- W empik go
Małojecka pieśń - ebook
Małojecka pieśń - ebook
Opowieść o burzliwych dziejach na krańcach Rzeczypospolitej. Obejmuje okres od połowy XVI wieku, aż do początku Kozaczyzny. Przedstawia losy Dymitra-Bajdy Wiśniowieckiego, założyciela twierdzy kozackiej na Chortycy i pierwszego w dziejach hetmana. Legendarno-baśniowy klimat przenosi czytelników w podróż po bezkresnych stepach. To hołd złożony wszystkim, którzy nieustannie odczuwają tęsknotę za prawdziwą wolnością.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-3431-4 |
Rozmiar pliku: | 405 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Książka, którą Czytelniku trzymasz w ręku przedstawia dalsze losy moich bohaterów, opisanych w powieści „Skarb Atamana”._
_„Mołojecka Pieśń” stanowi jednak niezależną całość, chociaż przygody głównych postaci mają naturalny bieg, logicznie powiązany akcją i uzupełnieniem niektórych wątków, rozpoczętychw książce poprzedniej._
_Treść wyraża moje zamiłowanie do historii, niemal legendarnobaśniowego życia na krańcach Rzeczypospolitej w połowie XVI wieku, do początków Kozaczyzny._
_Przekazuję też moją tęsknotę do wolności, bunt przeciw ograniczeniom rozwiniętej cywilizacji oraz utajone pragnienie całkowitej niezależności._
_Kiedy zadumanym wzrokiem marzyciela spoglądam w bezkresny step, ciągle przeżywam nowe wrażenia, wciąż odgrzebuję z mogił dawnych bohaterów, przywracam im kształty, przypominam ich dzieje i jestem z nimi._
_Motywem przewodnim powieści są losy Dymitra-Bajdy Wiśniowieckiego, założyciela twierdzy kozackiej na Chortycy i pierwszego w dziejach hetmana._
_Ta książka to moja pieśń o nim i jemu podobnych, o Tytanach i Waligórach tamtej epoki._
_Czy tylko tamtej?_
_Bo dla mnie ona wciąż trwa._STYCZEŃ 1557 ROK
Po stepie hulał ostry zimowy wiatr. Jego gwałtowne podmuchy przyginały do ziemi nieliczne, wystające spod śniegu nagie gałązki krzewów. W oddali była widoczna długa wstęga Dniepru, okutego po bokach lodem, którego powłoka nie objęła rzeki na całą szerokość tylko ze względu na odległość między brzegami. Ale tam, wyżej, gdzie blisko już było do porohów, gruba tafla lodu pokryła całą powierzchnię wód, a właśnie od tamtej strony wiał ów zimny, stepowy wiatr. Tutaj, gdzie Dniepr nie pozwolił zakuć się całkowicie, czarna wstęga wody objawiała jego ogromną potęgę okazywaną bystrym nurtem i wielkimi wirami widocznymi przy podwodnych skałach.
O milę od tej czarnej wstęgi, na jej lewym brzegu, wznosiło się wśród stepu wzgórze. Kurhan to pewnie jakiś starodawny, jeszcze przez Scytów kiedyś usypany dla któregoś ze zmarłych wodzów. Na tym wzgórzu stał jeździec. Patrzył na północ, wzdłuż wijącej się wody rzeki. Jego skośne oczy były przymrużone, tak, że z daleka wydawały się zamknięte. Ubrany w skóry, otulony dodatkowo burką dla ochrony przed mrozem, trwał nieruchomo jak posąg. Koń pod nim niski, krępy, bachmat ze strzałką na czole. Czapę na głowie miał jeździec spiczastą, zrobioną z baraniej skóry. Kiedy, między podmuchami wiatru, konny od czasu do czasu prostował nieco swą postać, ukazywał się w całej dzikiej okazałości.
Tatar.
Tatar - postrach osad ukrainnych, bezlitosny wojownik, przeklinany od wieków przez lud spokojny, którego osady palił i łupił, a ludzi brał w jasyr.
Ale ten na pagórku nie był zwykłym ordyńcem. Świadczył o tym i jego szlachetnej rasy koń i broń bardziej ozdobna, niż u innych. Jego łuk miał inkrustowane zakończenia i uchwyt, pochwa szabli była po brzegach złocona. Musiał to więc być któryś z dowódców. I był. Nazywał się Nogaj. Młody Nogaj, już naczelny wódz przedniej straży wojsk chana - Dewlet-Gereja, już wsławiony kilkoma samodzielnymi wyprawami. Pochodził ze znamienitego rodu wojowników, od lat zajmujących na Krymie najwyższe wojskowe stanowiska. Jego daleki pradziad, hen, prawie trzysta lat temu oblegał polski Kraków. Ale chociaż wszyscy z rodu Nogajów byli dzielni, nie dane im było panować. Nie pochodzili z krwi Temudżyna i tytuł chanów był dla nich niedostępny. Została po nich w ludzkiej pamięci tylko nazwa ordy.
