- W empik go
Mały światek nowożytny - ebook
Mały światek nowożytny - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 508 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stara margrabina Nene Scremin, w wizytowej sukni i z surową, niezadowoloną twarzą, własnoręcznie wycierała kurze w swoim salonie. Przecierała chustką do nosa oparcia krzeseł stojących pod ścianami, rzeźbione poręcze kanapy i foteli, wierzchy narożnych serwantek, szklany klosz osłaniający zegar. Podnosiła, jeden po drugim, złocone świeczniki zdobiące czarny marmurowy gzyms kominka, ze stołu z białego marmuru brała kolejno w rękę wazony, oprawne w ramki fotografie, bombonierki, wszelkiego rodzaju bibeloty nagromadzone na przestrzeni lat z okazji niezliczonych urodzin i rocznic, przecierała marmur, wytropiła każdą najlżejszą mgiełkę kurzu, mrucząc gniewnie słowa pod adresem tego okropnego Federica, który twierdził, że kurze powycierał. Biedaczysko Federico, trochę kulawy, częściowo bezzębny, częściowo łysy, pojawił się właśnie w roboczej bluzie, aby powiedzieć pani, że stary ogrodnik, zwolniony przed dwoma miesiącami, przyszedł i pragnie z nią mówić.
– Mech czeka! – oświadczyła margrabina. – A wy, człeku nieszczęsny, czemużeście nie ubrany? Nie wiecie, że dziś wtorek? I jak wy sprzątacie? Nie widzicie, jaki tu chlew?
– Chlew? – powtórzył Federico osłupiały. – Jaki chlew? Ja tu dziś rano sprzątałem dwie godziny. – Ano, chyba przez sen. Czy Tonina dostała jajko?
Toninę, dawną pokojówkę, teraz starą i chorą, trzymano w domu Screminów na łaskawym chlebie. Federico powiedział, że nie wie, czy Tonina dostała w południe swoje codzienne jajko; w tej samej chwili weszła kucharka z tą samą wiadomością o ogrodniku, który czeka. Mimo obecności pani, między dwojgiem służących wybuchła sprzeczka z powodu tego powtórzonego niepotrzebnie oznajmienia. Ale margrabina, opanowana złym przeczuciem, chciała przede wszystkim wiedzieć, jak to było z tym jajkiem, i dowiedziała się, że jajko zaniosła Toninie pomywaczka, ale Tonina, niezbyt dobrze się czując, jajka nie zjadła. Wyniknął stąd cały dramat. Co więc się stało z jajkiem? Milczenie. Czy to możliwe, żeby ktoś je zjadł, nie pamiętając, że jest post? Federico wymamrotał, że jajko jest zapewne w kuchni. Margrabina wsunęła zabrudzoną chustkę do kieszeni i poszła do kuchni. Szukała tu, szukała tam, jajka ani śladu. Stanąwszy w oknie zawołała stangreta, który czyścił uprząż na podwórzu. Zanim przyszedł, wyjrzała na ciemne schodki służbowe, żeby zawołać pomywaczkę, dostrzegła kogoś w mroku i myśląc, że to stangret, spytała szorstko:
– Wziąłeś jajko?
– Ja, signora? – odezwał się ten ktoś nieśmiało – ja nic nie wiem o jajkach.
Margrabina wzięła go więc za żebraka i rzuciła stanowczo:
– Nic się nie daje!
Tamten wyjaśnił, że jest dawnym ogrodnikiem.
– Ach tak, zaczekajcie.
I stara dama powróciła do polowania na jajko.
Jajka nikt nie wziął, ani pomywaczka, ani stangret, ani pokojówka. Margrabina zagadnęła więc rządcą, który jak zwykle o tej porze przyszedł do kuchni na kawę.
– Widzieliście jajko?
– Jajko, signora?
Biedny rządca, nie mogąc zaprzeczyć, że w ciągu swego życia widział niejedno jajko, a niepewny, czy należy to w takiej chwili potwierdzić, stał z otwartą gębą. Tymczasem cała piątka służby, gdzie kto był – na schodach, w pokojach, na korytarzu czy w kuchni – mamrotała pod nosem niezbyt przystojne monologi i zaginione jajko wypełniało sobą cały dom.
– O jedno jajko! – burczał stangret, wściekły, że musiał wejść na tyle schodów z takiej przyczyny – a trzymają powozy i konie, sukinsyny!
Ale właśnie w tej chwili margrabina zawołała go jeszcze raz. Chciała wiedzieć, czy widział pana. Stangret odpowiedział niegrzecznie, że nie.
– Pan margrabia jest pewnie w katedrze – odezwała się za plecami margrabiny pokojowa. – Poszedł chyba odmawiać godzinki.
Stara pani wiedziała, że jej mąż od jakiegoś już czasu, w związku z pewnymi, skrywanymi zresztą, ambicjami politycznymi, odsunął się nieco od bractwa katedralnego. Zmilczała jednak. Właśnie z wrót stajni wyszedł chłopak stajenny z dużym naręczem siana.
– Dokąd to z tym sianem, hej? – zawołała władczym głosem.
Tym razem odpowiedział jej stangret, rad z okazji zamknięcia ust margrabinie, a jednocześnie wyrażenia zamaskowanej pogardy w stosunku do kogoś innego:
– Siano pana młodszego. Rozkaz pana młodszego!
Federico, który właśnie dopinał na sobie guziki liberii, mruczał do siebie wyzwiska na tę klientelę oberwańców, oblegającą „pana młodszego”, zięcia starych baronostwa; mieszkał on w. jednym skrzydle pałacu i trzymał w stajni konia pod wierzch. Teraz widać już i dorożkarze próbują go naciągać! Rozdarowuje im siano!
Federico udzielił ogrodnikowi mądrej rady, żeby przyszedł raczej koło czwartej, kiedy wraca do domu „pan młodszy”. Pani starsza ma teraz co innego w głowie: szuka jajka, a jutro może jej się w głowie wylęgnie kogutek? Lepiej przyjść, jak będzie pan młodszy. A jeszcze teraz, kiedy zrobili go radnym!
Nadejście pierwszych gości przerwało śledztwo margrabiny w chwili, kiedy już-już miało doprowadzić do niespodziewanego i żenującego odkrycia. Starsza pani utrzymywała stosunki z całym miastem. W jej notatniku figurowało dziewięćdziesiąt siedem wizyt, które należało odbyć w grudniu i w kwietniu – pozostałość ze stu czterdziestu sześciu, bo taką liczbę osiągała, chcąc zadowolić męża, w młodości, a może również w ciągu męczących kłopotliwych lat, kiedy musiała wprowadzać w świat swoją córkę. Jej wtorkowe przyjęcia nie były tłumne, wręcz przeciwnie, gdyż bliskie przyjaciółki, a także przyjaciółki pokorne, unikały uroczystych okazji. Ale tego właśnie wtorku, w dniu urodzin pani domu, po części dlatego, a po części przypadkowo, zjawiło się wiele osób. Przyjaciółki pokorne przyszły wcześnie, żeby nie natknąć się na przyjaciółki ważne. Były to trzy czy cztery staruszki o ceremonialnych manierach, z godnością obnoszące sfatygowane jedwabie i świadome swojej skromnej kondycji. Do margrabiny Nene zwracały się per ty, wkładając w to słówko utajoną, wzruszającą treść –
oddanie i intymną radość. Margrabina rozumiała się z nimi lepiej niż z innymi paniami poniekąd i dlatego, że we wszystkim, co dotyczyło praktyk religijnych, postów ścisłych i zwykłych, miały one, tak jak i ona sama, sumienie czyste, bielutkie jak futerko gronostaja, na którym nawet kropelka mleka mogłaby pozostawić ślad. Te stare panie w rozmowie wystrzegały się zawsze pilnie najlżejszej bodaj aluzji da… polityki, wyborów, składu Rady Miejskiej, nie wykraczając poza tematy pogody, zdrowia, spraw czysto rodzinnych, co najwyżej wypowiadając opinię o umysłowości bądź też sile płuc takiego czy innego kaznodziei. Tak nieodmiennie zawsze milczały, z zawsze jednakową obojętną pogodą słuchając, jak inni mówią bądź o sprawach publicznych, bądź o jakichś innych brudnych aferach, że teraz zupełnie nie wiedziały, w jakich słowach pogratulować margrabinie wyboru zięcia do Rady Miejskiej, wyboru, który nastąpił przed dwoma dniami. Gdy już ponarzekały, wszystkie jednym głosem, na raptowne oziębienie, dostarczające niezawodnego sposobu ożywienia konwersacji w salonach, najodważniejsza z dam zaryzykowala:
– Jaka to piękna satysfakcja dla twego zięcia, słyszałam, a jakże. Taki dobry człowiek, biedaczek!
Pozostałe staruszki, nabrawszy też odwagi, zagdakały chóralnie i z namaszczeniem:
– Ach, jaki dobry! Jaki dobry, wszyscy to mówią! Tak się cieszymy!
Margrabina Nene, ze spoważniałą nagle twarzą, powiedziała:
– Słaba pociecha.
Przyjaciółki pospieszyły więc z niejasnymi wyrazami żalu i nadziei, które jednak pozostały bez echa. Rozmowa wróciła do osoby zięcia, ale poczciwe panie, zamiast zwracać się do jego teściowej, wymieniały uwagi między sobą, w ten wyrafinowany sposób wyrażając swoje uwielbienie. Jedna z nich słyszała, jak kanonik w katedrze wynosił pod niebiosa pobożność pana Maroni; druga oznajmiła, że jej służąca co rano widuje pana Maroni na pierwszej mszy. Najbardziej nieśmiała poprawiała tylko półgłosem te inne, kiedy przekręcały nazwisko tak wychwalanego przez siebie człowieka, ale choć wytrwale szeptała „Maironi, Maironi”, one nie przestawały nazywać go Maronim; nic zresztą dziwnego, skoro nawet sama margrabina, nawykła do posługiwania się dialektem, często przekręcała imiona i nazwiska i trzy razy na cztery nazywała swego zięcia Maroni. W końcu rozmowa zeszła na temat małżeństwa sprzedawcy ze sklepu, w którym wszystkie te panie zaopatrywały się w igły i nici.
Trochę później, kiedy wyszły już nieważne pionki, pojawiło się niemal jednocześnie kilka dam w towarzystwie paru kawalerów, których sobie dobrały, aby ożywić nieco nudę wizyty u starszej pani biorącej w życiu światowym zbyt nikły udział, żeby było o czym z nią rozmawiać, a jednak żyjącej nie aż tak poza światem, żeby można było przestać ją odwiedzać. Muzyka w gruncie rzeczy wciąż ta sama, tylko w trochę innej tonacji; mówiło się o zimnie, damy i kawalerowie napomykali z lekka o projektowanym pikniku, stanowiącym problem dyplomatyczny, zważywszy, że niektóre osoby nie były tam pożądane. Myśl o wczesnej rannej wycieczce wywoływała u niektórych lekki utajony dreszcz, ale w końcu gotowi byli nawet zmarznąć na tak eleganckiej imprezie w doborowym towarzystwie. Następnie pewna rozpolitykowana dama z dobytą szpadą zaatakowała temat wyborów, podczas gdy reszta patrzyła z podziwem na ten fenomen elokwencji i odwagi, a jeden z panów stroił ukradkiem drwiące miny. Ten sam demonstracyjnie głośno składał margrabinie życzenia, a zaraz potem, półgłosem, na użytek najbliższych sąsiadek, rzucał dowcipy: „Uwaga, zaraz wejdzie Federico z kieliszkami święconej wody; założą się, że nowy radny w swoim pokoju, w uroczystej szacie, śpiewa teraz Te Deum przed domowym ołtarzykiem; już jakbym go słyszał na sald obrad, jak kończy przemówienie: et cum spiritus tu o”. Sąsiadki przygryzały usta, szeptały: „Ona słyszy”, on jednak twierdził, że margrabina jest głucha. „Aj, aj – mruknął słysząc, że anonsują przybycie prefekta – teraz trzeba przejść na poprawny język! Szkoda, że nie zabrałem z sobą gramatyki!”
Prefekt, typowy toskańczyk lubiący spokojne życie, od miesiąca przebywał w swojej skromnej siedzibie w prowincji Veneto; margrabinie przedstawił go mąż, kiedy spotkali się w pociągu. Teraz Commendatore zjawił się z obowiązkową wizytą, zadowolony z okazji usidlenia margrabiego Zaneta, aby podsycając jego marzenie wejścia do senatu, odciągnąć go po trochu od partii klerykalnej. Margrabina, czując się zawsze nieswojo w towarzystwie ludzi mówiących czysto po włosku, przywitała go w taki sposób, że i on też poczuł się skrępowany; na szczęście tamta elokwentna i bojowa dama spotykała nieraz Commendatora w jakimś zaprzyjaźnionym domu we Florencji. Nie omieszkała też zaraz wyeksponować… tej znajomości; wszczęła z nim swobodną rozmowę i przedstawiła mu siedzącą pomiędzy nimi damę, napomykając dyskretnie, że wprawdzie należałoby to do pani domu, ona jednak pozwala sobie wyręczyć ją w tym miłym obowiązku.
– Możemy teraz powiedzieć Nene – szepnął swoim sąsiadkom kawaler-kpiarz – że tu już nic nie ma do roboty i może śmiało iść do kuchni i kazać podawać.
W istocie biedna margrabina, znana ze swej przesadnej oszczędności w gospodarstwie domowym, milcząco asystowała przy błyskotliwym duecie przyjaciółki z Commendatorem, który po pierwszej kłopotliwej chwili rozmowy z panią domu rad uchwycił się jedynej wyciągniętej ku niemu pomocnej dłoni. Nie wspomniał, rzecz jasna, margrabinie ani słowem o wyborze klerykalnego kandydata Maironiego i nie biedząc, o czym by tu mówić z panią domu, wypowiedział parę komplementów na temat piękności jej piętnastowiecznego pałacu; w odpowiedzi usłyszał, że pałac ten cenił również bardzo nieboszczyk profesor Canella i nie pytając, kim u licha był ten znakomity mąż, skoro tylko zobaczył, że kawaler-kpiarz i elokwentna dama wstają, żeby się pożegnać, podniósł się z ulgą także.
Ulica lśniła w marcowym słońcu. Przedsiębiorcza dama, zamiast wsiąść do powozu, pociągnęła za sobą obu panów na pieszy spacer pod rozłożystymi kasztanowcami o pękających już zielonych pąkach. Prefekt poinformował się z wyrazem szacunku na twarzy, czy dama jest krewną Screminów. Usłyszawszy, że nie, zwrócił się do drugiego pana:
– Więc zapewne pan? – zapytał. – Ach, pan także nie? Dzięki Bogu!
Po miesięcznym pobycie w tym swoim malutkim królestwie prefekt wbił sobie w głowę, że wszyscy miejscowi mobile są między sobą spowinowaceni. Wyobrażał sobie z przerażeniem stopnie ich pokrewieństwa, ich parantele, w postaci niemożliwego do rozwikłania węzła, gigantycznego kłębowiska, które, jeśli pociągnąć za najcieńszą bodaj z niego niteczkę, wali się całe na człowieka. Toteż nie odważał się nigdy rozmawiać z kimkolwiek z tych nobilów o którymkolwiek innym bez jak najdalej idącej ostrożności. Ale teraz, upewniwszy się już, chciał dowiedzieć się, co też jest na – prawdę wart ten nowy radny, popierany przez kler, ten mąż bez żony, zięć teściowej bez córki. Nie znał go, nie spotkał nawet nigdy w towarzystwie. I dlaczego, dobry Boże, ten człowiek, którego się nie widzi, mieszka w domu tej kobiety, która nie mówi?
Zarówno dama rozpolitykowana, jak i kawaler-kpiarz posiadali niezwykle szczegółową wiedzę o wszystkim, co dotyczyło rodziny Screminów, nie wyłączając ich służby, począwszy od sławetnego Federica, który służył poprzednio u biskupa, ale został odprawiony w związku z pewną powabną handlarką drobiem, a kończąc na pomywaczce, kuzynce pięknej Matyldy, służącej państwa X, ulubienicy pana domu. Wiedzieli dokładnie, ile stara margrabina wydaje miesięcznie na cukier, a ile na kawę, i do jakiej niewiarygodnej wysokości sięgają pończochy margrabiego. Mogliby zaprezentować prefektowi pełny życiorys nowego radnego, ozdobiony portretem, na którym nie byłoby brak ani jednego włoska. Może tylko zabrakłoby pewnych głębokich odcieni w jego oczach, odcieni nieuchwytnych dla intelektów tych dwojga i bardzo niewiele znaczących z punktu widzenia administracji prowincji. Ale żadna z tych osób nie udzieliłaby prefektowi tego rodzaju informacji w obecności tej drugiej osoby w obawie, że wszystko zostanie puszczone dalej w świat. Trzeba zresztą dodać, że choć nie byli oni… krewnymi ani przyjaciółmi Screminów, mieli jednak poczucie godności wspólne z tą szlachtą starej daty i lekceważące uwagi prefekta uraziły ich jako uchybienie wobec arystokratycznej” siedziby, która, choć nie chcieli się do tego przyznać , dostarczała im jakiejś tajemnej satysfakcji. Kawaler-kpiarz mógł sobie podrwiwać ze Screminów prywatnie, czego zresztą nie odmówił sobie, kiedy udało mu się wydobyć z Federica historyjkę o jajku, ale publicznie, to rzecz inna; i ilekroć zdarzyło mu się spotkać w mieście powóz margrabiny Nene, składał uroczysty, pełen czci ukłon, jakby to przejeżdżała sama Święta Rodzina. Tak więc prefekt zdołał tylko tyle się dowiedzieć, że Piero Maironi, owoc niezbyt rozsądnego małżeństwa szlachetnie urodzonego Franca Maironiego z Brescii z osobą niższego stanu, osierocony w dzieciństwie, chował się pod opieką margrabiego Scremina, swego krewnego od strony nie żyjącej już prababki Maironi, z domu margrabianki Scremin; że następnie poślubił on jedyną córkę Screminów, która w kilka miesięcy po ślubie zapadła na ciężką chorobę umysłową i od czterech lat przebywa, bez nadziei wyzdrowienia, w zakładzie psychiatrycznym. Mąż jej nigdy się nie pocieszył, żyje bardzo samotnie, unika towarzystwa, dużo czasu spędza w kościołach, a także pracuje naukowo. Dzięki spadkowi po prababce jest bogatszy od Screminów, ale wcale się o swoje interesy nie troszczy i hojną ręką wspomaga instytucje dobroczynne.
Biedny prefekt czułby się bardzo nieswojo, gdyby mógł słyszeć, jak elokwentna dama, wsiadłszy ze swoim towarzyszem do karety, która podczas przechadzki jechała stępa za nimi, komentuje dowcipnie jego kapelusz, istny Panteon, i równie rozłożysty krawat: „W sam raz uprząż dla konia, ciągnącego wóz władzy państwowej!” Co się tyczy Maironiego, zarówno kawaler, jak i dama nie mogli go ścierpieć i powetowali sobie powściągliwość wobec prefekta obgadując teraz do woli nowego radnego, tego antypatycznego bigota, dzikusa, dziwaka, ukrytego karierowicza, który swoją dobroczynność umie z pewnością korzystnie lokować. Kawaler-kpiarz nie bardzo nawet wierzył w rzekomą cnotłiwość młodego człowieka, od czterech lat żonatego i nieżonatego zarazem. Ale zarówno kawaler, jak dama też nieszczególnie by się poczuli, gdyby, siedząc już w karecie, usłyszeli, jak znany ze swego cynizmu kapitan Reggini zagadnął w alei kasztanowej prefekta, swego krajana:
– No i jak się panu udał, spacer, drogi Commendatore, między tym starym pudłem i jego pokrywką? W pana obecności chyba jakoś nie całkiem do siebie pasowali?2
Margrabina Nene znalazła się sam na sam z mężem, bezpieczna od wścibstwa służby, dopiero późnym popołudniem, na krótko i przed porą, o której schodzili się panowie na wieczorne rozmowy.
– Jajko! – wyznał pokornie margrabia, kiedy żoną zapytała go o nie z surową, posępną twarzą – no tak, to prawda, ja je wziąłem. Ale nie zjadłem. Cóż chcesz, poszedłem zagrać w gęś.
Potulnie zaproponował, że wyzna to publicznie w kuchni.
– Też głupota! – burknęła gniewnie margrabina.
Jej mąż, znacznie przewyższający ją wykształceniem, ale nie charakterem, żywiący potajemnie obce jej ambicje, umiał wędrować zarówno z głową w chmurach, jak i innymi, podziemnymi drogami, tunelami, które wznosząc się spiralnie mogły może powolutku wydźwignąć na szczyty jego ładunek pragnień przemieszanych ze skrupułami; nigdy natomiast nie potrafił chodzić zwykłymi drogami, jakimi zwyczajni ludzie dochodzą prosto i szybko do celu. Nie orientował się nawet w sprawach swego własnego domu, które jego żona miała w małym palcu. Ona zaś, ze swoją skomplikowaną naturą, gdzie inteligencja przemieszana była z pewną zacofaną tępotą, szczodrość z przesadną oszczędnością, delikatność uczuć z surową stanowczością, wolna od fantazji, namiętności, ale również od egoizmu, świadoma siebie i wytrwale dążąca, jawnie lub w sekrecie, do swoich celów, zdobywająca się na trudną nawet szczerość, a jednocześnie zazdrośnie strzegąca swoich własnych myśli, miała nieomylne wyczucie trudnej rzeczywistości i przejawiała niewyczerpaną energię, zamykała swoje głęboko tajone uczucia, swoje mądre zamysły, niedostrzegalne pod zwyczajnymi, nijakimi słowami.
Była przywiązana do męża, jedynego mężczyzny, o jakim kiedykolwiek pomyślała; z oddaniem pracowała dla jego szczęścia, choć pojmowała je nie tyle zgodnie z jego pragnieniami, ile z własnym poglądem na świat. Nieporadność Zaneta w życiu praktycznym irytowała ją skrycie. I ani jego fama archeologa, ani zdobycie upragnionego krzesła w senacie, czy nawet teki ministra nie umniejszyłyby ani o Włos utajonego lekceważenia, któremu teraz dała mimowolny upust owym burknięciem „Też głupota!” Cień niezadowolenia nie zniknął z jej twarzy w ciągu całego wieczora, chociaż jej staruszek mąż raz po raz próbował przejednać ją jakimś miłym słówkiem i mimo że rozmowa ze stałymi bywalcami domu, księżmi i drobnomieszczańskimi klientami arystokratycznej rodziny, była tego wieczora bardziej niż zwykle ożywiona.
Salon Screminów stanowił swego rodzaju laboratorium, do którego co wieczór znosiło się i poddawało analizie zdania zasłyszane w innych domach czy po prostu na ulicy, takie, których autorstwo było znane, a także inne, bezpańskie, byleby dało się z nich wycisnąć jakąś ciekawostkę, jakieś pikantne podejrzenie lub jaką bądź ciemną materię, w której, przy zastosowaniu odpowiednich odczynników, dawało się dostrzec ruchome cienie jakiejś intrygi, wywęszyć trop jakiejś znanej osobistości i, kierując się nadal węchem, odsłonić coś ż jej sekretnego życia i lekko nadgryźć, tyle tylko, żeby poczuć smak tego czegoś i uchwycić bodaj najcieńszą, niteczkę subtelnych wątków komediowych, jakie wokół każdego niemal człowieka mota, rozrywa i znów nawiązuje życie. W laboratorium nie brak było kwasów ani soli. Omawiało się tam, ale z umiarem, wszelkie grzechy bliźnich, z wyjątkiem romansów. Grzechom miłosnym wstęp był tam absolutnie wzbroniony. Ilekroć któryś z dwóch czy trzech swobodniejszych bywalców odważył się ten zakaz przekroczyć, natychmiast margrabia Zaneto uciszał go mówiąc głośno „Ta ta ta!” i bardzo rzadko się zdarzało, żeby musiał dla poskromienia bezczelnego buntownika galopować dalej, z większym tętentem: „Taratata, taratata, taratata!” Ten poczciwiec, z całej duszy skłonny przyłączyć się do faryzeuszów kamienujących cudzołożnicę, był w tych sprawach równie rygorystyczny jak i w sprawach wiary. Tam, gdzie nie wchodziło w grę ani zepsucie obyczajów, ani uchybienie dogmatom, był raczej wyrozumiały. Choć sam strzegł się pilnie jakiegoś ryzykownego słowa, u innych nawet mu się to podobało. Ostatecznie, do pewnej szczypty soli każdy miał prawo. Bywał tam też pewien zgryźliwy sędzia na emeryturze, mający zawsze w pogotowiu sól raczej gorzką, i inny wysoki, chudy, żółty i złośliwy starzec, który przychodził zawsze z żoną, równie jak on wysoką, chudą, żółtą i melancholijną, której każde z rzadka rzucane słowo było kropelką kwasu.
Tego wieczora chemicy domu Screminów rozcierali w swoim tyglu sam kwiat eleganckiego świata, sam Olimp miasta.. Potraktować ten Olimp kwasami i solami to była prawdziwa przyjemność. Te małe mieszczańskie pieski nie bały się ani trochę groźnego zwierza na tarczy herbowej tego domu. Margrabina Nene nie zdawała się przywiązywać do tej bestii większego znaczenia; margrabia Zaneto, skromny i dla wszystkich uprzejmy, umiał ukrywać swoją pewną do tego herbowego zwierza słabość. Arystokratyczna para należała do ociężałej, nieco zacofanej grupy nobilów, której wzajemne stosunki z Olimpem, słynącym z wytwornych przyjęć, balów, pikników, tenisa i ślizgawek, były luźne i raczej chłodne. Jeden z dobrodusznych księży, dociekliwy i ambitny kronikarz aktualnych wydarzeń, zaraz po przyjściu zaprezentował smakowitą nowalijkę:
– A więc nic z pikniku! Natychmiast pan Kwaśny i pan Gorzki, uszczęśliwieni, ilekroć im się udało dokuczyć księdzu, wykrzyknęli:
– Nic nowego, nic nowego, nowina z brodą!
Na co ksiądz zaskoczony, zaczerwieniony z irytacji, oświadczył, że decyzja zrezygnowania z pikniku zapadła zaledwie przed trzema godzinami, o szóstej; jego uparci przeciwnicy stwierdzili, że już o wpół do siódmej mówiło się o tym w kawiarni i że projekt pikniku upadł z powodu tych obcych: z willi Diedo.
– A właśnie że nic nie wiecie! – wykrzyknął tryumfalnie ksiądz. On miał inną wersję tej sprawy. – I tak właśnie było z całą pewnością!
Otóż pewna wielka dama, istna amfibia, rano nic tylko kościół, za to wieczorem cały Olimp, opowiedziała o tym swemu mężowi w obecności domowego lekarza, a ten lekarz, jego, księdza, przyjaciel, powtórzył mu to przy spotkaniu i dodał: „Idziesz dziś wieczór do Screminów? Opowiedz o tym”. I ksiądz rozpoczął swoją opowieść tonem uroczystym i wzniosłym:
– Trzeba wiedzieć, że niektóre panie postawiły za warunek, aby piknik odbył się w niedzielę, ze względu na wielki post.
– A jakże, wierzę w to – mrunkął pan Kwaśny.
Inni zaczęli go uciszać, ksiądz rzucił w dialekcie: „Głupota!”, po czym zaraz powrócił do wzniosłej mowy włoskiej, jakby wstąpił na kazalnicę, szczerze mówiąc trochę niepewną i skrzypiącą;
– Tak tedy zdecydowano się na niedzielę; tę najbliższą. A tymczasem nasza Pittimèla, wiedzą państwo, kogo mam na myśli, spotyka na spacerze Zigiottich, męża i żonę, i ni z tego ni z owego zaprasza ich na piknik. Zigiottich, pomyśleć tylko! Ładna historia. Rzecz się rozniosła i powstał wielki: krzyk. Nikt nie chce Zigiottich, zwłaszcza panie. Wszyscy pomstują na Pittimèlę, ale: „Co robić?” pytają organizatorzy pikniku. „Co robić?” powiada jedna z pań. „Zmusić Pittimèlę, skoro nawarzyła piwa, niech je sama wypije i jakoś nas od tego uwolni.” Inna mówi: „Bez Pittimèli też się obejdzie”. A jeszcze inna: „Dać sobie spokój z tym całym piknikiem”. Czwarta pani nic nie mówi, tylko po prostu mdleje.
– Pięknie! – burknął pan Gorzki. – Nietrudno odgadnąć, kto to taki.
– Taka i taka – dodaje pan Kwaśny.
– Ależ ja nic nie „wiem! – wykrzykuje ksiądz.
– Ech, drogi księże, czy to wszyscy nie wiedzą, że jej mąż:
i ta Zigiotta…
– Ta ta ta, ta ta ta! – zabrzmiał sygnał alarmowy margrabiego Zaneta. – No, dalej, don Serafinie!
Ksiądz ciągnie dalej:
– Organizatorzy, zrozpaczeni, nie wiedzą wprost, którego świętego prosić o ratunek. Ale teraz powiem państwu, że dziś rano wszystko wydawało się już pomyślnie załatwione i o godzinie trzeciej udała się do willi Diedo delegacja, żeby zaprosić państwa Dessiàl.
– Dessalle! – poprawił ktoś.
– Dobrze, dobrze, z soli czy z pieprzu, i tak wiadomo, o kogo chodzi.
Kiedy wymieniono nazwisko Dessalle, tych „obcych” z willi Diedo, pan Kwaśny, który dopiero co uważał ich za winnych katastrofy, a teraz z ust księdza usłyszał tego zaprzeczenie, jął wykrzywiać usta, kręcić nosem, napinać każdy muskuł swojej pergaminowej twarzy, przybierając jak najbardziej ponure miny. Don Serafino popatrzył na niego i zanim jeszcze tamten zdążył otworzyć usta, powiedział:
– Czekaj pan!
– Przecież nic nie mówię, do licha!
– Fatalnym zbiegiem okoliczności – podjął ksiądz – państwo Dessalle właśnie na niedzielę oczekiwali gości z Wenecji.
– No i co z tego? – burknął ten, który „nic nie mówił”.
I podczas gdy don Serafino opowiadał, jak to w związku z odmową Dessalle'ów powstała różnica zdań co do tego, czy urządzać piknik, czy go nie urządzać, pan Kwaśny i pan Gorzki przerywali mu coraz gwałtowniej:
– No więc co? No i cóż z tego?
Gdzieniegdzie i wśród obecnych rozlegały się, tylko cichsze i bardziej nieśmiałe, pytania:
– I co z tego?
Ksiądz z początku nie przerywał swojej relacji, po chwili jednak stracił cierpliwość i zaczął krzyczeć:
– Spokój! Spokój! – A w końcu zrezygnował: – Niechże sobie sami gadają, tam do licha!
– Cicho, cicho, uspokójcie się! – nawoływał Zaneto. Ale kiedy ksiądz, zaczerwieniony jak rak, warknął, że oni nic, ale to nic nie wiedzą i że z powodu odmowy ze strony Dessalle'ów znowu roztrząsana była sprawa Zigiottich, a z powodu Zigiottich cały projekt weźmie w łeb, inni z kolei zaczęli protestować przeciwko temu, jakoby bez odmowy Dessalle'ów sprawy Zigiottich nikt by już nie wywlekał; i to protestowali tak gwałtownie, że Zaneto musiał obrócić ster w drugą stroną i skierować rozmowę na nos pana Carlina Dessalle.
– Raz jeden go widziałem, ale co to za nos!
– Ostrożnie z tym nosem, margrabio!– wykrzyknął pan Kwaśny. – W domu Dessalle'ów wszystko musi być doskonałe, nosy również. To cudzoziemcy, margrabio, ludzie, którzy wydają przyjęcia i pieniądze, mój panie! Uwielbiajmy ich, namaszczajmy ich, podlizujmy się im, składajmy im wizyty, padajmy na twarze! Jacy dystyngowani, jacy uprzejmi, jacy mili, co za umysły, co za uroda! Pan, margrabio, mówi o jego nosie, ale mógłbym przysiąc, że tutaj budzi zachwyt również nos tej pani!
– Phi! – prychnął don Serafino, jakby chciał powiedzieć, że tamten drugi nos także nie jest do pogardzenia.
– Pewnie, pewnie! Słyszy pan, margrabio? Nawet kler, nawet kler traci głowę! A przecież ci państwo nawet nie chodzą na mszę! To tacy, o których tutaj mówi się „pamói”.
Słowo „pamóio”, które w miejscowym dialekcie oznacza zarówno pewien rodzaj zupy, jak i osobę wątpliwej religijności, może z powodu niewyraźnego smaku i znikomych wartości odżywczych takiej zupy i takiej wiary, wywołało wśród obecnych nową burzę. Ksiądz krzyczał:
– I co z tego? Co mnie to obchodzi, pamói czy nie pamói? I co to ma wspólnego z nosem?
Cnotliwy wątrobiarz przekrzykiwał księdza:
– Sissignor, sissiginor, pamói, pamói! I on, i ona! Reszta śmiała się i podjudzała tamtych. Zaneto, na pół rozśmieszony, a na pół zbity z tropu niepowodzeniem swego manewru, usiłował przywrócić spokój. W trakcie tego rozgardiaszu uprzejmy pan siedzący obok… margrabiny Nene zagadnął przyciszonym głosem, jakie jest jej zdanie w tej kwestii; Margrabina, zajęta robotą na drutach, nie podnosząc nawet oczu odpowiedziała w dialekcie:
– Ja sobie tym głowy nie zawracam.
Stara margrabina nigdy nie „zawracała sobie głowy” tym, co jej bezpośrednio nie dotyczyło. Tak to przynajmniej wyglądało. Bo naprawdę miała w głębi duszy wiele sekretnych komórek zamkniętych na klucz i gromadziła w nich spostrzeżenia i sądy na temat wielu spraw, które pozornie jej nie obchodziły, splątane nici rozlicznych planów, jakie snuła dla dobra tej czy innej osoby, w takich czy innych przyszłych i niepewnych przypadkach. Kryła tam nigdy nie ujawniane sympatie i antypatie, sądy o ludziach i rzeczach nieugięte i twarde jak brąz, czasem słuszne, a czasem wykrzywione, rzadko tylko, w bardziej intymnych rozmowach, pozwalała sobie na jakieś nie przemyślane słówko, bardzo różne od tych niezłomnych komunałów, których miała pełne usta. Zresztą tego wieczora była szczególnie markotna, a margrabia Zaneto, któremu ciążyło na sumieniu nieszczęsne jajko, zabrane lekkomyślnie z kuchni, korzystając z chwili, kiedy rozgorączkowani dyskutanci obmawiający Dessalle'ów nie zwracali na niego uwagi, zbliżył się do żony strojąc skruszone miny, które ją tylko bardziej zirytowały.
– Idź sobie! Daj mi spokój! – powiedziała szorstko. – I nie rób więcej głupstw!
Biedaczysko wrócił potulnie do don Serafina, który gromił właśnie kogoś, kto mu przerywał:
– Abraham? Co ma z tym wspólnego Abraham?
– Owszem, ma – odpowiedział tamten. – Abraham i Rebeka, a raczej nie, to Sara, tak, tak, właśnie ona, ot co!
Ponieważ Dessalle'owie znani byli jako brat i siostra, prowokowało to do dobrotliwych insynuacji, że może któryś z faraonów mógłby to nazwać inaczej. Wiele głosów zaprotestowało z oburzeniem. Dessalle'owie byli dobrze znani w Rzymie i Wenecji jako rodzeństwo, sieroty po szalenie bogatym bankierze z Marsylii i jego żonie z rzymskiej rodziny Guglielmuccich. Don Serafino twierdził, że nic mu nie wiadomo, czy to są pamói, czy nie. W każdym razie zaprosili proboszcza do siebie na obiad i hojnie obdarzyli go pieniędzmi dla biednych. Pani ofiarowała także coś dla kościoła.
– Święta! –mruczał pan Kwaśny z miną wyrażającą wiele wątpliwości.
– Nic złego się o niej nie wie! – wykrzyknął don Serafino.
– No, ksiądz na pewno nie wie – odparł tamten, ale zamilkł, nie chcąc znowu usłyszeć „Ta ta ta” margrabiego.
– A jest już chyba po trzydziestce – dodał pan Gorzki, jakby na zakończenie czegoś, co nie zostało powiedziane. Na to ze wszystkich stron podniosły się oburzone głosy:
– Ona, trzydzieści? Ona, trzydzieści? – Najwyżej dwadzieścia pięć!
– Dwadzieścia dwa!
Tu pan Kwaśny przyszedł w sukurs Gorzkiemu:
– Skądże! Jedenaście! Dziesięć!
Z uderzeniem godziny jedenastej całe towarzystwo ruszyło hurmem z salonu na podest schodów. Już w westybulu pałacu zaczęły się szepty komentujące zły humor margrabiny. O co jej, u diabła, poszło? Zaledwie goście wyroili się na ulicę, dołączył do nich ostatni z przyjaciół domu, który zamarudził trochę na schodach z Federikiem po to właśnie, żeby wydrzeć mu sekret tego złego humoru pani domu. Dogonił towarzystwo biegiem, chichocząc w podniesiony kołnierz, zacierając ręce i powtarzając, jakby tylko dla siebie: „Wspaniałe, piękne, doskonałe!” Natychmiast wszyscy go otoczyli, wszyscy raczyli się z rozkoszą owym sławetnym jajkiem, powtarzali: „Piękne, doskonałe”, wszyscy, z wyjątkiem don Serafina, który, jako że materia była bardzo delikatna, uśmiechał się tylko powtarzając tonem wątpliwego współczucia: „Biedaczka! biedaczka!” Po wyczerpaniu tematu złego humoru margrabiny przyszła kolej na oświetlenie. „Ten smród nafty! To haniebne!” „A ta kawa? – wykrzyknął don Serafino. – Dzisiaj to już naprawdę była tylko brudna woda!” W tym miejscu także wszyscy przytaknęli, z wyjątkiem pana Kwaśnego, który twierdził, że woda była czysta.
Ksiądz opowiedział, jak to kiedyś zrobił na ten temat uwagę Federicowi. Federico tłumaczył się, zasłaniając swoją panią. „Pieskie sknerstwo, proszę księdza.” Każdego miesiąca, po zapłaceniu rachunku w sklepie kolonialnym, pani przychodziła do kuchni wygłosić kazanie o szkodliwości zbyt mocnej kawy.
Odpłaciwszy się już w ten ładny sposób za gościnę w margrabiowskim pałacu, gdzie ci małomieszczanie od lat rozkoszowali się zapachem i smakiem pańskości, tak miłym ich demokratycznym podniebieniom, zacna kompanią pożegnała się w kręgu światła latarni na skrzyżowaniu ulic i rozproszyła w trzech czy czterech kierunkach znikając w głębi opustoszałych nocą ulic. Pan Kwaśny w zmniejszonym już gronie podjął na nowo temat Dessalle'ów mamrocząc gniewnie, jak przystało obrażonej surowej cnocie, takie rzeczy, które zdenerwowałyby nie jednego Zaneta, ale czterech i zmusiłyby do wołania „Ta ta ta” nawet postacie z szęsnastowiecznych metop, spoglądające w dół z wysokości palladiańskiego fryzu. Znowu też wśród śmieszków i szeptów zaczęto szperać o fatalnym jajku margrabiny i komentować wystąpienie Zaneta z bractwa katedralnego. Dokonywano autopsji starego przyjaciela doszukując się w nim ulcus senatorum, a gorzki wątrobiarz powtarzał raz za razem:
– Taki świat! Wszyscy jednacy! Taki świat!
– To dopiero! – wykrzyknął ktoś inny. – Jajko na śniadanie, w wielki post! Zobaczycie, zostanie w końcu Turkiem!
Z kolei wspomniano o pewnych obietnicach poczynionych przez Zaneta deputowanemu z kolegium. Pomyśleć tylko, ten Zaneto, który od roku 1870 nigdy nie głosował! Ktoś napomknął również o jakichś staraniach na rzecz Zaneta, które ów deputowany robił u pewnej rzymskiej damy, przyjaciółki dwóch ministrów.
– Rozumiecie? Przyjaciółka dwóch naraz! Piękna mi dama! Prawdziwie ta ta ta!
Ktoś jeszcze napomknął dyskretnie o pewnym potentacie miasta, znanym polityku, zwanym powszechnie Commendatore, mężczyźnie niskiego wzrostu. No tak, ale jeżeli mały mu nie pomoże!…
Inną uliczką dreptał don Serafino do swojego skromnego mieszkanka, w towarzystwie kogoś mieszkającego w tejże okolicy. Ci dwaj również omawiali nieszczęsne jajko, ale w sposób łagodniejszy. Wyobrażali sobie, jakie wyrzuty sumienia musiały dręczyć Zaneta z powodu zgorszenia, którego stał się przyczyną.
– Bo to przecież mądry i świątobliwy człowiek! – mówił ksiądz. – Już ja to wiem!
I opowiedział swemu towarzyszowi o różnych ascetycznych a sekretnych uczynkach margrabiego Scremina. Szkoda, że wgryzł mu się w głowę ten robak, ta zachcianka wejścia do Senatu! Prawdziwy robak, co go gryzie i niszczy! I ksiądz szczegółowo, przyciszonym głosem, rozwodził się nad tym robakiem i jego zgubnym działaniem, dopóki na zakręcie drogi towarzysz nie trącił go znacząco w łokieć. Gdyż na tym zakręcie otarli się niemal o zamyślonego pana idącego w przeciwnym kierunku, powoli, z rękami w kieszeniach płaszcza.
– Widział ksiądz radnego? – zapytał, kiedy oddalili się już o kilka kroków.
– Nie, jakiego znów radnego?
– No, tego właśnie! Maironiego!
Maironi? O tej porze? W tych stronach? Skądże on wracał? Na wieczornych rozmowach w domu teściów od dawna się go nie widywało. Wielu zwracało na to uwagę, że ów młody człowiek staje się coraz bardziej roztargniony, coraz posępniejszy. Co rano bywał na mszy, co wieczór też na nabożeństwie, co tydzień przystępował do sakramentów. Zawsze był pobożny, to prawda, ale nie aż do tego stopnia.
I jałmużny, jałmużny bez końca. Wiadomo, jakie spotkało go nieszczęście. Ale ostatecznie, to rzecz nienowa, trwa to już cztery lata!
Więc nie może to być tylko to. Dobry człowiek, ale trochę dziwny. Krew nie woda, wiadomo; powiadają, że jego matka to była prawdziwie „gorąca głowa”. A ojciec, ho, ho! Dobry człowiek, istny święty. Jaka pobożność, jakie miłosierdzie! A jaki oddany sprawie! Klerykał ze szczerego przekonania, rozumie pan: bo, mówiąc między nami, i na naszych polach kąkol się pleni. Jeden poluje na korzyści, drugi chce narobić szumu, stać się znany, mieć wpływy. Niewielu takich, ale są. A ten nie; ach, on! Talent. Wielki talent.
Tu don Serafino przerwał nagle, wydobył tabakierkę, wsunął w nią dwa palce i dodał z ważną miną:
– Teraz zrobimy go burmistrzem, zrozumiano?