Mały bies - ebook
Mały bies - ebook
Wybitna rosyjska powieść psychologiczna, łącząca w sobie największe zdobycze prozy Gogola, Czechowa i Dostojewskiego
Przejmujące studium zła, osadzone w realiach prowincjonalnej Rosji. Bohaterem powieści jest Ardalion Pieriedonow, prowincjonalny nauczyciel gimnazjalny obdarzony zaufaniem zwierzchników i otoczenia, a w rzeczywistości pastwiący się nad uczniami zbrodniarz i maniak. Naszkicowany w powieści świat rosyjskiej prowincji z czasów schyłku carskiego imperium staje się metaforą całego państwa, by nie powiedzieć: świata. Miasteczkiem rządzi strach i biurokracja, a na szczycie tej piramidy fałszu i upodlenia zasiada ktoś odległy i nierealny – wszechmocny car.
Powieść Sołoguba, stanowiąca na różnych poziomach polemikę nie tylko z Tołstojowską wiarą w człowieka, ale też z mrocznymi kreacjami bohaterów Dostojewskiego, ma jednak wymiar zdecydowanie przekraczający zasięg lokalny i historyczny. Postać popadającego w paranoję Pieriedonowa, człowieka okrutnego i bezwzględnego, nikczemnego donosiciela i potencjalnego „bojówkarza”, ma charakter uniwersalny i ponadczasowy, głównie w wymiarze psychologicznym. Konsekwencja, z jaką Sołogub obnaża wnętrze swoich bohaterów, bez wyjątku nikczemnych lub pustych, nie pozostawiając ani promyka nadziei, zjednała mu renomę najwybitniejszego rosyjskiego wyraziciela pesymistycznych nastrojów fin de siecle’u i zapewniła trwałe miejsce w literaturze światowej.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-804-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Parafianie rozchodzili się do domów po świątecznej mszy. Niektórzy stawali przy ogrodzeniu, za białymi kamiennymi murami, pod starymi lipami i klonami, i rozmawiali sobie. Ubrani byli wszyscy odświętnie, patrzyli na siebie życzliwie i zdawało się, że w mieście tym ludzie żyją w zgodzie i spokoju. A nawet wesoło. Ale to tylko tak się zdawało.
Nauczyciel gimnazjalny Pieriedonow, stojąc z grupką swoich przyjaciół, przypatrywał się im posępnie małymi, zamglonymi oczkami spod okularów w złotej oprawie i mówił:
— Księżna Wólczańska przyrzekła Basi osobiście, to rzecz pewna. Skoro tylko, powiada, wyjdziesz za niego za mąż, to natychmiast postaram się dla niego o posadę inspektora.
— Ale jakże ty się ożenisz z Barbarą Dmitriewną? — zapytał rumiany Fałastow. — Toż to przecież twoja siostra! Czyżby nową ustawę wydano, że można siostrę poślubić?
Wszyscy gruchnęli śmiechem. Pąsowa, zazwyczaj obojętna i senna twarz Pieriedonowa przybrała wyraz zaciętości.
— Daleka kuzynka, trzecia woda po kisielu… — mruknął, odwracając od swych rozmówców wściekłe spojrzenie.
— A czy tobie samemu księżna to przyrzekła? — zapytał fircykowato ubrany, blady i wysoki Rutiłow.
— Nie mnie, ale Basi — odparł Pieriedonow.
— No widzisz, a ty to przyjmujesz za dobrą monetę — ciągnął w podnieceniu Rutiłow. — Powiedzieć można wszystko. A dlaczego sam nie poszedłeś do księżnej?
— Ależ poszliśmy do niej z Basią, tylko nie zastaliśmy jej w domu, spóźniliśmy się o pięć minut zaledwie — mówił Pieriedonow. — Wyjechała na wieś, wróci za trzy tygodnie, a ja nie mogłem ani rusz czekać, musiałem wrócić na egzaminy.
— Coś mi tu nie gra — rzekł Rutiłow i roześmiał się, odsłaniając spróchniałe zęby.
Pieriedonow się zamyślił. Rozmówcy się rozeszli. Został tylko Rutiłow.
— Oczywiście — powiedział Pieriedonow. — Mógłbym się z każdą ożenić, z jaką zechcę. Alboż to na świecie tylko jedna Barbara?
— Jasna rzecz, Ardalionie, każda by się chciała za ciebie wydać — przytaknął Rutiłow.
Wyszli za ogrodzenie i wolnym krokiem przemierzali niewybrukowany i pokryty kurzem plac. Pieriedonow rzekł:
— Ale co na to powie księżna? Rozsierdzi się nie na żarty, jeśli rzucę Barbarę.
— Co tam księżna! — powiedział Rutiłow. — Na co się darmo kumać, kiedy chrztu nie będzie. Niech ci się najpierw wystara o posadę — zdążysz się wykręcić. A jakże tak można, tak sobie, bez żadnej gwarancji!
— To prawda… — zgodził się w zadumie Pieriedonow.
— Tak też powiedz Barbarze — perswadował mu Rutiłow. — Najpierw posada, a na piękne oczy mowy nie ma. A jak już dostaniesz posadę, to wówczas żenić się możesz, z kim zechcesz. Wziąłbyś lepiej jedną z moich sióstr; masz aż trzy do wyboru: bierz, którą chcesz. Panny z wykształceniem, inteligentne, nie chwaląc się, gdzie tam Barbarze do nich. Do pięt im nie dorosła.
— No-o… — wybełkotał Pieriedonow.
— Słowo daję. Co tam twoja Barbara? Masz, powąchaj.
Rutiłow pochylił się, zerwał włochatą łodygę łopianu i roztarłszy ją w palcach, razem z liśćmi i brudnobiałymi kwiatami, podsunął pod nos Pieriedonowa. Ten skrzywił się od przykrego, dusznego zapachu. Rutiłow mówił:
— Rozetrzeć i rzucić: ot, i cała twoja Barbara. Ona i moje siostry to, bracie, dwie różne różności. Panny roztropne, żywe, weź, którą chcesz, żadna ci zasnąć nie da. A przy tym młode, najstarsza trzy razy młodsza od tej twojej Barbary.
Wszystko to Rutiłow, swoim zwyczajem, wygłosił wesoło, jednym tchem, z uśmiechem, a ponieważ był wysokiego wzrostu i o wąskiej piersi, więc wydawał się wątły i mizerny, a spod modnego nowego kapelusza sterczały żałośnie rzadkie, krótko ostrzyżone, jasne włosy.
— A jużci, trzy razy — odparł apatycznie Pie riedonow, zdejmując i przecierając okulary w złotej oprawie.
— Żebyś wiedział! — zawołał Rutiłow. — Uważaj, nie przegap okazji, póki ja żyję, bo one też mają swój honor, potem, jak zechcesz, będzie już za późno. A wiedz, że każda z nich z największą przyjemnością wyszłaby za ciebie.
— Tak, wszystkie się tu we mnie podkochują — rzekł Pieriedonow z posępną przechwałką.
— No widzisz, wykorzystaj sposobną chwilę — przekonywał Rutiłow.
— Najważniejsze, żeby nie była chuda jak szczapa — z udręką w głosie powiedział Pieriedonow. — Tłuścioszka by mi się przydała.
— Jeżeli o to chodzi, możesz być spokojny — rzekł z zapałem Rutiłow. — Już teraz są pulchniutkie, a jeśli jeszcze nie nabrały stosownej objętości, to tylko kwestia czasu. Niech no tylko wyjdą za mąż, to wnet się zaokrąglą, jak starsza. Nasza Larysa, jak sam wiesz, to istny kulebiaczek.