Jednak nie to zaprzątało w tej chwili umysł Tatara. Teraz, właśnie w tej wyprawie Nogaj dowodził awangardą wojsk całej ordy krymskiej, prowadzonej osobiście przez Dewlet-Gereja. A cała potęga tatarska szła na Sicz. W odwecie za Islam-Kermen, zniszczony jesienią przez Kozaków, za spustoszone przez nich na Jedysaniu ułusy i z samego rozkazu najjaśniejszego sułtana. Tatarzy, po raz pierwszy angażując tak wielkie siły, ruszyli na wyprawę zimą. Liczyli, że o tej porze roku zaskoczą nie spodziewających się tego Kozaków, rozbiją ich w puch i zniszczą Sicz, to przeklęte gniazdo szerszeni.
Nogaj spojrzał się do tyłu. Pomiędzy zaspami sunęły w jego stronę długie rzędy odzianych w skóry wojowników. Długie, ponieważ dla ukrycia liczby jedni Tatarzy starali się jechać po śladach drugich. Nogaj nie widział końca tego pochodu. Uśmiechnął się drapieżnie. To dopiero będzie prawdziwa zemsta i odwet. W tej chwili ani mu do głowy nie przyszło, że kiedyś może ułożyć się inaczej, że on sam dwadzieścia lat później pójdzie w drugą stronę, na Moskwę, i to jako sprzymierzeniec Rzeczypospolitej. Teraz prowadził ordę po krew i łupy właśnie na ziemie polskie. Zjechał ze wzgórza do oczekujących go przybocznych. Bez słowa wskazał ręką na północ, po czym ruszył naprzód.I SKARBNICA WOJSKOWA
Nad stepem szybował olbrzymi zys. Z rozpostartymi nieruchomo skrzydłami, majestatycznie znaczył się na tle pochmurnego nieba. Zdawał się być patronem tej krainy, jakby rozciągał nad nią swoją królewską opiekę.
Ale był to tylko pozór. Ptak bowiem był na łowach, leciał z prądem powietrza i wypatrywał na ziemi zdobyczy. Dzikiego królika, kuropatwy, suhaka nawet, co się tylko nadarzy. Nadchodząca zima oczyściła już jednak step. Większość zwierząt pochowała się w jamach i kryjówkach, moszcząc tam sobie miejsca na przeczekanie do cieplejszej pory. Jeżeli jeszcze się wynurzały, to tylko po to, by donieść do legowiska nowe zapasy, albo jaką gałązkę dla lepszej osłony. Step pustoszał.
Zys coraz bardziej niecierpliwie zataczał ogromne koliska, wypatrując swymi orlimi oczami. Daremnie, bo nie dojrzał niczego, co mógłby upolować. Skierował w końcu swój lot ku widocznej w oddali wstędze Dniepru. Instynktownie zakładał, że w pobliżu rzeki łatwiej mu się uda coś ucapić. Już zbliżał się do wody, szperając wzrokiem, czy coś się rusza wśród burzanów, gdy nagle wstrzymał lot. Dostrzegł na obu brzegach Dniepru oraz na wyspie Chortycy mrowie maleńkich punkcików, które poruszały się w różne strony. Pomiędzy nimi płonęły ogniska, unosiła się w powietrze woń pieczonego mięsa, a przede wszystkim doszedł orła potężny hałas.
To ludzie - orzeł wiedział - najwięksi wrogowie, bardziej niebezpieczni od broniącego zdobyczy wilka. Zys gniewnie zatrzepotał skrzydłami. A więc łowy nad wodą zakończone. Tutaj nie ma czego szukać, ba, sam może narazić się na upolowanie. Wiedząc, że nic po nim w pobliżu rzeki, ptak zawiedziony zawrócił w step. Trzeba lecieć w drugą stronę, gdziekolwiek indziej, byle z dala od najgroźniejszych w przyrodzie stworzeń - ludzi.
*
Hej, Dnieprowe porohy!
Wszystkie malownicze i groźne, cała ich trzynastka naturalnych zapór rzecznych. Ale wśród nich władcą i królem, największym z wielkich mógł być tylko jeden.
Spośród pieniących bryzgami fal Dniepru, wystawała w poprzek rzeki granitowa skała. Wysoka na pięć metrów, za dnia odbijająca się od wody czernią, w nocy srebrzyście świeciła w blasku księżyca. Jedyna, której rzeka nigdy nie przykrywała, choćby i podczas największych wiosennych roztopów i przyborów wód. Skała zawsze była nad nurtem widoczna i zawsze dla wioślarzy niebezpieczna. O nią to rozbijały się, niesione bystrym prądem rzeki kupieckie łodzie, które jeśli tu dotarły, nie miały żadnych szans w walce z bystrzem.
Nienasytec.
Już sama nazwa skały budziła grozę. Bo ten poroh rzeczywiście wciąż połykał nowe ofiary. Ktokolwiek go zlekceważył i nie zdążył na czas dobić do brzegu, pociągnięty wirami leciał prosto w jego paszczę i ginął. Nienasytec, zwany również przez miejscowych Didem (dziadem przeklętym) był siódmym i najstraszliwszym z trzynastu porohów Dniepru. Ciągnął się wzdłuż rzeki blisko na kilometr, opadając coraz niżej poprzez dwanaście ław skalnych, niczym olbrzymich schodów, najeżonych ostrymi odłamkami i przedzielanych kipielą. Nie do przebycia dla ludzi. I choć wprawdzie później mawiano, że kto chciał zostać prawdziwym rycerzem siczowym, prawdziwym Kozakiem, ten musiał wszystkie porohy, a więc i Nienasytec przepłynąć, lecz była to tylko legenda. A stworzyły ją późniejsze pokolenia po to tylko, by mołojecką sławę żołnierzy siczowych powiększyć. Bo Nienasytca nie był w stanie przebyć wodą nikt. A ponura sława porohu obiegała całą Dnieprową krainę, od Kijowa aż po najdalsze stepy nad Czarnym Morzem. Z drżeniem spoglądali na Nienasytca nawet przewoźnicy karawan kupieckich, które od Krzemieńczuga prowadzili lądem aż za ostatni poroh Wilny. A sam Nienasytec, wyniosły, czarny, dumny, wypatrywał kolejnego nieostrożnego żeglarza, którego bystrze rzuci w jego macki. Jakby mu ciągle ofiar było za mało, jak Scylla wciąż czekał.
*
Na Siczy, twierdzy wybudowanej przez Kozaków na wyspie Dnieprowej - Chortycy, trwał gorączkowy ruch. Wzmacniano balami szańce i wieżyczki strażnicze, ustawiano w najlepszej pozycji działa i hakownice, szykowano strzelnice dla samopałów. Mołojcy kopali też rowy od strony lewego, tatarskiego brzegu rzeki, podwyższali wały, gdyż tu wyspa bardzo łagodnie opadała do wody.
A nad wszystkim czuwał kniaź Dymitr Wiśniowiecki, już wówczas zwany przez lud Bajdą za swoją kozacką fantazję. To on był budowniczym twierdzy siczowej i pierwszym w historii hetmanem kozackim, to po jego ostatniej wyprawie pieśni po całym kraju śpiewano. O łupach zdobytych, brańcach pogańskich wziętych podczas wojennych przygód, o jego samego i Kozaków wyczynach, o Dymitrze-Bajdzie. Sława tego wojownika obiegła całą tę dziką krainę, stał się wzorem stepowego rycerza i przywódcy jemu podobnych watażków. Bo tak właśnie stepy nagradzają dzielnych, nie dostojeństwami, leczpieśniąi pamięcią.
W głównej izbie chaty, gdzie mieszkał ataman koszowy Semen, zebrał się kwiat rycerstwa kozackiego. Był więc przede wszystkim kniaź Wiśniowiecki, mąż średniego wzrostu, ale muskularnej budowy. Co w jego postawie uderzało, to oczy, czarne jak antracyt i błyszczące jak diamenty. Osełedec miał książę nie rozpuszczony luźno, jak u innych, ale dłuższy i przewiązany szeroką, czerwoną tasiemką, jakby w zaloty się wybierał. Ale biada temu, kto by go za fircyka wziął i zlekceważył. Nikt tego nawet nie próbował, kniaź powszechnie słynął z szybkiej do walki ręki i jako mistrz w robieniu szablą. Nie darmo też był hetmanem, nie było lepszego wodza wśród Kozaków.
Oprócz samego Wiśniowieckiego siedzieli przy ławie najdzielniejsi atamani. Popatrzmy na nich z bliska.
Po lewicy kniazia, wsparłszy brodę rękami, siedział zamyślony potężny Biłous, były szlachcic litewski, który na Sicz uciekł przed karą za zabójstwo sąsiada. Wsławił się swego czasu wśród Kozaków wyprawą aż pod sam Perekop, gdzie zdobył harem Selima-mirzy. Okrutnie obszedł się Biłous z haremowymi kobietami. Po skosztowaniu ich słodyczy kazał wszystkie w studni potopić, przez co całą powrotną drogę opędzał się wściekłej pogoni Selima. Cóż, Selimmirza już dawno nie żyje, zabity w pojedynku przez nieodżałowanego atamana Siostrzyczkę. A Biłous oddał też znamienite usługi przy zdobyciu Islam-Kermenu, twierdzy tatarskiej zniszczonej przez Kozaków w ostatniej wyprawie. Ataman był wówczas szefem zwiadowców i jednym z pierwszych doradców Wiśniowieckiego.
Po drugiej stronie hetmana spoczął Podolanin Świerczowski. Był słusznego wzrostu, twarz miał wielce urodziwą, okoloną płowym wąsem, którego końce założył za uszy. Kiedyś szlachcic spod Mohylowa, przystąpił do Kozaków po utracie całej rodziny wybitej podczas tatarskiego najazdu. Co potem wyczyniał z Kozakami w Mołdawii, tamtejsza historia długo pisać będzie. On też był jednym z wodzów wyprawy na Kermen. A obok nich siedziała u stołu cała plejada atamanów nie mniej walecznych i srogich. Był wśród nich i krępy Karp Masło, z wielką krechą na czole od szabli. Niegdyś zbiegły chłop z Inflant, tutaj wsławiony dowódca wyprawy na Oczaków. Byli także i Czorny, z wyglądu do Cygana podobny i Maniło - jeszcze dziesięć lat temu zakonnik monasteru, wszyscy teraz wojownicy jakimś czynem już zasłużeni.
Wśród nich zasiedli, dziś po raz pierwszy, dwaj nowi atamani, awansowani do tego grona za wielkie zasługi w ostatniej wyprawie. Zasłynęli zdobyciem skarbu z galery tureckiej, którą zaatakowali na Czarnym Morzu. Jednym z nich był Giewont, nazywany tak od wielkiej góry w dalekich Tatrach, dla swego olbrzymiego wzrostu i siły. Grek z pochodzenia, wiele przewag dokonał przy zdobyciu skarbu. Drugi zaś to Stańko, młody mołojec z Korsunia, jeden z niewielu ocalałych z morskiej wyprawy. Siedziało przy ławie jeszcze wielu atamanów, których długo by wymieniać. Wszyscy byli podobni charakterem, wszyscy dzielni, waleczni i wolni.
Właśnie teraz omawiali, co jeszcze na Siczy przygotować, jak najlepiej ją zabezpieczyć przed planowanym tatarskim napadem. Było już pewne, że orda ruszy zimą, chcąc twierdzę kozacką zniszczyć z zaskoczenia. Mołojcy nie darmo mieli Biłousa i jego system zwiadowców. Już wiedzieli o planowanej akcji tatarskiej i już się przygotowywali do jej odparcia. Wszystko odnośnie obrony zostało w końcu ustalone, co prowadzący naradę Wiśniowiecki potwierdził, zabierając głos:
- Panowie atamani - rzekł - z przygotowań to jużeśmy wszystko omówili. Pozostaje tylko ustalenia wykonać i spokojnie wyczekiwać pohańca. Ale jest jeszcze jedna rzecz, którą musimy zrobić. Otóż na wypadek, choć tego broń Boże nie zakładam, ale na wypadek konieczności opuszczenia przez nas Siczy, musimy postanowić, co z naszym dobytkiem. Nie mówię tu o dobytku codziennym, ale o sumach, którymi mołojcy chcą wspomóc swe rodziny, o zebranych kosztownych ozdobach, które chcą zawieźć swoim wybrankom, wreszcie o podzielonym skarbie ze zdobytej tureckiej galery. Nie można nic zostawić ordzie. I choć nie zakładam, że Sicz poddamy, czy też opuścimy wobec przewagi, to lepiej być przygotowanym na wszystko. Wiadomo, że broń i działa oraz zapasy prochu potopimy w Dnieprze. Ale nikt z mołojców nie ciśnie tam zdobytych kosztowności i pieniędzy. Uważam więc, że trzeba to wszystko wcześniej wywieźć i gdzieś ukryć. Jak to zrobić mądrze i sprawiedliwie, radźcie panowie atamani.
Starszyzna w zadumie podparła głowy rękami, ten i ów drapał się po czuprynie. Każdy z nich myślał o znalezieniu odpowiedniej kryjówki, ba, każdy chciał ukryć także swoje bogactwa zdobyte w wyprawach. Tylko gdzie to przechować? W miastach i grodach ukrainnych u miejscowych kupców? Przecież jednak zdarzało się, że ci nie oddawali depozytów, a jeżeli Kozak zginął, to już przepadło na amen. W dodatku starostowie zaraz się dopytywali, czy depozyt nie jest aby ze zbójeckiej wyprawy na jakiś dworek szlachecki. Poza tym Kozacy nie chcieli przechwalać się przed ludźmi swoją zdobyczą. Już lepiej było od razu kupić kawał ziemi albo dom w mieście. Ale takie posunięcie natychmiast kończyło swobodę mołojecką, bo Kozak stawał się wtedy gospodarzem i rolnikiem, lub też mieszczaninem. A jeszcze i rodzinę prędzej się założy. Gdzie i jak takiemu żyć na Siczy, czy iść z bracią mołojecką na wyprawę? To było przekreślenie wolnego życia, to koniec Kozaka. Tak źle i tak niedobrze. Na razie trzymano depozyty u swoich atamanów kureniowych tutaj, na Siczy. Lecz co zrobić w razie konieczności opuszczenia, co dalej? Przecież nikt nie będzie tego targał ze sobą podczas bitew i walk. Najlepiej, gdyby znaleźć jakąś tajną kryjówkę, gdzieś w dalekim, bezpiecznym miejscu, skąd zależnie od swoich potrzeb Kozak mógłby korzystać z tego, co zdobył. Tylko skąd wziąć takie miejsce? Atamani siedzieli zamyśleni. Ciszę przerwało uderzenie pięścią w stół.
- Mam! - rozległ się radosny okrzyk. Kozacy spojrzeli po sobie, który to z nich coś wymyślił. - Mam! - powtórzył ataman Maniło. - Posłuchajcie, bracia.
Odsapnął, po czym zaczął opowiadać.
- Kto z nas nie płynął Dnieprem w stronę limanów po tatarskiej stronie. Pewnie nie ma takiego. Wiecie więc bracia, że jeszcze dużo przed Tawaniem, gdzie do Dniepru wpływa rzeka Czortomlik, jest duża wyspa. Jest ona otoczona tysiącem innych, mniejszych, tak, że płynącemu wydaje się, iż są to tylko zatoczki. Ale ci z was, którzy często tam przepływali, omijają wyspę z daleka. Dlaczego, sami wiedzą. Każdy nie obeznany, jeżeli tylko wpłynie między te małe wysepki, nie znajdzie wyjścia. Tak się pomiesza między tymi kępami i wysokim sitowiem, że zgubi drogę. My omijamy wyspę z daleka, omijają ją i Turcy. Wszyscy boją się zbłądzić w tych oczeretach. Ale ja znam jednego człowieka, dla którego te zakamarki nie mają tajemnic. To stary Ludon, zielarz i znachor. Mieszka nad Czortomlikiem całe życie. Podobno hen, kiedyś, jeszcze za młodu, ukrył między tymi wyspami ściganych przez Turków, a powracających z wyprawy Kozaków. Poganie ponieśli wtedy straszną klęskę, pogubiwszy się w sitowiu. Ludon zna tam każdą kępę i każdy przesmyk. A do samej głównej wyspy tylko on potrafi dopłynąć. Tam to właśnie, bracia Kozacy, ukryjmy nasze skarby. Nie znajdzie ich nikt niepowołany, choćby nawet wiedział, że gdzieś na wyspie są. Zbyt wielu ludzi pogubiło się tam i zginęło. I takajest moja rada, żebyśmy wybrali kilku najbardziej zaufanych mołojców, którzy popłyną tam i przy pomocy Ludona ukryją nasze skarby, gdzieś na głównej wyspie. Co wy na to, bracia Kozacy? - zapytał na koniec Maniło.
Zapadła cisza. Po chwili z różnych stron izby rozległy się pomruki: - Ma rację. To najlepsze ukrycie. Tak, tylko na takiej niedostępnej wyspie jak Czortomlik. Pomruki przeszły w gwar, aż powoli cała izba głośno aprobowała pomysł Maniły. Patrzący na to Wiśniowiecki cierpliwie poczekał, aż wszyscy Kozacy zaczęli sobie potakiwać i dopiero potem podniósł dłoń, pragnąc przemówić. Gwar powoli przycichł.
- Kto jest za ukryciem dla naszych zdobyczy na wyspie Czortomlik, niech podniesie rękę - zarządził. Uniosły się w górę wszystkie, wszyscy atamani byli za takim rozwiązaniem.
- Mamy więc naszą skarbnicę kozacką - oświadczył hetman. - Niech poszczególni atamani zbiorą ze swoich kureni te zdobycze, które Kozacy z ich oddziałów zechcą przechować. Spisać to wszystko, zapakować w wory wysmarowane tłuszczem, by nie przemokło. Na Czortomlik popłyną wszyscy dowódcy kureni, oraz wybrani mołojcy z naszego Bractwa w liczbie dziesięciu. Będą oni umyślnymi tych, którzy zechcą wybrać swoje zdobycze dla... - tu książę spojrzał wesoło - ożenku lub kupna kamienicy. Sala gruchnęła śmiechem. - To nie koniec - rzekł kniaź. - Ci wybrani spośród Bractwa przewodnicy pozostaną jakiś czas na wyspie, ażeby poznać wszystkie jej tajniki i przejścia w sitowiu. Muszą znać wszystkie wysepki jak pacierz, by mogli tam poruszać się, jak w swoim domu. Kto wie - kończył Wiśniowiecki - może to kiedyś i nam się przyda, gdyby przyszło tam wałczyć. Wybierzmy więc panowie atamani dziesięciu mołojców, do których wszyscy mamy zaufanie i na których możemy polegać, jak na sobie.
Zaczęły padać nazwiska.
*
W kącie chaty kurenia bracławskiego, przy małym ogniu, siedziała nierozłączna czwórka przyjaciół - wielki Giewont, junacki Stańko oraz Skidan i Malik. Dwaj ostatni często spoglądali na siebie, widać było, że mają wiele wspólnych tematów ich młodemu wiekowi przynależnych. Oprócz podobieństwa charakterów, typowego dla osób, które właśnie wkraczają w wiek męski, różnili się nieco wyglądem. Skidan był trochę wyższy, o śniadej cerze, ciemnych włosach i uważnych piwnych oczach, w których czasem błyszczały figlarne ogniki. Malik za to wydawał się tęższym, a jego rysy twarzy zdradzały tatarskie pochodzenie po matce. Zwłaszcza lekko skośne oczy świadczyły o przemieszaniu się z tąrasą jego bułgarskiego plemienia. Rzucało się jednak od pierwszego wejrzenia, że obaj młodzi Kozacy są sobie bliscy, jak syjamscy bracia. A cała czwórka przyjaciół rozmawiała półgłosem o przyszłej obronie Siczy, i przełożonych przez to na później, własnych sprawach. Wszyscy uczestniczyli w ostatniej kozackiej wyprawie i zdobyciu skarbów z tureckiej galery. Stali się przez to bogaci, bo przypadła im w udziale prawie trzecia część łupu. Mieli więc w związku z tym swoje plany, zwłaszcza młodsi - Malik i Skidan. Obaj zakochani w brankach z wyprawy aż rwali się do Baru, dokąd ich miłe zostały odwiezione. Honor kozacki nie pozwalał na razie młodym opuszczać braci w potrzebie, najpierw więc uczestniczyli w pracach przy obwarowaniu Siczy. Teraz znowu otrzymali odpowiedzialne zadanie - całą czwórką zostali przez starszyznę wybrani do popłynięcia na Czortomlik, jako zaufani mołojcy dla ukrycia zdobyczy kozackich. Trochę wcześniej Malik i Stańko zostali przyjęci do Bractwa Smoka, elitarnej grupy wybrańców w tajnej kozackiej organizacji. A ponieważ Giewont i Skidan do Bractwa należeli już od czasu wyprawy, teraz byli jego członkami już całą czwórką w komplecie. Ale każdy z nich miał swoje indywidualne zamiary, które w tej chwili dla dobra całej braci kozackiej musiał odłożyć. Stańko pragnął pojechać do Kijowa i tam bogaty nareszcie pohulać przed kolejną walką. Giewont zamierzał wybrać się do Kieżmarku, by tam odwiedzić potajemnie swego syna. Potajemnie, bo syn występował jako książę Heraklides Despot. Obracał się wśród wyżyn braci szlacheckiej i nijak mu było pokazać, że za prawdziwego ojca ma zwykłego teraz Kozaka, a przedtem jeszcze greckiego żeglarza. Jednak Despot bardzo kochał swego ojca i choć skrycie, to witał go z wielkim sercem.
Skidan marzył o Perełce, brance, a jednocześnie córce najlepszego kozackiego szermierza Siostrzyczki, który zginął skrytobójczo od kuli zamachowca. Młodzieniec pragnął także odszukać tego mordercę i straszliwie go pokarać.
Malik z kolei myślami był przy Roksolanie, córce kupca tatarskiego Ben Safy. Dziewczynę wzięto do niewoli przy zdobyciu Kermenu, i jej ojca takoż. Kupiec został poza tym przymuszony do uczestnictwa w ataku na turecką galerę. Kiedy zaś po zakończeniu kozackiej wyprawy zażądał wydania córki z powrotem, Malik w odpowiedzi poprosił o jej rękę. Tutaj dopiero zaczęła się przeprawa młodzieńca z ojcem. Ben Safa ani chciał słyszeć o wydaniu swojego oczka w głowie za zwykłego Bułgara, zagończyka, jak Malika nazywał. Dopiero po otrzymaniu brylantu „Nuradyna”, cudu wśród zdobycznych kosztowności i przejrzeniu innych bogactw Malika, kupiec trochę zmiękł. A kiedy jeszcze Skidan i Giewont zaoferowali swoje zdobycze jako pożyczkę pod odbudowę filii kupieckiej, Ben Safa oświadczył, że się zastanowi. Ale Malik ciągle nie mógł zdobyć jego uznania. Kupiec traktował go bezosobowo, Malik to był „on”. Nie po imieniu, nie broń Boże „przyszły zięciu”, ani jakkolwiek inaczej. Po prostu „on” - Niech „on” pojedzie, ja dam to „onemu” - tak mawiał Ben Safa, co Bułgara doprowadzało do szewskiej pasji. Młodzieniec jednak zaciskał zęby, mając na uwadze przede wszystkim cel, jakim było zdobycie Roksolany. Liczył że czas, a także pieniądze spowodują, że osiągnie aprobatę kupca.
Tak więc każdy z naszych bohaterów miał jakieś swoje zamiary i swoje troski. Na razie wiedzieli, że jutro mają popłynąć na Czortomlik, więc każdy dzielił się z pozostałymi swoją sprawą. Tak im upływał wieczór.
*
Gdybyś Czytelniku wpływał kiedyś czółnem z rzeki Czortomlik do Dniepru, pierwszym co cię zadziwi, jest nagłe rozszerzenie wód. Na wprost zaś przed sobą oczy twoje ujrzą olbrzymią i niebieską przestrzeń Dniepru, gdzie i przy najlepszej pogodzie nie dojrzysz drugiego brzegu, tak rzeka jest w tym miejscu szeroka. A nieco poniżej na tej lśniącej tafli ukaże ci się olbrzymia kępa oczeretów, długa na ponad milę. To wyspa, choć od razu można zauważyć, że nie tylko jedna, bo co krok między sitowiem srebrząsię wody, okalające mniejsze wysepki. Czy naprawdę jest ich tysiąc, któż to policzy? Zajmują jednak ogromną część rzeki, stanowiąc naturalny i niedostępny moloch trzcin, jakby kuszących ustami bagiennej wodnicy: - wpłyń tutaj między nas, a już zostaniesz na wieki.
Widać jednak znalazł się śmiałek, który nie tylko wpłynął kiedyś między te niezliczone wysepki, ale w dodatku zaczął sobie tutaj gospodarować. Bo oto nad którąś kępą unosi się smużka dymu, pewnie z postawionej chatki, w której warzą strawę. Przybliżmy perspektywę. Rzeczywiście, chatka stoi i to nie na wysepce skrajnej, lecz trochę w głębi. Pobudowana z drzewa i kory, ze szczelinami upchanymi sitowiem. Wejście przysłonięte tylko skórą niedźwiedzią, przybitą do górnej jego części. Z boku chaty, tuż spod powały wystawał na zewnątrz typowy dymnik od stojącego na środku glinianej polepy paleniska. Izba jest tylko jedna. W dwóch jej kątach ułożono stosy skór służących za posłania. Na samym środku izby stoi prosty, zbity z bali stół, obok niego dwie zwykłe ławy. Na jednej z nich siedzi młody człowiek, obierający właśnie ryby z łusek. Młody, bo łatwo to poznać po jego sprawnych ruchach, mimo iż twarz ma okoloną długą brodą. Jednak mężczyzna ten nie jest we wszystkim sprawny. Kiedy po chwili powstał i podszedł do paleniska, widać było całkiem wyraźnie, że kulał na prawąnogę. Poruszał się sztywno, bez zginaniajej w kolanie, a co nań spojrzał, w oczach jego pojawiało się zniechęcenie i rezygnacja. Widno nie mógł się do końca pogodzić, iż mimo młodego wieku wielu rzeczy nie będzie już robił swobodnie.
Tymczasem dorzucił kawałki torfu do ognia, płonącego pod zawieszonym, wielkim garem ze strawą. W tym momencie ktoś odgarnął od zewnątrz skórę przy wejściu do chaty. Do izby wszedł starszy już człowiek z długimi włosami i siwą brodą. Zrzucił na ziemię skórzane okrycie, które miał przedtem na ramionach i zadowolony spojrzał w kierunku wrzącej zawartości kociołka.
- No, Wojanie - rzekł ładnie się sprawiłeś. Strasznie jestem głodny. Tu starszy nalał sobie zupy z kotła do glinianej misy, sięgnął po drewnianą łyżkę i po chwili rozległo się mlaskanie i siorbanie. Kiedy pierwszy głód został zaspokojony, starszy, znów się odezwał.
- Niedługo będziemy mieli tutaj gości - a na zdziwione spojrzenie Wojana dodał: - Właśnie odprawiłem gońca od mojego siczowego pobratymca Maniły. Mołojcy chcąu nas ukryć swoje zdobycze przed planowaną napaścią tatarską. Za kilka dni przypłyną do nas, by to wszystko zakopać. Zobaczysz Wojanie wielu znajomych - tu stary zauważył gniewny ruch głowy towarzysza. Pokiwał głową.
- Wiem, schowałeś się tutaj przed całym światem. Uważasz, że jesteś gorszy od wszystkich Kozaków, boś chromy. Owszem nie pójdziesz już na żadną wyprawę, ale przecież możesz żyć statecznie i z pożytkiem. Wszak wiesz, że odejdziesz stąd ode mnie, kiedy tylko zechcesz. Tylko pogódź się wreszcie ze sobą, Wojanie, a wszystko będzie dobrze.
- Nie mogę, Ludonie - pokręcił głową Wojan - i nie wiem, czy kiedyś to nastąpi. Tyle rzeczy chciałem zdziałać, tyle przeżyć... I ot, zostałem kaleką. Nie zdążyłem być dojrzałym mężem, a już jestem chromym starcem. Nie, nie chcę być wśród ludzi.
Wojan zrezygnowany usiadł po drugiej stronie stołu, przy swojej misce z posiłkiem. Nie jadł jednak, zamyślił się, wspominał. Pół roku temu wyruszył na chadzkę z braćmi mołojcami aż pod Azow. Był młody, dzielny, pełen ochoty i przede wszystkim zdrowy. W rodzinnej wsi zostawił ojca, młodszego brata i dziewczynę, prawie narzeczoną. Nic to, wszystko w nim kipiało żądzą wojaczki i przygody. Wyruszył... i stało się. Już w pierwszej potyczce z Tatarami otrzymał postrzał w kolano. Odprawiono go z partią rannych. Po drodze wdała się gangrena. Kozacy dowieźli go do Ludona na Czortomlik, bo tylko zielarz mógł na to coś poradzić. I Ludon poradził. Okładami, wywarami doprowadził do tego, że noga ocalała. Choć miała zostać sztywna, nie trzeba było jej ucinać. Tyle tylko, że to już nic nie znaczyło dla Wojana, bo jego świat się zawalił. Jak teraz będzie żył, kaleka do wojny niezdolny. Wszystko legło w gruzach. Wojan został z Ludonem, tutaj, na dzikich wyspach, bo wstyd mu było wracać między ludzi. I zastanawiał się, co z sobą teraz począć. Bo nawet do rodzinnej wsi Wojan nie chciał wracać. Bał się, że zostanie pośmiewiskiem. On, kiedyś największy junak, został kuternogą. Tak trudno z tym się pogodzić.
Ludon rozumiał Wojana, toteż nie zagadywał go więcej na ten temat. Czas, tylko czas, może załagodzić taki ból. Tylko czy Wojan potrafi kiedyś pogodzić się ze sobą? I ile wody musi upłynąć?
*
Środkiem nurtu, w dół rzeki płynęła pośród szerokich wód Dnieprowych czajka, lekko tylko poruszana wiosłami. Było na niej około trzydziestu mołojców; dwunastu atamanów kureniowych, dziesięciu zaufanych Kozaków z Bractwa i kilku obsługi łodzi. Zmierzali ku wyspie Czortomlik. Właśnie zbliżało się południe, listopadowe słońce igrało po wodzie jasnymi odbłyskami, powodując pojawianie się na każdym załamaniu fali jakby tysiąca gwiazdek. Nad brzegiem zaś unosiła się lekka mgiełka, spowodowana połączeniem ziemi i wilgoci. Dniepr rozlewał się na coraz to większą szerokość, jego obrzeża można było poznać tylko po owej mgiełce po bokach, wszakże i ona z czasem zniknęła z widoku. Wioślarze widzieli wkoło tylko wodę i wodę, z każdej strony płynącej czajki. Wreszcie na wprost przed nimi znowu zamajaczyła mgiełka. Tajemnicza, nieodgadniona i z czasem coraz większa, rosła z każdym pociągnięciem wiosła. Wkrótce też płynący nic innego nie widzieli przed sobą, tylko ową czekającą na nich oćmę. Podniósł się jeden z atamanów - to Biłous.
- Bracia, zaczyna się wyspa Czortomlik. Skręcimy w prawo, opłyniemy pasmo mgły wzdłuż. Wypatrujcie ognia, tak jak Maniło umawiał się z Ludonem.
- Właśnie przy ogniu będą na nas czekać - Maniło potwierdził potakując głową.
Czajka posłuszna woli wioślarzy skręciła w prawo, mołojcy zaś poczęli wytężać wzrok, patrząc pośród ledwie widocznych przez opary oczeretów.
- Jest, tam! - krzyknął któryś z Kozaków, pokazując ręką.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.