Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Małżeństwo. Krucha więź - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 lipca 2025
4249 pkt
punktów Virtualo

Małżeństwo. Krucha więź - ebook

Małżeństwo. Krucha więź. W poszukiwaniu trwałości i partnerstwa, Augustus Y. Napier

Tłumaczenie: Małgorzata Cierpisz

Kultowa książka, która pomoże ci przetrwać każdy kryzys w związku

Problemy z rodzicami, nieprzepracowane traumy z dzieciństwa, lęk przed odrzuceniem i samotnością. To wszystko to bagaż, który wnosimy do związku z nadzieją, że małżeństwo odmieni nasze życie i magicznie przekształci rzeczywistość. Często zapominamy o tym, że druga osoba także ma swoje oczekiwania i potrzeby oraz przeszłość, z którą musi się zmierzyć w nowej relacji.

Bycie z kimś „dopóki śmierć nas nie rozłączy” jest wielkim wyzwaniem i niezwykle trudnym przedsięwzięciem. Co zrobić, aby małżeństwo było trwałe? Jak sprawić, by związek był naprawdę partnerski? Uznany i ceniony terapeuta Augustus Y. Napier na przykładzie historii własnego małżeństwa oraz przypadków swoich pacjentów, w profesjonalny i przystępny sposób analizuje poszczególne etapy związku.

Dzięki tej książce dowiesz się, jak żyć długo i szczęśliwie w małżeństwie!

 


Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8367-625-8
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Jako początkujący terapeuta rodzinny byłem zaintrygowany siłą pogmatwanych relacji między poszczególnymi członkami rodziny. Pewien nastolatek, mimo moich wysiłków, uparcie robił wszystko, aby go aresztowano. Chciał w ten sposób odwrócić uwagę rodziców od dzielących ich konfliktów. Mężczyzna, który nienawidził przemocy u ojca, znęcał się nad swoimi dziećmi. Kobieta, która wyszła za mąż mimo protestów matki, robiła wszystko, żeby doprowadzić do rozpadu małżeństwa i spełnić mroczne przepowiednie. Sfrustrowany zacząłem rozmawiać ze swoim mentorem dr. Carlem Whitakerem o lojalności członków rodzin wobec siebie i wobec swojego cierpienia. Carl uśmiechnął się ze zrozumieniem i wręczył mi egzemplarz _Invisible Loyalties_ (Niewidzialne więzy lojalności), niedawno opublikowanej książki Ivana Boszormenyi-Nagya oraz Geraldine Spark. Gdy zacząłem rozszyfrowywać pierwsze trudne rozdziały napisane przez dr. Boszormenyi-Nagya, nagle się ożywiłem. Jego koncepcje były nie tylko sensowne – w ich świetle ludzkie zachowania wydawały się mniej autodestrukcyjne.

Ta książka zupełnie odmieniła mój sposób myślenia o rodzinach i przyczynowości ludzkich działań. Podobny wpływ wywarła zresztą na wielu innych terapeutów rodzinnych mojego pokolenia. Twierdzenie, że wszystkimi steruje silna lojalność wobec ukochanych osób, wydaje się przekonujące, ale dzięki pracy Boszormenyi-Nagya zacząłem rozumieć dążenie do rozwiązania skomplikowanej kwestii „sprawiedliwości w relacjach międzyludzkich”. Analizując przypadek za przypadkiem, przekonujemy się, że ekscesy danego pokolenia są często nieświadomymi próbami „wyrównania rachunków” za krzywdy poprzedniej generacji. Gdy usiłujemy poradzić sobie z cierpieniem i frustracją z przeszłości, komplikujemy teraźniejszość.

Boszormenyi-Nagy pisze o naszych długach względem przodków. Odwołuję się tutaj do jego pomysłów, ale zawdzięczam mu znacznie więcej, niż mogą wyrazić wszelkie cytaty. Jego zainteresowanie sprawiedliwością w związkach wykracza poza rozważania natury klinicznej. Jestem mu wdzięczny za złożony, głęboko ludzki ogląd naszych życiowych zmagań, który wyłania się ze wszystkich jego tekstów.

Moje doświadczenia w pracy z rodzinami zostały w znacznym stopniu wzbogacone przez Ala Pesso. Jego koncepcję znaczenia zdarzeń z przeszłości uznałem za niezwykle ekscytującą. Znalazłem w niej odkrywczą metaforę, która pomogła mi spojrzeć na wiele problemów w związkach poza kontekstem terapeutycznym.

Wraz z moją żoną Margaret jesteśmy ogromnie wdzięczni dr Jackie Damgaard, która była naszą terapeutką w krytycznym momencie życia rodziny. Jej troska, wola konfrontacji i wnikliwe uwagi okazały się wprost nieocenione. Dała nam znacznie więcej, niż oczekiwaliśmy.

Jednak wyrazy najgłębszej wdzięczności za powstanie tej książki należą się Margaret. Nie tylko wyraziła zgodę na ujawnienie wielu faktów z naszego wspólnego życia, lecz również bardzo pomogła mi w procesie pisania. Czytała i opracowywała wszystkie wersje tekstu. Gdy traciłem wiarę w całe przedsięwzięcie, bez wahania dodawała mi otuchy. Jej wsparcie okazało się niezbędne. Margaret jest obecna w każdym zdaniu tej książki. Autorem tekstu jestem ja, ale ona – integralną częścią zawartej tu treści oraz mojego życia.

Margaret czasami namawiała mnie do odpoczynku od pracy, abym mógł uczestniczyć fizycznie i psychicznie w życiu rodziny – miewałem odmienny stosunek do sprawy, ale teraz to doceniam. W trakcie lektury czytelnik przekona się, że konflikty i zmagania z moim pracoholizmem stanowiły jedną z centralnych osi naszego związku. Jestem niezmiernie wdzięczny żonie, że spierała się ze mną i zachęcała do czerpania przyjemności z bieżących doświadczeń. Dzięki niej udało mi się w znacznej mierze rozwiązać problem konfliktu lojalności wobec rodziny, z której pochodzę, i rodziny, którą założyłem. Wybrałem teraźniejszość.

Moja ukochana ciotka Alice jest jedynym żyjącym członkiem rodziny mojego ojca. Nie tylko pomogła mi w zrozumieniu najistotniejszych aspektów ich rodzinnej historii, lecz również zachęcała do ich opisania. Dziękuję jej za wsparcie i zgodę, a przede wszystkim za wieloletnią troskę i zainteresowanie moim życiem.

Wyrazy wdzięczności należą się również redaktorce Carol Cohen za cierpliwość, wsparcie i niezwykły takt, z którym nadzorowała kolejne etapy procesu powstawania tej książki. Dźwięk jej głosu w słuchawce telefonicznej pokrzepiał mnie i dodawał wiary w sens pracy nad tekstem.

Kilku kolegów po fachu przeczytało maszynopis przed publikacją. Chciałbym przede wszystkim podziękować Carlowi Johnsonowi za szczegółowe i niezmiernie przydatne uwagi. Moja córka Sarah na jakiś czas zrezygnowała z redagowania gazety uniwersyteckiej i pomogła mi w opracowaniu kilku rozdziałów. Dziękuję jej za niezwykle wnikliwe komentarze i sugestie.

Nasza asystentka Paula Bokros zajmowała się technicznymi aspektami edycji tekstu. Jej biegłość w pracy, dobry humor i dbałość o nasz czas od dawna ułatwiają i uprzyjemniają nam życie. Paula była jednym z pierwszych czytelników maszynopisu i jej reakcje okazały się wyjątkowo istotne.

Na końcu chciałbym podkreślić, że mam ogromny dług wdzięczności wobec naszych pacjentów, których historie znajdują się na kartach tej książki. Niektóre szczegóły zostały zmienione, aby chronić ich tożsamość, a w kilku wypadkach dwie podobne sytuacje zostały połączone w jedną, niemniej starałem się oddać prawdziwą dynamikę, sposób mówienia i charakter rzeczywistych rodzin. Mam nadzieję, że w swoich opowieściach okazałem im należny szacunek i troskę. Wraz z Margaret wiele się od tych ludzi nauczyliśmy i z czasem głęboko ich pokochaliśmy.

Atlanta, Georgia

czerwiec 1988WPROWADZENIE

Ładny dom z brązowym gontem i zielonymi okiennicami został wypielęgnowany z miłością przez małżeństwo, które wychowało w nim trójkę dzieci. Podobnie jak w wypadku innych domów, jego uroda jest zwodnicza, bo w środku często rozgrywają się sprawy trudne i bolesne. Jednak te zmagania są pod wieloma względami wyjątkowe. Nad zmianą swojego życia pracuje tu intensywnie nie jedna, lecz wiele rodzin. Ściany domu przenika głęboka wiara w przyszłość rodzin i małżeństw, spaja je zaangażowanie. Filarami tego budynku są nadzieja, szczerość, troska i praca.

Wyremontowany budynek nazywamy Warsztatem Rodzinnym (The Family Workshop). Mieści w sobie gabinety szóstki terapeutów małżeńskich i rodzinnych z Atlanty. Carl Johnson i Jeanne Montgomery od lat się przyjaźnią i współpracują ze sobą. Oboje są weteranami z ośrodka terapii w jednej z biedniejszych dzielnic Atlanty; specjalizują się w problemach rodzin z trudnymi nastolatkami. Gail Hagler, matka czwórki dorosłych dzieci, interesuje się rodzinami, które mają kłopot z uzależnieniem. Jerry Pickens, w czasie między prywatną praktyką i zajęciami na studiach, często spotyka się z młodymi małżeństwami. My z Margaret w domu dzielimy sypialnię, ale w pracy mamy gabinety po przeciwległych stronach korytarza. Jeden z nich często stoi pusty, ponieważ jesteśmy również swoimi ulubionymi koterapeutami. Paula Bokros, osoba ciepła, otwarta i niezwykle energiczna, jest naszą asystentką, która prowadzi biuro i zarządza recepcją. Paula wspiera nas wszystkich i opiekuje się nami.

Margaret i ja współpracujemy ze sobą od czternastu lat. Wszystko zaczęło się właściwie od eksperymentu, poszukiwania wspólnego małżeńskiego hobby. Na początku nie myśleliśmy o naszej współpracy w takich kategoriach, ale teraz wydaje mi się, że po prostu próbowaliśmy nawiązać ze sobą kontakt, zasypać dzielącą nas przepaść związaną z naszymi tradycyjnymi rolami, które na początku przyjęliśmy i które po jakimś czasie zaczęły nas od siebie oddalać.

Oczywiście, jesteśmy dziećmi swojego pokolenia. Przyszliśmy na świat w cieniu drugiej wojny światowej i dorastaliśmy w optymistycznej, ekspansywnej epoce, która nastała tuż po niej. Weszliśmy w dojrzałość w pogodnych latach pięćdziesiątych. Gdy pobieraliśmy się w 1963 roku, nasze oczekiwania – podobnie jak oczekiwania wielu przyjaciół – były tradycyjne. Margaret mogła pracować, ja natomiast musiałem rozwijać karierę zawodową. Większa część odpowiedzialności za dzieci miała spaść na nią. Byliśmy zatem – i nadal jesteśmy – członkami pokolenia, którego zarówno zasady, jak i możliwości uległy zmianie. Część tej książki opowiada o naszej walce z przystosowaniem się do nowych okoliczności. Niemniej historia ta jest tylko jednym z motywów w szerszych rozważaniach na temat instytucji małżeństwa.

Przed ślubem znaliśmy się cztery lata. Choć w tym okresie przeżyliś­my kilka niezmiernie trudnych chwil, żadne z nas nie miało cienia wątp­liwości co do tego, że Margaret pod każdym względem mi dorównuje. Czułem się wręcz zagrożony jej inteligencją, obyciem towarzyskim i kompetencją. Tuż po ślubie w naszym życiu zaczęły jednak zachodzić zmiany, których byliśmy do tego stopnia nieświadomi, że mogę je porównać jedynie do rodzaju społecznie indukowanej hipnozy.

Oboje w tym czasie uczyliśmy w niewielkim college’u w stanie Georgia. Nasze dni wyglądały dokładnie tak samo i dostawaliśmy identyczne pensje. Jednak gdy zaczęliśmy prowadzić wspólne gospodarstwo w mieszkaniu nieopodal miasteczka uniwersyteckiego, w codziennych obowiązkach nastąpiła gwałtowna zmiana. Dzień rozpoczynał się od przygotowań do śniadania, za które w całości była odpowiedzialna Margaret. Przed wyjściem na zajęcia żona doprowadzała mieszkanie do porządku. Wieczorem ja czytałem lub poprawiałem prace, a ona gotowała obiad. Po obiedzie sprzątałem ze stołu, a ona myła naczynia. Koło dziewiątej wieczorem nareszcie mogła usiąść i zabrać się do pracy, na którą wówczas składały się: praca magisterska, poprawianie zadań studentów i przygotowywanie zajęć. Ja miałem mnóstwo czasu na odpoczynek, więc pod koniec dnia często chciałem się kochać.

Z perspektywy czasu wydaje mi się zdumiewające, że przez kilka miesięcy żadne z nas nie zakwestionowało tego układu. Momentem przełomowym był pewien incydent. Otóż na początku wspólnego życia nie mieliśmy biurek, przy których moglibyśmy pracować; dostaliś­my natomiast od naszych rodzin dwa stoliki karciane. Jeden z nich służył nam jako stół jadalny. Obowiązek sprzątania stolika przed obiadem przypadł w udziale Margaret. Ja z jakiegoś powodu miałem prawo do „stałego” biurka. Brak sprawiedliwości w tym konkretnym obszarze naszego życia nareszcie obudził w Margaret złość.

Tego popołudnia Margaret długo pracowała przy swoim „biurku”. Kiedy zaczęła sprzątać książki, aby nakryć do obiadu, westchnęła głośno. Zapytałem, co się stało.

– Mam dość sprzątania książek ze stolika – powiedziała oschle.

– Przykro mi – odparłem ze współczuciem. – Obawiam się, że któreś z nas musi to robić.

– Dobrze, ale dlaczego ja? – zapytała z wyraźną złością.

Podniosłem głowę. Stała przy chybotliwym stoliku z twarzą zalaną łzami.

– Co się stało, kochanie? – zapytałem znowu.

– Nie wiesz? Ty nawet tego nie zauważasz, prawda?

Nie miałem pojęcia, o czym mówi.

– Nawet nie zauważasz, jak dużo robię ja, a jak mało ty – stwierdziła i zaczęła wyliczać swoje codzienne obowiązki. – Nie zauważasz też, że w momencie, gdy siadam do pracy, tobie natychmiast zbiera się na amory. Szczerze mówiąc, jesteś mało spostrzegawczy.

Zaskoczyła mnie. Poczułem się niesprawiedliwie zaatakowany.

– Przecież co miesiąc płacę rachunki, zajmuję się samochodem, załatwiam sprawy z właścicielem mieszkania – próbowałem się bronić.

– Ile czasu ci to zajmuje? Ja swoim obowiązkom poświęcam codziennie kilka godzin!

– Cóż, skoro jesteś taka skrupulatna… – odpaliłem.

– Skrupulatna? – wpadła w istną furię. – A gdzie w takim razie jest sprawiedliwość?!

To była nasza pierwsza kłótnia. Trwała kilka godzin. Pod koniec obiecałem, że będę więcej „pomagał”, i wywiązywałem się z obietnicy. Żadne z nas nie zdawało sobie wówczas sprawy z tego, że ostateczna odpowiedzialność za nasz dom nadal spoczywa na barkach Margaret. Nie mieliśmy pojęcia, że ten uparcie utrwalany wzorzec był przyczyną naszego sporu. W nadchodzących latach nadal żyliśmy w zaklęciu silnie wyuczonych nakazów dotyczących tego, kim jesteśmy i jak mamy się zachowywać.

Gdy braliśmy ślub, Margaret uczyła języka francuskiego, a ja angielskiego. Wkrótce potem stwierdziłem, że chcę zostać terapeutą. Margaret postanowiła jak najszybciej napisać pracę magisterską i obronić dyplom, aby móc nas utrzymywać. Zapisałem się na kursy, które powinny były otworzyć mi drogę na studia psychologiczne. Później dostałem stypendium na University of North Carolina, gdzie miałem pisać doktorat z psychologii klinicznej. Margaret zaczęła studiować na pobliskim Duke University; była już wówczas zainteresowana zajęciami z dziećmi z zaburzeniami emocjonalnymi. Przez dwa lata utrzymywaliśmy się ze stypendiów i pożyczek, pracując ramię w ramię w stosunkowo sprawiedliwym układzie. Margaret ukończyła drugi fakultet, pedagogikę specjalną, a ja, krok po kroku, mozolnie robiłem doktorat.

Decyzja o dziecku rodzi znacznie silniejsze zobowiązania niż decyzja o ślubie. W ciągu roku nasz przytulny „społeczny” układ, z którego w każdej chwili moglibyśmy uciec, gdybyśmy bardzo tego chcieli (tak w każdym razie się pocieszamy), nagle ulega transformacji. Jednego dnia jesteśmy Gusem i Margaret, połączonymi czułą, choć kruchą więzią, a nazajutrz spaja nas ludzkie życie. To zatrważająco cenne i niezaspokojone stworzenie jest częścią nas obojga, a także czymś więcej – sobą. Nagle zaczynamy rozumieć, że nie ma ucieczki przed połączeniem naszych dwóch istnień w dziecięcej istocie.

O ile wspólne gospodarstwo skłania nas do odgrywania przewidywalnych, przestarzałych ról, o tyle narodziny dziecka wprawiają w głęboki, lunatyczny trans. Stajemy się Matką i Ojcem niosącymi na barkach ciężar wielu wieków. Nagle wpadam w przerażenie, że nie zdołam opłacić czynszu. Margaret panikuje, że Sarah, którą urodziła tuż po zdobyciu dyplomu na Duke University, przestanie oddychać w nocy. Staliśmy się rodziną – samotnym i zdumiewająco zwartym zespołem, w którym od wieków podróżujemy przez życie.

Decyzja o poczęciu Sarah była po części podyktowana presją czasu. W momencie narodzin naszej pierwszej córeczki Margaret miała dwadzieścia siedem lat. W epoce sprzed badań prenatalnych wydawało się to bardzo późno. Oboje podjęliśmy decyzję z entuzjazmem i bez ambiwalentnych uczuć, jednak szczególnym uniesieniem pałała Margaret. Chciała pracować, ale jednocześnie pragnęła mieć i wychowywać dzieci. Ja zresztą też bardzo chciałem być ojcem.

Wydarzenia, które nastąpiły potem, wydawały się w znacznie mniejszym stopniu wypływać z wolnej woli. Wystarczyło nam jedno spojrzenie na maleńką Sarah i wszystkie myśli o opiekunce w mgnieniu oka zniknęły. Córeczka potrzebowała nas, co w tamtych dniach oznaczało, że potrzebowała Margaret. Nasze wybory wydawały się „automatyczne”, ustalone z góry, łatwe. Trudne były ich konsekwencje: obawy Margaret związane z macierzyństwem, jej nieustanne wyczerpanie, mój paniczny lęk przed niemożnością utrzymania rodziny i coraz większe problemy z rozumieniem doświadczeń drugiej strony.

Podczas pracy nad doktoratem zainteresowałem się terapią rodzin. Kończąc studia, zacząłem rozglądać się za jakimś ośrodkiem związanym z medycyną, gdzie odbyłbym staż. Okazało się, że mógłbym zostać uczniem Carla Whitakera, profesora psychiatrii na Uniwersytecie Wisconsin, jednego z pionierów w dopiero kiełkującej dziedzinie terapii. Z powodów, które wkrótce staną się dla czytelnika jasne, wiedziałem, że staż u Carla przyniesie mi wiele korzyści.

Kiedy w Wisconsin przyjęto moje podanie, nie było mowy o pozostaniu w Karolinie Północnej. Margaret usłyszała determinację w moim głosie i ochoczo się zgodziła. Gdy latem 1968 roku nasz mały ansambl przyjechał do Madison, znowu była w ciąży.

Teraz nieco lepiej rozumiem jej doświadczenia w tamtym okresie: nie miała pracy ani przyjaciół, zamieszkaliśmy w nieznanym mieście, w niewielkim mieszkanku, gdzie zwykle siedziała sama z małym dziec­kiem, a wkrótce z dwójką dzieci. Ja zaś niemal bez reszty zaangażowałem się w pracę. Proces nauki był dla mnie absolutnie fascynujący – spotykałem się z wieloma rodzinami jako początkujący koterapeuta genialnego, charyzmatycznego człowieka. To jednak nie wszystko, Carl zaczął osobiście interesować się moim rozwojem zawodowym i jego troska zbiegła się z moją głęboką potrzebą posiadania opiekuńczego „ojca”.

Podczas pierwszego roku pobytu w Madison udało mi się wypełnić liczne zobowiązania związane ze stażem, spędzałem wiele czasu z Carlem i wreszcie napisałem pracę doktorską. Właściwie nie było mnie w domu. W każdy sobotni ranek odbywaliśmy z Margaret rutynową kłótnię. Ona domagała się, abym poświęcił godzinę na wspólny spacer. Godziłem się, ale często byłem czymś zaprzątnięty. Obsesja na punkcie kompetencji i sukcesu pochłaniała większość mojej energii.

Stało się jasne, że nawet po zaliczeniu stażu i zamknięciu doktoratu nauka wcale nie dobiegła końca. Wykształcenie niezłego terapeuty rodzinnego jest, jak mawiał Carl, „przedsięwzięciem na dziesięć lat”. Kiedy więc zaproponowano mi stypendium na następny rok, skwapliwie skorzystałem z okazji. W drugim roku naszego pobytu w Madison byłem mniej zajęty, ale nadal właściwie mieszkałem w pracy.

W Wisconsin zimy zaczynają się pod koniec października i trwają przeważnie do połowy maja.

– Jeszcze dzisiaj na myśl o tamtych dwóch latach – wspomina Margaret – wpadam w złość. Czułam się kompletnie osamotniona z dwójką malutkich dzieci. Gdyby nie Lola, Sally i kilka innych kobiet z sąsiedztwa, które też miały dzieci, zupełnie nie wiem, jak bym sobie poradziła.

– Żałuję, że nie postępowałem inaczej – odpowiadam. – Żałuję, że tak mało dałem tobie i dzieciom. Bardzo mi przykro. Naprawdę.

Po zakończeniu stypendium chciałem zostać w Madison i „jeszcze trochę” popracować z Carlem. Poproszono mnie, bym w pobliskiej przychodni prowadził dla pracowników kursy z terapii rodzin. Dostałem również propozycję objęcia stanowiska klinicysty na wydziale psychiatrii.

– Mam dość bycia żoną studenta – przekonywała mnie Margaret. – Jeśli mamy tu zostać, to chcę mieć dom, przyzwoity samochód, normalne życie. Pragnę wreszcie gdzieś naprawdę być.

Właściwie przez przypadek znaleźliśmy ogłoszenie w gazecie: „Stary dom nad jeziorem Wingra, konieczny remont”. Madison jest stolicą stanu Wisconsin i siedzibą wspaniałego uniwersytetu. To cudowne miasto rozpościera się wokół czterech połączonych rzeką jezior. Obok najmniejszego z nich, jeziora Wingra, znajduje się Uniwersytet Arboretum i kilka parków.

– Przecież tam nie ma żadnych domów – stwierdziliśmy i spojrze­liś­my na siebie ze zdumieniem.

Okazało się, że były trzy. Jeden z nich, zrujnowany budynek z 1914 ro­ku z misternymi sztukateriami na elewacji, był na sprzedaż. Po raz pierwszy zobaczyliśmy go w śnieżny styczniowy wieczór tuż przed zapadnięciem zmroku. Z ganku na froncie widać było spokojną podmiejską okolicę, od tyłu roztaczał się widok na lasy i jeziora. Staliśmy w półmroku, trzymając się za ręce. Powoli zakochiwaliśmy się w miejscu i w domu. Późnym wieczorem zadzwoniliśmy do obu rodzin z prośbą o pożyczenie pieniędzy na zaliczkę. Doszliśmy do wniosku, że jeśli założę prywatną praktykę, to jakoś sobie poradzimy.

Kiedy po latach wyprowadziliśmy się do Atlanty, poznaliśmy młode małżeństwo z małym dzieckiem, które kupiło ogromny dom do remontu.

– Wiem, co ona czuje – zwierzyła mi się Margaret. – Wydaje jej się, że ten dom da jej poczucie bezpieczeństwa, ochroni ją przed światem. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że może się stać więzieniem.

I tak zaczęliśmy prowadzić tradycyjne życie: mieliśmy jedną stosunkowo dobrze płatną pracę, dwójkę dzieci, dom, sąsiadów i przyjaciół. Pracowałem mniej niż dawniej i mogłem się bardziej zrelaksować. Wokół nas świat stanął w płomieniach; codziennie miastem wstrząsały protesty przeciwko wojnie w Wietnamie, ale nasze życie płynęło gdzieś obok. Obserwując chaos z dystansem członków innego pokolenia, przejeżdżaliśmy z dziećmi przez barykady w drodze na piknik za miastem.

W tamtym czasie w Madison pojawiły się również ruchy na rzecz praw kobiet, jednak ich wczesne dokonania wywarły na nas znikomy wpływ. Byłem świadkiem walki małżeństwa stażystów na psychiatrii. Usiłowali oni uzyskać od swojego zakładu pozwolenie na przejście na pół etatu, aby móc wspólnie opiekować się nowo narodzonym dziec­kiem. Musieli zagrozić, że odejdą – dopiero wówczas udało im się wynegocjować stosowne warunki. Podziwiałem model małżeństwa i rodziny, który usiłowali wcielić w życie, lecz jednocześnie czułem się nieswojo. My żyliś­my zupełnie inaczej.

Decyzja, aby „jeszcze trochę” zostać w Madison, w rzeczywistości dotyczyła dziesięciu lat. Zrezygnowałem z etatu i starałem się rozwijać prywatną praktykę. Później zacząłem też wykładać na uniwersytecie. We współpracy z Carlem prowadziłem warsztaty w różnych miejscach kraju i pisałem artykuły naukowe.

Margaret – zawsze pełna energii – powzięła mocne postanowienie, że cudowny stary dom nad jeziorem, któremu poświęciliśmy mnóstwo pracowitych sobót i niedziel, nie stanie się jej więzieniem. Gdy Sarah nieco podrosła i nie potrafiła się odnaleźć w przedszkolu, do którego ją posłaliśmy, Margaret zaczęła uważnie przyglądać się lokalnym szkołom. Wydawały się sztywne, tradycjonalne, pozbawione wyobraźni. Z grupą czterech innych kobiet postanowiła przekonać dyrektora jednej z pobliskich szkół, aby zgodził się na wprowadzenie kilku eksperymentalnych klas.

Owe kobiety zainteresowały się „otwartą klasą”, brytyjską koncepcją edukacji, którą opracowano podczas drugiej wojny światowej, gdy dzieci – niezależnie od wieku – uczyły się na wspólnych lekcjach poza miastem. W tym systemie, nazywanym czasami metodą „zintegrowanego dnia”, dzieci uczą się przedmiotów „zintegrowanych” w indywidualnie opracowanych projektach. Kiedy szkoły państwowe odmówiły wprowadzenia tej innowacyjnej koncepcji w kilku pilota­żowych klasach, Margaret wraz z koleżankami wynajęła część pustego szkolnego budynku, zatrudniła kilku znakomitych nauczycieli i za­łożyła własną szkołę – Wingra School. Mężowie – wraz ze mną – zro­bili półki na książki i stoły. Niedługo potem Sarah rozpoczęła tam naukę.

Rok później, gdy Julia przyszła na świat, Margaret została dyrektorką. Nagle zmieniła się w pracującą matkę, która biega na spotkania z niemowlęciem przy piersi. W ciągu następnych dwóch lat szkoła otworzyła sześć klas i przedszkole. Kolejka chętnych dzieci stopniowo się wydłużała i wkrótce trzeba było zacząć prowadzić zapisy.

Pod wieloma względami nasze życie wydawało się bezpieczne i pełne satysfakcji. Ja byłem bardziej zaangażowanym ojcem, a Margaret rozwijała ekscytującą karierę zawodową. Dzięki specyfice swojej pracy często była w domu. Julię przeważnie zabierała z sobą do szkoły. Poza tym zatrudniliśmy Mary, fantastyczną studentkę, która trzy razy w tygodniu przed południem opiekowała się małą.

A jednak obojgu nam czegoś brakowało. Każdemu z nas życie układało się doskonale, mimo to mieliśmy poczucie, że idziemy różnymi ścieżkami. Margaret miała swój świat, a ja – swój. Nadal nie potrafiliśmy zrozumieć sposobu, w jaki je przeżywamy. Margaret miała pretensje, że umawiam się z klientami o piątej po południu i wyjeżdżam na warsztaty; ja zazdrościłem jej przyjaciół i bliskiej relacji z dziećmi. W naszych wzajemnych skargach pobrzmiewała subtelna sugestia, że druga strona jest winna swoistej zdrady. „Masz w życiu coś, co liczy się bardziej niż nasz związek” – zarzucaliśmy sobie nawzajem.

Kiedyś z wahaniem rozważaliśmy możliwość współpracy w terapii; raz nawet postanowiliśmy zaryzykować. Tuż po skończeniu mojego doktoratu, pełni niepokoju, umówiliśmy się na wywiad z pewnym małżeństwem. Niedoszli pacjenci nie pojawili się na następnym spotkaniu, więc z poczuciem kompletnej porażki zrezygnowaliśmy z pomysłu.

Pewnego dnia, ponad pięć lat później, odbywałem sesję z parą, w której żona była w zaawansowanej ciąży i bała się porodu. Słuchałem jej obaw i starałem się ją zapewnić, że większość rozwiązań przebiega prawidłowo i bez większych problemów. Usiłowałem nauczyć ją kilku technik relaksacyjnych. Nic nie odnosiło skutku. Nagle pokrzepił mnie obraz rozpromienionej twarzy Margaret. Ujrzałem jej uśmiech, który towarzyszył niedawnym narodzinom Julii, i usłyszałem, jak mówi: „To było najbardziej niesamowite doświadczenie w moim życiu”.

– Znam kogoś, kto może pani pomóc – powiedziałem do pacjentki.

Margaret wniosła w terapię powiew świeżości i natychmiast dodała otuchy młodej kobiecie. Poród przebiegł spokojnie, a Margaret została. Po pięciu latach indywidualnej pracy nad budowaniem wiary w siebie wspólne przedsięwzięcie wydało nam się łatwiejsze. Wkrótce spotkaliśmy się z następnym małżeństwem, a potem z rodziną. Margaret zawsze mówiła dokładnie to, co myślała. Była też zdecydowanie bardziej otwarta. Podziwiałem ją za to. Okazało się, że znacznie sprawniej ode mnie przebija się przez zdawkowe rozmowy. W domu omawialiśmy poszczególne przypadki, starając się nie robić tego w obecności dzieci. Margaret zagłębiła się w literaturze poświęconej terapii rodzin. Jakiś składnik chemiczny w tym nowym eksperymencie wywoływał w nas silną ekscytację.

Jednak już na początku współpracy moja motywacja budziła we mnie pewne wątpliwości. Czyżbym był zazdrosny o jej sukcesy w Wingrze? Czyżbym chciał odciągnąć ją od szkoły? Czyżbym chciał ją do siebie przywiązać? Nie ubrałem tych pytań w precyzyjne słowa, ale wyczuwałem w swoich intencjach niecny podtekst. Niestety, przyszłość miała obnażyć nie tylko moje nieczyste, nieuświadomione motywy, lecz także problemy Margaret.

Wielu terapeutów zaczyna się interesować psychologią, ponieważ chce rozwiązać własne kłopoty. Na początku określone kwestie interesują nas intelektualnie; niemniej w głębi duszy czujemy, że musimy najpierw sami uzyskać pomoc, aby zostać dobrymi specjalistami. Bliska współpraca z pacjentem jest tak intensywnym, intymnym bodźcem, że nie da się ukryć własnych nerwic. Prędzej czy później pacjenci konfrontują nas z problemami, których jeszcze nie rozwiązaliśmy. Musimy wówczas zrezygnować z zawodu lub szukać pomocy; w przeciwnym razie narażamy pacjentów na ryzyko przejęcia roli naszych „terapeutów”. Moim zdaniem, wszyscy solidni terapeuci odbyli wcześniej udaną terapię jako pacjenci.

Konfrontacja z własnym „ja” jest bardzo prawdopodobna, gdy w sesjach terapeutycznych bierze udział małżeństwo lub cała rodzina. W takim kontekście znajdujemy się w środku burzy konfliktów w relacjach. Terapeuta indywidualny jest w stanie utrzymać pacjenta na dystans, ale moc walk rodzinnych okazuje się tak wielka, że całkowicie nas angażuje. Należy przy tym pamiętać, że niejedna para i rodzina starają się aktywnie wciągnąć terapeutę w swoje spory. Małżeństwo terapeutów jest szczególnie podatne na wpływy pod jeszcze innym względem: terapia może ujawnić jego własne kłopoty.

Kiedy podjęliśmy próbę współpracy w życiu zawodowym i prywatnym, niemal natychmiast zdaliśmy sobie sprawę, że stoimy przed trudnym wyzwaniem. Jak wypracować związek, który jest zarazem bliski i oparty na partnerstwie? Czy – mimo ścisłej współpracy – zdołamy zachować autonomię i odrębną tożsamość? Czy uda nam się utrzymać równowagę i odnaleźć autentyczną równość w małżeństwie, o którą walczyło coraz więcej naszych pacjentek? Czy możemy połączyć dwie kariery i jednocześnie dobrze wychować dzieci? Czy będziemy oferować naszym pacjentom przykład rozwijającego się, ewoluującego związku? A może przyjdzie nam żyć w zawodowym zakłamaniu?

Przez wiele lat nie dostrzegaliśmy problemów leżących u podstaw naszego związku. Na początku wydawało się, że kłopoty mam głównie ja. Margaret, podobnie jak wiele innych dzisiejszych kobiet, bardzo chciała być zaangażowaną i odpowiedzialną matką, a jednocześnie zależało jej na inspirującej pracy. Gdy z trudem próbowała odnaleźć właściwe proporcje, okazywało się, że uniemożliwiam jej to swoim zachowaniem. Zarzuciła mi stosowanie niemal niedostrzegalnego oporu. Kiedy zaczęła mi to uświadamiać, zrozumiałem z przerażeniem, że bardzo źle radzę sobie ze zmianą.

Analizując otoczenie – zwłaszcza moich pacjentów – dostrzegłem, że wielu mężczyzn ma ogromne problemy ze zrozumieniem i wspieraniem żon w nowych rolach, do których miały coraz większy dostęp. Kobiety zaczynały się zmieniać, a my nie. Zaniedbywaliśmy swoją część domowych obowiązków, nie poświęcaliśmy więcej czasu dzieciom, nie czuliśmy się za nie bardziej odpowiedzialni. W tysiącu sytuacji nie tylko nie pomagaliśmy żonom, lecz wręcz buntowaliśmy się przed zmianami w ich życiu.

Niektóre kobiety zareagowały na opór mężów (w pracy oczywiście zmagały się z jeszcze większymi wyzwaniami) rezygnacją z pracy zawodowej. Inne stawały się „supermenkami”: sumiennie wypełniały nowe obowiązki oraz dawne zobowiązania wobec domu i dzieci. Jeszcze inne odchodziły od mężów. Zauważyliśmy jednak, że w niemal każdym małżeństwie, z którym się spotykaliśmy, żona była zła i miała pretensje, a mąż czuł się głęboko zagrożony, choć często o tym nie mówił. „Dlaczego – zastanawiałem się – mężczyźni mają taki kłopot z radzeniem sobie ze zmianami w życiu żon?” To pytanie, z którym zmagałem się przez wiele lat, stanowi jeden z głównych tematów tej książki. Zamierzam przedstawić w zarysie niektóre przyczyny naszych problemów; mam również kilka sugestii dla mężczyzn, którzy usiłują przystosować się do życia w nowym świecie kobiecych i męskich ról.

Gdy borykaliśmy się z własnymi kłopotami małżeńskimi i usiłowali­ś­my pomóc naszym pacjentom, coraz wyraźniej dostrzegaliśmy (zgodnie z przewidywaniami) wiele nierozwiązanych problemów po kobiecej stronie tego niezwykle trudnego równania. Margaret na przykład prosiła mnie o przejęcie odpowiedzialności za określoną sferę życia któregoś z naszych dzieci, a następnie przeszkadzała mi w wywiązaniu się z tego zobowiązania. Prosiła o wsparcie lub zachętę w podjęciu jakiejś decyzji zawodowej, a później była zła na moje sugestie i obwiniała mnie za swoje trudności. Na wzór wielu innych kobiet próbowała zrobić coś, czego nie robiła jej matka. Czasami brakowało jej właściwego modelu, kiedy indziej zaś nie potrafiła udzielić sobie wewnętrznego „pozwolenia” na wprowadzenie zmian.

Podobnie jak większość innych par, przekonaliśmy się, że potężne i w dużej mierze nieuświadomione siły osłabiają w nas zamiar zmiany określonych zachowań. Chciałem wspierać Margaret w rozwijaniu odrębnej, równoważnej kariery; niestety, to racjonalne pragnienie było nieustannie zagłuszane mniej wspaniałomyślnymi impulsami. Margaret też wydawała się niezdolna do zachowań, na których świadomie jej zależało.

Podczas naszych bojów zaczęliśmy się zastanawiać, jakie fundamentalne przeszkody utrudniają pracę nad małżeństwem, w którym partnerzy są sobie jednocześnie bliscy i równi. To bardziej ogólne pytanie stanowi główny temat tej książki.

Każde zagadnienie związane ze strukturą rodziny w ostatecznym rozrachunku wymaga analizy społeczeństwa, niemniej nasze doświadczenia i wiedza – jako terapeutów – obejmują inne obszary życia. Niezależnie od konkretnych kłopotów ludzi dorosłych nauczyliśmy się szukać odpowiedzi w przeżyciach pacjenta i w jego przeszłości – w cienistym królestwie dzieciństwa, gdzie kształtuje się fundamentalny ogląd świata. Nawet jeśli społeczeństwo każe mężczyznom i kobietom zachowywać się w określony sposób, to ojcowie i matki uczą nas tych zachowań poprzez nie tylko wypowiadane komunikaty, lecz także sposób, w jaki żyją. Ogromna część naszej osobowości jest silnie uwarunkowana doświadczeniami z dzieciństwa. Chcąc dokonać zmian w życiu, musimy zrozumieć ich często utajony wpływ. Dopiero wówczas możemy przystąpić do modyfikacji życiowych zasad, które przyswoiliśmy sobie jako dzieci.

Konflikty ról przypisanych płciom są dominującym motywem w tej książce, ale w rzeczywistości stanowią tylko jeden z elementów szerszego schematu zmagań między kobietami a mężczyznami. Nasze spory pokazują, że jesteśmy lojalni wobec rodziców – ich modelu życia i przeżyć, których doznaliśmy w relacji z nimi. Nawet jeśli nie podobało nam się to, co w nich widzieliśmy, nawet jeśli nienawidziliśmy krzywd, które wyrządzali sobie i nam, to i tak jesteśmy z nimi związani. Gdy przystępujemy do pracy nad zrębami małżeństwa i dorosłego życia, najważniejsze pytania brzmią: w jaki sposób możemy zachować pozytywne dziedzictwo, wznieść się ponad przeszłość i podążyć w kierunku nowych doświadczeń, nowej rodziny? Jak znaleźć równowagę między lojalnością wobec rodziny a lojalnością wobec rozwoju i zmian?

Te pytania otwierają bardziej ogólną perspektywę zmagań ludzkiego ducha z teraźniejszością i przeszłością. Sednem każdej omówionej tu metafory jest bolesna walka z rodzicami, którzy pierwsi mieli wpływ na kształt naszych przeżyć. Przystępując do zmiany dowolnego aspektu życia, na pewno napotkamy onieśmielające ślady wpływu naszych rodziców: ukochanych, niedoskonałych ludzi, którzy pokazali nam świat i wobec których jesteśmy uparcie – czasami niemądrze – lojalni.

Pobieramy się w przekonaniu, że stworzymy rodzinę lepszą i szczęśliwszą od tej, w której się wychowaliśmy. Zasługujemy na sukces w osiągnięciu tego celu. Chcąc tego dokonać, warto analizować swoją przeszłość i konfrontować się z jej mrokami. W przeciwnym razie możemy powtórzyć dawne błędy.

W jakim miejscu powinniśmy rozpocząć podróż? W tym samym, w którym mamy nadzieję ją zakończyć, chociaż pozbawieni części bagażu, mniej ograniczeni, bardziej wolni: w teraźniejszości.2
_SPOSÓB DZIAŁANIA_

Małżeństwo nie jest związkiem tylko dwóch osób. Być może w miesiącach miodowych wierzymy, że jesteśmy tylko we dwoje, ale niebawem pojawia się wielu konkurentów domagających się naszej lojalności. Od tego czasu zaczynamy żyć w sieci sprzecznych zobowiązań. Relacje z osobami najbardziej dla nas znaczącymi sprawiają, że zaczynamy się od siebie oddalać. Rodzice (lub opiekunowie), rodzeństwo, dziadkowie, ciotki i wujkowie, przyjaciele, przełożeni, a zwłaszcza dzieci (jeśli je mamy) angażują nasz czas, uwagę, lojalność. Kiedy spoglądamy na współmałżonka, widzimy kogoś uwikłanego w skomplikowaną sieć relacji z innymi.

Sieć relacji partnera układa się we wzorce, które bywają kłopotliwe, ponieważ budzą w nas wspomnienia podobnych schematów z dzieciństwa. Silny związek Margaret z ojcem może na przykład przypomnieć mi o zazdrości, którą czułem jako dziecko, gdy ojciec tak brutalnie wtargnął w moją wyjątkową relację z mamą. Jeśli mamy zrozumieć małżeństwo, to musimy skonfrontować się z obowiązującymi w nim schematami, ponieważ w wielu wypadkach powodem naszego cierpienia jest konfiguracja różnych sił, a nie odrębna osobowość partnera.

Albert Pesso nie jest terapeutą rodzinnym, ale sporo się nauczyłem, obserwując, jak pracuje z grupami pacjentów indywidualnych, wśród których było wielu kolegów po fachu. Fragment ilustrujący jego ujęcie psychoterapii pokaże, że przeszłość reaktywuje się w naszych aktualnych związkach na wiele sposobów. Przytoczony tu przykład również ukazuje obszerną metaforę procesu zmian.

Podczas terapii grupowej Pesso korzysta z metody odgrywania ról, aby za pomocą takiej stymulacji odtworzyć sytuacje z przeszłości pacjentów. Jednak te inscenizacje stanowią jedynie część jego pracy. Niedawno uczestniczyłem w sesji jednej z grup, składającej się z dziesięciu terapeutów. Wszyscy siedzieliśmy w kręgu na pokrytej wykładziną podłodze gabinetu. W pewnym momencie przyszła kolej na młodego psychologa, który usiadł w środku kręgu i z lękiem zwrócił się do Ala:

– Jestem bardzo samokrytyczny – powiedział. – Ta cecha przeszkadza mi w życiu. Chciałbym ją zmienić.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij