Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Malownicze. Tajemnica bzów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,99

Malownicze. Tajemnica bzów - ebook

Malownicze, ciche miasteczko ukryte w Sudetach. Miejsce, gdzie czas i miłość leczą rany.

Pewnego dnia przed sklepem ze starociami zatrzymuje się tajemniczy mężczyzna. Pani Leontynie ginie pierścionek przekazywany z pokolenia na pokolenie. Czy to przeszłość zaczyna się o nią upominać? Leontyna wyrusza więc w pełną nostalgicznego uroku podróż do krainy pachnącej bzami. Do czasów radosnego dzieciństwa na Kresach, wielkiej miłości i wojny, która wszystko zmieniła.

Jaką tajemnicę kryje rodowy pierścionek?

Kim jest zagadkowy mężczyzna?

Czy przeszłość można zmienić?

Poruszająca historia silnej i mądrej kobiety, której przyszło żyć, kochać i marzyć w niezwykłych czasach.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-3502-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZYTELNICZKI O KSIĄŻKACH MAGDALENY KORDEL

_Malownicze to drugi, lepszy świat, do którego chce się uciec, gdy męczą problemy, zupa za słona, a dziecko płacze za głośno. Ciepli bohaterowie, niesamowity klimat i magia, którą tworzy pani Magda, działają jak balsam na każdą codzienną ranę, a nawet maleńkie otarcie. Malownicze to cała ty czy ja, każdy problem czy troska, ale widziane przez różowe okulary._

Agata Katarzyna Przybyłek

_Malownicze to miejsce z mojego dzieciństwa, gdzie każdy każdego znał, wszyscy wiedzieli o wszystkich wszystko. Tam wszystko było proste, wszystko miało jakiś sens. Ludzie jak wszędzie byli różni, ale ta ich różność powodowała poczucie pełności. Byli zwyczajni złodzieje, ale z zasadami, była zielarka z sercem, były na rynku najlepsze pączki u pani Rudzkiej, był targ w soboty. Mieszkał tam mój Anioł – moja najukochańsza babcia. Malownicze to moje dzieciństwo, piękne wspomnienia smaki i zapachy._

Anna Ulinowska

_Czytając_ Wymarzony czas _zrozumiałam, że nie wolno się poddawać! Trzeba stawić czoło przeciwnościom losu i iść z głową podniesioną do góry, krok po kroku osiągając swój cel. Nie było tu żadnych smoków, elfów czy czarodziejów, jednak wszystko wydawało się takie magiczne, szczęśliwe, pełne kolorów i barw. Przepełnione zarówno szczęściem, jak i smutkiem. Wszystkiego było... wystarczająco, zaś bohaterowie przedstawieni przez panią Magdę idealnie wpasowali się w klimat tego sielankowego miasteczka. Czułam się, jakbym obserwowała kawałek prawdziwego życia zwykłych ludzi, którzy mają swoje wzloty i upadki, lecz wzajemnie sobie pomagają i nikt na nikogo nie patrzy jak na kogoś gorszego czy lepszego. Każdy jest równy i to było piękne!_

Małgorzata Irena Szumann

_Malownicze to dla mnie niezwykłe miejsce położone gdzieś u podnóża gór... Nie ma znaczenia gdzie. Lubię tu wracać, to tu bywam szczęśliwa – z dala od problemów, kłopotów, codzienności. Z przyjemnością spaceruję po uliczkach Malowniczego, z przyjemnością zaglądam do herbaciarni Krysi, która koi złamane serca kawą migdałową i karmi kłopotkami, do Leontyny, by odwiedzić starszą panią i jej niezwykły Kuferek. Posłuchać plotek Kraśniakowej czy choćby zamienić słowo z proboszczem lub innymi mieszkańcami. Do takich miejsc chętnie się powraca... Zawsze Malownicze na mnie czeka, Uroczysko i Majka również czekają, by tylko do nich powrócić. Malownicze czeka... Mam nadzieję, że kiedyś znajdę takie miejsce i zostanę już na dłużej..._

Sabina TyrakowskaO przeszłości postanowił zapomnieć dawno temu. Naprawdę dawno temu. I teraz wydawało mu się, że tego młodego człowieka, jakim był wtedy, po prostu wymyślił. Albo znał jedynie z kart powieści. I to takiej, po którą by już nie sięgnął, bo bohater najzwyczajniej w świecie irytowałby go i drażnił. I powodował niesmak w ustach i w sercu. Ot, taki literacki kicz. Postanowił o nim zapomnieć, jak i o wszystkim, co wiązało się z dawnymi czasami. Zapomnieć, wymazać, odciąć się. Cóż, jedną z cech młodości jest zbytnia pewność siebie. Im był starszy, tym częściej dopadała go przeszłość. Nic w tym dziwnego, ubywało mu zajęć, a wolny czas sprzyjał myśleniu. Dobra pamięć w pewnych okolicznościach może stać się przekleństwem. Wspomnienia dybały na niego w najmniej oczekiwanych momentach. Permanentne nawroty przeszłości zaczęły się dość niewinnie. Od mignięcia jasnego warkocza przechodzącej obok parkowej ławki młodej dziewczyny. Być może to za sprawą oślepiającego słońca zdawało mu się, że to ona. Młoda, roześmiana, idąca ku niemu z taką ufnością. Musiał kilka razy zamrugać, by zniknął obraz jej uśmiechu i dołeczków w policzkach. W rzeczywistości w ogóle nie była do niej podobna. Nie miała nawet ułamka jej wdzięku. Tak czy inaczej, tamtego dnia przeszłość upomniała się o niego i przestał czuć się bezpiecznie. Nie mógł wówczas uspokoić kołatania serca i chyba zbladł, bo siedząca na sąsiedniej ławce kobieta z troską zapytała, czy nie trzeba mu pomóc. Pokręcił przecząco głową i po chwili odszedł dziarsko, postukując laską. Jakby chciał udowodnić całemu światu, a głównie sobie, że nic się nie wydarzyło i wszystko jest w porządku. Ale już się stało. Jasny warkocz tańczył mu przed oczami i przywoływał inne chwile – te, które miały nigdy nie wrócić. Wracały. W tafli bursztynowej herbaty stygnącej w filiżance, w stukających po chodnikach obcasach, w szeleszczących na parkowych alejach liściach. Potem doszły do tego sny. Słyszał w nich tupot ciężkich butów, echo dawnych rozmów, jakieś szepty i śmiech. Jej śmiech. Znów patrzył w jej oczy i wracały do niego minione dni. Gdy ten sen przyśnił mu się po raz pierwszy, poczuł się szczęśliwy. Ale potem zobaczył jasny warkocz w błotnistej kałuży, czerwonej od krwi. Z zachmurzonego nieba zaczęły spadać krople deszczu. Obudził się spocony i roztrzęsiony, miał mokrą twarz. Deszcz ze snu okazał się łzami wypełniającymi załamania zmarszczek na jego policzkach. Tej nocy już nie zasnął. Tak samo zresztą jak każdej innej, gdy budził się z powracającego snu. Zaczął się bać nadchodzących wieczorów. Kładł się coraz później i przewracał w łóżku gnębiony wyrzutami sumienia i złością na samego siebie, że nie umie poradzić sobie z czymś tak banalnym jak nocny koszmar.

– Tylko tego brakowało, bym zwyczajem zniedołężniałych i roztrzęsionych staruszków zaczął się moczyć – mruczał do siebie rozeźlony.

W końcu bladość, rozdrażnienie i ewidentna zmiana w zachowaniu musiały budzić niepokój w rodzinie.

– Tato, a może byś gdzieś wyjechał… Może do sanatorium albo uzdrowiska – zaproponował mu pewnego razu syn. – Mógłbym cię zawieźć. A jeśli nie masz ochoty na samotność, Ewa mogłaby pojechać z tobą…

– Sprytnie to sobie wykombinowałeś! Ty mi tu nie mydl oczu troską, chciałbyś się po prostu na trochę pozbyć żony, co? Już ja dobrze wiem, że dość masz gderania i pilnowania na każdym kroku. Ale co to, to nie! Mowy nie ma! Każdy ma swój krzyż do niesienia i proszę mi tu z łaski swojej na mój nie pakować dodatkowych, nie należących do mnie ciężarów!

– Tato, nie o to mi chodziło, doskonale o tym wiesz – zmieszał się Robert. – A Ewa bardzo się o ciebie martwi. Jesteś niesprawiedliwy…

– Dobrze, dobrze – machnął ręką. – Akurat tego nie musisz mi wypominać…

Sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę i właśnie ta świadomość nie dawała mu normalnie żyć. Przez moment nawet rozważał, czy opowiedzieć wszystko synowi. Zrzucić z siebie przytłaczający ciężar. Może to by pomogło. Może uzyskałby rozgrzeszenie… Ale już po chwili zrezygnował. Chłopak nie zrozumiałby nawet części tego, co chciałby mu przekazać. Inne pokolenie, młokos, niby po pięćdziesiątce, ale jednak mentalnie gołowąs. Poza tym, gdyby nawet stał się cud i syn pojąłby wagę wyznania, co by mu to dało? Przecież nie może wybaczyć mu w jej imieniu.

– Tato, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

– Tak, tak – przytaknął dla świętego spokoju i z roztargnieniem spojrzał na ekran laptopa podsuwanego mu przez syna.

– Zobacz, Ewa znalazła to miejsce wczoraj. Przecież tam jako dziecko jeździłeś na wakacje z rodzicami…

– Tam? – zdumiał się na widok zdjęcia pola obsadzonego małymi, ledwo od ziemi odrośniętymi krzewinkami.

– Niedokładnie tutaj, rzecz jasna – roześmiał się na widok jego miny. – To jest zdjęcie niedawno zasadzonych winogron. W okolicy Kudowy-Zdroju jest miasteczko Malownicze, gdzie założono winnicę. Można ją zwiedzać, patrzeć, jak się rozwija od podstaw. Mają bardzo interesująco opisany program wycieczki. I jest degustacja wina… Pomyślałem, że mogłoby cię to zainteresować. Mógłbyś pojechać do Kudowy, a przy okazji zaplanować taką wyprawę poznawczą. Może to nie jest Toskania, ale zawsze coś ciekawego…

– Ciekawego! – prychnął zirytowany. – Jak takie ciekawe, to sam sobie jedź! I co to niby za degustacja, skoro te krzaki ledwo od ziemi odrosły!

– Oj, tato, czemu się złościsz? Degustuje się wina produkowane gdzie indziej, ale z tych samych szczepów, które są zasadzone w tej winnicy. Dzięki temu wiadomo, jak będą smakowały, gdy już zaowocują i zostaną…

– A od kiedy to jesteś takim znawcą? – naburmuszył się starszy pan. – I przestańcie już z tym wyjazdem, naprawdę! Czy ja kogoś prosiłem o wypychanie mnie na siłę? Uzdrowisko! Też mi coś! A nie przyszło wam do głowy, że być może tak zwyczajnie nie zamierzam ozdrowieć?!

– A więc jednak przyznaje się tata, że ze zdrowiem nie jest dobrze! – triumfalnie wykrzyknął Robert

– Od razu niedobrze… Zmęczony jestem i tyle – rzucił pojednawczo, czując, że ta rozmowa do niczego konstruktywnego ich nie doprowadzi. Ewentualnie skończy się kłótnią, a tego chciał uniknąć. – No, pokaż, co tam znalazłeś i co to za mieścina… – Ustąpił, umiejętnie markując zainteresowanie, i postukał palcem w ekran laptopa.

– Nazywa się Malownicze. Mógłbyś tam nawet przenocować, bo przy winnicy jest pensjonat Uroczysko. Spójrz na zdjęcia pokoi, całkiem ładne. A tu galeria z ujęciami miasta – wyliczał Robert entuzjastycznie. – Czekaj, było takie jedno piękne zdjęcie – mruknął, klikając nieustannie myszką.

Irytowało go to uporczywe klik, klik i migająca wciąż po ekranie strzałka, ale machina już poszła w ruch. Musi przeczekać, a potem jakoś wykręci się od tego całego wyjazdu.

– Zobacz, tak miasteczko wyglądało przed wojną. Może tam byłeś. – Zdjęcia przeskakiwały z taką szybkością, że nawet gdyby chciał, nie bardzo mógł rozeznać się w zlewających się ze sobą czarno-białych migawkach. – A tutaj już po wojnie. O, są fotografie, o które mi chodziło. Zobacz sam. Jeżeli choć w części jest tam teraz tak ładnie jak na tych zdjęciach, to warto pojechać…

Obraz na monitorze nareszcie na moment się zatrzymał. Ale zanim w jego centralnej części znalazło się zachwalane przez syna ujęcie, tuż przed oczami mignęła mu znajoma twarz.

– Poczekaj chwilę – odezwał się zmienionym głosem. – Pokaż mi to zdjęcie powyżej…

– Spójrz najpierw tutaj, panorama miasta…

– Mam gdzieś panoramę wszystkich miast na tym globie. Pokaż mi, do cholery, to poprzednie zdjęcie!

W jego tonie zabrzmiało coś niepokojącego i Robert spojrzał z uwagą na poszarzałą nagle twarz ojca.

– Tato, o co chodzi? – zapytał, powiększając obraz na ekranie.

– O nic – odpowiedział krótko, z trudem łapiąc oddech. – Zupełnie o nic. Znieś mi, proszę, walizki ze strychu. Wyjeżdżam jutro.

– Jutro?!

– A co cię tak dziwi? Mieliście z Ewą rację. Potrzebuję wypoczynku. Najlepiej na wsi. Zatrzymam się w tym… Jak mu tam? Uroczysku?

– Ale tak nagle? Już?

– Synu, jestem stary i naprawdę nie mogę w nieskończoność czekać z podjęciem decyzji – odpowiedział lekkim tonem. – Zresztą, czego ty ode mnie chcesz? Przecież wyjeżdżam, będę wypoczywać. Najpierw trujesz mi głowę od kilku dni, a gdy w końcu udaje ci się mnie przekonać, nagle masz wątpliwości?!

