- W empik go
Malwina - ebook
Malwina - ebook
„Malwina, czyli domyślność serca”, powieść z 1813 roku, uznawana jest za pierwszą polską powieść psychologiczno-obyczajową. Opowiada o relacjach między Malwiną i Ludomirem, ukazując ich życie wewnętrze i motywacje, którymi się w życiu kierują. Autorka, polska arystokratka i księżna, pochodziła z rodu Czartoryskich. Zapisała się w historii jako literatka, ale także organizatorka salonu literackiego w Warszawie i filantropka.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-904-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TOM PIERWSZY
ROZDZIAŁ I. PIORUN
ROZDZIAŁ II. LIST LUDOMIRA DO TELIMENY
ROZDZIAŁ III. W KTÓRYM CZYTELNIK JAŚNIEJ DOWIADUJE SIĘ, KTO BYŁA MALWINA
ROZDZIAŁ IV. LIST WANDY DO CIOTKI
ROZDZIAŁ V. CIOTKA
ROZDZIAŁ VI. DZIEŃ IMIENIN
ROZDZIAŁ VII. WYZNANIE
ROZDZIAŁ VIII. LIST DRUGI LUDOMIRA DO TELIMENY
ROZDZIAŁ IX. ODJAZD
ROZDZIAŁ X. KRÓTKI
ROZDZIAŁ XI. WARSZAWA
ROZDZIAŁ XII. DALSZY CIĄG BYTNOŚCI MALWINY W WARSZAWIE
ROZDZIAŁ XIII. WIECZÓR U KSIĘŻNY W***
ROZDZIAŁ XIV. KWESTA
TOM DRUGI
ROZDZIAŁ XV. TAIDA
ROZDZIAŁ XVI. NAJKRÓTSZY
ROZDZIAŁ XVII. LIST ALFREDA DO MAJORA LISSOWSKIEGO
ROZDZIAŁ XVIII. POWRÓT KSIĘCIA MELSZTYŃSKIEGO
ROZDZIAŁ XIX. TURNIEJE
ROZDZIAŁ XX. WIDMO
ROZDZIAŁ XXI. NIEWESOŁY
ROZDZIAŁ XXII. WYJAZD Z WARSZAWY
ROZDZIAŁ XXIII. BITWA POD MOHILEWEM
ROZDZIAŁ XXIV. W KTÓRYM NIESPODZIANIE NIEKTÓRE ZNAJDUJĘ SIĘ ODMIANY
ROZDZIAŁ XXV. ZAKONNIK
ROZDZIAŁ XXVI. JEDNAK SERCE RZADKO SIĘ MYLI
ROZDZIAŁ XXVII. ŁAWKA POD KASZTANEM NA WALE
ROZDZIAŁ XXVIII. KONIECRozdział I
PIORUN
Teraz co burza minęła, zdaje mi się, że duszno tu w pokoju. Dobrze byłoby okno na balkon otworzyć.
– Siostro! komarów do światła naleci tysiącami.
– Rąbek w oknie komarów nie puści, a chłód do nas dojdzie i zapach rezedy, którą deszcz musiał dobrze odświeżyć. Ale, mój ty luby tchórzu – dalej z uśmiechem rzekła Malwina do siostry – nie komarów podobno, ale grzmotów raczej się boisz! Prawda, że dość mocne przez godzin kilka trwały. Lecz ponieważ zupełnie się uspokoiły, to i ty się uspokój, moja Wandulu, i dlatego żebyś jeszcze łatwiej o strachu swoim zapomnieć mogła, zagram ci owego mazurka, który, jak mówisz, najzabawniejsze bale ci przypomina.
Młoda Wanda, przekonana tymi słowy, od krosienek skoczyła otwierać okno, a Malwina zapiąwszy robotę siadła do fortepiana i ulubionego mazurka grać zaczęła. Wesoło przebiegając salę i rozmyślając o zimowych balach Wanda zupełnie zapomniała, że kiedykolwiek grzmoty na świecie bywają, lecz przypomniawszy sobie, że zaprzestać być dziecinną i za słuszną już osobę uchodzić życzyła, poważną postać przybrawszy i siadłszy przy fortepianie:
– Dość tych szaleństw – rzekła – dość tego mazurka; teraz, siostrzyczko, zaśpiewaj mi jednę z tych pieśni, które choć nie bardzo są smutne, mnie jednak zawsze rozrzewniają, kiedy ty twoim słodkim głosem je śpiewasz!
Malwina, każdemu rada dogodzić, a bardziej jeszcze siostrze, pograwszy trochę następującą pieśń śpiewać zaczęła:
_Wieniec Haliny_
Zielone z ozdób obrałem doliny,
Fijołkiem świeżą przeplatając różę,
By skronie mojej uwieńczyć Haliny,
Zbierałem goździk i liliję hożę.
Z poranku miękkich swych włosów pierścienie
Wieńcem ode mnie kraśnym ozdobiła,
Wonniejsze nadeń różowych ust tchnienie,
A świeżość twarzy blask jego zgasiła.
Dzień cały Halkę te kwiaty zdobiły
I każdy pasterz w tej przyznał krainie,
Że na jej skroni bardziej się pyszniły,
Niż kiedy rosły w ojczystej dolinie.
Lecz gdy wieczorem bez farby i woni
Omdlone kwiaty Halka obaczyła,
Wzrok się jej zmienił: upuściwszy z dłoni
Wieniec ku ziemi i oczy spuściła.
Wzrok wtedy lepiej wyraził niż słowa
Tę czułość, którą dały jej niebiosy,
Gdy na omdlone łza z oczu perłowa
Upadła kwiaty, jakby krople rosy!
Wówczas chcąc wiedzieć, co było przyczyną
I skąd takowa wzięła się odmiana,
– O moja – rzekłem – nadobna Halino!
Powiedz, co znaczy ta łza niespodziana?
Westchnęła, potem z uśmiechem podobnym,
Jakim cierpliwość w żalu się rozśmieje,
– Patrzaj – zawoła – w tym wianku nadobnym
Jak krótka chwila przyćmiła nadzieje!
Wiosny nadzieje, co kwitną na łące,
I ranna młodość podobne są sobie,
Pyszną obydwie pięknością błyszczące,
Równe w trwałości, równe i w ozdobie.
Snuły rozkosze dnie młodej Teony,
Wśród grona pustej szalała młodzieży,
Alić w okropne uderzono dzwony,
Czytam na grobie: „Teona tu leży”.
Co wczora losem stało się Teony,
To dzisiaj może czeka twą Halinę,
Osądźże teraz, o mój ulubiony!
Jeśli nie słuszną mam smutku przyczynę.
Nigdy jak tego wieczora głos Malwiny przyjemniej się nie rozlegał. Na prośbę siostry, gdy strofę ostatnią raz jeszcze powtarzała, szmer taki, jak gdyby ktoś na tarasie pod oknem chodził, Malwinie słyszeć się zdało, co raptownie przerwało jej śpiewanie. Malwina ucichła, Wanda podług zwyczaju bać się zaczęła; potem obie dodawając sobie męstwa odważyły się wejść na balkon, lecz noc tylko czarną tam znalazły. Grube obłoki, deszcz jeszcze i grzmoty wróżące, niebo całe zaciągnęły, cichość zupełna w powietrzu panowała (jak zwykle przed największymi bywa nawałnicami) i słowik na bliskiej topoli miłosne swe nucąc tony jedynie powszechne przerywał milczenie.
– Pewnieśmy się omyliły – rzekła Wanda – rozumiejąc, że hałas jakiś słyszemy. Tu żywej duszy nie ma, ciemno okropnie, i ponieważ nieszczęściem nie w tych czasach już żyjemy, w których sylfy koło siedlisk ziemianek czasami się błąkali, moja rada byłaby wrócić do pokoju, bo tu, prócz kataru, niczego się nic doczekamy.
Malwina, oparta na kracie balkonu i oczy mająca wlepione w ciemność, która wszystkie przedmioty okrywała, nie bardzo słuchała roztropnej mowy Wandy. Lecz błyskawica, co w ten moment czarne obłoki przeszyła, przerwała jej dumanie i Wanda korzystając z tego wypadku siostrę do pokoju wepchnęła, okiennice i firanki pozasuwała, aby, ile możności, ni widzieć, ni słyszeć grzmotów i łyskania, które z bojaźnią przewidywała.
Ledwo skończyła te wszystkie środki ostrożności i tylko co obie siostry usiadły były znów do krosienek, alić burza niesłychana miotająca z szelestem ogromnymi topolami koło domu, deszcz kroplisty bijący w okna i grzmoty po całej rozlegające się krainie strachem przejęły trwożliwe serce Wandy. Malwina nawet, która zwykle grzmotów się nie bała, okropnością jakąś przejęta wstała była dla dania rozkazu, żeby drzwi i okna wszędzie pozamykano, gdy w ten moment taki okropny trzask piorunu dał się słyszeć, iż nie można było wątpić, że w sam dom lub przynajmniej bardzo gdzieś blisko uderzył. Malwina osłupiała na chwilę, lecz postrzegłszy Wandę, z przelęknienia jak bez duszy leżącą, zaraz o swoim strachu zapomniała i skoczyła siostrę ratować; z pośpiechu wielkiego ledwo dzwonków wszystkich nie zerwała. Ludzie przybiegli z całego domu, starania ich wkrótce Wandę ocuciły, i Malwina, widząc ją mniej bladą i uśmiechającą się znowu, wtedy dopiero odzyskała zdolność słuchania długich opowiedzeń, które razem gadając czynili wszyscy o owym strasznym piorunie i o wrażeniu, jakie sprawił na każdym.
– Jak mi Bóg miły – żegnając się rzekła Frankowska, zasłużona pokojowa Malwiny – nigdym równego strachu nie doświadczyła!
– Ja właśnie kołnierzyk prasowałam dla jejmości – powiedziała na to Marysia, dziewczyna służąca – ale ze strachu żelazko upuściłam na łapkę Kory, która do tego czasu skowyczy!
– Jeszcze to wszystko nic nie jest, ale ja wam opowiem krótko moje osobliwsze zdarzenie – w tym powszechnym przerażeniu zaczął wołać Marcin, stary zasłużony kamerdyner, poczciwy i dobry, który wszystkie miał zalety, ale od urodzenia nic jeszcze nigdy krótko nie powiedział, i którego relacja Bóg wie jak długo byłaby potrwała, gdyby następującą okolicznością nie została przerwaną. Lokaj wpadł do sali oznajmując, że ów piorun, który wszystkich przeraził, padłszy we wsi na Somorkowej stodołę zapalił ją, a wiatr duży i bliskość chałup większego jeszcze każą obawiać się pożaru; nawet cała wieś spłonąć by mogła. Dobra Malwina, której najpierwsze wzruszenia zawsze ją prowadziły do litości i do pomagania cierpiącym w jakim bądź gatunku, jeszcze osobistą miała przyczynę zajęcia się Somorkową, gdyż ta wieśniaczka mlekiem ją swoim karmiła i od dzieciństwa jak własną kochała córkę. Malwina tedy, ani na noc, ani na wicher nie uważając, ani na przestrogi starego Marcina, który wiele rzeczy za te o zdrowie swoje mało dbanie jej przepowiadał, rozkaz dała jemu i kobietom swoim, aby przy słabej jeszcze Wandzie zostały, i zarzuciwszy tylko szal na siebie sama z domu wybiegła. Spiesząc, kędy ją blask łuny prowadził, wkrótce smutny nader widok ujrzała. Stodoła Somorkowej ze zbożem już spalona, chałupa jej i kilka innych w ogniu; chłopi w pierwszym śnie przebudzeni ani umieli, ani chcieli ratować myśląc, że pożaru od piorunu wszczętego gasić się nie godzi. Płacz kobiet i dzieci, noc ciemna, wicher okrutny, wszystko to razem zebrane, trwogą przejąwszy Malwinę, odjęło jej na chwilę sposobność i moc rozkazania, co by w tym razie działać trzeba, gdy jeszcze te słowa: „Ach, moja wnuczka, moja biedna Alisia w komorze uśpiona, zginie bez wątpienia!” – z najboleśniejszym jękiem przez Somorkowę wymówione, do reszty Malwiny przytomność zmieszały. Nie wiedząca już sama, co robi, słuchająca jedynie swego dobrego serca w chęci ratowania tego dziecka, leciała pomiędzy kłęby dymu blaskiem ognia zaćmiona; wtem belka wpół spalona padła przed nią i przeszkodziła zupełnie do dalszego postępowania, a siły, tylu wzruszeniami zwątlone i nie równające się mocy duszy, opuściły ją w ten moment zupełnie; jednak czas jeszcze miała postrzec, jak nieznajomy jakiś mężczyzna, przeskoczywszy krokwie wpół spalone, belki i tarcice zajęte, biegł do niej. Wyciągnąwszy ją z tego niebezpiecznego miejsca, ów nieznajomy na świeże wyprowadził powietrze. Końca tego Malwina nie widziała, gdyż wtedy zupełnie już była zemdloną na ręku nieznajomego, który, szczęśliwie uratowawszy ją spośród ognia, oddał staraniom jej kobiet i ludzi, a sam pobiegł ratować dziecko, które niewinnym sposobem mogło było stać się przyczyną śmierci dobroczynnej Malwiny.
Nieznajomy ten młodzieniec, pomimo grożących niebezpieczeństw, potrafił dojść aż do tego schronienia, gdzie mała Alisia w czasie całego tego hałasu i tak bliska śmierci spokojnie w łóżeczku swoim spała. Zawinąwszy ją w pierwszą płachtę, którą napadł, wyniósł jak najprędzej, a za jego przykładem i pomocą wkrótce i ogień został ugaszonym. Malwinę tymczasem do najbliższej chaty zaniesiono. Ocucona po chwili, nie wiedziała dobrze, gdzie się znajduje, lecz otworzywszy oczy, pierwszy przedmiot, któren ujrzała, znalazł się być tenże sam nieznajomy, który wprzódy jak cień tylko mignął się jej był przed oczy. Teraz zaś widziała go patrzącego na nią z najczulszą troskliwością i przy nim postrzegła Alisię, cel ten tkliwej ich litości.
– Żyje i zdrowa jest zupełnie – rzekł z pośpiechem nieznajomy – i szczęśliwsza od innych żyć będzie pewnie, by kiedyś mogła się odwdzięczyć dobroczynnej swojej opiekunce!
Widok dziecka, a może te słowa i sposób, którym były wymówione, pomocne stały się do ukojenia strwożonego serca Malwiny, wlawszy w to serce uczucie jakieś rozrzewniające, dotąd jeszcze jemu nie znane.
– I ja, i Alisia – rzekła Malwina do nieznajomego – obieśmy życie winne temu, którego imię rada bym już wiedzieć, by znać, komu tyle winnam wdzięczności.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.