— Ja bym się ożenił — powiedział Pieriedonow — ale boję się, że Baśka podniesie straszny rwetes.
— Jeśli się tego boisz, to zrób tak — odparł Rutiłow z podstępnym uśmiechem: — Weź ślub od razu albo jutro; zjawisz się w domu z młodą żoną i koniec. Słowo daję, jeśli chcesz, urządzę to wszystko jutro wieczorem. Którą chcesz?
Pieriedonow wybuchnął raptownie głośnym i krótkim śmiechem.
— No więc jak, zgadzasz się? Zaklepane? — zapytał Rutiłow.
Pieriedonow równie raptownie przestał się śmiać i powiedział posępnie, cicho, niemal szeptem:
— Doniesie, łotrzyca.
— Nie doniesie, nie ma co donosić — perswadował Rutiłow.
— Albo otruje — wyszeptał lękliwie Pieriedonow.
— Zdaj się całkowicie na mnie — z zapałem przekonywał go Rutiłow. — Ja to tak wszystko zgrabnie urządzę, że…
— Ja się nie ożenię bez posagu — zawołał gniewnie Pieriedonow.
Rutiłowa wcale nie zdziwił nowy skok myślowy jego posępnego rozmówcy. Odparował w dalszym ciągu pełen animuszu:
— Dziwak z ciebie, alboż to one są bez posagu!? Więc jak, zgoda? No to lecę, już ja wszystko załatwię. Tylko żeby nikt swego nosa nie wsuwał, ani pary z gęby, słyszysz, nikomu ani słowa!
Potrząsnął ręką Pieriedonowa i pomknął jak strzała. Pieriedonow powiódł za nim milczącym spojrzeniem. Panny Rutiłow stanęły mu przed oczyma — wesołe, kpiarskie. Nieprzyzwoita myśl wycisnęła na jego wargach coś na kształt bezwstydnego uśmiechu, który pojawił się na ułamek sekundy i znikł. Ogarnął go nieokreślony niepokój.
„A co na to księżna? — przemknęło mu przez myśl. — Te mają trochę grosza, ale protekcja odpada, a z Barbarą można by się dochrapać posady inspektora, a potem, tylko patrzeć — dyrektora”.
Spojrzał w ślad za pędzącym Rutiłowem i pomyślał złośliwie: „A niech sobie pobiega”.
I myśl ta sprawiła mu apatyczną, anemiczną radość. Ogarnęła go nuda, kiedy został sam ze sobą; nasunął czapkę na oczy, zmarszczył jasne brwi i szybkim krokiem udał się do domu niewybrukowanymi i pustymi ulicami, zarośniętymi wdeptaną w błoto mszystą trawą z białymi kwiatkami i rzeżuchą.
Ktoś zawołał go cichym i ponaglającym głosem:
— Panie Ardalionie, niech pan wstąpi do nas.
Pieriedonow podniósł posępny wzrok i spojrzał gniewnie przez płot. W ogrodzie za furtką stała Natalia Wierszyna, kobieta niskiego wzrostu, chuda i śniada, ubrana na czarno, czarnobrewa i czarnooka. Paliła papierosa w ciemnej czereśniowej cygarniczce i uśmiechała się z lekka, jakby wiedziała o czymś takim, czego się nie mówi, lecz do czego się uśmiecha. Nie tyle słowami, co lekkimi, szybkimi ruchami wabiła Pieriedonowa do swego ogrodu: otworzyła furtkę, usunęła się na bok, uśmiechała prosząco, a zarazem z przekonaniem, i wskazywała ręką, jakby mówiła — proszę bardzo, czemuż pan stoi.
Pieriedonow wszedł więc, ulegając jej jakby magicznym, bezszelestnym ruchom. Lecz w tej samej chwili zatrzymał się na piaszczystej ścieżce, gdzie wzrok jego przykuły resztki zeschniętych gałązek, i spojrzał na zegarek.
— Pora na śniadanie — warknął.
Zegarek miał już od dawna, lecz jak zawsze w obecności osób postronnych, również teraz z przyjemnością rzucił okiem na jego dużą, złotą kopertę. Za dwadzieścia dwunasta. Pieriedonow postanowił, że może sobie trochę posiedzieć. Szedł posępnie ścieżką za Wierszyną, koło poobrywanych krzaków czerwonych i czarnych porzeczek, malin, agrestu.
Ogród żółcił się i pstrzył owocami i późnymi kwiatami. Było tu dużo owocowych i zwykłych drzew tudzież krzewów: niskie, rozłożyste jabłonie, okrąg łolistne grusze, lipy, drzewa wiśniowe o gładkich, lśniących liściach, śliwy, wiciokrzewy. Na krzakach dzikiego bzu czerwieniały jagody. Koło płotu kwitła obficie pelargonia syberyjska — drobne bladoróżowe kwiatuszki z purpurowymi żyłkami. Ostropest wystawiał spod krzaków swoje purpurowe kolące główki. Na uboczu stał drewniany dom, mały, szary, parterowy z dużą werandą wychodzącą na ogród. Wyglądał przytulnie i miło. Za domem zaś widniała część ogrodu. Kołysały się tam suche makówki i biało-żółte, duże czepeczki rumianku, żółte tarcze słoneczników gasły przed zwiędnięciem, a pomiędzy roślinami warzywnymi wznosiły się białe parasolki blekotu i bladopurpurowy bodziszek, kwitły jasnożółte jaskry i niskopienne wilczomlecze.
— Był pan na mszy? — zapytała Wierszyna.
— Byłem — odpowiedział ponuro Pieriedonow.
— Marta też dopiero co wróciła — ciągnęła Wierszyna. — Często chodzi do naszej cerkwi. A ja się z niej nabijam: dla kogoż to, mówię, Marto, chodzisz tak do naszej cerkwi? A ona czerwieni się i milczy. Chodźmy, posiedzimy sobie w altance — mówiła szybko i bez żadnego związku z tym, co przedtem powiedziała.
Pośród ogrodu, w cieniu rozłożystych klonów stała bardzo stara, zszarzała altanka z trzema stopniami, spróchniałą podłogą, niskimi ścianami, sześcioma grubymi okrągłymi słupami i sześciobocznym dachem.
Marta siedziała w altance, ubrana jeszcze odświętnie po powrocie z kościoła. Miała na sobie jasną sukienkę z kokardami, ale nie było jej w tym do twarzy. Krótkie rękawy odsłaniały czerwone, spiczaste łokcie, duże i silne dłonie. Nie była zresztą brzydka. Piegi nie szpeciły jej wcale. Uchodziła nawet za urodziwą, zwłaszcza wśród swoich, Polaków — a było ich tu sporo.
Marta nabijała tytoniem gilzy do papierosów dla Wierszyny. Czekała z niecierpliwością, kiedy Pieriedonow spojrzy na nią i wpadnie w zachwyt. Pragnienie to zdradzała jej otwarta twarz wyrazem pełnej niepokoju życzliwości. Płynęło ono zresztą nie stąd, że Marta kochała się w Pieriedonowie: Wierszyna pragnęła wydać ją za mąż, rodzina była liczna, a Marta chciała w ten sposób zrobić przyjemność Wierszynie, u której mieszkała kilka już miesięcy, od dnia pogrzebu starego jej męża — odwdzięczając się za siebie i za brata gimnazjalistę, który mieszkał tu również.
Wierszyna i Pieriedonow weszli do altanki. Pieriedonow przywitał się ponuro z Martą i usiadł — wybrał sobie takie miejsce, aby słup zasłaniał mu plecy od wiatru i przeciąg nie przewiewał uszu. Popatrzył na żółte trzewiczki Marty z różowymi pomponami i pomyślał, że próbują go złapać w małżeńskie sieci. Przychodziło mu to na myśl zawsze, kiedy spotykał panny, które były dla niego ujrzejme. Widział w Marcie same wady — mnóstwo piegów, wielkie ręce i szorstką skórę. Wiedział, że jej ojciec, szlachcic, dzierżawił maleńką wioskę o jakieś sześć wiorst od miasta. Dochód miał z tego mizerny, a dzieci dużo: Marta skończyła progimnazjum, syn uczył się w gimnazjum, pozostałe latorośle były od nich jeszcze młodsze.
— Pozwoli pan trochę piwka? — zapytała szybko Wierszyna.
Na stole stały szklanki, dwie butelki piwa, miałki cukier w blaszanym pudełku, łyżeczka melchiorowa mokra od piwa.
— Napiję się — odpowiedział lakonicznie Pieriedonow.
Wierszyna spojrzała na Martę. Marta nalała piwa do szklanki, podsunęła ją Pieriedonowowi, a na jej twarzy błądził dziwny uśmiech ni to przestrachu, ni to radości. Wierszyna powiedziała szybko, jakby wysypując słowa:
— Proszę sobie piwo posłodzić.
Marta podsunęła Pieriedonowowi pudełko z cukrem, ale Pieriedonow rzekł z irytacją:
— Dziękuję, z cukrem — to ohyda.
— Co też pan mówi, to bardzo smaczne — odparła z miejsca swym monotonnym głosem Wierszyna.
— Bardzo smaczne — powiedziała Marta.
— Ohyda — powtórzył Pieriedonow i spojrzał gniewnie na cukier.
— Jak pan sobie życzy — rzekła Wierszyna i tym samym głosem, bez żadnej pauzy i przejścia podjęła nowy temat: — Mam już dość tego Czerepnina — powiedziała i roześmiała się.
Marta roześmiała się również. Pieriedonow patrzył obojętnie: nie wtrącał się do cudzych spraw — ludzi nie lubił, jeśli o nich myślał, to tylko wtedy, kiedy miał w tym jakiś interes lub wietrzył przyjemność. Wierszyna uśmiechnęła się zarozumiale i rzekła:
— Myśli, że wyjdę za niego za mąż.
— Jest okropnie zuchwały — odezwała się Marta, nie dlatego, że tak właśnie myślała, lecz dlatego, że pragnęła się przypodobać Wierszynie i sprawić jej przyjemność.
— Podglądał nas wczoraj przez okno — ciągnęła Wierszyna. — Zakradł się do ogrodu, kiedyśmy jedli kolację. A pod oknem stał ceber — postawiliśmy go, by napadało deszczu — pełny po brzegi. Przykryty był deską, wody nie było widać, wlazł na ceber i gapi się w okno. A w domu świeci lampa — on nas widzi, a my go nie widzimy. Nagle słyszymy jakiś hałas. Zrazu przelękliśmy się, a potem wylatujemy na dwór. A to on wpadł do wody. Zdążył się jednak stamtąd wydostać, zanim przybiegłyśmy, uciekł mokry do nitki — na ścieżce tylko wilgotny ślad został. Zresztą i tak rozpoznałyśmy go z tyłu.
Marta śmiała się cichym, wesołym śmiechem, tak jak śmieją się dobrze wychowane dzieci. Wierszyna zrelacjonowała to wszystko szybko i monotonnie, a raczej jakby wysypała z siebie, jak to miała w zwyczaju, i raptem zamilkła, zastygła, uśmiechając się kącikiem ust, wskutek czego jej śniada i sucha twarz pokryła się zmarszczkami, a czarne od papierosów zęby ukazały się z lekka. Pieriedonow zamyślił się i nagle wybuchnął śmiechem. Nie reagował nigdy od razu na to, co wydawało mu się śmieszne — reakcje miał zwolnione i przytępione.
Wierszyna paliła papierosa za papierosem. Nie mogła się obyć bez kłębiącego się przed jej nosem tytoniowego dymu.
— Będziemy wkrótce sąsiadami — obwieścił Pieriedonow.
Wierszyna rzuciła okiem na Martę. Ta zaś oblała się rumieńcem, spojrzała na Pieriedonowa z pełnym lęku oczekiwaniem i natychmiast odwróciła wzrok w stronę ogrodu.
— Przeprowadza się pan? — zapytała Wierszyna. — A to dlaczego?
— Do gimnazjum daleko — wyjaśnił Pieriedonow.
Wierszyna uśmiechała się niedowierzająco. Myślała, że Pieriedonow pragnie być jak najbliżej Marty.
— Mieszka pan tam przecież już ładnych parę lat — powiedziała.
— Zresztą gospodyni to też porządne ścierwo — powiedział gniewnie Pieriedonow.
— Naprawdę? — zapytała z niedowierzaniem Wierszyna i rozpłynęła się w krzywym uśmiechu.
Pieriedonow ożywił się nieco.
— Nakleiła nowe tapety, ale obrzydliwe — ciągnął dalej — niejednakowe. Nad drzwiami pokoju stołowego nagle całkiem inny deseń wyskakuje, cały pokój upstrzony kwiatkami, a nad drzwiami paski i gwoździki. I kolory od Sasa do Lasa. Sami jakoś nie zwróciliśmy na to uwagi, ale Fałastow, jak przyszedł, pokładał się ze śmiechu. Zresztą wszyscy się śmieją.
— Jak tu się nie śmiać, toć to szkaradzieństwo — przytaknęła Wierszyna.
— Ale my jej nie mówimy, że się przeprowadzamy — powiedział Pieriedonow, zniżając głos. — Jak znajdziemy mieszkanie, to się wyprowadzimy, ale jej o tym ani słowa.
— Rzecz jasna — odparła Wierszyna.
— Narobiłaby jeszcze krzyku — ciągnął dalej Pieriedonow i w jego spojrzeniu pojawił się wyraz wielkiego niepokoju. — I płać tu jej jeszcze za cały miesiąc, za jakąś tam ohydę.
Pieriedonow roześmiał się radośnie na myśl, że wyprowadzi się i nie zapłaci komornego.
— Będzie miała pretensje — zauważyła Wierszyna.
— A niech sobie ma pretensje — powiedział gniewnie Pieriedonow. — Byliśmy w Petersburgu, przez ten czas z mieszkania nie korzystaliśmy.
— Ale państwo przecież mieszkanie zatrzymali — rzekła Wierszyna.
— No to co z tego! Powinna przecież zrobić remont, to dlaczego mamy jej płacić za czas, kiedy nie mieszkaliśmy? A najważniejsze, że to straszna arogantka.
— Cóż, gospodyni jest arogancka, bo pańska… siostrzyczka jest zbyt porywcza — powiedziała Wierszyna, akcentując z lekka słowo „siostrzyczka”.
Pieriedonow nachmurzył się i tępo patrzył przed siebie półsennymi oczami. Wierszyna zmieniła temat. Pieriedonow wyciągnął z kieszeni cukierek, zdjął z niego papierek i zaczął ssać. Spojrzał przypadkiem na Martę i pomyślał, że zazdrości mu i ma również ochotę na cukierka.
„Dać jej czy też nie dawać? — zastanawiał się Pieriedonow. — Niewarta tego. A może lepiej dać — jeszcze sobie pomyśli, że mi szkoda. Mam ich dużo, pełne kieszenie”. I wyjął z kieszeni garść cukierków.
— Proszę — rzekł i podał karmelki najpierw Wierszynie, a potem Marcie — dobre cukiereczki, drogie, trzydzieści kopiejek funt.
Wzięły po jednym. Pieriedonow rzekł:
— Proszę wziąć więcej. Mam dużo, to dobre cukiereczki — innych nie wziąłbym do ust.
— Dziękuję panu, nie chcę więcej — powiedziała Wierszyna szybko i niewyraźnie.
Marta powtórzyła te same słowa, lecz jakoś bez przekonania. Pieriedonow spojrzał z niedowierzaniem na Martę i powiedział:
— No, jak można nie chcieć! Proszę.
Wziął sobie z wyciągniętej garści jeden cukierek, a resztę położył przed Martą. Marta uśmiechnęła się w milczeniu i schyliła głowę.
„Prostaczka — pomyślał Pieriedonow — nie umie nawet podziękować jak należy”.
Nie wiedział, o czym rozmawiać z Martą. Nie ciekawiła go jak wszystkie przedmioty, których nikt mu nie określił — czy mają być przyjemne, czy przykre.
Resztka piwa została wylana do szklanki Pie riedonowa. Wierszyna spojrzała na Martę.
— Zaraz przyniosę — rzekła Marta.
Domyślała się zawsze bez słów, o co chodzi Wierszynie.
— Niech przyniesie Władzio, jest w ogrodzie — powiedziała Wierszyna.
— Władysławie! — zawołała Marta.
— Jestem — odezwał się chłopiec z tak bliska i tak szybko, jakby podsłuchiwał rozmowę.
— Przynieś piwa, dwie butelki — powiedziała Marta — są w sieni, w skrzyni.
Władysław przybiegł wkrótce bezszelestnie do altanki, podał Marcie piwo przez okno i ukłonił się Pieriedonowowi.
— Dzień dobry — rzekł posępnie Pieriedonow. — A ileż to panicz wytrąbił dzisiaj butelek?
Władysław uśmiechnął się z przymusem i odparł:
— Ja piwa nie piję.
Był to chłopiec czternastoletni, o twarzy piegowatej, jak Marta, podobny do siostry, niezgrabny, kanciasty w ruchach. Miał na sobie bluzę z grubego płótna.
Marta zaczęła szeptem rozmawiać z bratem. Śmieli się oboje. Pieriedonow przyglądał się im podejrzliwie. Kiedy się ktoś śmiał w jego obecności, a on nie wiedział z czego, zdawało mu się zawsze, że to z niego. Wierszyna się zaniepokoiła. Już miała zamiar ofuknąć Martę, lecz Pieriedonow zapytał sam wściekłym głosem:
— Z czego to się śmiejecie?
Marta drgnęła, odwróciła się do niego i nie wiedziała, co rzec. Władysław patrzył z uśmiechem na Pieriedonowa i poczerwieniał z lekka.
— To niegrzecznie przy gościach — powiedział z naganą Pieriedonow. — Ze mnie się śmiejecie? — zapytał.
Marta oblała się rumieńcem, Władysław się przestraszył.
— Przepraszam — powiedziała Marta — to wcale nie z pana. Mamy swoje sprawy.
— Sekrety — odparł gniewnie Pieriedonow. — Niegrzecznie jest o sekretach przy gościach rozmawiać.
— To nawet nie sekrety — rzekła Marta — śmiejemy się, bo Władzio jest na bosaka i nie może tu wejść — wstydzi się.
Pieriedonow uspokoił się, zaczął żartować z Władzia, potem poczęstował go cukierkiem.
— Marto, proszę mi przynieść czarny szal — odezwała się Wierszyna — i zajrzeć do kuchni, co tam z pierogiem.
Marta wyszła posłusznie. Domyślała się, że Wierszyna chce porozmawiać z Pieriedonowem, a że była leniwa, ucieszyła się, że nie musi się spieszyć.
— A ty idź sobie stąd — powiedziała Wierszyna do Władzia — nie kręć mi się tu.
Władzio pobiegł i słychać było, jak piasek chrzęści pod jego nogami. Wierszyna spojrzała szybko i z ukosa na Pieriedonowa poprzez nieprzerwanie kłębiący się wokół niej dym. Pieriedonow siedział w milczeniu, patrzył przed siebie mętnym wzrokiem i ssał cukierek. Było mu przyjemnie, że tamci sobie poszli — a nuż znowu zaczęliby się śmiać. Choć powiedzieli mu, że nie z niego się śmieją, pozostało w nim jednak przykre uczucie, jakby sparzył się pokrzywą — pokrzywy już nie ma, ale pieczenie długo nie ustępuje.
— Dlaczego się pan nie żeni? — zapytała nagle i szybko Wierszyna. — Na cóż to pan jeszcze czeka, panie Ardalionie? Barbara nie jest dla pana odpowiednią parą, przepraszam za szczerość.
Pieriedonow pogładził rozwichrzone nieco, kasztanowate włosy i odrzekł z posępną powagą:
— Nie ma tu nikogo odpowiedniego dla mnie.
— Co też pan mówi — odparła Wierszyna i uśmiechnęła się krzywo. — Są tu o wiele lepsze od niej, a za pana każda wyjść by chciała.
Strząsnęła popiół z papierosa energicznym ruchem, jakby stawiała wykrzyknik.
— Ja nie chcę byle jakiej — odpowiedział Pieriedonow.
— Nie o byle jaką chodzi — mówiła szybko Wier szyna. — Toż przecież nie ugania się pan za posagiem, najważniejsze, żeby była porządna dziewczyna. Chwała Bogu, zarabia pan nieźle.
— Nie — odparł Pieriedonow — dla mnie będzie lepiej, jak się ożenię z Barbarą. Księżna obiecała, że mnie zaproteguje. Wynajdzie mi dobrą posadę — mówił Pieriedonow z ponurym ożywieniem.
Wierszyna uśmiechała się nieznacznie. Cała jej pomarszczona i ciemna, jakby uwędzona dymem tytoniowym twarzyczka wyrażała pobłażliwe niedowierzanie. Zapytała:
— Panu to mówiła ta księżna?
Zaakcentowała słowo „panu”.
— Nie mnie, Barbarze — przyznał się Pieriedonow. — Alboż to nie wszystko jedno?
— Nadto pan ufa słowom swojej siostrzyczki — zauważyła złośliwie Wierszyna. — À propos, o ileż to lat jest ona starsza od pana? Piętnaście lat? Czy może więcej? Ma przecież około pięćdziesiątki.
— Skądże znowu — odparł Pieriedonow z irytacją — nie ma jeszcze trzydziestki.
Wierszyna się roześmiała.
— Proszę, proszę — rzekła z nieukrywaną nutką ironii w głosie — a wygląda na znacznie starszą od pana. Nie moja to, rzecz jasna, sprawa, ale jak się tak na to patrzy z boku, to aż szkoda, że taki sympatyczny młodzieniec jak pan musi żyć nie tak, jak na to zasługuje ze względu na charakter i urodę.
Pieriedonow obrzucił siebie pełnym zarozumiałości spojrzeniem. Na jego rumianej twarzy nie było jednak widać śladu uśmiechu i zdawało się, że czuje się obrażony, że nie wszyscy go tak dobrze rozumieją jak Wierszyna. Wierszyna tymczasem ciągnęła dalej.
— Pan to i bez protekcji zajdzie daleko. Czyżby pańscy zwierzchnicy nie potrafili się na panu poznać? Na cóż panu ta Barbara! Zresztą nie weźmie pan przecież którejś z panien Rutiłow: toż to trzpiotki, a panu potrzebna jest kobieta stateczna. Ożeniłby się pan z moją Martą.
Pieriedonow spojrzał na zegarek.
— Na mnie już czas — powiedział i zaczął się żegnać.
Wierszyna była przekonana, że Pieriedonow odchodzi dlatego, że dotknęła go do żywego i że tylko brak decyzji nie pozwala mu teraz mówić o Marcie.II
Barbara Małoszyna, współmieszkanka Pieriedonowa, czekała na niego ubrana niechlujnie, za to starannie upudrowana i umalowana.
Na śniadanie miały być pierożki z konfiturami, ulubiony przysmak Pieriedonowa. Barbara biegała po kuchni, potykając się na wysokich obcasach, i spieszyła się, aby wszystko było gotowe przed przyjściem Pieriedonowa. Bała się, że służąca — dziobata, gruba dziewucha Natalia — ukradnie pierożek albo i więcej. Dlatego też Barbara nie wychodziła z kuchni i swoim zwyczajem wymyślała służącej. Na jej pomarszczonej twarzy, zdradzającej ślady minionej urody, znaczył się niezmiennie wyraz obrzydliwej chciwości.
Jak zawsze przed powrotem do domu, Pieriedonowa ogarnęło uczucie niezadowolenia i smętku. Wszedł z impetem do jadalni, cisnął kapelusz na parapet, siadł przy stole i wrzasnął:
— Baśka, śniadanie!
Barbara nosiła jedzenie z kuchni, zwinnie kuśtykając w swych ciasnych pantofelkach, i sama usługiwała Pieriedonowowi. Kiedy przyniosła kawę, Pieriedonow pochylił się nad dymiącą szklanką i powąchał. Barbara zatrwożyła się i zapytała lękliwie:
— Cóż to, Ardalionie? Czyżby kawa miała niedobry zapach?
Pieriedonow spojrzał na nią posępnie i rzekł gniewnie:
— Wącham, czy nie ma w niej trucizny.
— Co też ty mówisz, Ardalionie? — zapytała z przestrachem Barbara. — Na litość boską, skąd ci to przyszło do głowy?
— Szaleju nawarzyłaś! — warknął.
— Cóż by mi z tego przyszło, gdybym cię otruła — przekonywała go Barbara. — Przestań robić z siebie błazna!
Pieriedonow długo jeszcze wąchał kawę, wreszcie uspokoił się i rzekł:
— Jeśli jest trucizna, to można ją poznać po dusznym zapaszku, trzeba tylko wąchać bardzo blisko, nad samą parą.
Pomilczał chwilę i nagle wycedził złowrogo i zjadliwie:
— Księżna!
Barbara się zaniepokoiła.
— Co księżna? Jak to księżna?
— Ano księżna — ciągnął Pieriedonow. — O nie, niech mi najpierw wystara się o posadę, a dopiero potem się ożenię. Tak masz do niej napisać.
— Wiesz przecież dobrze, Ardalionie — powiedziała Barbara tonem przekonywania — że księżna przyrzekła to zrobić, kiedy wyjdę za mąż. Inaczej niezręcznie jej ubiegać się o to dla ciebie.
— Więc napisz, żeśmy się już pobrali — odparł natychmiast Pieriedonow, rad ze swego pomysłu. Barbara zmieszała się z początku, lecz wnet oprzytomniała i rzekła:
— To kłamstwo nie miałoby sensu — księżna może przecież zasięgnąć informacji. Nie, wyznacz lepiej dzień ślubu. Zresztą najwyższy czas już szyć suknię.
— Jaką suknię? — zapytał posępnie Pieriedonow.
— Mam pójść do ślubu w tym łachu? — zawołała Barbara. — Musisz mi dać pieniądze na suknię, Ardalionie, nie ma co.
— Na cóż ci suknia, do trumny? — zapytał złośliwie Pieriedonow.
— Ależ bydlę z ciebie, Ardalionie! — zawołała z wyrzutem Barbara.
Nagle Pieriedonowowi zachciało się podroczyć z Barbarą. Zapytał:
— Wiesz, gdzie dziś byłem?
— No, gdzie? — zaniepokoiła się Barbara.
— U Wierszyny — odpowiedział Pieriedonow i roześmiał się.
— Też mi towarzystwo — zawołała gniewnie Barbara — nie ma co.
— Widziałem Martę — ciągnął dalej Pieriedonow.
— Tę piegowatą — ze wzrastającą wściekłością mówiła Barbara — usta od ucha do ucha, jak stara ropucha.
— Ładniejsza od ciebie — powiedział Pieriedonow. — Wezmę i się z nią ożenię.
— Spróbuj no tylko — wrzasnęła Barbara spąsowiała i rozdygotana z wściekłości. — Wypalę jej oczy zajzajerem!
— Pluję na ciebie — powiedział ze spokojem Pieriedonow.
— Pluń no tylko! — wrzasnęła Barbara.
— Ano plunę — rzekł Pieriedonow.
Wstał i z tępą obojętnością plunął jej w samą twarz.
— Świnia! — powiedziała dość spokojnie Barbara, jakby plwocina ją orzeźwiła.
Obtarła twarz serwetką. Pieriedonow trwał w milczeniu. Ostatnimi czasy był dla Barbary bardziej ordynarny niż zwykle. Zresztą wcześniej też traktował ją grubiańsko. Zachęcona jego milczeniem wyrzekła już głośniej:
— Naprawdę świnia. Napluł mi prosto w gębę.
W przedpokoju rozległ się beczący, jakby barani głos.
— Przestań się drzeć — powiedział Pieriedonow — ktoś idzie.
— To Paweł wraca — odparła z uśmiechem Barbara.
Zanosząc się głośnym, radosnym śmiechem, wszedł Paweł Wołodin, człowiek młody, z wyglądu i ruchów zdumiewająco podobny do baranka: włosy miał jak baranek kędzierzawe, oczy wybałuszone i tępe — istny wesoły baranek — młodzieniec głupi jak but. Był stolarzem, przedtem uczył się w szkole zawodowej, a teraz pracował jako nauczyciel robót ręcznych.
— Ardalionie Borysowiczu, przyjacielu! — zawołał radośnie. — Siedzisz sobie w domu, kawkę popijasz, a oto i ja jestem w samą porę.
— Nataszka, przynieś jeszcze jedną łyżeczkę! — wrzasnęła Barbara.
Słychać było w kuchni, jak Natalia brzęczała jedyną pozostałą łyżeczką: reszta była schowana.
— Częstuj się, Pawełku — powiedział Pieriedonow, i widać było, że ma ochotę nakarmić Woło dina. — A ja, bracie, dochrapię się wkrótce posady inspektora: księżna obiecała to Baśce.
Wołodin roześmiał się radośnie.
— Ha, przyszły inspektor kawkę popija! — zawołał, poklepując Pieriedonowa po ramieniu.
— A ty myślisz, że to tak łatwo zostać inspektorem? Doniosą na ciebie — i figa z makiem.
— Dlaczegóż to mieliby donosić? — zapytała z uśmiechem Barbara.
— Wszystko się może zdarzyć. Powiedzą, że czytałem Pisariewa — i po wszystkim.
— A niech go pan, tego Pisariewa, postawi gdzieś na tylnej półeczce — poradził Wołodin, chichocząc.
Pieriedonow spojrzał lękliwie na Wołodina i rzekł:
— A może ja w ogóle nigdy nie miałem Pisariewa. Napijesz się, Pawełku?
Wołodin wysunął dolną wargę, zrobił minę człowieka znającego swą wartość i powiedział, pochylając głowę niby baran:
— W towarzystwie wypiję zawsze z przyjemnością, a tak po prostu — za żadne skarby.
Pieriedonow zaś był zawsze gotów wypić. Wychylili kilka kieliszków wódki, zakąszając słodkimi pierożkami.
Ni stąd, ni zowąd Pieriedonow wychlusnął resztkę kawy ze szklanki na otapetowaną ścianę. Wołodin wytrzeszczył swoje baranie oczka i rozejrzał się dokoła ze zdziwieniem. Tapety były poplamione, podarte. Wołodin zapytał:
— Co się stało z waszymi tapetami?
Pieriedonow i Barbara wybuchnęli śmiechem.
— To na złość gospodyni — powiedziała Barbara. — Wkrótce się wyprowadzamy. Tylko niech się pan nie wygada.
— Dobrze jej tak — zawołał Wołodin i roześmiał się radośnie.
Pieriedonow podszedł do ściany i zaczął w nią walić obcasami. Wołodin za jego przykładem również kopał ścianę.
Pieriedonow rzekł:
— Zawsze to robimy. Przy każdym posiłku paskudzimy jej ściany, dobrze jej tak.
— Wspanialeście ją zafajdali! — zawołał z entuzjazmem Wołodin.
— Nasza Irka osłupieje, jak to zobaczy — powiedziała Barbara, śmiejąc się złośliwie.
I cała trójka, stojąc przed ścianą, pluła na nią, zrywała tapety i kopała buciskami. Wreszcie odeszli, zmęczeni i zadowoleni z siebie.
Pieriedonow pochylił się i podniósł kota. Kot był gruby, biały, brzydki. Pieriedonow pomiętosił go — pociągnął za uszy, za ogon, potrząsnął za szyję. Wołodin śmiał się radośnie i podpowiadał Pieriedonowowi, co można by jeszcze kotu zrobić.
— Ardalionie, dmuchnij mu w oczy! Pogłaskaj go pod włos!
Kot prychnął i usiłował się wyrwać, ale pazurów nie odważył się wysunąć, gdyż za to obrywał niemiłosiernie. W końcu zabawa ta znudziła się Pieriedonowowi i rzucił kota.
— Słuchaj, Ardalionie, chciałem ci coś powiedzieć — zaczął Wołodin. — Kiedy szedłem do ciebie, myślałem cały czas o tym, żeby nie zapomnieć, i omal nie zapomniałem.
— Co takiego? — zapytał ponuro Pieriedonow.
— Ty, jak wiadomo, lubisz słodkie potrawy — mówił radośnie Wołodin — a ja znam takie specjały, że palce lizać.
— Sam znam wszystkie specjały — odparł Pieriedonow.
Wołodin skrzywił się, obrażony.
— Być może — powiedział — że pan, Ardalionie Borysowiczu, zna wszystkie dobre rzeczy, które się robi w pańskich stronach, ale jakże może pan znać wszystkie dobre rzeczy, które się robi w moich stronach, jeśli pan nigdy nie był w moich stronach?
I zadowolony z celności swych argumentów, Wołodin roześmiał się, zabeczał.
— W twoich stronach żrą zdechłe koty — rzekł gniewnie Pieriedonow.
— Przepraszam, Ardalionie Borysowiczu — pisk liwym i kpiarskim głosem odparł Wołodin — w pańskich stronach być może raczą jeść zdechłe koty, nie przeczę, ale tulskiej kutii pan nigdy nie jadł.
— Nie, nie jadłem — przyznał się Pieriedonow.
— A cóż to za potrawa? — zapytała Barbara.
— Zaraz powiem — zaczął wyjaśniać Wołodin. — Wiecie państwo, co to jest w ogóle kutia?
— A któż by tego nie wiedział? — odparła Barbara z szyderczym uśmiechem.
— Otóż właśnie pszenna kutia z rodzynkami, cukrem i migdałami to tulska kutia.
I Wołodin zaczął drobiazgowo opowiadać, jak się przyrządza kutię w jego stronach. Pieriedonow słuchał go markotnie. Kutia — cóż to, Pawełek ma go już za umarlaka czy co?
Wołodin zaproponował:
— Jeśli chcecie, żeby wszystko było tak jak należy, to dajcie mi tylko surowiec, a ja wam zaraz wszystko przyrządzę.
— Wpuścić kozła do ogrodu — powiedział posępnie Pieriedonow.
„Jeszcze czegoś dosypie” — pomyślał.
Wołodin znowu się obraził.
— Jeśli pan myśli, panie Ardalionie, że buchnę panu trochę cukru, to się pan bardzo myli — nie potrzebuję pańskiego cukru.
— Przestań się pan wygłupiać — przerwała mu Barbara — wie pan dobrze, że on tak zawsze kaprysi. Niech pan przyjdzie i zrobi tę kutię.
— Sam będziesz ją jeść — rzekł Pieriedonow.
— A to dlaczego? — zapytał Wołodin głosem drżącym od doznanej zniewagi.
— A dlatego, że to paskudztwo.
— Jak pan sobie życzy, panie Ardalionie — odparł Wołodin, wzruszając ramionami. — Ja chciałem panu sprawić przyjemność, ale skoro pan nie chce, to trudno.
— A jak to generał dał ci po nosie? — zapytał Pieriedonow.
— Jaki generał? — odpowiedział pytaniem na pytanie Wołodin i zaczerwienił się od urazy, wysuwając dolną wargę.
— Słyszeliśmy przecież, słyszeliśmy — mówił Pieriedonow.
Barbara uśmiechała się zjadliwie.
— Przepraszam, panie Ardalionie — wtrącił zapalczywie Wołodin — słyszał pan, ale może nie dosłyszał do końca. Opowiem panu, jak to było.
— No to opowiedz — rzekł Pieriedonow.
— Zdarzyło się to trzy dni temu — zaczął opowiadać Wołodin — właśnie o tej porze. W naszej szkole, jak pan wie, warsztat znajduje się w remoncie. I oto, proszę łaskawych państwa, przychodzi Wieriga z naszym inspektorem na kontrolę, a my pracujemy w pokoju od tyłu. Proszę bardzo. Ja tam się nie wtrącam do tego, po co Wieriga przyszedł, czego on tu chce, bo to nie moja sprawa. Wiem, powiedzmy, że jest marszałkiem szlachty, a z naszą szkołą styczności żadnej nie ma, ale ja w to nie wchodzę. Przyszedł, no i niech tam, nie przeszkadzamy im, pracujemy sobie powoli, nagle wchodzą do naszego pokoju, a Wieriga, proszę zauważyć, jest w czapce.
— Przejawił brak szacunku dla ciebie — rzekł posępnie Pieriedonow.
— Jak państwo widzą — podchwycił radośnie Wołodin — a u nas obraz święty wisi, sami jesteśmy bez czapek, a on tu nagle pojawia się jak jaki mameluk. Tom mu wtedy grzecznie powiedział, skromniutko, elegancko: jaśnie wielmożny panie, mówię, będzie pan łaskaw zdjąć czapeczkę, albowiem, mówię, wisi tu, tego, obraz święty. Miałem rację czy nie? — zapytał Wołodin i wybałuszył pytająco oczy.
— Zręcznie, Pawełku — wrzasnął Pieriedonow — dobrze mu tak.
— Oczywiście, co tam się z nimi ceregielić — przytaknęła Barbara. — Zuch z pana.
Wołodin z miną człowieka niesłusznie skrzywdzonego ciągnął dalej:
— A on nagle raczył mi powiedzieć: niech każdy pilnuje swego nosa. Obrócił się na pięcie i wyszedł. Oto jak się sprawa miała, nic dodać, nic ująć.
Wołodin czuł się pomimo wszystko jak bohater. Pieriedonow poczęstował go cukierkiem, żeby go pocieszyć.
Przyszedł jeszcze jeden gość, Zofia Priepołowieńska, żona leśniczego, kobieta o obfitych kształtach, dobrodusznym i sprytnym wyrazie twarzy i płynnych ruchach. Zaproszono ją do stołu. Zapytała podstępnie Wołodina:
— Cóż to pan, panie Pawle, tak często odwiedza panią Barbarę?
— Ja nie do pani Barbary raczyłem przyjść — odpowiedział skromnie Wołodin — lecz do pana Ardaliona.
— Czy przypadkiem nie podkochuje się pan w kimś? — chichocząc, zapytała Priepołowieńska.
Wszyscy dobrze wiedzieli, że Wołodin szuka panny z posagiem, uderzał do wielu w konkury, ale dostawał kosza. Żart Priepołowieńskiej wydał mu się niestosowny. Drżącym głosem, całą swą postacią przywodząc na myśl rozdrażnionego barana, rzekł:
— Jeśli się nawet podkochuję, pani Zofio, to nie powinno to nikogo obchodzić poza mną i osobą zainteresowaną, a pani w tym względzie jest osobą postronną.
Priepołowieńska nie dawała jednak za wygraną.
— Uważaj pan — mówiła — rozkochasz pan w sobie jeszcze panią Barbarę i kto będzie piekł panu Ardalionowi słodkie pierożki?
Wołodin wydął wargi, uniósł brwi i nie wiedział już, co powiedzieć.
— Ale niech pan nie upada na duchu, panie Pawle — ciągnęła Priepołowieńska — nie jest pan gorszy od innych! I młody, i piękny.
— A może pani Barbara mnie nie zechce — odparł Wołodin, chichocząc.
— Dobre sobie — nie zechce — odpowiedziała Priepołowieńska. — Ta pańska skromność jest bardzo nie na miejscu.
— A może ja właśnie nie zechcę? — powiedział Wołodin, krygując się. — A może ja nie mam ochoty żenić się z cudzymi siostrzyczkami? A może ja mam w swoich stronach siostrę cioteczną, która dla mnie dojrzewa?
Zaczynał już wierzyć, że Barbara chętnie by za niego wyszła. Barbara była wściekła. Wołodina miała za głupca, a poza tym pensję miał cztery razy mniejszą niż Pieriedonow. Priepołowieńska zaś chciała wydać za Pieriedonowa swoją siostrę, tęgą popadiankę. Dlatego też usiłowała poróżnić go z Barbarą.
— Cóż mnie pani ciągle tak swata? — powiedziała Barbara, dotknięta. — Wydałaby pani już lepiej swoją młodszą siostrzyczkę za pana Pawła.
— Z jakiej to racji miałabym go pani odbijać! — odparła żartobliwie Priepołowieńska.
Przekomarzania Priepołowieńskiej skierowały leniwe myśli Pieriedonowa na nowe tory; w dodatku tulska kutia utkwiła mu w głowie nie na żarty. Skąd to Wołodin wymyślił taki specjał? W pierwszej chwili zawsze wierzył w to, co do niego mówiono. Toteż teraz również uwierzył, że Wołodin zakochany jest w Barbarze. Myślał sobie tak: zapędzą go do ołtarza z Barbarą, a potem, kiedy pojedzie z nią objąć posadę inspektora, otrują go po drodze kutią, a na jego miejsce podstawią Wołodina: pochowają go jako Wołodina, a tymczasem Wołodin zostanie inspektorem. Sprytnie to obmyślili.
Nagle w przedpokoju rozległ się hałas. Pieriedonow i Barbara się przestraszyli. Pieriedonow wlepił w drzwi nieruchome spojrzenie przymrużonych oczu. Barbara podeszła bezszelestnie do drzwi bawialni, uchyliła je z lekka, zajrzała, po czym tak samo cichutko, na palcach, z rozczapierzonymi rękoma i uśmiechem zakłopotania wróciła do stołu. Z przedpokoju dolatywały piskliwe wrzaski i hałas, jakby odgłosy walki. Barbara powiedziała szeptem:
— To Jerszycha. Zalana w pestkę. Natasza nie chce jej wpuścić, ale ona napiera z całych sił.
— Co robić? — zapytał z przestrachem Pieriedonow.
— Trzeba przejść do bawialni — powzięła decyzję Barbara — żeby tu nie wlazła.
Udali się do bawialni, szczelnie zamykając za sobą drzwi.
Barbara wyszła do przedpokoju w nikłej nadziei, że uda się jej powstrzymać gospodynię lub zapędzić ją do kuchni. Bezczelne babsko wdarło się jednak do bawialni. Ująwszy się pod boki, stanęła na progu i na ogólne powitanie sypała przekleństwami. Pieriedonow i Barbara krzątali się koło niej i usiłowali posadzić na krześle jak najbliżej przedpokoju i zarazem jak najdalej od jadalni. Barbara przyniosła jej z kuchni na tacy wódkę, piwo, pierożki. Gospodyni nie siadała jednak, odmawiała poczęstunku i wyrywała się do jadalni, ale nie mogła w żaden sposób trafić w drzwi. Była czerwona jak rak, rozkudłana, brudna i cuchnęła wódką na odległość. Wrzeszczała wniebogłosy:
— O nie, bądź łaskawa posadzić mnie przy stole. Cóż to za maniery z tą tacą! Ja chcę na obrusie. Gospodyni jestem, należy mi się respekt. To nic, że jestem pijana. Jestem za to uczciwa, jestem żoną swojego męża.
Barbara odrzekła, bezczelnie szczerząc zęby:
— Wiadoma rzecz.
Jerszowa mrugnęła porozumiewawczo do Bar bary, zarżała ochrypłym głosem i zawadiacko pstryknęła palcami. Stawała się coraz bardziej zuchwała.
— Siostra! — wrzasnęła. — Wiadomo, jaka z ciebie siostra. A dlaczegóż to nie przychodzi do ciebie dyrektorowa? Co? No dlaczego?
— Przestań wrzeszczeć — powiedziała Barbara.
Ale Jerszowa rozwrzeszczała się jeszcze bardziej.
— Jak śmiesz mi rozkazywać! Jestem u siebie w domu, robię to, co mi się podoba. Jak zechcę — wylecicie stąd na łeb na szyję, ani się nie obejrzycie. Ale znajcie panią. Mieszkajcie tu sobie, Bóg z wami, byleście nie rozrabiali.
Przez ten czas Wołodin i Priepołowieńska siedzieli skromniutko przy oknie i nie odzywali się. Priepołowieńska uśmiechała się z lekka, z ukosa przyglądała się awanturnicy, udając, że patrzy na ulicę. Wołodin siedział z ważną miną człowieka obrażanego.
Jerszową ogarnął na chwilę stan błogości i rzekła przyjaźnie do Barbary, uśmiechając się do niej w pijackiej wesołości i klepiąc po ramieniu:
— Nie, posłuchaj no lepiej, co ci powiem — zaproś mnie do stołu i uracz mnie rozmową, jak u wielkich panów. I poczęstuj mnie słodkimi pierniczkami, uszanuj gospodynię domu tego, ot tak, miła ty moja panienko.
— Masz tu pierożki — powiedziała Barbara.
— Nie chcę pierożków, ja chcę wielkopańskich pierniczków — wrzasnęła Jerszowa, wymachując rękoma i uśmiechając się błogo. — Doskonałe pierniczki jedzą sobie państwo, dooskonałe!
— Nie mam żadnych pierniczków — odpowiedziała Barbara, nabierając śmiałości w miarę tego, jak gospodyni weselała. — Masz, częstują cię pierożkami, to sobie żryj.
Nagle Jerszowa zmiarkowała, gdzie znajdują się drzwi wiodące do jadalni. Wrzasnęła jak opętana:
— Precz mi z drogi, ty jędzo!
Odepchnęła Barbarę i rzuciła się do drzwi. Nie zdążono jej zatrzymać. Z pochyloną głową i zaciśniętymi pięściami wdarła się do jadalni, z trzaskiem otworzywszy drzwi na rozcież. Stanęła tuż przy progu, zobaczyła zabrudzone ściany i gwizdnęła przenikliwie. Ujęła się pod boki, wysunęła zawadiacko nogę i wrzasnęła z wściekłością:
— Ach, więc wy naprawdę macie zamiar się stąd wyprowadzić!
— Coś ty, Irynio — drżącym głosem uspokajała ją Barbara — ani nam to w głowie, przestań się wygłupiać.
— My się nigdzie nie wyprowadzamy — przytaknął Pieriedonow — dobrze nam tu.
Gospodyni nie słuchała ich, napierała na zbitą z tropu Barbarę i wymachiwała jej pięściami przed nosem. Pieriedonow chował się za Barbarą. Dałby stąd drapaka, ale równocześnie miał ochotę zobaczyć, jak się gospodyni i Barbara wezmą za łby.
— Jedną nogę ci przydepnę, za drugą szarpnę i rozerwę cię na dwie połowy! — wrzeszczała rozwścieczona Jerszowa.
— Coś ty, Irynio — uspokajała ją Barbara — daj spokój, mamy gości.
— Pokaż no mi tylko tych twoich gości! — wrzasnęła Jerszowa. — Już ja zrobię z nimi porządek!
Zataczając się, wpadła do bawialni i nagle, zmieniwszy zupełnie mowę i obejście, powiedziała z pokorą do Priepołowieńskiej, kłaniając się jej nisko, omal nie runąwszy przy tym na podłogę:
— Paniusiu kochana, Zofio Jefimowno, niech pani wybaczy pijanej babie. Proszę tylko posłuchać, co pani powiem. Pani przychodzi tu do nich, a wie pani, co ona mówi o pani siostrzyczce? I to do kogo? Do mnie, pijanej szewcowej! Dlaczego? Żebym to wszystkim rozpowiedziała, ot dlaczego!
Barbara oblała się pąsowym rumieńcem i rzekła:
— Nic takiego ci nie mówiłam.
— Nie mówiłaś? Nie mówiłaś, ty ścierwo przeklęte? — zawołała Jerszowa, napierając na Barbarę z zaciśniętymi pięściami.
— Zamilczałabyś lepiej — wymamrotała speszona Barbara.
— Nie, nie zamilczę — wrzasnęła z radosną złoś liwością Jerszowa i zwróciła się znowu do Priepoło wieńskiej. — Że ona niby z pani mężem żyje, ta pani siostra, ot, co mi właśnie mówiła, babsko paskudne.
Zofia rzuciła wściekłe i przebiegłe spojrzenie na Barbarę, wstała i rzekła z nieszczerym uśmiechem:
— Dziękuję uprzejmie, nie spodziewałam się tego.
— Łżesz! — zasyczała złowrogo Barbara do Jerszowej. Jerszowa gniewnie huknęła, tupnęła, zamachnęła się na Barbarę i w tej samej chwili zwróciła się znowu do Priepołowieńskiej.
— Zresztą czego to i pan o pani, paniusiu kochana, nie wygaduje: że pani niby to przedtem się puszczała, a potem za mąż wyszła! Tacy to oni są, to najpodlejsi z ludzi. Niech im pani napluje w gębę, paniusiu kochana, zamiast zawracać sobie głowę takimi paskudnymi typami.
Priepołowieńska poczerwieniała i w milczeniu przeszła do przedpokoju. Pieriedonow pobiegł za nią, sumitując się:
— Ona kłamie, niech jej pani nie słucha. Raz tylko powiedziałem w jej obecności, że pani jest głupia, bo wściekły byłem, a poza tym, jak Boga kocham, nic nie mówiłem — to wszystko jej wymysły.
Priepołowieńska odpowiedziała ze spokojem:
— Co też pan, panie Ardalionie! Sama widzę przecież, że jest pijana, nie wie, co plecie. Ale dlaczego pan na to pozwala w swoim własnym domu?
— Licho wie — odparł Pieriedonow. — A co ja mam z babą robić!
Priepołowieńska zmieszana i zła wkładała swe terek. Pieriedonowowi nie przyszło do głowy jej pomóc. Coś tam mamrotał, ale ona nie słuchała go więcej. Wobec tego Pieriedonow wrócił do bawialni. Jerszowa zaczęła robić mu krzykliwie wyrzuty. Barbara wybiegła na ganek i pocieszała Priepołowieńską.
— Wie pani przecież, jaki to dureń, sam nie wie, co mówi.
— No dobrze już, dobrze, niech się pani nie przejmuje — odpowiedziała Priepołowieńska. — Małoż to bzdur naplecie pijana baba.
Koło domu, na podwórzu, na które wychodził ganek, wysoko i gęsto rosły pokrzywy. Priepołowieńska uśmiechnęła się nieznacznie i ostatni cień niezadowolenia znikł z jej białej i nalanej twarzy. Stała się znowu uprzejma i życzliwa dla Barbary. Zniewagę można pomścić bez żadnej kłótni. Poszły razem do ogrodu przeczekać najazd gospodyni.
Priepołowieńska spoglądała raz po raz na pokrzywy, które również w ogrodzie rosły w obfitości wzdłuż płotów. Odezwała się wreszcie:
— Ależ tu u was pokrzyw. Nie są pani potrzebne?
Barbara roześmiała się i powiedziała:
— Też coś, a na co mi one?
— Skoro nie są pani potrzebne, to narwę sobie trochę, bo u nas nie rosną — rzekła Priepołowieńska.
— A to po co? — zapytała ze zdziwieniem Bar bara.
— Potrzebne — powiedziała z uśmieszkiem Priepołowieńska.
— Kochana, niech pani powie do czego? — rzekła błagalnie zaintrygowana Barbara.
Priepołowieńska nachyliła się do ucha Barbary i szepnęła:
— Do nacierania — nie spada się na wadze. Toż to od pokrzyw moja Geńka jest taka okrąglutka.
Wiadomo było, że Pieriedonow miał upodobanie do kobiet tłustych, a chudych nie lubił. Barbarę gnębiło to, że jest szczupła i ciągle chudnie. Jakby tu nabrać więcej tuszy? — oto co było przedmiotem jej największej troski. Zadawała wszystkim pytanie: a może państwo znają jakieś środki? Priepołowieńska była teraz pewna, że Barbara zgodnie z jej wskazówką zacznie się gorliwie nacierać pokrzywami i sama sobie tym sposobem karę wymierzy.IV
W sali bilardowej było pełno dymu od papierosów. Pieriedonow, Rutiłow, Fałastow, Wołodin i Murin — ziemianin potężnego wzrostu, głupkowaty z wyglądu, właściciel niewielkiego majątku, jegomość sprytny i zasobny w pieniądze — cała ta piątka po skończonej grze miała się już rozejść.
Było już pod wieczór. Na brudnym stole z desek stało sporo butelek po piwie. Gracze, popiwszy sobie nieźle podczas gry, spąsowieli i wrzeszczeli po pijanemu. Jeden tylko Rutiłow zachował zwykłą mu anemiczną bladość. Wypił mniej niż inni, zresztą nawet po większym pijaństwie tylko jeszcze bardziej bladł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki