Małżeństwo wagi półśredniej - ebook
Małżeństwo wagi półśredniej - ebook
Intrygująca, niejednoznaczna powieść, stawiająca pytanie o sens przekraczania ustalonych norm moralnych, a zarazem niepozbawiona charakterystycznego Irvingowskiego humoru.
Wbrew temu, co zdaje się sugerować tytuł, nie jest to książka o jednym, ale o dwóch małżeństwach, których wzajemne relacje, zrazu niewinne i czysto przyjacielskie, przeradzają się z czasem w związek o znacznie intymniejszym i bardziej złożonym charakterze. Nowa sytuacja, oparta na rytuale zamiany partnerów, przynosi uczestnikom tego osobliwego procederu poczucie wyzwolenia i euforii, by już wkrótce odsłonić swoje ciemniejsze strony.
"Małżeństwo wagi półśredniej" stanowi wraz z powieściami "Uwolnić niedźwiedzie" i "Metoda wodna" rodzaj nieformalnej trylogii, zapowiadającej tematycznie i stylistycznie najsłynniejszą książkę pisarza – "Świat według Garpa".
John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią "Uwolnić niedźwiedzie", a jego czwarta książka, "Świat według Garpa", przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana. Jest znany i podziwiany na całym świecie, a jego powieści zostały przełożone na kilkadziesiąt języków
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8123-662-1 |
Rozmiar pliku: | 432 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
John Hawkes, „Krwawe pomarańcze”
(przeł. Halina Cieplińska)
Zdumiewająca historia! Sądzę, że ta trójka lepiej wyglądałaby w oczach Boga, gdyby wyłupiła sobie nawzajem oczy nożami do krajania pieczystego. Ale byli to „ludzie z dobrego towarzystwa”.
Ford Madox Ford, „Dobry żołnierz”
(przeł. Tadeusz Jan Dehnel)1
Anioł zwany Uśmiechem Reims
Moja żona Uczka (której imię już jakiś czas temu skróciłem do Ucz) mogłaby nawet bombę zegarową nauczyć cierpliwości. Na szczęście mnie też trochę zdołała nauczyć. Ona sama opanowała tę sztukę w warunkach, że tak powiem, przymusowych. Urodziła się w Eichbüchl – małej austriackiej wiosce leżącej nieopodal robotniczego miasta Wiener Neustadt, które znajduje się zaledwie godzinę drogi od Wiednia – w 1938 roku, kiedy Hitler przyłączył Austrię do Niemiec. Gdy Ucz miała trzy latka, jej ojca zastrzelono jako bolszewickiego sabotażystę. Nie istnieją wprawdzie dowody na to, że był bolszewikiem, ale z całą pewnością był sabotażystą. W Wiener Neustadt, gdzie ku niezadowoleniu mieszkańców mieściły się zakłady lotnicze Messerschmitta, powstało w czasie wojny największe lotnisko w Europie. Ojca Ucz zabito w 1941 roku, po tym, jak usiłował wysadzić w powietrze kilka samolotów czekających na pasie startowym.
Po jego śmierci grupa esesmanów z Wiener Neustadt przybyła z wizytą do Eichbüchl. Powiadomili wieśniaków o „nasieniu zdrady”, które wykiełkowało w rodzinie mojej żony, po czym kazali im mieć na oku matkę Ucz i bacznie obserwować, czy przypadkiem nie zaraziła się bolszewizmem od swojego nieboszczyka męża. Następnie zgwałcili wdowę i ukradli z domu drewniany zegar z kukułką, który ojciec Ucz kupił na Węgrzech. Eichbüchl leży blisko granicy węgierskiej i węgierskie wpływy są tam widoczne na każdym kroku.
Kilka miesięcy później matka Ucz została ponownie zgwałcona, tym razem przez wieśniaków, którzy – gdy ich później spytano o powód – wyjaśnili, że po prostu starali się wypełniać polecenia esesmanów: nie spuszczać oka z matki Ucz i bacznie obserwować, czy przypadkiem nie zaraziła się bolszewizmem. Wieśniaków nie ukarano.
W 1943 roku, kiedy Ucz miała pięć lat, matka straciła pracę w bibliotece klasztoru w pobliskim Katzelsdorf. Szeptano, że podsuwa młodym nieprzyzwoite książki do czytania. Nie było to prawdą; prawdą było, że wynosiła książki z biblioteki, ale o kradzież jej nie oskarżono, bo nikt tego nie zauważył. Stojąca nad rzeczką mała murowana chata, w której Ucz przyszła na świat i która przylegała do kurnika (sprzątanego przez matkę) oraz do obory (sprzątanej codziennie przez Ucz, odkąd skończyła pięć lat), pełna była kradzionych tomów, głównie o tematyce religijnej, choć mojej żonie ich zawartość bardziej kojarzyła się ze sztuką niż z religią. Ogromne, wielkości plakatów albumy przedstawiały rzeźby i witraże kościelne oraz architekturę sakralną od czasów Karola Wielkiego po późne rokoko.
Wieczorami, kiedy zaczynało się ściemniać, Ucz pomagała matce doić krowy i wybierać jajka. Wieśniacy płacili za mleko i jaja kiełbasą, kocami, kapustą, drewnem na opał (rzadziej węglem), winem, ziemniakami.
Na szczęście wioska była na tyle oddalona od zakładów Messerschmitta i lotniska w Wiener Neustadt, że uniknęła poważniejszych zniszczeń. Pod koniec wojny alianci zrzucili na fabrykę i lotnisko więcej bomb niż na jakiekolwiek inne obiekty w Austrii. W małej murowanej chacie w Eichbüchl Ucz często leżała w ciemnościach, przytulona do matki, i słuchała łoskotu pocisków spadających na miasto – buch! buch! buch! Czasem jakiś uszkodzony samolot przelatywał nisko nad wioską; pewnego razu zbombardowany został sad Haslingerów, i to akurat w porze kwitnienia jabłoni. Ziemię pod drzewami zaścieliła, niczym konfetti, gruba warstwa płatków. Niestety, pszczoły nie zdążyły zapylić kwiatów, więc na jesienny zbiór trudno było liczyć. Sąsiedzi znaleźli Frau Haslinger w szopie, w której stała prasa do wyciskania soku; ponieważ kobieta z rozpaczy dźgała się sekatorem, czym prędzej ją obezwładnili, związali i wsadzili do dużego kosza na jabłka, w którym przesiedziała kilka dni, dopóki nie przyszła do siebie. Frau Haslinger twierdziła później, że w czasie gdy była związana, paru wieśniaków ją zgwałciło, ale nikt nie dał wiary jej słowom; sądzono, że szok wywołany utratą przyszłych zbiorów był tak silny, iż po prostu to sobie uroiła.
Wejście Rosjan do Austrii w 1945 roku nie było jednak żadnym urojeniem. Ucz miała wtedy siedem lat i była ładną dziewczynką. Jej matka wiedziała, że Rosjanie źle traktują kobiety, ale kochają dzieci, nie była jednak pewna, czy uznają Ucz za kobietę, czy za dziecko. Rosjanie wkroczyli od strony Węgier i od północy; w Wiener Neustadt i okolicznych wioskach odznaczali się szczególną brutalnością, głównie ze względu na usytuowaną w mieście fabrykę meserszmitów i fakt, że w pobliżu mieszkało wielu wysokich stopniem oficerów Luftwaffe.
Matka zabrała Ucz do obory. Miały już tylko osiem krów. Podeszła do największej, która stała przywiązana do żerdzi, i poderżnęła jej gardło. Kiedy zwierzę wykrwawiło się na śmierć, odwiązała je i przewróciła na bok. Następnie rozpruła krowie brzuch, wyjęła wnętrzności, wycięła odbyt. Uczyniwszy to, poleciła Ucz wsunąć się w pustą jamę między krowimi żebrami, po czym wepchnęła do środka tyle bebechów, ile się zmieściło, a resztę wyniosła za drzwi i położyła na słońcu, żeby zleciały się muchy. Rozcięte krowie boki zasunęła niczym kurtynę i powiedziała córce, że ma oddychać przez wyciętą pod ogonem dziurę. Kiedy muchy obsiadły wyrzucone za drzwi flaki, kobieta wciągnęła je z powrotem do obory i przykryła nimi krowi łeb. Otoczone rojem much martwe zwierzę wyglądało tak, jakby od dawna nie żyło.
Matka pochyliła się nad otworem w krowim zadzie i przemówiła do córki.
– Leż cicho i nie ruszaj się, dopóki ktoś cię nie znajdzie.
Wcześniej dała jej wąską, wysoką butelkę po winie, napełnioną herbatą rumiankową z miodem, i słomkę, przez którą dziewczynka miała pić, gdy poczuje pragnienie.
– Leż cicho i nie ruszaj się, dopóki ktoś cię nie znajdzie – powtórzyła.
Ucz leżała w krowim brzuchu dwa dni i dwie noce, podczas gdy Rosjanie plądrowali wioskę. Najpierw wyrżnęli pozostałe krowy, potem przywlekli do obory kilka chłopek, później zaszlachtowali w niej paru mężczyzn, ale zdechłą krowę, w której matka ukryła Ucz, omijali z daleka, pewni, że zwierzę od dawna jest martwe, a jego mięso zgniłe, niejadalne. Dopuszczali się w oborze wielu okrucieństw, lecz Ucz ani razu nie dała znaku życia; leżała cicho w krowim brzuchu, tak jak przykazała jej matka. Nawet gdy skończyła się herbata, a krowie trzewia wyschły i zaczęły twardnieć, zacieśniając się coraz bardziej, Ucz nie drgnęła ani nie zajęczała. Po pewnym czasie rozległy się nad nią obce głosy; dziewczynka nie zareagowała. Mówiły w niezrozumiałym języku i brzmiała w nich nuta obrzydzenia. Ktoś szturchnął krowę. Inni wciągnęli z odrazą powietrze. Potem zaczęli wlec martwe zwierzę po ziemi. Sapali przy tym i wydawali takie dźwięki, jakby ledwo powstrzymywali się od wymiotów. Kiedy chwycili krowę za nogi i podnieśli z głośnym, zbiorowym stęknięciem, Ucz wyślizgnęła się ze środka oblepiona cuchnącą mazią i wylądowała w ramionach śniadego, wąsatego mężczyzny z czerwoną gwiazdą na szarozielonej czapce. Mężczyzna był Rosjaninem. Trzymając Ucz w ramionach, osunął się na kolana; chyba nawet zemdlał. Jego kompani zdjęli czapki i spuścili głowy, jakby się modlili. Ktoś przyniósł wiadro wody i obmył dziewczynkę. Tak się złożyło, że akurat ci Rosjanie kochali dzieci i bynajmniej nie wzięli Ucz za kobietę; prawdę mówiąc, w pierwszej chwili wzięli ją za cielaka.
Powoli wszystkie części łamigłówki zaczęły się układać w całość. Matka dziewczynki została zgwałcona. (Prawie wszystkie matki i córki zostały zgwałcone, a prawie wszyscy ojcowie i bracia zamordowani). Kiedy jeden z Rosjan chciał spalić oborę, jakaś wieśniaczka rzuciła mu się do nóg, błagając, żeby tego nie robił, ale nie miała dużej siły przetargowej – była już przecież zgwałcona. W końcu chwyciła łopatę i roztrzaskała mu głowę; w tej sytuacji inny Rosjanin chwycił pistolet i zastrzelił nieszczęsną kobietę.
Rosjanie poskładali łamigłówkę. Wieśniaczka, która tak zawzięcie broniła obory, była zapewne matką tego dziecka, a broniła jej dlatego, że... Pierwszy wpadł na to wąsaty mężczyzna, który złapał w ramiona oblepioną mazią Ucz, kiedy jego kompani wrzucali cuchnący zewłok na ciężarówkę. Był oficerem, Gruzinem znad słynącego z jesiotrów Morza Czarnego, z rejonów, których mieszkańcy posługują się własną specyficzną gwarą. Na przykład na krowę nie mówią dzrocha, lecz ucz. Indagowani przeze mnie Gruzini tłumaczyli mi, że jest to zapewne słowo onomatopeiczne, naśladujące dźwięk, jaki wydobywa się z cielącej się krowy. A uczka? To zrusyfikowane zdrobnienie, określające cielę! Takie właśnie imię nadano dziewczynce, która wypadła z brzucha krowy. Naturalnie, trzydziestokilkuletnia kobieta w żadnym wypadku nie jest już uczką, dlatego zacząłem mówić do niej Ucz.
Prawdziwe imię i nazwisko mojej żony brzmiało Anna Agati Thalhammer. Oficer, poznawszy w wiosce historię dziewczynki i jej rodziny, zabrał Uczkę ze sobą do Wiednia. Okupowanie Wiednia stanowiło prawdziwą przyjemność. Było to miasto muzyki, malarstwa i teatrów, w którym znajdowało się również wiele przytułków dla dzieci osieroconych podczas wojny.
Na myśl o tym, ile razy opowiadałem Severinowi Winterowi o przeszłości Ucz, opadają mi ręce! Najważniejszą cechą Ucz, tłumaczyłem mu raz po raz, jest lojalność. Cierpliwość, mówiłem, jest odmianą lojalności, ale Severin za nic nie potrafił tego zrozumieć.
– Słuchaj – wbijałem mu do głowy – lojalność Ucz jest jej siłą, a zarazem piętą achillesową. Kogo kocha, temu bezgranicznie ufa. Jeśli obdarzy kogoś miłością, wówczas gotowa jest na wszystko przystać i wszystko cierpliwie znosić.
To Ucz znalazła te pocztówki. Idąc za złą radą przyjaciół, spędzaliśmy upiorne lato w Maine, nękani deszczem i kąsani przez owady, które cięły jak opętane, kiedy nagle Ucz opętała pasja do antyków. Nie trwała długo, lecz tamto lato wciąż kojarzy mi się ze starymi, śmierdzącymi stęchlizną rupieciami z czasów kolonialnych.
Zwiedzając Bath w stanie Maine, Ucz wypatrzyła mały, obskurny sklepik przy porcie, oferujący, jak głosił napis na szyldzie, „rzadkie antyki”; właśnie w nim znalazła pocztówki. Z początku właściciel sklepu usiłował sprzedać jej stary bat dorożkarski. Jak mi później wyznała, oczy staruszka błagały ją, żeby go na nim wypróbowała, ale może tak jej się tylko zdawało – jest Europejką, a Amerykanie na ogół nie gustują w tego typu rzeczach. Chociaż nie znam upodobań mieszkańców Maine. W każdym razie żona podziękowała uprzejmie za bat i na wszelki wypadek nie oddalała się zbytnio od drzwi. Staruszek nie odstępował jej na krok. Szperając po półkach, natrafiła na zakurzoną szklaną kasetkę, pełną pocztówek z Europy. Powiedziała, że chce je obejrzeć. Wszystkie przedstawiały Francję z okresu pierwszej wojny światowej. Spytała staruszka, skąd je ma.
Okazało się, że podczas pierwszej wojny światowej walczył w szeregach armii amerykańskiej i był akurat we Francji, kiedy świętowano zwycięstwo. Pocztówki – stare, kiepskiej jakości fotografie, większość czarno-białych, kilka podbarwionych – stanowiły jedyną pamiątkę, jaką miał z tych czasów. Jego zdaniem, czarno-białe lepiej oddawały klimat ówczesnej Francji.
– Pamiętam Francję w czarno-białych barwach – rzekł. – Chyba wtedy nie była jeszcze kolorowa.
Ucz wiedziała, że pocztówki sprawią mi przyjemność, więc nabyła je wszystkie – ponad czterysta sztuk – za jednego dolara.
Studiowałem je uważnie przez wiele tygodni i wciąż do nich wracam. Są na nich kobiety w długich czarnych sukniach, panowie z czarnymi parasolami, wiejskie dzieci w tradycyjnych costumes bretons, bryczki, stare samochody, nakryte plandeką ciężarówki armii francuskiej, żołnierze przechadzający się po parku. Są widoki Reims, Paryża i Verdun – zarówno sprzed bombardowań, jak i po nich.
Ucz miała rację; takie rzeczy zawsze mogą mi się przydać. Tamtego lata w Maine zbierałem materiały do swojej trzeciej powieści historycznej, umiejscowionej w Tyrolu w czasach Andreasa Hofera, przywódcy powstania ludowego, który dzielnie walczył z wojskami Napoleona, więc nie w głowie mi była Francja z okresu pierwszej wojny światowej; wiedziałem jednak, że prędzej czy później sięgnę do tego tematu. Może za kilka czy kilkanaście lat, kiedy wszystkie osoby uwiecznione na kartach, zarówno dorośli, jak i dzieci w costumes bretons, dawno będą w grobie. Uważam, że powieść historyczna nie powinna traktować o ludziach, którzy są wśród nas. Historia wymaga czasu, dlatego unikam pisania o żywych.
Do studiowania przeszłości potrzebny jest aparat o wymiennych obiektywach: jeden musi mieć długą ogniskową, żeby widać było plan ogólny, drugi krótką, która daje ostre, wyraźne zbliżenia. Szerokość kąta jest nieistotna; żaden obiektyw nie obejmie całego obrazu.
Jak już wspomniałem, wtedy, w Maine, Francja nie była mi w głowie, bo zajęty byłem czym innym. Smarowałem maścią odkażającą miejsca po ukąszeniach owadów, przeżywałem klęski i sukcesy chłopskich oddziałów sławnego Tyrolczyka, Andreasa Hofera, i podtrzymywałem na duchu Ucz, którą przerażało skaliste wybrzeże oraz groźny, rozhukany ocean. Nasze dzieci były wówczas w głupim, lekkomyślnym wieku (czy kiedykolwiek nie są?), a w dodatku nie umiały pływać. Żona uznała, że przynajmniej w samochodzie i w sklepach z antykami nic im nie grozi, ja zaś nie protestowałem, gdyż wolałem nie narażać się na dalsze ukąszenia mustyków, bolimuszek i widliszków. Lato w Maine spędziliśmy więc kryjąc się w zamkniętych pomieszczeniach.
– Dlaczego myszmy tu przyjechali? – pytała Ucz.
– Myśmy – poprawiałem ją.
– Ja, myszmy. Dlaczego myszmy tu przyjechali?
– Może żeby uciec?
– Ot czeko? – dziwiła się żona.
To śmieszne, kiedy teraz o tym myślę, ale zanim poznaliśmy Edith i Severina Winterów, naprawdę nie mieliśmy przed czym uciekać. A tamtego lata w Maine jeszcze ich nie znaliśmy.
Wracając do obiektywu o krótkiej ogniskowej... Wśród pocztówek, które Ucz mi kupiła, jest kilka z katedrą w Reims przed zniszczeniem i po zbombardowaniu; są także dwa zbliżenia anioła czy raczej anielicy zwanej Uśmiechem Reims, wykonane od strony wejścia do zachodniej kruchty. Zanim na katedrę spadły bomby, anielica istotnie była uśmiechnięta. Obok niej stał święty Nikazjusz z wyciągniętym kikutem ręki ułamanej na wysokości nadgarstka i miną tak ponurą, jakby przewidywał, co się wydarzy. W czasie bombardowań anielica zwana Uśmiechem Reims straciła głowę. Straciła również rękę poniżej łokcia oraz kawałek nogi między udem a łydką. Święty Nikazjusz stracił drugą rękę, jedną nogę, brodę oraz prawy policzek. O ile kiedyś promienny uśmiech anielicy przyćmiewał swym blaskiem żałość bijącą z oblicza świętego, o tyle po bombardowaniach z obu posągów emanował głęboki smutek. Po wojnie niektórzy twierdzili, że to joie de vivre na ustach anielicy sprowadziła na nią nieszczęście. Ale większość mądrych ludzi w Reims uważała, że winę ponosił markotny Nikazjusz, który nie mogąc znieść wyrazu radości na twarzy swojej towarzyszki, ściągnął bomby na nich oboje.
Jak się powszechnie sądzi w tych rejonach Francji, morał historii jest taki, że kiedy wokół toczy się wojna, nie należy okazywać radości. Okazując radość, znieważa się zarówno swoich, jak i wroga. Dla mnie nie brzmi to zbyt przekonująco. Poczciwi mieszkańcy Reims nie rozumieją, na czym polega istota rzeczy. Otóż tak długo jak anielica uśmiechała się promiennie, stojący obok święty cierpiał katusze. Kiedy zaś straciła głowę, a wraz z nią uśmiech, święty – mimo że sam również odniósł nowe rany – poczuł się znacznie lepiej. Moim zdaniem, morał jest następujący: nieszczęśliwy mężczyzna nie potrafi zaakceptować szczęśliwej kobiety. Gdyby nie wyręczyły go bomby, święty Nikazjusz prędzej czy później sam pozbawiłby anielicę uśmiechu, a może i głowy.
Na tej samej zasadzie, nawet gdybym nie pojawił się w ich życiu, Severin Winter prędzej czy później unieszczęśliwiłby Edith.
– Troche czerplywoszczy – mówiła Ucz, kiedy jeszcze zmagała się z prawidłową wymową.
W porządku, Ucz. Zbliżenia dają dokładny obraz zniszczeń. Zdjęcia przedstawiające ogólny plan miasta są mniej wyraźne. Na jednym, wykonanym z katedry, widać sporo zbombardowanych domów, lecz ani ja, ani mądrzy mieszkańcy Reims nie wysnuliśmy z tego żadnej nauki. Tak jak mówiłem, szerokokątny obiektyw nie na wiele się zdaje. Edith i Severina Winterów również widzę jedynie na zbliżeniach. Nam, autorom powieści historycznych, potrzebny jest czas. Troche czerplywoszczy.
Nie żeby to było specjalnie ważne, ale historia Severina Wintera, tego upartego, zadufanego w sobie Prusaka, w pewnym sensie przypominała historię Ucz. Ale historia czasem kłamie. Najlepszym przykładem jest to, że zniszczenie katedry i pozbawienie głowy posągu zwanego Uśmiechem Reims zaliczane są do jednych z większych tragedii ludzkości, jakie miały miejsce w czasie pierwszej wojny światowej. Bardzo to pochlebne dla aniołka, lecz jakże niedorzeczne! Jak można stawiać znak równości między zburzeniem zabytku a gwałtami dokonywanymi przez Szwabów na francuskich i belgijskich kobietach, z okaleczeniami ciał, mordami? Jak można porównywać zniszczenie kamiennego posągu, zwanego Uśmiechem Reims, do nabijania na bagnety – niczym kawałków mięsa na szpikulce – małych dzieci? Ludzie zbyt wysoko cenią sztukę, zbyt nisko historię.
Wciąż mam przed oczami, jak Severin Winter, miłośnik sentymentalnej muzyki operowej, krąży po zastawionym roślinami salonie, niczym groźne zwierzę po ogrodzie botanicznym, i słucha Beverly Sills śpiewającej Łucję z Lammermoor Donizettiego.
– Severin, ty jej nie rozumiesz.
Chodziło mi o Ucz, on jednak był myślami przy oszalałej z rozpaczy Łucji.
– Tak, chyba Joan Sutherland lepiej śpiewa tę partię – rzekł.
– Słuchaj, gdyby Rosjanie nie podnieśli krowy, Ucz nigdy by z niej nie wyszła.
– Wyszłaby. Zachciałoby jej się pić i by wyszła.
– Herbata w butelce dawno się skończyła! – zawołałem. – Nie znasz jej, Severin. Gdyby podpalili oborę, Ucz spłonęłaby żywcem.
– E tam! Dałaby nogę, jak tylko poczułaby dym.
– Mylisz się. Nawet gdyby poczuła swąd pieczonego mięsa, leżałaby w tej krowie, dopóki sama by się nie upiekła.
Severin Winter mi nie wierzył. Ale czego można się spodziewać po trenerze drużyny zapaśniczej?
Matka Severina była aktorką, ojciec malarzem, on natomiast – jak twierdził jego trener – mógł zostać wielkim zapaśnikiem. Kilkanaście lat temu na mistrzostwach Wielkiej Dziesiątki – dziesięciu największych uczelni Środkowopółnocnego Wschodu – rozgrywanych na uniwersytecie Michigan State w East Lansing, Severin Winter, który reprezentował barwy uniwersytetu Iowa, zajął drugie miejsce w kategorii wagi półśredniej. Był to jego największy sukces sportowy. W finale Wielkiej Dziesiątki przegrał ze znakomicie posługującym się nogami Jeffersonem Jonesem z uczelni Ohio State, szczupłym, młodym Murzynem o twardej jak kamień czaszce, sinych dłoniach i sterczących kolanach, które wyglądały niby ogromne mahoniowe gałki u drzwi. Kiedy Jones objął go od tyłu nogami, Severin – jak twierdził – miał wrażenie, że znalazł się w imadle; zdaje się, że kości biodrowe przeciwnika, rozstawione szeroko niczym u kobiety, pozwalały mu wywierać nieprawdopodobny ucisk. A kiedy Jones rozpłaszczył go na macie – wyginając mu do tyłu lewe ramię, na prawą nogę zaś zakładając nożyce – Severin poczuł się tak, jakby w okolicach kręgosłupa odcięto mu krążenie. Ale nawet Jones, który przez dwa lata z rzędu zwyciężał w Wielkiej Dziesiątce, ani razu nie wygrał w ogólnokrajowych zawodach międzyuczelnianych.
Tytuł akademickiego mistrza kraju tym bardziej był poza zasięgiem Severina Wintera. Tego roku, kiedy zajął drugie miejsce na mistrzostwach Wielkiej Dziesiątki, walczył również w zawodach ogólnokrajowych. W pierwszej walce eliminacyjnej położył go na łopatki broniący tytułu zawodnik z Oklahoma State, w drugiej walce student geologii z Colorado School of Mines, a w walce o piąte i szóste miejsce jeszcze raz przegrał na punkty z Jeffersonem Jonesem.
Usiłowałem kiedyś porozmawiać z zapaśnikami, którzy pokonali Severina; z wyjątkiem jednego, reszta nawet nie pamiętała jego nazwiska.
– Bo nigdy nie pamięta się tych, których się pokonało. Pamięta się tylko tych, z którymi się przegrało – wyjaśnił Severin.
Okazało się jednak, że Jefferson Jones, który został trenerem drużyny zapaśniczej w szkole średniej w Cleveland, bynajmniej nie zapomniał Wintera. W ciągu trzech lat stoczyli pięć walk; wszystkie pięć wygrał Jones.
– Wie pan, on po prostu nie umiał mnie podejść. Ale trzeba mu przyznać, wytrwale próbował, nie dawał za wygraną. Rozumie pan, nie? Na przykład robiłem wózek, powalałem go na brzuch, a on wolno, mozolnie, jak stare psisko, podnosił się z powrotem na czworaki. Ja go znów na brzuch, a on znów na czworaki. Uparty był, tyle że to ja zgarniałem punkty.
– Ale... czy był dobry?
– Wygrał więcej pojedynków, niż przegrał. Jednak ze mną mu nie wychodziło.
Jeffersona Jonesa cechowała ta sama pewność siebie, która emanowała z Severina. Zdaje się, że ego zapaśników pozostaje w szczytowej formie długo po tym, jak sami ją tracą. Może ciągłe wyrzeczenia, aby utrzymać się w danej kategorii wagowej, rekompensują sobie bujną wyobraźnią? Takie miałem wrażenie, słuchając opowieści Severina o niezwykłych wyczynach jego rodziców.
Matką Severina była wiedeńska aktorka, Katrina Marek. To akurat pokrywało się z prawdą. Ostatni występ Katriny w Wiedniu miał miejsce w czwartek wieczorem, 10 marca 1938 roku. Recenzenci zachwycali się jej grą; Katrinie również bardzo leżała rola Antygony, albowiem mogła nosić na scenie luźne szaty, maskujące fakt, że jest w ósmym miesiącu ciąży. Piątkowe przedstawienie odwołano z powodu nieobecności aktorki. W słynny Czarny Piątek 11 marca 1938 roku nastąpiło przyłączenie Austrii do Trzeciej Rzeszy, a dzień później wojska niemieckie przekroczyły austriacką granicę. Katrina Marek, wiedząc, co się szykuje, zdążyła uciec ze swym jeszcze nienarodzonym dzieckiem.
Wyjechała taksówką. Akurat ten szczegół też jest zgodny z prawdą. Zapakowała do taksówki siebie, swój płód oraz kolekcję rysunków i obrazów olejnych swojego męża. Obrazy zostały zdjęte z blejtramów i zrolowane.
Ojciec Severina pozostał w Wiedniu. Dał żonie rysunki, obrazy oraz wiele rad: żeby dojechała taksówką do granicy szwajcarskiej i tam wsiadła w pociąg do Belgii lub Francji, a następnie popłynęła statkiem do Anglii; żeby udała się do Londynu i odszukała tych dwóch lub trzech malarzy londyńskich, którzy znają jego twórczość; żeby poprosiła ich, aby popytali, czy któryś z miejscowych teatrów nie zatrudniłby znanej austriackiej aktorki; żeby każdemu, kto zażąda od niej jakiegoś dowodu tożsamości, pokazywała prace męża i mówiła: „Nazywam się Katrina Marek. Jestem aktorką, żoną wiedeńskiego malarza, Kurta Wintera. Wyjechałam z Wiednia, bo jestem w ciąży...”. Co wyraźnie rzucało się w oczy nawet wtedy, gdy miała na sobie luźny strój Antygony.
– Tylko nie urodź dziecka, póki nie dotrzesz do Londynu – przykazał jej Kurt Winter. – Nie zdążysz wyrobić mu paszportu.
W Czarny Piątek pocałował Katrinę na pożegnanie, wsadził ją do taksówki i patrzył, jak dzień przed wkroczeniem Niemców do Austrii żona opuszcza Wiedeń.
Aż się wierzyć nie chce, ale w samym Wiedniu pierwsza fala aresztowań objęła siedemdziesiąt sześć tysięcy osób. (Katrina Marek wraz z nienarodzonym Severinem akurat wsiadała w Sankt Gallen do pociągu jadącego do Ostendy). A co z Kurtem Winterem? Severin twierdzi, iż ojciec pozostał w Wiedniu dlatego, że był oddany idei rewolucji i chciał dokonać bohaterskich czynów. Ktoś, na przykład, przewiózł przez węgierską granicę (po tym, jak Czesi zawrócili go ze swojej) odważnego austriackiego wydawcę, Herr Lennhoffa, którego Niemcy uznali za przestępcę. Również i w tym celu użyto taksówki. Kurt Winter mógł w południe przeczytać artykuł wstępny Lennhoffa potępiający anszlus, a kilka godzin później pędzić taksówką w stronę Kittsee. O dwunastej w południe bowiem Hitler dotarł zaledwie do Linzu.
– Nie wiem, czy tak było – przyznał Severin – ale czasowo ojciec by się wyrobił.
Kiedy po raz pierwszy opowiadał tę historię, wynikało z niej, że kierowcą taksówki, którą wydawca uciekł przez granicę, był na pewno Kurt Winter. Z każdą kolejną relacją udział ojca stawał się coraz bardziej niejasny.
– Ale mógł nim być – upierał się Severin. – Przecież musiał mieć jakiś bardzo ważny powód, żeby zostać w Wiedniu.
No i jeszcze ta historia z zoo. Zasadnicze fakty się zgadzają; zdołałem je sprawdzić. W 1945 roku, tuż przed wkroczeniem Rosjan do Wiednia, zjedzono wszystkie zwierzęta z ogrodu zoologicznego. Oczywiście, im bardziej ludziom dokuczał głód, tym częściej pod osłoną nocy zakradali się do zoo, żeby upolować antylopę lub zebrę. Kiedy nie ma co jeść, troska o zwierzęta istotnie wydaje się dość śmieszna. A jednak wojsko wyznaczyło straż złożoną z rezerwistów, żeby w dzień i w nocy pilnowała rozległego terenu wokół pałacu w Schönbrunnie, gdzie mieścił się ogród zoologiczny i botaniczny. Severin twierdzi, że rezerwiści sprzedawali zwierzęta, sztuka po sztuce, głodującym ludziom, że rozwinął się pokątny handel egzotycznymi okazami. W porządku, akurat w to mogę uwierzyć. Trudniej mi uwierzyć w to, co nastąpiło później. Otóż w nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1945 roku, dwanaście dni przed zajęciem Wiednia przez Rosjan, jakiś dureń postanowił wypuścić zwierzęta z klatek.
– Mój ojciec kochał zwierzęta, więc chętnie by się podjął tej roboty – oznajmił Severin Winter. – Był zagorzałym antyfaszystą; to mogła być jego ostatnia akcja z polecenia podziemia...
Ostatnia dlatego, że zwierzęta, które uwolnił, natychmiast pożarły biednego głupca. Bądź co bądź, im też doskwierał głód. Wypuszczone z klatek, zaczęły ryczeć tak głośno, że pobudziły głodne dzieci. Mieszkańcy Wiednia tłumnie wyruszyli na łowy. Nie było na co czekać; Rosjanie dotarli już do Budapesztu. Tylko ktoś, kto ma nie po kolei w głowie, zostawiłby obcym wojskom zoo pełne jedzenia!
– Akcja się nie powiodła – zakończył Severin. – Zamiast uratować zwierzęta, ojciec doprowadził do ich śmierci, i przy okazji sam zginął.
Akcja rzeczywiście się nie powiodła, jeśli w ogóle miała miejsce i jeśli Kurt Winter był w nią bardziej zaangażowany niż w ucieczkę Lennhoffa. Ale skoro nie opuścił Wiednia wraz z żoną, czemu nie przyjąć, że pozostał, aby dokonywać bohaterskich czynów?
Ucz mówi, że świetnie rozumie Severina i wcale mu się nie dziwi. No pewnie! Jak się ma podobną przeszłość i podobnych ojców... Kiedyś przyszedł mi do głowy szalony pomysł. A może ojciec Ucz, sabotażysta z Wiener Neustadt, był oszustem, który prowadził podwójne życie? Może podczas pobytu w Wiedniu, gdzie z powodzeniem grał rolę młodego malarza, nawiązał romans z Katriną Marek, która zaszła w ciążę? I wtedy, zamiast płacić alimenty, dał aktorce swoje rysunki i obrazy, następnie pojechał do Wiener Neustadt wysadzić kilka meserszmitów, cudem umknął Niemcom, po czym wrócił do Wiednia, bo nie chciał oglądać zgwałconej żony w Eichbüchl, i wreszcie, nękany wyrzutami sumienia, postanowił w nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1945 roku, w prima aprilis, jako zadośćuczynienie za grzechy uwolnić zwierzęta z zoo?
Jak widać, my, autorzy powieści historycznych, interesujemy się nie tylko tym, co się stało, ale również tym, co mogło się wydarzyć. Według mojej wersji, Severin i Ucz byliby przyrodnim rodzeństwem, a to by tłumaczyło pewne elementy ich późniejszego związku, które wciąż pozostają dla mnie zagadką. Czasem pocieszam się, że chodzi tylko o podobne doświadczenia z okresu dzieciństwa. Para prostaczków z Europy Środkowej, którzy wszystko kwitują wzruszeniem ramion! Kiedy Ucz wpadała w złość, twierdziła, iż gdyby nie to, że istnieją orgazmy, cały świat nie byłby wart złamanego grosza. Severin również nie przypisywał światu żadnych innych zasług. Lecz jeśli się nad tym dobrze zastanowić, łączyło ich coś znacznie więcej niż przeżycia wojenne.
Ale wróćmy na chwilę do jakże intrygujących zrolowanych płócien i rysunków, które Kurt Winter dał Katrinie Marek. Przez całą drogę do Anglii aktorka ani razu do nich nie zajrzała, dopiero na cle musiała je rozwinąć. I wtedy jej oczom ukazały się akty, erotyczne akty, przedstawiające ją, Katrinę Marek. Zdziwiła się nie mniej niż celnicy brytyjscy, bo Kurt Winter nigdy nie zajmował się aktami ani sztuką erotyczną. Znany był głównie jako autor prac o delikatnej kolorystyce, utrzymanych w stylu Schielego i Klimta, dwóch austriackich malarzy, których niezmiernie cenił i nieudolnie naśladował.
Podczas gdy Katrina stała speszona, brytyjski celnik z dużym zainteresowaniem studiował kolejno każdy rysunek i obraz. Aktorka była w ósmym miesiącu ciąży, na jej twarzy malowało się znużenie, jednakże urzędnik celny, który uśmiechał się do niej i po chwili (przekupiony rysunkiem Wintera) łaskawie wpuścił ją do Anglii, przypuszczalnie widział Katrinę oczami Kurta, czyli ani ciężarną, ani zmęczoną podróżą.
Mąż Katriny wcale nie liczył na to, że malarze londyńscy, do których aktorka zgłosi się z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy, pomogą jej zaczepić się w teatrze ze względu na szacunek, jakim darzą jego dzieła. Nie wysyłał przecież do Anglii żadnych dzieł. Wysyłał austriacką aktorkę w zaawansowanej ciąży, słabo mówiącą po angielsku, przerażoną, nie mającą w Anglii znajomych ani przyjaciół, którzy mogliby się nią zaopiekować. Świadomie więc zaopatrzył ją w obrazy i rysunki, będące najlepszą reklamą jej samej.
Przeglądając pokazywane im prace, malarze, kierownicy galerii oraz dyrektorzy teatrów pytali Katrinę:
– Jest pani modelką, tak?
– Jestem aktorką – odpowiadała. – Żoną artysty, który namalował te obrazy.
A oni na to:
– Tak, ale to pani mu do nich pozowała, prawda?
– Prawda.
I mimo że była w dziewiątym miesiącu ciąży, patrzyli na nią z podziwem w oczach. Bardzo troskliwie się nią zajęto. Severin przyszedł na świat w kwietniu 1938 roku w dobrym londyńskim szpitalu. Na przyjęciu z okazji jego trzydziestych piątych urodzin słyszałem, jak mocno podpity zwierzał się Ucz:
– Jeśli chcesz wiedzieć, mój ojciec był kiepskim malarzem. Jednak pod pewnymi względami – geniuszem. Zdawał sobie sprawę, że z matki jest taka sama aktorka, jak z niego malarz, i że jeśli wszyscy razem wyjedziemy do Londynu, to zdechniemy z głodu. Postanowił więc przedstawić matkę w możliwie najlepszym świetle, sam zaś usunął się nie tyle w cień, co w ogóle poza ramy obrazu. I rzeczywiście namalował ją wspaniale. – Położył dłoń na brzuchu Ucz, trochę poniżej jej pępka. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak pijanego. – Wszyscy najlepiej prezentują się na golasa, no nie?
Zdumiało mnie, kiedy Ucz skinęła głową, jakby przyznawała mu rację.
Żona Severina, Edith, na pewno by się z nim nie zgodziła. Była to osoba znacznie bardziej subtelna, o wyjątkowo dużej klasie, naturalnym wdzięku i wrodzonej elegancji. Odprężona, wysoka, o zmysłowych ustach, chłopięcych biodrach i wąskich, szczupłych dłoniach, poruszała się z gracją baletnicy. I dlatego zawsze przeżywałem szok, widząc ją z Severinem, który idąc koło niej, przypominał niezdarnego, źle wytresowanego niedźwiedzia. Edith miała zgrabne nogi o skórze gładkiej jak jedwab, młodzieńcze piersi, małe i jędrne, swobodną dziewczęcą fryzurę. Ubierała się ze smakiem, w stroje tak wygodne, że śmiało mogłaby w nich sypiać – tyle że taka kobieta jak ona powinna raczej kłaść się do łóżka bez niczego. Kiedy ją poznałem, zbliżała się do trzydziestki i od ośmiu lat była żoną Severina Wintera, który z kolei we wszystkim, co nosił, wyglądał jak we włosiennicy, w dodatku niepasującej rozmiarem, i który na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie szerszego niż dłuższego. Mierzył metr siedemdziesiąt dwa wzrostu, a ważył z dziesięć kilo więcej niż w czasach, gdy walczył w kategorii półśredniej. Solidny pancerz mięśni pokrywał mu plecy i klatkę piersiową. Ramiona miał grubsze od ślicznych ud swojej połowicy. Kiedy napinał szyję, w koszulach renomowanych firm z trzaskiem pękały kołnierzyki. Ciągle usiłował pozbyć się małego, prawie niewidocznego brzucha, w który lubiłem go dźgać, bo tak bardzo mu przeszkadzał. Palec zagłębiał mi się w nim tyle, co w piłce do futbolu. Głowa Severina była duża, okrągła niczym kask motocyklisty i porośnięta gęstwą ciemnych włosów, które na czubku przylegały płasko do czaszki, jakby chodził w za ciasnej czapce narciarskiej, a po bokach opadały na uszy niby lwia grzywa. (Chętnie zasłaniał uszy, zwłaszcza jedno, bo były wyraźnie zdeformowane). Łobuzerski uśmiech często gościł na jego twarzy, a wtedy ukazywał się rząd silnych, białych zębów, z których jeden, dolny, był nadłamany: szczerba sięgała prawie do samego dziąsła. Oczy miał duże, piwne, szeroko rozstawione, nos złamany w dwóch miejscach: jedno skrzywienie widać było, gdy się patrzyło na lewy profil, drugie, gdy się patrzyło en face.
Severin nie tylko wyglądał jak zapaśnik, lecz w rozmowie co chwila powoływał się na tę dyscyplinę sportu, a ponieważ był człowiekiem nie tylko praktycznym, lecz również romantykiem, jego karkołomne metafory wręcz porażały swoją kwiecistością. Przypominał dzikusa, który liznął nieco dobrych manier; raz zachowywał się jak hrabia na salonach, raz jak nieokrzesany prostak. Wysoko cenił własne poczucie godności, a jednak często sam z siebie robił pośmiewisko. Na zebraniach uczelnianych znany był z tego, że perorował w dwóch językach naraz, oskarżając innych wykładowców o dyletantyzm i wysługiwanie się współczesności; grzmiał, że „znajomość przeklętej historii” jest studentom nieodzowna, a warunkiem ukończenia studiów powinno być zaliczenie co najmniej trzyletniego kursu języka obcego. (Sam był adiunktem na wydziale filologicznym). Koledzy go oczywiście podjudzali, ale czynili to ostrożnie. Był zbyt atletycznie zbudowanym dyskutantem, aby go lekkomyślnie prowokować, ponadto perfekcyjnie posługiwał się drwiną i posiadał jeden dar niezwykle cenny w świecie akademickim, w którym triumfuje nudziarstwo: wytrwałość. Potrafił przeczekać każdego mówcę. Choć wykładał w instytucie germanistyki, ani na moment nie pozwalał nikomu zapomnieć, że jest trenerem uniwersyteckiej drużyny zapaśniczej. Podkreślał to z uporem, zwłaszcza przy obcych. Ilekroć go komuś przedstawiano, nie przyznawał się, że prowadzi zajęcia na germanistyce.
– Pracuje pan na uniwersytecie? – pytano go.
– Tak, trenuję zapaśników – odpowiadał.
Któregoś razu zauważyłem, jak Edith skręca się ze złości. Severin nigdy nie uciekał się do przemocy. Kiedyś na przyjęciu wydanym dla nowych pracowników naukowych pokłócił się o coś z jakimś rzeźbiarzem. Rzeźbiarz, nie podejrzewając, że przeciwnik ma mięśnie twarde jak ze stali, zamachnął się i huknął go pięścią w brzuch. Choć facet przewyższał Severina o głowę i był kilka kilogramów od niego cięższy, jego pięść po prostu odbiła się, jakby uderzył w trampolinę. Severin nawet nie drgnął.
– Nie tak. Trzeba wyprowadzić cios całym ramieniem – zaczął wyjaśniać. – I nie stać jak kołek. Należy oderwać stopę od podłogi...
Nie miał najmniejszego zamiaru się mścić; zapomniał o kłótni i w okamgnieniu przeobraził się w trenera udzielającego fachowych porad tępemu wychowankowi.
Ponieważ z maniackim uporem podkreślał wagę sportu w swoim życiu, zanudzając tym wszystkich przyjaciół, zacząłem podejrzewać, że może wcale nie był tak dobrym zapaśnikiem, jak twierdził; kiedy więc otrzymałem zaproszenie z uniwersytetu Iowa, aby wygłosić cykl wykładów na temat powieści historycznej, postanowiłem skorzystać z okazji i odnaleźć człowieka, który przed laty trenował Severina. Przyszło mi bowiem do głowy, że może Jefferson Jones z Ohio State stworzył sobie zbyt pochlebny obraz przeciwnika, którego pokonał pięć razy w pięciu walkach.
Bez trudu odszukałem trenera, który po latach szkolenia studentów pełnił teraz jakąś honorową funkcję administracyjną, i spytałem go, czy pamięta Severina Wintera, zawodnika wagi półśredniej.
– Jasne, że pamiętam! To mógł być wielki zapaśnik. Miał ku temu wszelkie dane: dobrze się czuł na macie, garnął się do walki, nigdy nie dawał za wygraną. Rozumie pan?
Powiedziałem, że tak.
– Ale nie radził sobie na ważnych zawodach. Nie dlatego, że nie wytrzymywał psychicznie, że puszczały mu nerwy. Nie. Po prostu popełniał jakiś gigantyczny błąd. Rzadko mu się to zdarzało, ale na ważnych zawodach wystarczy jeden taki błąd, żeby przegrać. Rozumie pan?
– Rozumiem. A czy to prawda, że kiedyś w mistrzostwach Wielkiej Dziesiątki zajął drugie miejsce w kategorii półśredniej?
– Pewnie – przyznał trener. – Tylko że od tamtej pory zmieniły się kategorie wagowe w sporcie akademickim; granice przesunęły się w górę. Winter musiał się ciągle pilnować, żeby nie przytyć choćby o jeden gram, bo automatycznie znalazłby się w wyższej kategorii, a dziś mógłby walczyć w półśredniej, nawet gdyby ważył kilogram więcej niż wtedy. Wiedział pan o tym?
Nie wiedziałem i naprawdę mało mnie to obchodziło. Pożegnałem się czym prędzej, bojąc się, że za chwilę staruszek zacznie mnie informować, ile wynosiły poszczególne kategorie wagowe dawniej, a ile wynoszą dziś; mimo że w środowisku akademickim człowiek przywyka do nudziarstwa, nic nie jest tak nudne, jak szczegółowa wyliczanka sportowych danych.
Czasem żartowałem sobie z Wintera i jego wielkiej pasji.
– To musi być miłe – mówiłem – zajmować się dziedziną, która w ciągu dziesięciu lat zmieniła się nie więcej niż o kilogram.
– A historia? – replikował. – Myślisz, że o ile historia się zmieniła? Najwyżej o dziesięć deka od narodzin Chrystusa i półtora od Marksa.
Severin Winter był człowiekiem wykształconym, po niemiecku mówił oczywiście bezbłędnie i chociaż cudzoziemcy często nie potrafią dobrze nauczać swojego ojczystego języka, cieszył się doskonałą opinią jako wykładowca. Cieszył się również doskonałą opinią jako trener, która to praca trafiła mu się zupełnym przypadkiem. Uniwersytet zatrudnił go na wydziale filologii, ale po zajęciach Severin chodził na wszystkie walki i treningi zapaśników i wkrótce został nieoficjalnym zastępcą trenera. Trenerem w owym czasie był tępawy olbrzym z Minnesoty, który tego roku, gdy Winter reprezentował barwy uniwersytetu Iowa, zajął pierwsze miejsce w kategorii ciężkiej zarówno w mistrzostwach Wielkiej Dziesiątki, jak i w akademickich mistrzostwach kraju. Niedługo po tym jak Severin został jego nieoficjalnym zastępcą, były zapaśnik z Minnesoty zmarł na atak serca w trakcie demonstrowania przerzutu przez ramię. („Wydawało mi się, że jakoś źle się do tego zabiera” – powiedział później Severin). Ponieważ zdarzyło się to w środku roku akademickiego i nie miał kto trenować zapaśników, dziekan wydziału wychowania fizycznego zwrócił się o pomoc do Severina. Severin przyznał się Edith, że po cichu od dawna marzył o tej pracy. Drużyna zaczęła osiągać tak dobre wyniki, że zatrzymano Severina na kolejny rok, co wywołało lekkie poruszenie wśród bardziej zawistnych pracowników uniwersytetu, zazdrosnych o to, że ich kolega dostaje podwójne wynagrodzenie. Na wydziale filologii rozległy się głosy niezadowolenia, że Severin, obciążony dodatkową pracą, poświęca znacznie mniej czasu i uwagi studentom germanistyki. Oczywiście nikt mu tego w twarz nie powiedział. Prawda zaś wyglądała tak, że coraz więcej studentów zapisywało się na naukę języka niemieckiego, gdyż Severin żądał tego od wszystkich, którzy chcieli trenować zapasy.
Severin Winter twierdził, że praca trenera pozwala mu być lepszym wykładowcą. Że dzięki niej wszystko, co robi w życiu, robi lepiej niż przedtem. Powtarzał to przy każdej okazji, w każdym towarzystwie, w każdej sytuacji.
– Po prostu sprawniej funkcjonuję! – oznajmiał głośno i poklepywał po zgrabnym tyłeczku Edith, która podskakiwała zaskoczona, rozlewając drinka.
Łączyło ich głębokie uczucie, które wszystkich dość dziwiło. Pamiętam, że kiedy wracaliśmy do domu po pierwszej kolacji u Edith i Severina, oboje z Ucz byliśmy zaintrygowani naszymi gospodarzami.
– Boże, ten facet przypomina trolla – powiedziałem.
– Za to ona jest w twoim guście – zauważyła Ucz.
– Wygląda niemal groteskowo – ciągnąłem. – Jak wyrośnięty karzeł...
– Znam cię. – Położyła solidną dłoń na moim udzie. – Pociąga cię ten typ kobiet. O szlachetnych rysach twarzy, miłych manierach...
– On prawie wcale nie ma szyi.
– Jest bardzo atrakcyjny – sprzeciwiła się żona.
– Naprawdę ci się podoba? – zdumiałem się.
– Och, ja. Wyjątkowo. To bardzo atrakcyjny menszczyzna.
– Mężczyzna – poprawiłem.
– Ja. Ona też jest atrakcyjna, prawda?
– Och, ja. Wyjątkowo. – Roześmiałem się.
Zacisnęła dłoń na moim udzie i też się roześmiała.
– Czy wiesz, że cała kuchnia jest na jego głowie? – spytała po chwili.
Jedno trzeba Severinowi przyznać: uroczyście celebrował przyrządzanie posiłków, choć na jedzenie rzucał się jak dzikus. Po kolacji przeszliśmy do salonu i siedząc na półkolistej kanapie, popijaliśmy brandy. Wystawione na niskim stoliku owoce i sery znikały w błyskawicznym tempie; Severin, wciąż nienasycony, pożerał wszystko, co znajdowało się w zasięgu ręki – winogrona, gruszki, kanapki z brie, kawałki gorgonzoli. Brandy popijał winem, które mieliśmy do kolacji. W pewnej chwili Ucz zrobiła się senna; wyciągnęła się wygodnie i oparła bosą stopę o blat stolika. Severin chwycił ją i zmierzył takim wzrokiem, jakby to był pyszny udziec barani.
– Tylko spójrzcie! – zawołał. – Spójrzcie na szerokość tej kostki, na wielkość stopy! – Powiedział coś po niemiecku, na co Ucz zareagowała śmiechem. Nie była zła ani speszona. – Spójrzcie na tę łydkę! Tak wyglądają nogi prawdziwej wieśniaczki! Nogi, które chadzają boso po polach! Nogi, na których można uciec przed całą armią!
Znów przeszedł na niemiecki. Wyraźnie podobała mu się krępa sylwetka mojej żony. Ucz była z pięć centymetrów niższa od Severina, miała szerokie biodra, bujne piersi, zaokrąglony brzuch, silnie umięśnione nogi oraz wypukłe pośladki, na których – nawet gdy stała – można by posadzić dziecko. Jej ciało było jednak jędrne, bez grama zbędnego tłuszczu. Twarz miała szeroką, jak większość kobiet z Europy Środkowej, o wydatnych kościach policzkowych, mocno zarysowanej szczęce i wąskich ustach.
Żona odpowiedziała Severinowi po niemiecku. Z przyjemnością słuchałem ich śpiewnej wiedeńskiej mowy, żałując, że nie wiem, o czym dyskutują. Kiedy Severin puścił nogę Ucz, nie cofnęła jej ze stolika.
Podniosłem świeczkę i najpierw przypaliłem papierosa Edith, potem sobie. Ani Ucz, ani Severin nie palili.
– Czy to prawda, że jesteś pisarką? – zwróciłem się do mojej gospodyni.
Uśmiechnęła się, a ja nagle zrozumiałem, co ten uśmiech znaczy i co nas wszystkich czeka. Dotychczas tylko raz w życiu widziałem uśmiech równie piękny, ale Edith uśmiechała się jeszcze bardziej beztrosko i bardziej czarująco niż uwieczniona na pocztówce anielica, zwana Uśmiechem Reims.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
1. Anioł zwany Uśmiechem Reims
2. Profil zawodnika: Edith (waga kogucia)
3. Profil zawodnika: Ucz (waga piórkowa)
4. Profil zawodnika: Severin (waga półśrednia)
5. Rozgrzewka
6. Kto wygrywa? Kto przegrywa?
7. Walka karnawału z postem
8. Miłość na macie
9. Kompleks wicemistrza
10. Powrót do Wiednia