą swój blask. Gdy we krwi pojawią się, o zgrozo, srebrne plamki, Zgaśnięcie pozostaje już kwestią czasu. Odtąd Łaska będzie musiała żyć bez swej magii, tak jak każda śmiertelna kobieta.
Moja zielona krew pewnego dnia również spłowieje, bo nie jestem Vilą czystej krwi. Ale ja nie przejmuję się utratą mocy tak bardzo jak Łaski. Przyłapałam Rose na oglądaniu włosów, szukaniu w nich srebrnych nitek, gdy myślała, że nikt nie widzi. Jeśli stanie się nadgorliwa, sporządzi zbyt wiele eliksirów lub zwiększy w nich dawkę krwi dla zwiększenia mocy, jej dar może Zgasnąć przed czasem.
– Nawet nie próbuj. – Złote oczy Rose zwężają się, wygladają teraz jak szparki. Odkąd Rozkwitła pięć lat temu, stała się jedną z najzdolniejszych Łask piękności, co rok konsekwentnie plasując się w pierwszej ćwiartce rankingu domów. – Mistrzyni Lavender potrąci ci z zarobków za szerzenie tych oszczerstw.
– A co zrobi tobie? – Laurel leniwie przekręca kartkę. – Za mówienie źle o patronce?
Różowe loki Rose podrygują, a ja uśmiecham się do swojej herbaty.
– I z czego się tak cieszysz, Malyce?
Właściwie po tylu latach powinnam przyzwyczaić się do tego wrednego przezwiska, ale moje policzki i tak płoną z upokorzenia. Rose przygląda mi się z wyniosłym uśmieszkiem, wrzuca kolejną kostkę cukru do filiżanki.
– No i co, będziesz tak siedzieć i się na mnie gapić? – Stuka paznokciami o lniany obrus. – Podaj mi śmietankę.
Krzywię się i sięgam po dzbanuszek. A przy tym błyskawicznie otwieram widelczykiem ranę na opuszku palca, pozostałość po wytwarzaniu porannych eliksirów, i do śmietanki wpada kropla zielonej krwi. Rose niczego nie zauważa, ostrożnie przyjmuje dzbanuszek, uważając, żeby przypadkiem nie dotknąć mojej dłoni, i nie przestając wymieniać się z Marigold nieistotnymi dworskimi plotkami.
Jedno uderzenie serca. Drugie. Ssę czubek palca, czuję smak swojej magii, wilgotna ziemia i skóra. Rose upija herbatę – i jej wargi stają się czarne. Krztusi się, pluje szlamem na stół.
– Ty głupia Vilo! – Uderza pięściami w stół, zastawa podskakuje. Perłowe zęby Rose mają kolor błota. Laurel śmieje się zszokowana, zasłania książką.
– Nie jestem Vilą. – W każdym razie nie do końca. Moje pochodzenie pozostaje niewyjaśnione, ale z mojego wyglądu wyraźnie wynika, że co najmniej w połowie jestem człowiekiem. Jeśli chodzi o tę drugą połowę…
– Racja – mówi cicho Rose, a Calliope piszczy i powarkuje, kładąc uszy po sobie. – Jesteś czymś znacznie gorszym. Kundlem.
W pokoju zapada cisza. Nawet ciepłe popołudniowe światło przygasa, gdy chmura przesuwa się za strzelistymi oknami. Laurel i Marigold rzucają na mnie nerwowe spojrzenia, czekają, co teraz zrobię. Obsypię skórę Rose czyrakami? Zwiążę jej język w supeł? Wzbiera we mnie złość. Niczego bardziej nie pragnę niż zrobić dokładnie to, czego oczekują. Udowodnić prawdziwość swojej reputacji. Mroczna Łaska spełniająca czarne życzenia i złe uczynki.
Lecz nic z tego.
– Moje Łaski! – Mistrzyni Lavender wsuwa się do pokoju, klaszcze w dłonie. – Ja bardzo proszę!
– To ona! Proszę spojrzeć, co mi zrobiła! – Rose szczerzy atramentowe zęby, jej język wygląda jak ślimak ogrodowy.
Mistrzyni jest zaskoczona.
– Alyce, doprawdy…
– Tego nie da się tolerować! – piekli się Rose. – Nie będę pracować w domu, w którym…
– Rose, proszę, idź i doprowadź się do porządku.
– Ale…
– Ufam, że otrzymałyście harmonogramy od Delphine? Rose, nie chcesz chyba, żeby twoi klienci zobaczyli cię w takim stanie? – Mistrzyni Lavender poprawia gorset. – Ja zajmę się waszą siostrą.
– Nie jest naszą siostrą. – Rose rzuca serwetkę na resztki ciastka na swoim talerzu, ciągnie za łokieć Marigold. Wychodzą obie, a pies drepcze za nimi. Laurel, ociągając się, rusza również do wyjścia, zerkając na mnie ze współczuciem.
– Nie rozumiem cię, Alyce. – Mistrzyni Lavender siada na krześle obok mnie, które nieodmienne jest puste. W jej oczach, srebrnych, odkąd Zgasła, czai się wyrzut. – Czemu z takim uporem wystawiasz się na cel?
– Ja? – Krew się we mnie gotuje. – Rose mnie nie cierpi. Wszystkie mnie nienawidzą. Jestem zbyt… inna.
To słowo przeszywa uszy, zaczyna pulsować w skroniach. Moje „siostry” są Łaskami, które dzięki jednej kropli krwi mogą świadczyć ludziom liczne usługi. Wpatruję się w zielone gadzie żyły na wierzchu swojej dłoni. Przy nich jestem niczym ten szlam plamiący filiżankę Rose: uciążliwością, którą trzeba się zająć.
– Powiedzmy. – Mistrzyni Lavender delikatnie kładzie mi dłoń na ramieniu. Ametystowy pierścień na pierwszym palcu oznacza status opiekunki Lawendowego Domu. – Ale zarabiasz na swoje utrzymanie w tym domu. Masz wartość, Alyce.
Prycham.
– Wartość klątwy?
– Każda magia ma swoje przeznaczenie. – Słyszałam to już setki tysięcy razy. Jakbyśmy mogły nie zauważać tego, że celem mojej magii jest wyrządzanie krzywdy. – I nie cierpisz na brak patronów. Lawendowy Dom wspiął się o trzy rangi, odkąd Zakwitłaś. To musi mieć swoją wartość, nawet dla ciebie.
Wbijam paznokcie w dłonie. Nie ma.
W Briarze jest około dwudziestu Domów Łask, a w każdym z nich od trzech do trzydziestu dziewcząt. Każdego roku Rada Łask – garstka szlachciców wybranych przez króla, których zadaniem jest regulacja systemu – określa rangę domów na podstawie kilku czynników: rocznych zysków, dokładności eliksirów Łask, wzrostu w stosunku do minionego roku, lojalności patronów i chyba ze stu innych rzeczy. Oficjalny ranking ogłasza się podczas Święta Łaski, organizowanego każdej wiosny w pałacu. Plasujące się wysoko domy zyskują królewską przychylność i większą liczbę patronów. Wyróżniające się Łaski i opiekunki Domów nagradzane są prezentami i miejscami w najbardziej prestiżowych domach. Mistrzyni Lavender, ze swoją obsesją na punkcie zdobycia pozycji w bardziej prestiżowym domu, przy każdej okazji próbuje wyrugować z nas słabości.
– Obchodzi mnie to tyle co smoczy…
– Uważaj na słowa, moja droga. – Mistrzyni ostrzegawczo ściska moje ramię. – Nie mówi się w ten sposób o swoim domu. Zarabiasz trzy razy tyle co twoje siostry, czemu nie przeznaczysz choćby części dochodów na… – Rozgląda się po pokoju, jak szukała odpowiedzi na tapetach w kwiaty. – Może chciałabyś założyć coś choć odrobinę… ładniejszego?
Świetna myśl, przecież zmiana stroju natychmiast zlikwiduje ostracyzm, który znosiłam przez ostatnie dwadzieścia lat. Przynajmniej nie sugeruje, żebym za pomocą eliksirów Rose spróbowała poprawić sobie wygląd albo żeby Marigold nauczyła mnie dobrych manier. Moje dzieciństwo pełne było nieudanych prób ukrycia mojego makabrycznego dziedzictwa, przebudowy wyglądu, ostudzenia temperamentu. Wszystkie zmiany zniknęły, zostawiając mnie dokładnie taką, jaka jestem: czarne jak smoła, niepoddające się układaniu włosy, sucha i cienka skóra, figura płaska i nijaka jak suchy tost i temperament, który z upływem lat tylko się uwydatnił.
– Nie potrzeba mi nowych ubrań. – Nie mam cierpliwości do fatałaszków i chyba moim patronom podoba się to, co widzą: wstrętną pół-Vilę w poplamionym, niedbałym stroju.
– Cóż. – Mistrzyni Lavender poprawia zbłąkany kosmyk srebrnych włosów. Nim Zgasła, jej talentem była bystrość, inteligencja. Czuję, jak bardzo próbuje resztkami tamtej mocy przekonać mnie do siebie. Bezskutecznie. Nigdy nie będę taka jak one. – Chciałabym tylko, żebyś nie nastawiała się tak negatywnie. Jestem pewna, że masz w sobie słodycz, musimy ją tylko z ciebie wydobyć. – Przygląda się rozdwojonym końcom moich włosów, w kącikach jej ust pojawiają się zmarszczki. Odsuwam się. – Tymczasem, proszę, zarzuć te prowokacje, bo jedynie ściągasz na siebie niechęć.
Chcę zaprotestować, że przecież nie drażnię wszystkich. Tylko Rose. Czasem Marigold. I tylko wtedy, gdy na to zasłużą. Ale w tym momencie dwuskrzydłowe szklane drzwi jadalni otwierają się gwałtownie i wpada Rose, wymachując pozłacanym pergaminem. Marigold wbiega za nią, jej śniada twarz płoni się pod złotym pudrem.
– To z pałacu! – Calliope prawie przewraca się o stopy Rose, gdy jej pani wiruje zachwycona; pazurki psa ślizgają się po parkiecie. – Dodali bal do urodzinowych uroczystości księżniczki Aurory!
Mistrzyni Lavender wyjmuje zaproszenie z ręki Rose.
– Och, jak wspaniale! – Marigold już tańczy z wyobrażonym partnerem. – Wieki minęły od ostatniego balu, a każde urodziny księżniczki były takie ponure…
To prawda. Pałacowe przyjęcia i bale są na porządku dziennym, zwłaszcza dla Łask, które bywają tam chyba prawie co tydzień. Ale od śmierci dwóch starszych sióstr księżniczki rodzina królewska przestała wyprawiać bale z okazji urodzin ostatniej córki. W zeszłym roku odbyła się jedynie kolacja, na którą zaproszono nielicznych. Rose była jedną z nich i słuchałyśmy o tym całymi tygodniami.
– Smocze zęby, czemu tak długo zwlekali z zaproszeniem? Nie mam czasu na przygotowania!
Tak jakby Rose nie miała całej szafy pełnej niedorzecznych strojów, kupowanych za wszystkie zarobione pieniądze. Niedawno zeszła do nas w kapeluszu z prawdziwym ptasim gniazdem, w którym lśniły trzy jaja wysadzane klejnotami – a z nich, dzięki nowatorskiej magii, co jakiś czas wykluwało się trio świergoczących piskląt z żółtych diamentów. Już miałam pozwolić Callow, żeby skorzystała z tej grzędy.
Rose wylicza na palcach.
– Będę potrzebowała nowej sukni, to oczywiste, pantofli… Myśli pani, że madame LaRoche zdąży ją uszyć?
Mistrzyni spogląda na nią zza połówkowych okularów.
– Z zaproszenia wynika, że bal odbędzie się za tydzień. Nowa suknia w tak krótkim czasie byłaby dość zuchwałą prośbą, droga Rose.
– Ale madame mnie uwielbia! I zostawiam u niej dość pieniędzy, by zdobyła się na ten wysiłek. – Rose marszczy brwi. – Może eliksir dodatkowo by ją zachęcił…
– Dobrze wiesz, że to zabronione – odzywa się Laurel z drugiego końca pokoju. Wysoka i smukła, nie ma tak krzykliwej urody jak inne Łaski. Choć zawsze jest elegancko ubrana, Łaska mądrości nie dba o kosztowne stroje czy biżuterię; szmaragdowe włosy splata w prosty warkocz, a hebanowej skóry nie obsypuje złotym pudrem, jak robią to inne. Czasem nawet widuję ją ze śladami atramentu na czole. – Łaski nie mogą używać swojej magii do świadczenia przysług osobistych.
– Nie musisz mi cytować Praw Łaski – złości się Rose. – Pierwsza leciałabyś z przysługą do madame LaRoche, gdyby tylko miała coś, czego pragniesz. Ale ty po prostu nie dbasz o modę.
– Laurel ma rację – wtrąca się mistrzyni. – Zapłata za nasze usługi jest konieczna i nie może – unosi palec, gdy Rose próbuje zaprotestować – przybierać formy przysług ani prezentów. Prawa Łask mówią o tym bardzo wyraźnie, Rose, i nie wolno ich lekceważyć. Stworzono je zarówno po to, by cię chronić, jak i dla dobra sprawiedliwości.
Tuż po Wojnie Fae, gdy Łaski dopiero pojawiały się w Briarze, bogaci szlachcice kupowali ich dzieci i trzymali w zamknięciu, żeby pracowały wyłącznie dla nich. Niektórzy próbowali nawet wydobywać etheriańską magię z krwi uwięzionej Łaski, spotęgować jej moc. Te ohydne praktyki doprowadziły do powstania Rady Łask i uchwalenia praw obowiązujących do dziś. Sprawdzałam ostatnio: istnieje ponad czterysta Praw Łaski i w razie potrzeby Rada dodaje nowe.
Niektóre z nich są jak najbardziej słuszne: Łaski mają otrzymywać zapłatę za swoje usługi, dzięki czemu Rose może kupować sobie pantofelki z morskiego szkła i szale z rzadkich strusich piór, sprowadzanych z odległych krain. Briar ma obowiązek zapewnić godne życie tym Łaskom, które Zgasły, na przykład zapewniając im stanowisko opiekunki domu, stałą pensję lub aranżując małżeństwo. Niektóre prawa są z kolei bardzo niepopularne, nawet wśród Łask. Rose nie cierpi tego, które zabrania faworyzowania jakiegokolwiek patrona czy rodziny, bo właśnie udaremnia jej plan przekupstwa madame LaRoche i zdobycia nowej sukni przed balem.
Tak rzadko zdarza się, że Rose nie dostaje tego, czego pragnie, że muszę zasłonić usta, żeby ukryć swój krzywy uśmiech.
– Z czego się śmiejesz, Malyce? – Rose rzuca mi szydercze spojrzenie. – Ty w ogóle nie możesz iść na bal. Nikt by nie pozwolił, żeby coś takiego jak ty zepsuło królewską uroczystość.
Coś. Wściekłość wdziera się do mojej klatki piersiowej. Nie powinnam dać się prowokować, ale nic nie mogę na to poradzić. Rose zna każdą moją słabość. Drżą mi palce; chcę zedrzeć z niej tę wyniosłą minę, wyszorować nią podłogę.
– Nie rozumiem, dlaczego miałaby nie pójść na bal. – Laurel czyta ponad ramieniem mistrzyni. – Zaproszenie zostało skierowane do wszystkich Łask.
– Ona nie jest Łaską – odzywa się Marigold.
– Jestem znana jako Mroczna Łaska. Nawet w pałacu. – Mam gdzieś ten bal. Ale nie chcę, żeby miały rację.
Miodowa skóra Rose płonie miedzianym ogniem, Marigold mamrocze coś niezrozumiałego, a na twarzy Laurel rozkwita powolny uśmiech. Nie jesteśmy tak do końca sprzymierzeńczyniami, ale nigdy nie gardziła mną tak jak tamte. Dziękuję jej teraz skinieniem głowy.
Mistrzyni Lavender odchrząkuje i ściąga okulary, przyglądając mi się uważnie srebrnymi oczami.
– Cieszy mnie, Alyce, że tak żywo interesujesz się działaniami Łask, to do ciebie raczej niepodobne. Jednakże nie mam absolutnej pewności, czy zaproszenie uwzględnia również ciebie…
– Nie uwzględnia. – Rose ściska oparcie krzesła tak mocno, jakby chciała je złamać. Zaczynam się zastanawiać, czy zdołałabym wymyślić taki eliksir, żeby jej połyskliwe różowe loki wypadły jeden po drugim? – Nigdy nawet nie była na obchodach Święta Łaski. Czemu nagle miałaby zostać zaproszona na urodziny księżniczki?!
– To prawda, choć jej nieobecność na uroczystościach Łask nie oznacza jeszcze, że nie zostałaby dopuszczona do udziału w jednej z nich. Zawsze usprawiedliwiałam Alyce ze względu na… cóż… – Mistrzyni chrząka znowu. – Jednak teraz… – Stuka pergaminem o blat stołu. – Jeśli tylko wykonujesz sumiennie swoje obowiązki, Alyce, to nie widzę powodu, dla którego nie mogłabyś pójść z nami na bal.
Mam wrażenie, że z nozdrzy Rose bucha para, Marigold wydaje głośny okrzyk. Obie odzywają się jednocześnie, mistrzyni unosi bladą dłoń, by je uciszyć. – Mamy trzymać się razem, moje drogie Łaski. Alyce znajduje się pod moją opieką i to ja decyduję o tym, czy pójdzie z nami, czy nie.
– No, to dopiero będzie zabawa – mruczy Rose. – Nikt nie zdoła się odprężyć, wszyscy będą się bali, że ich przeklnie. Vila zaczajona w pałacu, coś takiego…
– Dość. Jestem pewna, że wasi klienci już czekają. A może Delphine zaniedbała swoje obowiązki? – Mistrzyni chowa pergamin do kieszeni i wyprowadza Rose i Marigold z pokoju.
Ale słowa Rose już dosięgły celu z bolesną precyzją.
Nawet jeśli włożę suknię wieczorową i tak wszyscy będą wiedzieli, kim jestem i co robię. Nawet teraz, gdy idę Dzielnicą Łask, ludzie odsuwają się ode mnie, jak od trędowatej. Co będzie się działo w sali balowej?
Z zamyślenia wyrywa mnie szturchnięcie w bok.
– To bal maskowy – mówi Laurel półgłosem. – Jeśli nie będziesz chciała się ujawnić, nikt nie dowie się, kim jesteś.
Bal maskowy! Jedna noc, kiedy zdołam zrzucić tożsamość Mrocznej Łaski i zostać, kim tylko zechcę… Ta myśl rozpala się we mnie niczym słońce nad morzem i postanawiam, że Mroczna Łaska – nie, Alyce! – po raz pierwszy zjawi się na królewskiej uroczystości.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji