Mały Oświęcim - ebook
Mały Oświęcim - ebook
Przemilczana opowieść o jedynym niemieckim dziecięcym obozie koncentracyjnym na terenach Polski.
Obóz przy ulicy Przemysłowej - obóz koncentracyjny dla polskich dzieci, utworzony na terenie łódzkiego getta. Trafiały tam dzieci od drugiego do szesnastego roku życia. Zmuszano je do pracy ponad siły, bito, głodzono i "wychowywano" morderczymi ćwiczeniami czy polewaniem zimną wodą i zmuszaniem do stania na mrozie.
Helenka w momencie osadzenia miała jedenaście lat. Do dzisiaj w nocy budzi się co godzinę.
Zuzanna też miała jedenaście lat. W pierwszej pracy po wojnie przed dyrektorem stawała jak przed komendantem.
Leon trafił do obozu jako dziewięciolatek. Co noc krzyczy i płacze.
Kiedy słyszą nazwisko Pohl, robi im się słabo. Eugenia Pohl była jedną z najokrutniejszych strażniczek obozu - katowała dzieci, polewaniem zimną wodą skazywała je na śmierć przez wychłodzenie.
Opowieść o miejscu, które skazano na zapomnienie. Opowieść, która oddaje głos ostatnim świadkom. Opowieść o dziecięcym piekle.
Jolanta Sowińska-Gogacz - kulturoznawca i pedagog, absolwentka Uniwersytetu Łódzkiego. Zadebiutowała po maturze tomikiem poezji "Przednieble" (Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, 1991). Druga jej książka poetycka to "Pomieszczenie" (Kwadratura, 2010). Artykuły o obozie na Przemysłowej publikowała na łamach tygodnika "Sieci". Laureatka nagrody "Znak Dobra" w roku 2015 za artykuł "Mały Oświęcim" (Przewodnik Katolicki 7/2014). Autorka obszernej dokumentacji - pisanej, fotograficznej i filmowej - związanej z łódzkim obozem, współautorka wielu inicjatyw medialnych i edukacyjnych upamiętniających jego dzieje. Prowadzi lekcje historii na byłym terenie obozu.
Błażej Torański - dziennikarz, publicysta, pisarz. Specjalizuje się w literaturze faktu. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego; działał w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Pracował m.in we "Wprost", w "Prawie i Życiu", "Rzeczpospolitej". Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. W 2017 roku otrzymał nagrodę SDP im. Janusza Kurtyki za publikacje na łamach "Do Rzeczy" i "Odry". Autor zbioru wywiadów z twórcami o cenzurze "Knebel". "Cenzura w PRL-u" (Zona Zero, 2016) i współautor (wraz z Marcinem Jakubem Szymańskim) książki "Fabrykanci". "Burzliwe dzieje rodów łódzkich przemysłowców" (Zona Zero, 2016).
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-515-5 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
26 grudnia 1942
Moja dobra Mamusiu!
Wczoraj i dziś przeprowadzałem się i mam naprawdę piękną kwaterę w nowym, bardzo przytulnym baraku, duży pokój do pracy, łazienkę, sypialnię, pokój śniadaniowy.
Pracy jest bardzo dużo, ale nie przeszkadza mi to; rok będzie bardzo ciężki i ze wszystkich lat będzie wymagać od nas najwięcej.
W załączeniu spóźniona paczka bożonarodzeniowa, kawa od Führera, zdjęcie tutejszego schroniska Hegewald w Prusach Wschodnich, paczuszka od Zipperów dla Laleczki, książka i list od gauleitera Hofera, marcepan, mąka i cukier od gauleitera Kocha. (…)
Kurier już odjeżdża. Wypoczywajcie dobrze, Ty i nasza kochana córunia.
Moc czułych pozdrowień i całusów.
Wasz Tatuś1
Heinrich Himmler
W tym samym czasie, gdy Reichsführer SS Heinrich Himmler urządzał sobie wygodną kwaterę w malowniczym mazurskim lesie i słał stamtąd czułe listy oraz delicje swojej rodzinie, w sercu nieistniejącej Polski na jego rozkaz zaczynał funkcjonować schowany w granicach Litzmannstadt Ghetto hitlerowski obóz dla polskich dzieci. Nazywa się go obozem na Przemysłowej. Dwadzieścia pięć miesięcy gehenny zgotowanej najmłodszym Polakom. Hekla łódzkich wzniesień ukryta przed światem za podwójnym murem.
O której prawie nikt nie wie.
***
Mały Oświęcim jest kompilacją dwóch narracji, spotkaniem dwojga autorów, których połączył temat i zamysł, by łódzki obóz na Przemysłowej, biała plama na mapie drugiej wojny światowej, trafił do świadomości tysięcy czytelników, do całego świata.
Warto bowiem wiedzieć, że od grudnia 1942 roku aż do wyzwolenia miasta w styczniu 1945 funkcjonował w Łodzi obóz koncentracyjny dla polskich dzieci. Najmłodsze były niemowlętami, najstarsze miały szesnaście lat. Dwadzieścia pięć miesięcy głodu, bólu, upokorzeń, pracy ponad siły. Mützen ab! Augen links! Steh auf! Sofort! Polnische Schweine! Marschieren! Schneller! Polnische Läuse! Wegtreten! Raus! Los! Krzyk. Praca. Płacz. Bicie. Kopniak. Wrzask. Krew. Trąbka. Apel. Pejcz. Mamuniu! Karcer. Cuchnąca breja zamiast zupy. Gorączka. Bezsenność. Alle Achtung! Piekło bez wyjścia, bez końca.
Obóz z rozmysłem ukryto na obszarze łódzkiego getta, by ucieczka stamtąd była niemożliwa. W ciągu ponad dwóch lat jego funkcjonowania przeszła przezeń niepoliczona liczba polskich dzieci – historycy i byli więźniowie mają w tej sprawie odmienne rachuby, a większość dokumentacji obozu przepadła. Nie o liczby tu jednak chodzi, lecz o uprzytomnienie ludziom istoty tego miejsca, o umiejscowienie go na mapie wojny, o głęboką refleksję. Obóz na Przemysłowej jest faktem, a blizny ciała i duszy, jakie po sobie zostawił, na zawsze naznaczyły jego więźniów.
Dysponując obszernym materiałem archiwalnym i unikatowymi wywiadami z ostatnimi żyjącymi więźniami z Przemysłowej, podjęliśmy wspólną próbę uwiecznienia dziejów łódzkiego obozu, uznając to za konieczność, za wyjątkowo ważny obowiązek, przestrzeń do zgłębienia i zaprezentowania jej czytelnikom.
W latach 2015–2019 przeprowadziłam ponad dwadzieścia rozmów z ocalałymi, utrwaliłam je w manuskryptach i na filmach, tworząc równolegle obozowe archiwum fotograficzne.
Przeanalizowałem w Oddziale Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi kilka tysięcy stron w dwudziestu ośmiu tomach akt procesu wachmanki Genowefy Pohl vel Eugenii Pol.
Oto nasz dwugłos na jeden temat, mroczny i fascynujący.
Jolanta Sowińska-Gogacz
Błażej Torański
1 K. Himmler, M. Wildt, Himmler. Listy ludobójcy, tłum. S. Kupisz, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015, s. 324–325.Rozdział pierwszy
Obóz na Przemysłowej
Jolanta Sowińska-Gogacz
Córeńko, ja bym cię wolała zobaczyć w trumnie niż w tym obozie! – tak do sześcioletniej Grażynki mówiła jej mama, gdy z okien domu przy Przemysłowej 13 patrzyły na chybotliwe, warczące ciężarówki, które co rano woziły do pracy w mieście wychudzone, zziębnięte postacie. „Te biedne spojrzenia, te szare, brudne drelichy nie dawały mi spokoju przez całe życie. Jak myśmy się bali, że Niemcy i mnie złapią i tam wsadzą! Mieliśmy w domu obraz Świętej Rodziny i moja mama, gdy widziała te dzieci, zawsze klękała i się modliła”, wspomina pani Grażyna Morek-Romanowska.
Zanim rozgrabili i poustawiali Europę w szachownicę wojny, Niemcy zaczęli od siebie, od własnych dzieci i młodzieży. Żeby mieć kim tworzyć imperium, trzeba tego kogoś najpierw sobie wychować. Naziści obiecali swoim rodakom Germanię jako krainę mlekiem i miodem płynącą, wielką, piękną i dostatnią. W latach trzydziestych XX wieku w Niemczech wspierano wielodzietne rodziny i samotne matki, mnożono sportowe i kulturalne imprezy. Die NSDAP sichert die Volksgemeinschaft, obwieszczały propagandowe plakaty, głosząc opiekę nazistowskiej partii nad nadludzkim narodem. Z czasem ta troskliwość przepoczwarzyła się w nieznośną ingerencję i w pruskim stylu zaczęła rozporządzać każdą niemiecką rodziną. Schemat był prosty – najpierw hitlerowskie „przedszkole” Jungvolk, po nim Hitlerjugend, następnie szeregi partii i dwa lata w jej formacjach, potem Służba Pracy Rzeszy Reichsarbeitsdienst, a po niej Wehrmacht, czyli kariera wojskowa lub śmierć na polu bitwy.
Tryptyk hierarchii wartości to ciało–charakter–wiedza. Od 1936 roku wszystkie niemieckie dziewczynki od 10 do 14 lat musiały należeć do Jungmädel, czyli Związku Młodych Dziewcząt, a następnie do Związku Niemieckich Dziewcząt – BDM. Obie organizacje były ideologicznymi narzędziami NSDAP, miały za zadanie wpojenie młodym istotom nazistowskiego ducha i ustawienie ich na straży rasowej czystości. Za najwyższy honor miały uważać rodzenie Führerowi aryjskich wojowników. Zdehumanizowany, agresywny rasizm, militaryzm i bezwarunkowy kult wodza przenikały wszelkie aspekty życia niemieckiej młodzieży. Przesiąknięte nimi były programy szkolne, podręczniki, filmy, organizacje, do których młodzież musiała należeć, cały nastrój ówczesnych Niemiec. Niemieckie dziecko wyrywano z objęć rodziny, czyniono zeń własność państwową i wszelkimi, przemocowymi i podprogowymi, metodami tłamszono autorytet rodziców.
Język przekształcono w ciągi imperatywnych, krótkich krzyków, a do słownika dodano hasło Hassenpflicht, obowiązek nienawiści.
Pojęcie młodość uległo rewizji, bo odebrano młodym swobodę, a czas wolny zastąpiono listą konieczności – maszerowaniem w równym szyku, nauką obsługi broni, zgrupowaniami w ideologicznych kołach, szkoleniowymi wyjazdami. W 1923 roku Hitlerjugend liczyła ponad tysiąc członków, a w chwili wybuchu wojny, gdy przynależność do HJ była obowiązkowa, to już bez mała osiem milionów chłopców. Potężna, przetrenowana, obiektywna siła. Obozy Hitlerjugend to obłęd form i militarnych procedur – namioty ustawione idealnie w linii, warty pełnione bez zmrużenia oczu, pobudki co do sekundy.
Zapomnienie hasła groziło śmiercią, której przypadki odnotowano. Nasilały się nerwice, najróżniejsze przypadłości ortopedyczne i pokarmowe, ciągłe zakazy prowokowały do atypowych rozładowań. Kult ciała i gotowość do rodzenia Führerowi aryjskiej kadry wygenerowały wśród nieletnich lawinę zachowań homoseksualnych i prostytucji. Cezurę prawnej dorosłości obniżono do lat szesnastu. Całe to pokolenie miało być jednolite w posłuszeństwie i oczarowaniu Hitlerem, odporne na ból i sumienie.
Z rodziny dowództwo Rzeszy uczyniło niesamodzielną komórkę do zadań bytowych i hodowlanych. Hitlerjugend nie było formacją wesołych skautów, lecz potężnym, ideologicznym jajem, z którego podczas wojny wykluło się raźne, nieobliczalne, wyszkolone bestialstwo. Było narybkiem SS, olbrzymią, zdyscyplinowaną grupą paramilitarną, idącą po trupach do celu.
Konsekwencje owego zamachu na wolność i naturalność niemieckiego dziecka, odebrania mu książek i włożenia karabinu w ręce, renesansu lodowatego pruskiego chowu kosztem domowej miłości, są przerażające. Druga wojna to hekatomba zaistniała z udziałem tamtych pokrzywionych moralnie ludzi. Na przestrzeni lat 1938–1946 przestępczość nieletnich w Berlinie wzrosła o 850 procent.
Pomysł utworzenia na ziemiach polskich obozu dla młodocianych Polaków pojawił się już w 1941 roku, kiedy Niemcy drastycznie spotęgowali represje i byli zmuszeni rozważyć problem losu dzieci przyłapanych na drobnych kradzieżach, szmuglu i ulicznym handlu, a także rozwiązać sprawę rosnącej lawinowo grupy dzieci osieroconych.
„Na naszych wschodnich terenach Niemiec zaniedbanie młodzieży polskiej rozwinęło się poważnie i stanowi groźne niebezpieczeństwo dla młodzieży niemieckiej. (…) Wojna rozbiła wiele rodzin, a uprawnieni do wychowywania nie są w stanie spełniać swych obowiązków, polskie zaś szkoły zamknięto. Dzieci polskie, wałęsające się bez jakiegokolwiek nadzoru i zajęcia, handlują, żebrzą, kradną, stając się źródłem moralnego zagrożenia dla młodzieży niemieckiej”2 – tak Reichsführer SS Heinrich Himmler uzasadniał koncepcję utworzenia obozu, który powołał 28 listopada 1941 roku podpisanym przez siebie rozkazem.
W centrum ziem Polski wcielonych do Rzeszy powstał lager, dający Niemcom pełną kontrolę nad najmłodszymi i stopniowo, poprzez pracę ponad siły, przemoc i głód, prowadził ich do zagłady. Rzeczywistym celem powstania obozu było odebranie polskim dzieciom środków do życia, wyrwanie ich z gniazd rodzinnych, łatwość ustaleń aryjskich domieszek, pomysł na wykorzystanie ich rąk do darmowej pracy na chwałę III Rzeszy i cyniczna sugestia, że ta oto Rzesza potrafi – po rasowej selekcji i odrzuceniu „nieużytków” – wychować młodzież. Niemcy zamknęli szkoły, zabrali dzieciom rodziców i karali za drobny handel. Najmłodszych wtrącono w otchłań cierpienia.
Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt – już sama nazwa brzmi jak jakiś potwór. Miano tego zbrodniczego miejsca i zamysłu w dosłownym tłumaczeniu oznacza obóz przechowawczy dla polskiej młodzieży pod kierownictwem Policji Bezpieczeństwa w Łodzi. Przeanalizowawszy tę nazwę, łatwo wskazać znaczeniowe niezgodności. Jugend to młodzież, a przecież w obozie więziono maleńkie dzieci, niespełna trzyletnie, z nieustalonym do dziś czasowo epizodem obecności w nim niemowląt. Człon verwahr anonsuje „depozytowy”, przechowawczy charakter tego miejsca, a nie o to wszak okupantom chodziło. Niektórzy tłumacze stosują określenie „prewencyjny”, ale to kolejny nonsens, bo wbrew propagandzie do obozu trafiały dzieci, których autorament nie wskazywał na żadne zepsucie ani wybór złej drogi.
Litzmannstadt to twór wymyślony przez szalonych nadludzi, którzy zaanektowali polskie miasto o nazwie Łódź z aż trzema na cztery polskimi literami. Niemiecka nazwa obozu była więc czymś w rodzaju kłamstwa założycielskiego. Bo przecież był to obóz o innych założeniach, funkcjach, innej realności. Niemcy nie mogli go nazwać obozem pracy ani obozem koncentracyjnym, bo więzili w nim dzieci i łamali ich prawa, więc Czerwony Krzyż odwiedzałby to miejsce co tydzień. Gdyby ułożyć nazwę wedle obecnego stanu wiedzy, zeznań świadków i własnego sumienia, byłby to NS-Polen-Kinderlager Litzmannstadt – Hitlerowski Obóz dla Polskich Dzieci w Łodzi.
Polen-Jugendverwahrlager z rozmysłem usytuowano na terenie żydowskiego getta – w czworokącie ulic Brackiej, Emilii Plater, Górniczej i muru żydowskiego cmentarza – przez co ucieczka stamtąd była przejściem z więzienia do więzienia, bez szans na powodzenie. Obóz był otoczony wysokim drewnianym płotem o bezszczelinowej konstrukcji sztachet, a z jego rogów sterczały strażnicze wieże. Nazwę „na Przemysłowej” nadali obozowi mali więźniowie, dla których ta ulica była ostatnim orientacyjnym hasłem mijanym w wolnym świecie. Ulicą wpijającą się w obszar niewoli. Komendanturę, czyli Verwaltung, najważniejszy obiekt obozu, Niemcy urządzili sobie w willi przy Przemysłowej 34. Bracka w krzyżu z Przemysłową – tam stanęła brama obozu.
Ulica Przemysłowa stanowiła granicę strony aryjskiej i terenu wyznaczonego dla mieszkańców pochodzenia żydowskiego. Obóz znajdował się nie w sercu getta, ale raczej na jego ramieniu. Takie usytuowanie znacznie upraszczało pokonywanie trasy między lagrem a resztą świata, gdzie nie wymagano przepustek. Kąt Brackiej i Przemysłowej nie należał już do getta. Dziś wzdłuż chodników obu tych ulic wypisane są białą farbą graniczne litery – Litzmannstadt Ghetto.
A trzeba wiedzieć, że getto łódzkie było wyjątkowe. Miało własną walutę i odrębną władzę, było osobnym państwem w mieście. Funkcjonowało najdłużej spośród wszystkich gett utworzonych przez Niemców na polskiej ziemi, a w chwili, gdy w jego granicach powstał obóz na Przemysłowej, żyła tam już tylko garstka małych żydowskich mieszkańców. Na początku września roku 1942 Niemcy nakazali obkleić getto afiszami z hasłem Allgemeine Gehsperre – powszechny zakaz wychodzenia z domów. W ciągu kilku dni w obozie Kulmhof, czyli w Chełmnie nad Nerem, zamordowali tych z łódzkiego getta, którzy w nazistowskiej nomenklaturze nie byli przydatni – dzieci poniżej dziesiątego roku życia oraz osoby chore i stare. Dziesięć tysięcy ludzi. Równe dziesięć tysięcy. Były matki, które w tym akcie bezdusznego okrucieństwa, jaki pozostał na kartach dziejów pod nazwą Wielka Szpera, straciły swoje wszystkie dzieci. Getto zostało psychologicznie zmiażdżone. Najpierw zawyło, zwariowało z rozpaczy, potem przycichło. I nigdy nie zdołało się podnieść. Alfred Mostowicz wspominał po latach, że po Szperze, gdy jako lekarz był wzywany nad ranem do nagłych przypadków i słuchał dźwięków łódzkich ulic getta, ze śmiertelnej ciszy, wraz ze wschodzącym słońcem, wydobywał się nagle jedynie miarowy, gęsty stukot trepów ludzi idących do pracy. Szli w milczeniu, w braku słów. W szarości palt, w opuszczeniu głów.
Zarządzenie Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy mówiło, iż do łódzkiego obozu mają być kierowani „przestępcy lub dzieci zaniedbane od 8 do 16 lat”. Skończywszy 16 lat, dzieci trafiały do obozów dla dorosłych. Fikcją natomiast okazała się dolna granica wieku.
Pierwszych małoletnich więźniów przywieziono na początku grudnia 1942 roku, a 11 grudnia lager został oficjalnie otwarty – dla łódzkiej kultury historycznej to data symboliczna. Był piątek, na termometrach plus cztery stopnie. A za dwa tygodnie pierwsze wojenne Boże Narodzenie bez śniegu. Styczeń to już niestety zima w pełni. Czas pierwszych przemarznięć. A potem wyjątkowo chłodna wiosna3.
Pierwotny zamysł mówił jedynie o polskich chłopcach, ale już w pierwszym transporcie znalazły się dziewczynki. Numer pierwszy otrzymał Zdzisio Włoszczyński, numer drugi – Halinka Szturma, trzeci – Miecio Wlazło…
Po przekroczeniu bramy obozu dzieci traciły kontakt z rodziną, osobiste przedmioty, ubrania, tożsamość. Imiona i nazwiska wymieniano na numery, odzież na szare drelichowe mundurki, robiono zdjęcia en face i z profilu, pobierano odciski palców. Numer, flesz, daktyloskopia, uniform, barak, piętrowa prycza. Poza tatuowaniem – procedura oświęcimska.
„Dostaję drelichowe ubranie, koszulę, kalesony, furażerkę, trepy, stary, wytarty płaszcz, koc, blaszaną miskę, łyżkę i garnuszek. Widać, że wszystko to było już używane. (…) Sechshundertvierundzwanzig. Na polecenie Niemca zawieszam numer na szyi. Od tej chwili nie jestem już dzieckiem”4, pisze we wspomnieniach ośmioletni wówczas Tadeusz Raźniewski.
Obóz podzielono na dwie części – Jungelager i Mädchenlager. Obszar dla dziewczynek stanowił jedną czwartą całości i był usytuowany w obrębie Górniczej, Mostowskiego i Plater. Chłopców było znacznie więcej. Obszar obozu to w przybliżeniu 68 tysięcy metrów kwadratowych.
Od zamysłu, od pierwszego dnia do ostatniego, trwało tam zło, zło upostaciowione, umundurowane i uzbrojone.
Obóz na Przemysłowej był obozem pracy, ponieważ wbrew prawu, także niemieckiemu, uwięzione dzieci musiały pracować od rana do wieczora i wykonywać ustalone normy. Chłopcy wyrabiali buty ze słomy, słomiane maty pod czołgi, koszyki z wikliny, paski do masek gazowych oraz skórzane części do plecaków, naprawiali buty, pracowali w ogrodzie i przy prostowaniu przemysłowych igieł. „Być albo nie być” zależało od dorosłego, który dowodził warsztatem. Dziewczynki szyły, prały, pomagały w kuchni, porządkowały teren i pomieszczenia. Najmłodsi kleili torebki, robili doniczki i sztuczne kwiaty. Przekleństwem było równanie terenu potwornie ciężkim walcem. Dzieci były małe i osłabione głodem, a poganiano je batem. Pracowały niezależnie od aury.
Był to również obóz koncentracyjny, bo więziono tam bardzo dużą grupę osób – każdego dnia przebywało średnio ponad tysiąc dzieci, a zatem nie był to lager mały. Obergruppenführer SS Oswald Pohl, jako główny zarządca gospodarczo-administracyjny hitlerowskich obozów koncentracyjnych, w raporcie z 30 kwietnia 1942 roku zameldował o przejęciu pod swoje władanie piętnastu obozów koncentracyjnych, wymieniając między innymi Dachau, Sachsenhausen, Buchenwald, Ravensbrück, Mauthausen, Auschwitz oraz cztery obozy specjalne dla młodzieży, a wśród nich Jugendschutzlager Litzmannstadt, czyli obóz na Przemysłowej5. Według współczesnego prawa niemieckiego obóz łódzki jednak nie kwalifikuje się do miana obozu koncentracyjnego.
Był to także obóz śmierci, gdyż mimo kompetencji ówczesnej medycyny nie ratowano w nim dzieci chorych, a stosowane tam środki represji nieuchronnie prowadziły do utraty życia. „Nie było gazu i krematorium, bo nie były potrzebne. Zabijano nas głodem, pracą, biciem i mrozem”, twierdzi ocalały Jerzy Jeżewicz.
Na Przemysłową kierowano chłopców i dziewczęta głównie ze Śląska, Wielkopolski, Pomorza, Mazowsza, z Łodzi i okolic, dzieci bezdomne zatrzymane na ulicach, drogach i dworcach. Osobną, liczną grupę stanowiła młodzież z ruchu oporu, dzieci członków organizacji podziemnych, w większości z Poznania i Mosiny.
W niemieckich zapisach sądowych widnieją uzasadnienia:
„przerzucał chleb do getta”,
„zaniedbane dziecko polskie” lub tylko „dziecko polskie”,
„sierota, włóczy się, bez środków do życia”,
„córka polskiego profesora”,
„zachodzi obawa, że wywodzi się z Cyganów”,
„przeszkadza otoczeniu i wywiera ujemny wpływ na dzieci niemieckie”,
„nielegalnie nabył karty żywnościowe”,
„ojciec na robotach w Rzeszy, matka w Oświęcimiu”,
„kradnie z innymi dziećmi owoce w ogrodach, zwłaszcza obywateli niemieckich, ojciec nie żyje”,
„znalezione w wieku 3 lat, jest kaleką, trudne do wychowania, trzęsie głową, moczy łóżko”,
„bezcelowość dalszego wychowania”,
„wskutek swego duchowego nastawienia i swej przynależności do narodu polskiego nie nadaje się do wychowania domowego w ramach opieki społecznej i należy go stosownie do zarządzenia ministra spraw wewnętrznych Rzeszy przekazać do obozu dla zaniedbanej młodzieży polskiej w Łodzi”,
„syn polskiego oficera”,
„rodzice nie żyją, żebrze, włóczy się”,
„żebrze, starał się wzbudzić współczucie u ludności, bo brak mu jednej ręki i nogi”,
„zarabia, odnosząc walizki z dworca kolejowego w Katowicach”,
„użebrane rzeczy przynosi do domu”,
„miał przy sobie zapałki”,
„rodzice nie przyjęli volkslisty”6.
Wszędzie jak niesłabnące echo powtarza się jedna fraza – dziecko polskie, dziecko polskie, dziecko polskie. To polskość była głównym powodem osadzenia. Obóz na Przemysłowej był więc obozem karnym, lagrem wyrokiem, bez daty powrotu na wolność, do życia. Do domu. Piątą funkcją łódzkiego potwora była rola przetaka. Zgromadzone w jednym miejscu polskie dzieci bez trudu można było obejrzeć, zbadać, zmierzyć, stanowiły łatwy cel. Wyłapane przez niemieckich fachowców cechy aryjskie kwalifikowały je do wywozu i germanizacji. Ośrodek zniemczający mieścił się osiemset metrów dalej. Jedenaście minut spacerkiem. Alles nachgedacht. Wszystko przemyślane.
Na śniadanie dzieci dostawały kromkę suchego, kwaśnego chleba i kubek czarnej kawy bez cukru, na obiad zupę z ziemniaczanych łupin, z brukwi lub innych jarzyn, bez tłuszczu, a kolacja była kopią śniadania. Sprytniejsi ustawiali się w kolejce po kawę na samym końcu, bo na dnie były fusy, czyli coś, co dłużej zostaje w brzuchu. Warzywa zwykle były nadgnite, co powodowało rozstroje żołądka, bóle w trzewiach i choroby zakaźne. Paczki od rodzin oficjalnie rozkradano. Mleko przysługiwało tylko załodze. Na terenie obozu rosło kilka drzew owocowych, ale zjedzenie owocu karane było biciem i odebraniem posiłku. Głód to doskonały środek przemocy – jest tani i ginie w nim umysł.
„Kochana Mamo, przyślij parę znaczków, marmoladę i 3 bochenki chleba, i czosnku, i cebuli, ciastek parę, masło i cukier, cukierków, jabłek, mydło, pastę do zębów. Miodu, ale najwięcej chleba. (…) Pozdrawiam Was wszystkich (…)”7.
Mimo cenzury listy dzieci z hitlerowskiego lagru w Łodzi mówią o nim więcej niż niejeden dokument.
Jedną z form ciemiężenia dzieci było celowe wprowadzanie dezorientacji, by nie wiedziały, co robić i jak się zachować, a to z kolei powodowało chroniczny strach. Jerzy Skibiński opowiadał, jak raz do baraku wszedł Niemiec i zapytał groźnie, kto ma wszy. Chłopcy żachnęli się, popatrzyli po sobie, lecz nie zdołali w kilka sekund wprowadzić w życie jakiejkolwiek reakcji ratunkowej. Lęk przed empirycznym sprawdzeniem stanu faktycznego zmusił niektórych do podniesienia ręki. Tak, ja mam wszy. Niemiec pochwalił ich prawdomówność i nagrodził ją pajdami chleba. Za jakiś czas sytuacja się powtórzyła. Wszedł wachman i zapytał o wszy, lecz tym razem dzieci, które się przyznały, zamiast pochwał i wynagrodzeń dostały karę chłosty. Bo przecież wszy są zabronione i mają je tylko brudasy. Nie było więc reguł, na których dzieci mogłyby się oprzeć i odnaleźć przyczółki spokoju.
„Ludzie myślą, że najgorszy był głód, ale dla mnie najgorsze było zimno, bo nie mieliśmy dostarczanych żadnych kalorii, byliśmy stale wychłodzeni, słabi”8, wspomina ten sam ocalały.
Badacze twierdzą, że gdyby nie masowy szmugiel żywności ze wsi, duże miasta, w tym Warszawa, umarłyby z głodu, bo wedle niemieckiego prawa i wartości kartek jednemu Polakowi przysługiwała racja siedmiuset kalorii na dobę. Współczesny pączek z lukrem zawiera ich trzysta pięćdziesiąt.
Niezwykle cenną formą kontaktu z rodziną były listy. Za najmłodszych pisały dzieci starsze. Władze opracowały specjalną papeterię z naniesionymi informacjami, w których dawały jasny komunikat, co wolno, a czego nie wolno.
Der Tag der Entlassung kann jetzt nicht angegeben werden. Anfragen sind zwecklos. Termin zwolnienia nie może być obecnie podany. Pytania są bezcelowe. Jeder Jugendliche darf im Monat nur einen Brief und ein Paket empfangen. Każdy młodociany może otrzymać tylko jeden list i jedną paczkę w miesiącu. Besuche sind alle 6 Monate bei vorheriger schriftlicher Genehmigung zulässig. Odwiedziny są dozwolone raz na sześć miesięcy po uprzednim pisemnym zezwoleniu. Jeszcze do listopada 1943 roku papeteria powiadamiała, że można wysłać dwa listy w miesiącu, lecz w grudniu Niemcy dwójkę zastąpili jedynką. Największe restrykcje na linii dziecko–rodzina wprowadzono latem 1944 roku.
Obecność maleńkich dzieci, które jeszcze nie potrafiły samodzielnie siedzieć, potwierdzają zgodnym głosem Ocalałe, którym wachmanki powierzyły opiekę nad maluchami. Niemowlęta przywożono ciężarówkami, zanoszono do specjalnie urządzonego, oddalonego budynku, a po jakimś czasie te dzieci znikały. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że zdrowe i rasowo rokujące wywożono do rodzin adopcyjnych w Niemczech.
„Prócz dorosłych wyjeżdżają co pewien czas transporty urodzonych w obozie niemowląt. Są one wkrótce po przyjściu na świat oddzielane od matek, podlegają tatuowaniu na udzie i przebywają w barakach rewirowych, dopóki nie zbierze się ich dość dużo. Wtedy pod opieką kilku pielęgniarek i SS-manek zostają wywożone, mówi się, że w okolice Łodzi. Nigdy się jednak rodzinom nie udało ich odnaleźć”9.
W podłódzkim Konstantynowie z początkiem 1940 roku Niemcy utworzyli największy obóz Centrali Przesiedleńczej w Łodzi, by w sierpniu 1943 przekształcić go w obóz dla dzieci, ale więzili w nim maluchy tylko z Ukrainy, Białorusi i Rosji. Ta poszlaka nie prowadzi zatem do obozu na Przemysłowej, lecz jest jeszcze jednym znakiem bezwzględnego obchodzenia się Niemców z delikatną i bezbronną istotą, jaką jest dziecko.
Choć był ukryty za podwójnym murem, utajniony w granicach getta, o „Polen-Jugendverwahrlager in Litzmannstadt” świat się dowiedział. W pamiętniku nauczycielki Heleny Badowskiej, która przez cały okres okupacji niemieckiej organizowała i realizowała tajne nauczanie łódzkich dzieci, czytamy: „Rok 1943. Dziś u mojej ciężko chorej matki był dr Zaleski. Opowiadał nam, co się dzieje w obozie na Przemysłowej. On tam pełnił wizyty. To straszne rzeczy. Są tam dzieci od 2 lat do 14 lat. Małe, brudne, zakatarzone, bite, zastraszone. Wszystkie pracują. Układają cegły, czyszczą je, starsze wykonują inne prace”10.
Łódzki kacet był dobrze znany Wielkopolanom – z ich ziem pochodziły więzione tutaj dzieci niepodległościowego podziemia i poznańskiej inteligencji, której ogromną część Niemcy uśmiercili w Forcie VII – miejscu, gdzie dokonano pierwszych skutecznych mordów grupowych metodą trucia spalinami.
Kuzynka byłej więźniarki, Zosi Kurzawy z Mosiny, do dziś ma okrągłą blaszkę, którą rodzice zamówili i nakazali dzieciom nosić dzień i noc, bez zdejmowania, na wypadek gdyby, nie daj Boże, zabrano je do obozu w Łodzi, aby ktoś dorosły wiedział, dokąd je po wojnie przywieźć.
Edyta, żona byłego więźnia Pawła Procnera, wspomina po latach, że gdy dowiedziała się, że przyszły mąż był w łódzkim obozie na Przemysłowej, nie musiał jej niczego wyjaśniać. Podczas wojny, jako dziecko z rodziny świadków Jehowy, wraz z rodzeństwem zabrana była z domu i więziona w Klosterbrück pod Opolem, w klasztorze katolickich sióstr zakonnych. Odwiedzał ich tam psycholog niemiecki, badający stopień podatności dzieci na zniemczenie. Delegował wybranych małoletnich Polaków w różne miejsca zorganizowane przez III Rzeszę według ich inteligencji, stanu zdrowia i kompetencji społecznych. Już wtedy krążyła wśród dzieci budząca grozę informacja o wyjątkowo ciężkim obozie w Łodzi, gdzie Niemcy robią na małych Polakach rozmaite doświadczenia, a najgorzej traktowane są dzieci moczące się w nocy. Obóz łódzki był postrachem, a jego nazwa brzmiała jak wyrok.
Ocalałych z obozu na Przemysłowej można podzielić na dwie grupy – tych, którzy po wojnie o obozie tylko milczeli, oraz tych, którzy mówili wyłącznie o nim. Większość stanowią pierwsi. Wojna odebrała im rodziny, dzieciństwo, szczęście i zdrowie, więc pozostali trwale okaleczeni i długo brakowało im słów, jakimi dałoby się to piekło opisać. Ta nieumiejętność przekazania prawd i opisu doznań, to pełne bólu milczenie dotyczyły także dorosłych. Wojciech Skibiński, rocznik 1940, kiedyś szedł ze mną11 wzdłuż Przemysłowej, nie znajdując właściwych słów, po czym przy Verwaltung wypowiedział jedno zdanie: „Mamusia wróciła z obozów z afonią” (była więziona w Oświęcimiu i Ravensbrück). Ludzi ta wojna zaniemówiła. Była czymś bez nazwy. Bez pojęć i liczb. Bez orzeczeń, dopełnień, okoliczników. Jednak trauma po obozowych przeżyciach była tak wielka, że nawet należący do pierwszej grupy, zaklęci w milczeniu, niekiedy, choć nie wprost, zadziwiali reakcjami.
Zbigniew Papież, syn Jerzego i bratanek Wojciecha oraz Gertrudy, rodzeństwa więzionego na Przemysłowej, wspomina dwie sytuacje. Gdy dotarła do ich domu książka Józefa Witkowskiego, także więźnia tego obozu, i ojciec zobaczył w niej obozową fotografię brata, zawył i płakał bez końca, jak nigdy wcześniej i nigdy potem. Kiedy syn jako student obciął sobie włosy prawie na zero, Jerzy był wściekły, ale nikt nie rozumiał jego bolesnych skojarzeń. Zabraniał swoim dzieciom rysowania czołgów i swastyki. Obaj bracia i trzyletnia siostra trafili do Łodzi z Mosiny w ramach akcji likwidacji struktur wielkopolskiego podziemia.
Sprawą odrębną i istotną dla zrozumienia tego miejsca jest zesłanie do łódzkiego obozu dużej grupy dzieci z rodzin tak zwanych witaszkowców. Na początku funkcjonowania więźniami Polen-Jugendverwahrlager byli nieletni Polacy z sierocińców, przemytnicy żywności, mali uliczni handlarze, sprawcy wszelkich nielegalnych czynów. We wrześniu 1943 roku do obozu przywieziono dzieci z Poznania i Mosiny, które łączyło to, że ich rodzice działali w konstelacji wielkopolskiego podziemia, rozbitego pod koniec 1942 roku.
Nazwa witaszkowcy pochodzi od nazwiska doktora Franciszka Witaszka, poznańskiego lekarza mikrobiologa, który przyjął zaproszenie do pracy w konspiracji już jesienią 1939 roku. W jego tajnej grupie działało trzydzieści osób różnych specjalności, głównie lekarzy, inżynierów chemików i laborantów, ale ekipa miała niezwykle rozległe, wspomagające kontakty z ludźmi innych profesji, najwięcej w Poznaniu i w pobliskiej Mosinie. Wszyscy oni pracowali w ramach Związku Odwetu, wojskowej organizacji sabotażowo-dywersyjnej, struktury powołanej przez Związek Walki Zbrojnej, czyli późniejszą Armię Krajową. Witaszkowcy obmyślali i realizowali swą walkę w zaciszu.
Franciszek Witaszek opracował szereg specyfików, które były medycznymi „bombami” niszczącymi powoli ludzkie organy wewnętrzne, na przykład nerki, śledzionę i serce. Po ich zażyciu człowiek umierał w ciągu dwóch miesięcy. Preparaty przemycano w restauracyjnych posiłkach i dodawano do aptecznych medykamentów wysokim i wyjątkowo szkodliwym hitlerowskim dygnitarzom.
Witaszkowcy opracowali skład substancji, która po dodaniu do baku z paliwem powodowała szybką korozję, niszcząc strukturę metalu silników. Grupa konstruowała bomby termiczne, degradatory wartości napędowej benzyny, kuleczki z lepiku i elementów ściernych powodujące zacieranie cylindrów i tłoków aut i samolotów, zapalniki z opóźnionym zapłonem, gwoździe o trzech kolcach służące przebijaniu opon…12
Pod nosem Niemców w Zakładzie Bakteriologii przejętego przez Rzeszę Uniwersytetu w Poznaniu produkowano surowicę do szczepionek, którą dystrybuowano potajemnie do gett i obozów. Inteligencja i umiejętności witaszkowców wielokrotnie mieszały szyki gestapo i były solą w oku gauleitera Arthura Greisera.
Zespół doktora Witaszka został rozpracowany wiosną 1942 roku i w całości aresztowany. Niemcy zaproponowali doktorowi współpracę i wysokie profity, ale odmówił. Witaszkowców więziono i torturowano w Forcie VII przez osiem miesięcy z oczywistą decyzją o uśmierceniu. Zanim wykonano wyroki, oznajmiono pojmanym, że ich rodziny czeka ten sam los. Egzekucję wykonano 8 stycznia 1943 roku. Doktora i jego bliskich współpracowników powieszono w celi 58 Fortu VII. Ciała spalono w Collegium Anatomicum, a czterem z nich gilotyną odcięto głowy i do celów badawczych umieszczono je w formalinie. Do słoja z głową Franciszka Witaszka dołączono kartkę z adnotacją Der Kopf eines intelligenten polnischen Massenmörders – „głowa inteligentnego polskiego masowego mordercy”. Po wojnie słoje odnaleziono i w trzech zbolałych twarzach rozpoznano Franciszka Witaszka, młode rysy doktora Henryka Günthera i młodziutką laborantkę Sonię Górzną. Pochowano ich 25 listopada 1945 roku na poznańskim Cmentarzu Bohaterów na stokach Cytadeli.
Żonę doktora wywieziono do KL Auschwitz-Birkenau, a potem do Ravensbrück. Ich dwie małe córki – pięcioletnia Alodia i czteroletnia Daria – we wrześniu 1943 roku trafiły na sześć tygodni do łódzkiego obozu na Przemysłowej, a następnie, pod zmienionymi imionami i nazwiskami, jako Alice i Dora Wittke, do Niemiec i Austrii, do nowych rodzin. Pozostałą trójkę ich dzieci – Mariolę, Iwonę i Krzysztofa – udało się ukryć u dalszej rodziny. Gdy w 1947 roku po długich poszukiwaniach Halina Witaszek odzyskała obie córki, nie mówiły ani słowa po polsku.
Lager łódzki był karą dla wszystkich dzieci z grupy Witaszka. W marcu 1943 roku nastąpiły masowe aresztowania mieszkańców Mosiny posądzonych o współpracę z nim. Dorośli przepadli w katowniach Fortu VII i prawdopodobnie w KL Gross-Rosen. Poznańskie i mosińskie dzieci uprowadzono i uwięziono w Polen-Jugendverwahrlager. Wśród nich rodzeństwa Gaussów, Skibińskich, Grendów, Jeżewiczów, Papieżów i Wiśniewskich. Najmłodszy, Marek Zakrzewski, miał dwa lata i trzy miesiące.
„Wie pani, ale dziecko potrafi wiele znieść”, mówi mi Zuzia Polok. Prawda i nieprawda. Dziecko ucieka w świat wyobraźni i szybko zapomina pejzaże rzeczywistości lub nie widzi jej w systemowych kratkach oczu dorosłego. „Z obozu w Łodzi pamiętam tylko chwilę wielkiego lęku, gdy mierzono mi temperaturę i potłukłem niechcący termometr”13, opowiada Wojciech Skibiński, który przeszedł przez Przemysłową i Potulice, mając trzy i cztery lata.
Dziecko pamięta niewiele. Tatuś mówił na mamusię Lusia, babcia to babcia, a do domu mama wołała na obiad, nie podając adresu. Tak bezradnego malca łatwo było porwać, zniemczyć i wmówić mu nową rodzinę. Jeśli krewni przeżyli i szukali dziecka, kompetencje Czerwonego Krzyża dawały szansę na odnalezienie.
Roman Hrabar, prawnik i pełnomocnik rządu do spraw rewindykacji skradzionych i zgermanizowanych polskich dzieci, dotarł do tajnej niemieckiej instrukcji tworzenia uprowadzonym małoletnim nowych nazwisk. Zostawiano trzy pierwsze litery, by dziecko słyszało podobne brzmienie i miało wrażenie, że nic się nie zmieniło. Z takim kluczem dwa lata po wojnie otworzono drzwi do prawdziwych domów ponad trzydziestu tysiącom zniemczonych dzieci. To wielki sukces, ale w skali zbrodniczego procederu jedynie dziesięć procent. Du warst jünger und blond. Tak przywitała swoją mamę Alodia Witaszek po trzech latach spędzonych z nową rodziną w podberlińskim miasteczku.
Jeńcy oflagu w Murnau mieli obozowy teatr i materiały plastyczne do wykonywania masek, oficerowie oflagu w Dössel przygotowali swemu kapitanowi ozdobny album, w Stutthofie Waleria Fertnerowska rozśmieszała więźniarki swym małym zoo – uszytymi z wykradzionych resztek zwierzątkami, w męskich barakach po pracy osadzeni grali w brydża, a Lubomir Szopiński utworzył lagrowy chór. Pośród błota, brudu i smrodu powstawały szkice, obrazy, wiersze. W piekle KL Auschwitz-Birkenau kobiety pracujące przy selekcji i kontroli odzieży skazanych, sprawdzające zawartość kieszeni, wszywek, obcasów, gdzie zamożniejsi ukryli kosztowności i pieniądze, potrafiły tak zakamuflować swoje działania „pod stołem”, że wciąż ktoś potrzebujący ukradkiem dostawał przed porannym apelem a to sweter, a to wkładki do trepów z pociętego foczego futra, materiał na nowy bandaż, skarpetki, rękawiczki… Małymi uczynkami dobroci uśmierzały liczne jednostkowe udręki. W gettach działy się rzeczy potworne, ale zawsze była szansa na zdobycie aspiryny, gdy gorączka złożyła matkę czy brata.
W obozie na Przemysłowej polskie dzieci zamknięto w izolacji niepozwalającej na żadne wyjście poza narzucony reżim. Żeby Wiesia mogła zapisać swój wiersz, Krysia przy sprzątaniu Verwaltung musiała ukraść ołówek, narażając się przy tym na surową karę.
W czasie wojny dzieci cierpiały i umierały wszędzie, lecz na ogół do końca byli przy nich dorośli. Na liście skazanych na piekło Auschwitz-Birkenau znajdziemy Witolda Pileckiego, świętych Maksymiliana Marię Kolbego i Edytę Stein, położną Stanisławę Leszczyńską, zastępy późniejszych błogosławionych, setki lekarzy, kwiat europejskiej inteligencji. Było się za kim skryć, było kogo prosić o pomoc, o bajkę na dobranoc.
W Łodzi jedynymi dorosłymi, z jakimi dzieci miały kontakt, byli nazistowscy oprawcy, w większości bezwzględni i bezsumienni. Kierownictwo obozu wyrażało zgodę na widzenie z matkami, ale przecież większość tych matek nie żyła lub była uwięziona w innych zbiorowych koszmarach.
Nieliczne spotkania odbywały się pod nadzorem Niemców, nie wolno było zbliżać się do siebie, więc służyły właściwie temu, by dziecko przypomniało sobie, jak mama wygląda, i upewniło się, że żyje. Matki dokonywały administracyjnych cudów, by ujrzeć córkę lub syna, a potem odchodziły z obozu często załamane i przerażone.
Wnuk doktora Leona Rutkowskiego, wybitnego lekarza, antropologa i społecznika, członka tajnej Ligi Narodowej, postaci kluczowej dla dziejów Płońska – dziewięcioletni Jureczek Rutkowski, fałszywie posądzony o podpalenie starej stodoły, przeżył w łódzkim obozie dwa miesiące.
Halina Klementyna, jego mama, tak opisała scenę spotkania 13 grudnia 1943 roku: „Gdy dotarłam do bramy obozowej, strażnik oznajmił mi, że nie mogę widzieć się z synem, bo w obozie jest kwarantanna z powodu tyfusu. Na moją usilną prośbę strażnik poszedł do władz obozowych i wrócił z wiadomością, że mój syn do mnie przyjdzie. Wtem przez otwartą furtkę widzę, że zbliżają się dwaj chłopcy, którzy trzymają się za ręce, ale w żadnym z nich nie rozpoznaję syna. Jeden z nich, silniejszy, prowadzi słabego i chwiejącego się młodszego kolegę. Zbliżają się do mnie i nagle jeden z nich, wynędzniały szkielecik, słabym głosikiem, w którym wyczułam radość, wymówił: Mamusia… Wtedy poznałam w nim mojego syna. Doznałam tak silnego wstrząsu, że z bólu i rozpaczy nie mogłam wymówić słowa, po czym zasłabłam”14. Gdy trzy dni później ponownie stawiła się w biurze Sipo z kolejną prośbą o uwolnienie syna, Jurek już nie żył.
W Płońsku każdy przechodzień zna tę historię, o wnuku doktora Rutkowskiego nikt nie mówi inaczej niż Jureczek. Jego grób, jedna z nielicznych imiennych mogił dzieci zmarłych na Przemysłowej, znajduje się na rzymskokatolickim cmentarzu Świętego Wojciecha, podczas okupacji jedynej grzebalnej nekropolii w Łodzi.
W tymże Płońsku urodził się pierwszy po wojnie premier Izraela Dawid Ben Gurion. Z uwagi na przyjazne środowisko i liczną gminę żydowską Niemcy potraktowali mieszkańców tego miasteczka wyjątkowo brutalnie.
Przywołana przez Sue Ryder w książce Jutro należy do nich polska pielęgniarka więziona na Majdanku, Zofia Chlewicka, żegnając dziewczynę idącą na rozstrzelanie, usłyszała zdanie: „Proszę podać mi rękę, chcę przed śmiercią uścisnąć dłoń uczciwego człowieka”15. W momentach granicznych bliskość bliźniego, który współczuje i rozumie, przynosi duchowy spokój. Jest jak ostatni sakrament. Łódzki twór zredukował taką perspektywę do zera. Dzieci umierały w tęsknocie, niezawinionym cierpieniu, bezbrzeżnym osamotnieniu.
Gdy na polu walki żołnierz strzela do żołnierza, obaj mają broń, żołd, zupę w garkuchni i ciepły mundur, obie strony mają równe szanse. Gdy dorosły katuje wygłodzone dziecko, zawsze ma przewagę. Tu nie ma symetrii. Oni byli nadludzkimi panami, a mali więźniowie – podległymi wykonawcami rozkazów. W interesie Niemców nie leżało zatem drobiazgowe i uczciwe prowadzenie dokumentacji, a nie sposób wykluczyć, że otrzymali nakaz takiego wykonywania notatek i wypełniania dokumentów, by nie można ich było później pozwać i osądzić.
Weźmy pod uwagę, że w czasie rozruchu obozu, w 1943 roku, szala zwycięstw na froncie zaczynała chybotać – Niemcy wytracali swoją pierwotną, butną pewność, w ich szeregi wkradał się strach i myśl o konsekwencjach rozpętanej wojennej burzy. Dzieci pytane o nazwiska wachmanów opisują wygląd i cechy szczególne – ten był kulawy, tamten z jedną ręką, inny z cyrkowym batem, kolejny często pijany, nie miał litości, jeszcze inny bił nie tak mocno. Żaden z dorosłych się tym dzieciom nie przedstawiał, żaden im o sobie nie opowiadał.
Obóz na Przemysłowej był zarządzany przez administrację Sicherheitspolizei, czyli Policję Bezpieczeństwa, której podlegała Tajna Policja Państwowa (Geheime Staatspolizei) – Gestapo i Policja Kryminalna (Kriminalpolizei), czyli Kripo. Załogę Polen-Jugendverwahrlager formowała niemiecka komendantura, niemieccy żołnierze, Ukraińcy, Białorusini, łódzcy Niemcy i volksdeutsche. Komendantem lagru był radca sądowy i sekretarz Policji Kryminalnej w Łodzi SS-Sturmbannführer Karl Ehrlich. Podlegali mu między innymi Hans Heinrich Fuge, Johann Nerger, Arno Wruck, Erwin Voigt, Teodor Busch, Alfred Hausch, Olga Reichel, Edward August vel Rawski, Sydonia Bayer vel Isolde Beyer, Genowefa Pohl vel Eugenia Pol, Alfons Pośpiech, Józef Borkowski, Michaił Duchnowski, Rösler, Enders, Wenzel, Linke, Hofman, Stankiewicz i wielu innych. Nie wszystkim oprawcom czas pozwolił zachować imiona, ale możemy ich sobie wyobrazić – ich mundury, broń, pejcze, podkute buty, nazistowskie orły na czapkach kontra wygłodzeni i przerażeni mali więźniowie.
Dziś ze szczeliny grobowca wachmanki Pohl wyrasta oset…
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
WSTĘP
CZĘŚĆ PIERWSZA. Historia łódzkiego obozu na Przemysłowej
Rozdział pierwszy. Obóz na Przemysłowej
Rozdział drugi. To nie ja
Rozdział trzeci. Piętno
Rozdział czwarty. Więzieni za polskość
Rozdział piąty. Pierwszy dzień niewoli
Rozdział szósty. Za murem getta
Rozdział siódmy. Kaci z pejczami
Rozdział ósmy. Środek piekła
Rozdział dziewiąty. Na chwałę Rzeszy
Rozdział dziesiąty. Glizdy i piasek w misce
Rozdział jedenasty. W śniegu i błocie
Rozdział dwunasty. Tyfus, jaglica, gruźlica
Rozdział trzynasty. Niemcy dzieciom zgotowali ten los
Rozdział czternasty. Czwartek, pierwszy dzień wolności
Rozdział piętnasty. W drodze do domu
Rozdział szesnasty. Obóz zamknięty w milczeniu
Rozdział siedemnasty. Biała plama w historii
CZĘŚĆ DRUGA. Współczesność
Rozdział pierwszy. Obóz stał się rzeczywisty
Rozdział drugi. Rozmowy z ocalałymi z obozu na Przemysłowej 2015–2019
CZĘŚĆ TRZECIA. Te miejsca zasługują na pamięć
Upamiętnienia – przestrzenie sztuki, ulice miasta
ZAKOŃCZENIE
KALENDARIUM ŁÓDZKIEGO OBOZU NA PRZEMYSŁOWEJ
BIBLIOGRAFIA
PODZIĘKOWANIA
ILUSTRACJE
2 R. Hrabar, Z. Tokarz, J.E. Wilczur, Czas niewoli, czas śmierci, Interpress, Warszawa 1979.
3 Opis wg Dziennika D. Sierakowiaka, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2015, Zeszyt 5.
4 T. Raźniewski, Chcę żyć, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1971, s. 39–40.
5 Z aktu oskarżenia sporządzonego przez prokuratora Z. Piechotę.
6 J. Witkowski, Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1975.
7 List J. Kozaczek w: J. Witkowski, dz. cyt., fotografia 281.
8 W rozmowie z J. Sowińską-Gogacz.
9 S. Szmaglewska, Dymy nad Birkenau, Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
10 Pamiętnik H. Badowskiej w zbiorach Pedagogicznej Biblioteki Wojewódzkiej w Łodzi.
11 J. Sowińska-Gogacz.
12 K. Ner, Ogień w ampułkach, MON, Warszawa 1975.
13 W rozmowie z J. Sowińską-Gogacz.
14 K. Kaniak, Tragiczny los Jureczka Rutkowskiego, „Tygodnik Ciechanowski”, 13 kwietnia 1984.
15 S. Ryder, Jutro należy do nich, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1978, s. 87.