– Trochę inaczej sobie to wyobrażałem. Przecież musisz się spakować, trzeba zrobić rezerwację, a samochód mamy jeszcze w warsztacie. Poczekaj kilka dni i Ewa cię odwiezie, jak tylko…

– Sam dojadę. Pociągiem. Nie jestem jeszcze zdziecinniałym starcem – przerwał mu stanowczym tonem. – A ty już nie mitręż czasu. I zostaw mi to urządzenie. Popatrzę sobie jeszcze na zdjęcia okolicy…

Robert chciał mu przypomnieć, że przecież i tak sam sobie nie poradzi, bo nie ma pojęcia o komputerach, ale tylko pokręcił głową. Stojąc już w drzwiach pokoju, odwrócił się i zatroskanym wzrokiem obrzucił wyprostowane plecy ojca. Tak jak przypuszczał – starszy pan nawet nie drgnął. Cały czas wpatrywał się w tę jedną czarno-białą fotografię.MALOWNICZE
DZISIAJ

Madeleine była najzwyczajniej w świecie wykończona. Tego ranka z trudem otworzyła zapuchnięte i podkrążone oczy po to tylko, by natychmiast je zamknąć i dodatkowo jeszcze zatkać uszy. Franek znowu wył. Miała wrażenie, że jeżeli natychmiast nie zapanuje cisza, jej czaszka eksploduje. Niestety nic takiego nie miało się wydarzyć. Franek wył nieustająco od tygodnia, a jej głowa nie okazała się na tyle uprzejma, by wreszcie wybuchnąć i położyć kres koszmarnym męczarniom.

To nie powinno tak wyglądać, pomyślała buntowniczo, naciągając kołdrę na głowę. Świeżo upieczona matka powinna, do cholery, podlegać jakiemuś okresowi ochronnemu! A matka pozbawiona tych wszystkich hormonów, które zapewnia jej ciąża i pierwszy okres po porodzie, w ogóle powinna funkcjonować na złagodzonych warunkach. Rodziny zastępcze powinny dostawać hormony w tabletkach! Albo kroplówkach, albo zastrzykach!

– Albo ewentualnie do dzieci powinni dołączać knebel – mruknęła, z niechęcią odrzucając kołdrę. W tej samej chwili odkryła, że ze zmęczenia boli ją dosłownie wszystko. Zamierzała jeszcze przez chwilę poużalać się nad sobą, ale do wrzasków Franka dołączył donośny i pełen pretensji głos Anki.

– Ciociu, zrób coś z tym bachorem, bo inaczej go zatłukę! – zakomunikowała, wpadając do pokoju.

Tuż za nią podążała rozczochrana i niewątpliwie najbardziej z nich wszystkich wypoczęta Marcysia, która posiadła niebywałą zdolność spania w każdych warunkach. Madeleine podejrzewała, że nawet wystrzały armatnie nie byłyby w stanie wyrwać jej ze snu.

– Już wstaję – wychrypiała i w tym samym momencie jęknęła pod ciężarem Marcysi, która z rozkoszną miną wskoczyła jej na brzuch.

– Ciociu, a Franek znowu schował się pod biurko – oznajmiła pogodnie. – I zasikał łóżko, i…

– Nie mów już więcej, proszę – wycharczała, z trudem łapiąc oddech. – Nie chcę wiedzieć – dodała, jednocześnie usiłując wydostać się spod podskakującej dziewczynki.

– Może i nie chcesz, ale o ile można przemilczeć jego zachowanie świra, to już tego, że podarł w drobny mak moje książki do geografii i historii, raczej nie można zostawić bez komentarza – powiedziała Anka i złapała cały czas podskakującą Marcysię za bluzkę od piżamy i bezceremonialnie ściągnęła małą z Magdy.

– Dobrze, zaraz dam ci pieniądze na książki… Albo czekaj, zamówię, w końcu mam księgarnię. – Madeleine wyjątkowo powoli przyswajała tego ranka informacje. – A nie wiecie przypadkiem, gdzie jest Michał? Miał tu być z samego rana…

– Ciociu, rano dopiero będzie – uświadomiła jej Anka i na potwierdzenie prawdziwości swoich słów rozdzierająco ziewnęła. – Jest po piątej. Nikt normalny o tej porze nie wstaje – dodała i rzuciła się na łóżko Magdy. – Nie masz nic przeciwko? – zapytała, owijając się w kołdrę.

Madeleine w odpowiedzi tylko coś niewyraźnie mruknęła. Zagarnęła ramieniem Marcysię i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.

Niech przynajmniej jedna osoba w tym domu się wyśpi, pomyślała.

Stanęła przed przymkniętymi drzwiami do dziecinnego pokoju, wzięła głęboki oddech i przywołała na twarz coś, co z założenia miało być pogodnym uśmiechem. Ze zdegustowanej miny Marcysi wywnioskowała, że chyba nie bardzo jej wyszło, więc dała sobie spokój i weszła do środka. Wnętrze przypominało jedno wielkie śmietnisko. Na podłodze walały się połamane zabawki i strzępy podartych podręczników, a z łóżka smętnie zwisało mokre prześcieradło. Franka nigdzie nie było widać, co więcej, umilkły też wrzaski. Madeleine uważnie rozejrzała się po pokoju powoli rozświetlanym szarym światłem poranka. Pod biurkiem Franka nie było, pod łóżkiem też nie.

– Franuś, gdzie jesteś? – zapytała, wyciągając rękę w kierunku lampki nocnej, ale zanim nacisnęła włącznik, coś boleśnie wbiło się w jej łydkę.

Zaskoczona nie zdołała zapanować nad okrzykiem. Zęby Franka były naprawdę ostre. Odruchowo złapała się za bolące miejsce i stłumiła cisnące się na usta przekleństwa. W tym samym momencie wydarzyły się dwie rzeczy: do pokoju wpadła zaniepokojona krzykiem Anka i poślizgnąwszy się na leżącym na środku podłogi samochodziku, wyłożyła się jak długa, a Marcysia rzuciła się na uciekającego Franka, który natychmiast zaczął opętańczo wrzeszczeć. Magda poczuła, że to wszystko naprawdę ją przerasta i za chwilę po prostu oszaleje. O ile oczywiście już tego nie zrobiła. Jednak wystarczył jeden rzut oka na sytuację w pokoju, by zrozumieć, że cudną chwilę popadnięcia w obłęd musi odłożyć na później. Najpierw powinna zachować się jak odpowiedzialna i stanowcza matka.

– Spokój, do cholery! – ryknęła w związku z tym nie swoim głosem i ze zdumieniem stwierdziła, że w pokoju zapadła cisza jak makiem zasiał.

Marcysia przestała okładać Franka szmacianą lalką, a gramoląca się z podłogi Anka zastygła na czworakach.

– Spokój – powtórzyła już nieco ciszej. – Aniu, nic ci się nie stało?

– Jeżeli nie ogłuchłam od tych wrzasków, to raczej nie – burknęła dziewczyna, odzyskując głos. – To chyba zaraźliwe! Wszyscy tu wrzeszczą! – dodała, rozmasowując stłuczone kolana.

– Jeśli wejdziesz między wrony… – zaczęła Madeleine, ale spojrzała na minę Anki i zamiast dokończyć powiedzenie, tylko machnęła ręką.

Zresztą nie miała czasu na moralizatorskie pogawędki, bo z kąta pokoju dobiegło ją pochlipywanie. Marcysia porzuciła Franka i z ustami wygiętymi w podkówkę cichutko płakała.

– Mała, no co ty… – Magda na widok tej kwintesencji nieszczęścia zwyzywała się w duchu od kretynek. – Przestraszyłaś się mnie?

– Nie! Ale ja cię, ciociu, broniłam! Ciałem lalki cię broniłam! I swoim własnym też – dodała dziewczynka, pociągając noskiem. – A ty co? Do cholery! Tak powiedziałaś. Do dziecka! – zakończyła z wyrzutem.

– No fakt, powiedziałam – przyznała ze skruchą winowajczyni i w tym momencie jej wzrok padł na sprawcę całego zamieszania.

Franek stał z boku i patrzył na nią wyzywająco i jakby drwiąco. Przez ułamek sekundy miała ochotę złapać go i wytargać za ucho. Albo przełożyć przez kolano i wlepić smarkaczowi uzdrawiającego, porządnego klapsa. Albo przynajmniej nawrzeszczeć na niego. Wyrzucić z siebie bezsilność i złość, i wszystkie złe emocje. Dokładnie w tym samym momencie dotarło do niej, że chłopiec właśnie tylko na to czeka. Świadczył o tym trochę przestraszony, ale jednak pewny siebie uśmieszek. Madeleine zmrużyła oczy, zacisnęła zęby i w myślach policzyła do trzech.

– Mam propozycję: w tej chwili zapominamy, co tu się wydarzyło, i zaczynamy wszystko od początku – powiedziała i głęboko odetchnęła. – Co powiecie na naleśniki z czekoladą i ciepłe kakao? – zapytała i z satysfakcją stwierdziła, że wyraz twarzy Franka z zuchwałego zmienia się w pełen niedowierzania.

– O tak, ciociu! Naleśniki! A zrobisz mi dwa? Jeden z czekoladą, a drugi z serkiem? – Marcysia natychmiast się wypogodziła i połknęła przynętę.

– Pewnie. – Magda uśmiechnęła się, popatrując spod oka na chłopca. – To co? Lecimy do kuchni?

– Lećcie sami – mruknęła Anka, ziewając. – Ja jestem z tych normalnych, którzy o piątej nad ranem chcą przede wszystkim spać! Dom wariatów! – dodała i ostentacyjnie rzuciła się na łóżko.

Madeleine nie zamierzała jej przekonywać. Na jej miejscu zrobiłaby dokładnie to samo. Ale że wciąż była na swoim, zagarnęła naburmuszonego Franka i rozpromienioną Marcysię i poszła do kuchni. Łydka nadal ją piekła, oczy szczypały z niewyspania i chciało jej się płakać.

Co ja narobiłam?, pomyślała, pociągając nosem i pochylając głowę nad miską z ciastem naleśnikowym, by ukryć napływające do oczu łzy. Na co się porwałam? Po co mi to było?

I w tym momencie poczuła małe rączki oplatające się wokół jej nogi. W pierwszej chwili sądziła, że to dziewczynka, ale gdy spojrzała w dół, zobaczyła niebieskie oczy Frania. Chłopczyk patrzył na nią poważnie i nagle wyciągnął rękę w górę. Magda pochyliła się i zanim zdążyła zareagować, małe palce starły z jej policzka łzę, która podstępnie wymknęła się spod powieki. Pochylona młoda kobieta i chłopczyk trzymający dłoń na jej policzku. Trwało to nie więcej niż kilka sekund, ale wystarczyło, by poczuła coś, co najpierw złapało ją za gardło, a potem z szybkością błyskawicy uderzyło prosto w serce. To było to, o czym do tej pory tylko czytała. To było to, co młode matki opowiadały po porodach o pierwszym spojrzeniu, które łączyło je z nowo narodzonym dzieckiem. To po prostu była miłość. Wzruszona przykryła rączkę Franka swoją dłonią i na próżno usiłowała powstrzymać łzy, które skapywały na policzki. Przez ten czas nie padło między nimi ani jedno słowo, ale i tak wszystko było jasne. Gdy Franek w końcu się od niej odsunął, Magda poczuła zalewającą ją falę czułości. I wstydu, bo jeszcze przed chwilą zastanawiała się, po co jej to wszystko. W duchu obiecała solennie, że już nigdy w życiu nie pomyśli czegoś tak podłego. Biedna, niedoświadczona Madeleine nie wiedziała, że właśnie została pełnoprawną matką. I że od tego ranka miotanie się pomiędzy bezwarunkową miłością a chwilami zwątpienia, a nawet wyrzutami sumienia, stanie się jej chlebem powszednim. Tak jak tysięcy innych kobiet, które półżywe ze zmęczenia bladym świtem stoją nad patelnią i smażą swoim dzieciom naleśniki.

O ile poranne wzruszenie podziałało ożywczo na stan ducha, o tyle ciało okazało się głuche na rozczulenia i przypływy uczuć. Odmawiało swej właścicielce posłuszeństwa i ta nie bardzo pamiętała, jak dotarła do księgarni. Zupełnie jakby balansowała na granicy snu i jawy. Przez kilka pierwszych godzin jeszcze dawała radę i nawet udało jej się uporać z częścią papierkowej roboty. Ale potem było już tylko gorzej. Po pierwszym łyku kawy, którą zalała zimną wodą, dotarło do niej, że naprawdę nie jest dobrze i że nawet największa doza miłości nie zastąpi kilku porządnych godzin snu. Plując niezaparzonymi kawowymi fusami, stwierdziła, że może zrobić tylko jedno. Sięgnęła po komórkę i wybrała numer mamy.

– Mamo… – zaczęła głosem miękkim jak kisiel. – Obiecałam ci, że ze wszystkim sobie poradzę i że będziesz ze mnie dumna…

– Aha – przerwał jej kochający i lekko kpiący głos. – Zaraz sprawdzę rozkład jazdy pociągów i dam znać, o której trzeba mnie odebrać ze stacji…

– O rety! Skąd wiedziałaś?

– Lata praktyki, córuś – powiedziała matka z czułością. – A teraz dość gadania po próżnicy. Muszę przygotować się do wyjazdu. Odezwę się, gdy będę wiedziała, co i jak. Trzymaj się, córeczko. Pa.

Magda zagapiła się w milczący już telefon i z niedowierzaniem pokręciła głową.

– To jakaś cholerna magia… Ciekawe, po jakim czasie włącza się u matek ten specyficzny radar – mruknęła pod nosem. – I kiedy u mnie pojawią się pierwsze nadprzyrodzone symptomy. I czy w ogóle się pojawią, dodała już w myślach, rozdzierająco ziewając.

Powinna od razu zająć się porządkami, ustawianiem książek na półkach, kontaktami z pośrednikami i wydawnictwami, ale zupełnie nie czuła się na siłach, by zrobić choć jedną z tych rzeczy.

Najpierw kawa. Mocna i gorzka niczym szatan, i czarna jak mój charakter, postanowiła i włączyła czajnik, po czym usiadła przy biurku, na którym nadal piętrzyły się sterty książek, pliki papierów z ofertami i faktury. Mętnym spojrzeniem ogarnęła ten bałagan i z rezygnacją oparła głowę na dłoni. Nawet nie wiedziała, kiedy zamknęła oczy.

Obudziło ją stanowcze potrząśnięcie za ramię. Zamrugała zdezorientowana i dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, że jej głowa spoczywa na biurku, a policzek opiera się o twardy kant książki, który boleśnie wbija się w skórę. Obok natomiast stała pani Leontyna i z naganą kręciła głową.

– Nie śpij, nie śpij, bo ci dziecko podrzucą – powiedziała w odpowiedzi na nieprzytomne spojrzenie dziewczyny.

– Pani Leontyno, niech pani niezwłocznie cofnie te słowa! – Magda od razu się obudziła. – Ja już z tą piekielną trójką, którą mam pod opieką, nie daję rady i na samą myśl o choćby połowie dodatkowego dziecka robi mi się niedobrze!

– Z tego, co mi wiadomo, dzieci zazwyczaj występują w całości, więc połówka ci nie grozi. I tym bym się nie martwiła. Ale to, że śpisz przy otwartych drzwiach, jednak budzi moje zaniepokojenie. Torebka rzucona na wystawę, telefon na wierzchu… Dziecko, sama się prosisz o nieszczęście.

– Ma pani rację. Nawet nie wiem, kiedy usnęłam. I ile spałam… – Sięgnęła po telefon i ze zdumieniem stwierdziła, że krótka, jak jej się wydawało, drzemka trwała ponad dwie godziny. – Matko boska, miałam odebrać Marcysię z zerówki! – Zerwała się z krzesła i z całym impetem walnęła głową w wiszącą nad biurkiem półkę.

– Spokojnie. – Leontyna złapała ją za ramię. – Właśnie między innymi po to tu przyszłam. Pan Michał wpadł przed momentem do mnie z Franiem i prosił, bym przekazała, że on odbierze małą, bo obiecał dzieciom spacer z wielkim finałem w herbaciarni Krysi. Podobno mają jeść rurki z kremem. Chyba i ja wstąpię po pracy na kawę i ciacho.

– Rurki? – powtórzyła Magda nieprzytomnie, rozmasowując głowę. Pod palcami wyczuła powoli rosnący guz. – I po to panią fatygował? Nie mógł sam mi o tym powiedzieć? – zirytowała się natychmiast.

– Chciał, ale ja i tak miałam do ciebie przyjść po zamówione książki, więc sama się zaoferowałam. Zmęczona jesteś, może mogłabym jakoś ci pomóc? – dodała, przyglądając się jej z niepokojem.

– Dziękuję bardzo, ale dzisiaj skapitulowałam i zadzwoniłam do mamy. Nie daję rady, pani Leontyno. Przegrałam.

– Bo poprosiłaś matkę o pomoc? – zapytała starsza pani, unosząc do góry uczernione henną brwi. – Też mi definicja przegranej!

– Ale miałam być dzielna! Samodzielna!

– Niezniszczalna też? Porażka! Przegrana! Wy, młodzi, nadużywacie dzisiaj wielkich słów – w głosie Leontyny zabrzmiała jakaś obca nuta rozdrażnienia.

Madeleine spojrzała na nią uważnie i dopiero teraz zauważyła głębokie cienie pod oczami starszej pani. Najwyraźniej w ich wąskim, dwuosobowym gronie nie tylko ona nie dosypiała.

– Pani Leontyno, coś mi się wydaje, że pomoc przydałaby się nie tylko mnie – powiedziała powoli. – Co się dzieje?

– Nic takiego, kochana, nic takiego. – Leontyna machnęła lekceważąco ręką. – Starość tak samo jak i młodość rządzi się swoimi prawami. Dojrzewające panny są infantylne i nieznośne, a przejrzałe i stare też miewają niezgorsze humory – odpowiedziała, wyjmując z kieszeni kremowej narzutki portfelik. – Zapomnij o tym, co mi się wymsknęło… Obiecałam sobie kiedyś, że nigdy nie stanę się zgorzkniałą i prawiącą morały wstrętną staruchą, a tu, proszę, zaprezentowałam taki typ w najlepszym wydaniu. Kwintesencja zrzędliwości!

– Ale miała pani sporo racji.

– Dajmy temu spokój… Gdzie są moje książki? – zapytała Leontyna dziarskim tonem i Magda zrozumiała, że właśnie taktownie usiłuje zmienić temat.

Nic na siłę, pomyślała, przeszukując paczki stojące pod biurkiem. Naciskać nie ma sensu, bo staruszka całkiem zamknie się w sobie.

Coś w zachowaniu starszej pani było nie tak i choć Madeleine nie potrafiła jeszcze tego nazwać, wiedziała, że musi zwrócić na nią baczniejszą uwagę. Spoglądając ukradkiem na jej zmęczoną twarz, z minuty na minutę czuła większy niepokój.

– Mam. – W końcu dokopała się do właściwego kartonu. – Powinny być wszystkie zamówione pozycje… – dodała, kładąc niewielką paczkę na biurku.

Jej wzrok spoczął na chwilę na drżących dłoniach pani Leontyny mocującej się z zapięciem portmonetki. Pomyślała o zegarze tykającym nad drzwiami księgarni. Do tej pory widziała na nim jedynie czarne wskazówki przypominające o kolejnych punktach dnia. Czas na herbatę, czas na odebranie Marcysi z zerówki, czas na spotkanie z Michałem, czas na powrót do domu… Drżące, pokryte drobną siateczką zmarszczek dłonie starszej pani uzmysłowiły jej, że każde miarowe tik-tak przybliża też inny czas. Wzdrygnęła się na myśl, że każde drgnięcie czarnej wskazówki przybliża moment odejścia Leontyny. Z trudem opanowała cisnące się pod powieki łzy i przeklęła w duchu własną, nadmierną ostatnimi czasy, płaczliwość. Leontyna tymczasem zupełnie nieświadoma tego, co dzieje się z dziewczyną, położyła na biurku odliczoną kwotę i szybko wyszła z księgarni, życząc jej właścicielce dobrego dnia. Nie wiedziała, że ta stoi w bezruchu przy oknie i wpatruje się w oddalającą się postać starszej pani. Magda nie spuszczała z niej wzroku. Nie mogła powstrzymać lawiny czarnych myśli. Jeżeli Leontyna pewnego dnia odejdzie, wraz z nią z Malowniczego zniknie specyficzna atmosfera tego miasteczka. Zabraknie codziennej i powszedniej magii, bez której nic już nie będzie takie samo.

Leontyna szła szybkim krokiem. Właściwie nie umiała racjonalnie wytłumaczyć, czemu uciekła z księgarni. Bo niewątpliwie pospieszne wyjście, rzucone przy drzwiach zdawkowe życzenie dobrego dnia to nic innego jak dezercja. I przed czym tak, niemal w panice, umykała? Przed życzliwością? Wnikliwym spojrzeniem miłych, zmęczonych i zatroskanych oczu? Starsza pani przystanęła i z głębokim westchnieniem spojrzała na pnącą się stromo w górę uliczkę. Jeszcze tylko kilka chwil mozolnej wspinaczki po nierównym bruku i znajdzie się w swoim sklepie. Bezpieczna wśród porcelanowych figurek, starych książek, nadętych poduszek. I żadna z tych dobrodusznych swojskich rzeczy nie zada niepokojącego pytania: „Co się dzieje?”. Że też Magda musiała z nim tak wystrzelić. I to bez uprzedzenia. Leontyna została zaskoczona tym przejawem troskliwości. Zbita z pantałyku, jak to się kiedyś mówiło. I przerażona. Wypowiedziane głośno słowa nabrały mocy. I starsza pani doskonale wiedziała, że pozbawiły ją ostatniej warstwy ochronnej. Dotąd udawało się jej bowiem zepchnąć na dno świadomości ten dziwny, targający nią od jakiegoś czasu niepokój. Usiłowała przypisać go jesieni. Zmienności pogody. Starości. Staropanieńskim humorom. Byleby tylko nie przyznać, że aż nazbyt dobrze zna te wszystkie objawy. Kiedyś często zastanawiała się, czy to dar, czy raczej przekleństwo, a później pogodziła się z tym. Po prostu jedni dziedziczą po rodzicach kształt nosa albo kolor włosów, a jej przypadło w spadku… Właściwie nie wiedziała, jak to precyzyjnie określić. Umiejętność wyczuwania nadchodzących zmian? Czegoś nieuchronnego? Zasapana, dotarła w końcu do swojego sklepu. Już sam widok stojącej na wystawie starej lampy z mlecznozielonym kloszem podziałał na nią uspokajająco. To jeden z ostatnich nabytków. Przywiózł ją nadęty, pękaty bubek likwidujący dom po pradziadku.

– Niech no paniusia spojrzy, czy ten złom jest co wart – powiedział i rzucił na blat biurka karton, z którego posypały się ze szczękliwym płaczem stare łyżki, widelczyki, wychynęły ramki z niemal kurczowo trzymającymi się ich fotografiami w kolorze sepii.

– Zapomniał pan wyjąć zdjęcia. – Leontyna delikatnie postawiła ramki na biurku.

– Pani kochana, a po co mi te starocie? – wzruszył pogardliwie ramionami mężczyzna, czym ewidentnie potwierdził swoją bubkowatą naturę. – Swoje zdjęcia mam, makulatury nie będę gromadzić! Moja Dziunia, rozumie paniusia, narzeczona moja, alergię ma na te wszystkie pożółkłe badziewia.

– W sumie to ja też jestem już nieco pożółkła – powiedziała Leontyna beztroskim tonem.

Zupełnie nie wiedziała dlaczego, ale nagle poczuła chęć podroczenia się z biednym klientem i widmem jego narzeczonej Dziuni.

– No dlatego Dziunia mnie tu samego wysłała – wyznał niczym nie zrażony bubek. – Dziunia nie lubi staroci… Znaczy, żadnych staroci… To jest rzeczy. – Ku wyraźnej uciesze Leontyny wreszcie się zacukał. – Nie paniusi, broń Boże – dokończył i wytarł wierzchem czerwonej i pulchnej ręki zroszone potem czoło. – Chociaż tak między nami mówiąc, Dziunia starych ludzi też się brzy… To znaczy boi. Ale wie paniusia, co tu się dziwić. Młoda śliczna dziewczyna…

– A tak. – Leontyna z udawanym zrozumieniem pokiwała głową, nie przerywając grzebania w kartonie. – A jak młoda jest pańska narzeczona? – zapytała, popatrując na mężczyznę spod oka i usiłując odgadnąć jego wiek.

Wyglądał na jakieś czterdzieści z niewielkim okładem. Najwyraźniej miał inne walory, które pozwoliły wrażliwej Dziuni zapomnieć o jego okrągłym brzuszku i o jej wstręcie do wszystkiego, co ma więcej lat od niej.

– Bardzo młoda, koledzy pękają z zazdrości… Szczęście miałem, że mnie tak pokochała… Ale co tam dużo mówić, powodzenie to ja zawsze miałem. Przedtem to po kilka dziewczyn naraz…

– Czyli jest pan niezwykle czuciowy, panie Bu… – Leontyna w ostatnim momencie ugryzła się w język i zakasłała.

– Jaki? – pan Bubek na całe szczęście skupił się na pierwszej części zdania.

– Czuciowy. Kochliwy znaczy – wyjaśniła właścicielka sklepu.

– Nie, to jest tak… – przez moment rozważał, czy przypadkiem z niego nie drwi, ale chyba jej niewinna mina przekonała go o jego niesłabnącym wciąż uroku. – Ale to kiedyś. Teraz to ja tylko z Dziunią… No to jak, kochaniutka, nada się coś z tego szmelcu? Bo Dziunia sama została w tej ruinie po pradziadku i biedactwo umiera tam ze strachu.

– O tak! Biedactwo. – I w tej właśnie chwili wyłowiła z kartonu lampę gabinetową z pięknym mlecznozielonym kloszem, i przeszedł ją dreszcz. Miała przed sobą jedną z tych szczególnych rzeczy, kapryśnych – jak je w duchu nazywała – czyli takich, które nie dawały się sprzedać byle komu. Czekały na właściwego człowieka i doskonale wiedziały, że Leontyna nie odda ich w niepowołane ręce.

Kupiła wtedy całą zawartość kartonu. Zresztą nawet gdyby nie było tam lampy i tak nabyłaby pozostałe drobiazgi. Z dotychczasowym właścicielem nie miałyby przyszłości. Nie zazdrościła biednemu pradziadkowi, kimkolwiek był, takiego prawnuka. Nie zazdrościła biednemu bubkowi życia z Dziunią. Zapłaciła mu uczciwą cenę i zza sklepowej szyby obserwowała, jak zjeżdża stromą ulicą wypasionym czerwonym mercedesem. Przynajmniej poznała największy atut bubka, który zapewnia mu zainteresowanie narzeczonej.

Prawie wszystkie rzeczy z tamtego kartonu znalazły już nabywców. Zostało tylko kilka fotografii i porcelanowa figurka pastereczki, która straciła głowę w mrokach kartonu. Leontyna troskliwie ją przykleiła i ustawiła figurkę na specjalnej inwalidzkiej półce. Stały tam inne porcelanowe postacie, bez rąk, nóg, z przyklejonymi palcami… Miały tu dożywotnią opiekę, mogły czuć się bezpiecznie i z wyżyn półki obserwować wszystko, co dzieje się w sklepie.

Teraz też patrzyły w niemym oczekiwaniu na stojącą przed oszklonymi drzwiami Leontynę. Starsza pani w końcu oderwała wzrok od pyszniącej się na środku wystawy lampy i wsunęła duży staroświecki klucz do zamka. Otworzył się ze swojsko brzmiącym zgrzytem. Leontyna weszła do środka, odłożyła paczkę z książkami na stolik i jeszcze raz spojrzała na mlecznozielony klosz lampy, po czym uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Nigdy nikomu by się głośno do tego nie przyznała, ale wierzyła, że dopóki ma w sklepie kapryśne rzeczy, dopóty nie musi bać się o siebie. Tak jakby wszystkie te szczególne przedmioty, zanim znajdą swoje przeznaczenie, chroniły ją w tajemniczy sposób. Albo raczej osłaniała ją przeszłość, a zarazem przyszłość, którą musiała zapewnić tym drobiazgom szukającym u niej chwilowego schronienia.

Zdążyła zaparzyć herbatę i rozpakować paczkę z książkami, kiedy skrzypnęły sklepowe drzwi i do środka wpadła zdyszana i potargana Magda.

– Pani Leontyno, zamierzałam dogonić panią jeszcze po drodze, ale, jak widać, nie udało mi się – wysapała.

– Dziecko kochane, a co się stało, że aż ruszyłaś za mną w pościg?

Spojrzała na dziewczynę z zaciekawieniem pomieszanym z obawą, a nawet, do czego nie chciała się przyznać, z lekką niechęcią. Wolała uniknąć wścibskich pytań i wściubiania nosa w jej własne sprawy. Ledwo jednak to pomyślała, natychmiast się zawstydziła.

Od kiedy troska drugiego człowieka tak cię irytuje? Wstyd, Leośka, wstyd, skarciła sama siebie w duchu.

– Nie chciałam, żeby pani się denerwowała. To na pewno pamiątka, wygląda na stary i cenny. Wprawdzie nie jestem specjalistką, ale tutaj nawet mnie wystarczył dosłownie jeden jedyny rzut oka…

– Poczekaj, może najpierw usiądziesz – zaproponowała Leontyna. – Zupełnie nie wiem, o czym mówisz…

– O tym.

Magda opadła na przykryty szydełkową kapą fotel i wyciągnęła dłoń z misternie rzeźbionym złotym pierścionkiem. Lśniące miniaturowe listki splatały się ze sobą, a wśród nich pyszniła się rubinowa kiść bzu. To był pierścionek, który Leontyna od lat nosiła na serdecznym palcu. Pierścionek, który zdawał się do niej przyrośnięty i do którego przywykła tak, że nawet nie zauważyła jego braku. Zupełnie jak wtedy, gdy… Gdy on umierał, zajmowała się normalnymi sprawami i mimo swej niezwykłej zdolności wyczuwania zmian nawet nie poczuła, że właśnie w tym momencie ktoś wydziera jej kawał serca i duszy.

– Skąd się u ciebie wziął? – Z trudem otrząsnęła się z natłoku atakujących ją wspomnień i pochyliła się nad wyciągniętą dłonią dziewczyny.

Myśl o tym, co tu i teraz, nakazała sobie. Tylko o tym.

– Musiał się zsunąć z palca, kiedy kładła pani pieniądze na moim biurku. Leżał na nich. – Madeleine zastygła z wyciągniętą ręką, czekając, aż starsza pani zabierze pierścionek.

Tymczasem Leontyna zamiast natychmiast go zabrać i podziękować za odniesienie kosztownego drobiazgu, wpatrywała się w niego, jakby na dłoni Magdy leżało coś dziwnego i niebezpiecznego.

– Pani Leontyno, to pani pierścionek, prawda? – zapytała w końcu dziewczyna, skrępowana przedłużającą się ciszą. Pytanie było czysto retoryczne, bo wielokrotnie widziała go na jej palcu.

– Ten pierścionek… – Leontyna w końcu sięgnęła po zgubę i z zadumą przyjrzała się jej pod światło – jest w naszej rodzinie od pokoleń. I to on sprawił, że wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło. Sporo mu zawdzięczam…

Uśmiechnęła się z roztargnieniem i przysiadła na drugim fotelu. W tym momencie przez okna sklepu wpadły pomarańczowe, ciepłe promienie zachodzącego słońca i zatańczyły wśród splecionych w kok włosów starszej pani, oblały jej twarz i dekolt łagodną poświatą, wygładziły zmarszczki, zarumieniły policzki i sprawiły, że nagle ubyło jej lat. Madeleine siedziała jak urzeczona, bała się poruszyć, by nie spłoszyć tej chwili oczekiwania na coś, dzięki czemu oczy Leontyny zalśniły młodzieńczym blaskiem.OKOLICE KRAKOWA
WIOSNA 1914

Stanisław był wściekły. Na brata, na siebie, na ten cały cholerny świat. Że też Władek nie mógł wybrać sobie innego momentu na soczysty romans z Gabryśką! Romans z pokojówką – toż to godne kabaretu! A na gorącym uczynku musiała przyłapać go akurat ciotka Stefania! Stara jędza narobiła takiego rabanu, że cały dwór zadrżał w posadach. Na widok nadbiegających ze wszystkich stron domowników teatralnie zasłabła, a kiedy słaniającą się i zakrywającą oczy odprowadzono do pokoju, natychmiast padła na łóżko i zdjęta niemocą nie wstała z niego do tej pory.

– A ja miałam mu zapisać cały swój majątek – powtarzała jękliwie każdemu, kto do niej zaglądał. – Matko Przenajświętsza, to bym narobiła, to bym narobiła! Takiemu bezbożnikowi, casanovie bez honoru!

Oczywiście dom zatrząsł się od plotek. Po wrzaskach ciotki Stefanii nie dało się wyciszyć sprawy. Rozgłos był zapewniony, i to na całą okolicę. Jej krzyki zgromadziły w drzwiach feralnego pokoju nie tylko członków rodziny, ale też sporą część służby, która bez przeszkód mogła obejrzeć wystające spod kołdry pulchne pośladki Gabrysi. Dziewczyna zdjęta nagłą trwogą i wstydem naciągnęła kołdrę na głowę, tym samym odsłaniając inne części ciała. Właściwie w przebłysku humoru Stanisław przyznawał jej rację. Pośladki trudniej zidentyfikować niż twarz… Oczywiście ta konspiracja na nic się nie zdała. Wybuchł skandal z Władkiem i Gabrysią w rolach głównych. Przynajmniej matce udało się zachować zimną krew. W ułamku sekundy oceniła sytuację i ostrym głosem kazała wszystkim wracać do swoich zajęć. Jednocześnie stanowczym ruchem zamknęła przed gapiami drzwi, odgradzając ich od pasjonującego widoku kulących się w łóżku pechowych kochanków. Ale o ile mogła ich odizolować od natrętnych i wścibskich spojrzeń, to na pytlujące języki nie było sposobu. Gabrysię natychmiast odesłano do majątku siostry matki, ciotki Heleny, a synowie w trybie pilnym zostali wezwani do gabinetu ojca. Władek, jak to Władek, nawet w takiej chwili nie mógł zachować całkowitej powagi i tuż przed drzwiami gabinetu nachylił się do Stanisława, szepcząc mu do ucha, że ciotka Stefania legła w łożu powalona nie oburzeniem, ale zwykłą zazdrością.

– O takich walorach, jakimi dysponuje Gabrysia, ta suchotnica mogła tylko pomarzyć. Widziałem jej fotografię z młodości. Same kościska, człowiek mógłby się śmiertelnie poobijać, usiłując dojść do tego, czy to przód, czy tył… – chuchnął mu w ucho roześmianym głosem, ale w tej samej chwili drzwi do pokoju otworzyły się i Władek natychmiast przybrał skruszoną minę. Weszli razem do gabinetu i w milczeniu stanęli na środku. Stanisław już z przyzwyczajenia zajął miejsce tuż przy niesfornym bracie.

Ojciec wyprostowany, z mocno zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami siedział za biurkiem. Ze wszystkich sił próbował opanować gniew. Przedłużająca się cisza sprawiła, że Stanisław zaczął się pocić. Jakby to on zawinił i miał zostać osądzony. Może nie byłoby to takie złe… Może gdyby plotka dotarła do sąsiedniego majątku, a dotarłaby z pewnością, zakończyłaby się sprawa jego żeniaczki. Stanisław bowiem wkrótce miał się oświadczyć, co wcale nie budziło jego chęci. Taki skandal byłby mu nawet na rękę. Rodzice Elizy na pewno nie przyjęliby zięcia, za którym ciągnęłaby się reputacja uwodziciela i kobieciarza. Na swoje nieszczęście Stanisław nie był ani jednym, ani drugim.

– Nie będę bawił się w żadne wstępy – zaczął w końcu ojciec ostrym i smagającym niczym bat głosem. – Co ty sobie właściwie myślałeś, zabawiając się z tą dziewczyną pod moim nosem?

– Czy ojciec na pewno chce usłyszeć prawdziwą odpowiedź? – zapytał figlarnie Władek, ignorując pełne popłochu spojrzenie matki, która stanęła tuż za mężem i uspokajająco położyła mu dłonie na ramionach.

– Dość!

Ojciec poczerwieniał i zerwał się zza biurka. Stanisław aż cofnął się kilka kroków porażony mocą jego gniewu. Takiego nie widział go jeszcze nigdy – wściekłego, groźnego, przerażającego. Rosły i postawny Władek wyglądał przy nim niepozornie i żałośnie. Ojciec złapał go za koszulę i potrząsnął jak szmacianą kukłą.

– Co ty sobie myślisz, smarkaczu jeden? Że to kolejny świetny figiel? Zastanowiłeś się choć przez chwilę nad konsekwencjami tych kilku minut przyjemności? Pomyślałeś, jeżeli nie o nas, nie o sobie, to chociaż o niej? – wysyczał prosto w struchlałą twarz syna i jeszcze mocniej zacisnął ręce na jego koszuli.

– Tato… – wycharczał przerażony Władek, usiłując wyswobodzić się z uścisku ojca, który coraz bardziej utrudniał mu oddech. – Tato…

Matka i Stanisław spojrzeli po sobie i jednocześnie znaleźli się przy nieprzytomnym z gniewu mężczyźnie.

– Ignacy!

Matka szarpnęła męża za rękaw, ale on sprawiał wrażenie, jakby w ogóle tego nie poczuł. Stanisław zacisnął zęby. Ojciec wpadł w szał i stracił zdolność racjonalnego myślenia. Żadne, nawet najbardziej rozpaczliwe nawoływania matki nie mogły tu pomóc.

– Boże, wybacz – mruknął więc tylko przez zaciśnięte zęby i nie myśląc o konsekwencjach, rzucił się na ojca, łapiąc go od tyłu za ramiona.

Myślał, że bez trudu go obezwładni. W końcu był młody, krzepki, wysportowany i wyszkolony. Tymczasem nawet nie wiedząc kiedy i jak, odepchnięty potężną siłą wylądował u stóp matki. Desperacki krok syna odniósł jednak właściwy skutek i na ojca spłynęło opamiętanie. Wzrok mu oprzytomniał i jakby z niedowierzaniem spojrzał na dyszącego Władka, leżącego na podłodze Stanisława i przyciskającą w przerażeniu dłoń do ust żonę. Ze zdumieniem wyciągnął przed siebie drżące dłonie i popatrzył na nie tak, jakby należały do kogoś innego. Wraz z odejściem chwilowej niepoczytalności pojawiła się świadomość tego, co nieomal uczynił. Z poszarzałą nagle twarzą wrócił za biurko i przez chwilę siedział ze spuszczoną głową. W gabinecie zapanowała głucha cisza przerywana jedynie urywanym oddechem Władka.

– Do tego, co tu się przed chwilą wydarzyło, nie będziemy nigdy wracać – przemówił w końcu. – Stasiu, wstań, proszę – zwrócił się do siedzącego wciąż na podłodze syna – i posłuchaj uważnie. Za kilka dni pojedziesz do Lwowa. Właściwie nie do samego miasta, ale na obrzeża. Konstanty, mój dobry przyjaciel, jest tam leśniczym… – Zamilkł nagle, jakby zbierając myśli.

Stanisław spojrzał na niego zdumiony.

– Ojciec, ale po co mam tam jechać? – odważył się w końcu zapytać. Nie mógł pozbyć się obezwładniającego wrażenia, że ojcu coś się pomieszało.

– Zawieziesz tam swojego brata – odparł Ignacy, nie zaszczycając młodszego syna nawet jednym spojrzeniem.

– Jak to mnie? – wydukał zdumiony Władek. – Tato, no ja tatę przepraszam, ale co to ja jestem, panna, co straciła cześć, że mnie chce tata na prowincję wywieźć?

– A czy ktoś tu ciebie w ogóle pyta o zdanie?!

– Ignacy, a może jednak byśmy poczekali, aż opadną emocje, i dopiero wtedy podejmiemy decyzję – matka, widząc popłoch na twarzy ukochanego syna, z miejsca przyszła mu z odsieczą.

– Emocje nie mają tu nic do rzeczy. Nasz młodszy syn jest niestety bezmyślnym, nieodpowiedzialnym chłystkiem. Za mało było dyscypliny, za bardzo mu pobłażaliśmy i teraz zbieramy tego owoce. Ale tym razem miarka się przebrała! Władek wyjedzie, bo po pierwsze, zasłużył na odsunięcie i karę, po drugie, ma zejść z oczu ciotce Stefanii. Przecież nie muszę wam tłumaczyć, że finanse nie stoją najlepiej. Majątek ciotki, który miała przepisać Władkowi, nie tylko zapewniłby mu przyszłość, ale i nas by wspomógł. Teraz jedyna nadzieja, że łaskawie spojrzy na Staśka. Zaręczyny trzeba przyspieszyć i nie zwlekać ze ślubem, to może w prezencie ślubnym już coś od niej dostanie…

– Ale, Ignacy, na miłość boską, czemu aż pod Lwów? Może wystarczy wysłać go do Heleny. – Matka złożyła błagalnie dłonie.

– Do Heleny wysłaliśmy już Gabrysię. Musi tam zostać, aż ludzie ucichną, no i do momentu, aż okaże się, czy nasz syn nie jest ojcem… W takim wypadku nie pozostanie nam nic innego, jak wyprawić huczne weselisko – mówiąc to, ojciec przeszył młodszego syna spojrzeniem zmrużonych oczu.

– A… A… Ależ, Ignacy! – wyjąkała zszokowana matka.

Nie był to wprawdzie szczyt oratorstwa, ale i tak okazała się jedyną, która zdołała przemówić. Stanisław i Władek stali oniemiali.

– Żadne „ależ”, moja droga. Tak samo on jest winny, jak i dziewczyna. A dziecka nie dam puścić na zatracenie – powiedział twardo.

– Ale to przecież pokojówka – wydusił z siebie zdruzgotany Władek.

– Do tej pory jakoś ci to nie przeszkadzało! Najwyżej będziesz miał bardzo pracowitą i obrotną żonę – odparł drwiąco ojciec. – Tymczasem, dopóki sprawy nie wyjaśnią się do końca, pojedziesz do Konstantego. Tam poczekasz, aż ci załatwimy pracę. Skoro zaprzepaściłeś możliwość zarządzania swoim majątkiem, będziesz to robił u kogoś obcego! Nie! – zwrócił się do matki, widząc, że ta szykuje się do obrony. – Mowy nie ma! Dosyć tego! Będzie tak, jak powiedziałem!

– Ignasiu, ale Władzio… Przecież o niego trzeba dbać…

– Tak, tak, wiem! Wcześniak! Cudem odratowany! Nie musisz mi przypominać. Sam biłem cielaki, żeby ten basałyk miał szansę na przeżycie. Sam pilnowałem, by kąpano go w najlepszym winie! Ale z tego, co widzę, z chuchra wyrósł chłop na schwał, a to nieustanne trzęsienie się nad nim sprowadziło go tylko na złą drogę! Będzie tak, jak powiedziałem!

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: