Mam na imię Walentyna - ebook
Mam na imię Walentyna - ebook
Walentyna, młoda lekarka, poznaje przystojnego Borysa, który jest niczym marzenie dla wszystkich kobiet. Przeżywa z nim bardzo burzliwy romans. Od początku jednak wie, że nie jest to idealny partner na życie. Pewnego dnia kobieta trafia na intensywną terapię a przystojny Borys ulatnia się tak szybko, jak się pojawił. Tymczasem zawsze blisko jest ten drugi. Marcin, mniej piękny, mniej pożądany, mniej rozchwytywany przez kobiety. Los rzuca ich do słonecznej Italii, gdzie poza pięknymi widokami, pyszną kuchnią i mocnym espresso zastaje ich trzęsienie ziemi. Czy uda im się przetrwać? Czy pokonają wszystkie przeciwności losu?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-967-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GDAŃSK
Hotel Gattin. Początek września. Stała przed windą i z niecierpliwością wciskała guzik, jakby to miało coś zmienić, coś ponaglić. Ale winda oczywiście się do niej nie spieszyła. A ona spieszyła się naprawdę. Już od ponad dwudziestu minut trwały wykłady, na które miała zamiar zdążyć, na których jej zależało. Lecz oczywiście nie mogła się wyguzdrać, bo ciuchy, które wczoraj wieczorem tak skrupulatnie sobie przygotowała, zupełnie nie pasowały do jej dzisiejszego nastroju. Były zanadto kolorowe. Dzisiaj miała nastrój granatowo-popielaty. Ale właściwie jakie to miało znaczenie, kogo to obchodziło?
W holu nie było nikogo. O tej porze roku zazwyczaj nie ma turystycznego szału. Hotelowymi gośćmi byli głównie uczestnicy konferencji dla lekarzy zajmujących się chorobami spichrzeniowymi. W całej Polsce nie było ich wielu, co najwyżej sto osób. A wśród nich ona. Nie żeby ją to specjalnie interesowało. Ot, jak zazwyczaj w jej życiu, tak i tym razem przypadek sprawił, że zainteresowała się tą działką medycyny. A właściwie wiecznie niedyspozycyjna szefowa, która nieustannie na wszystkich spychała swoje obowiązki.
„Gdzie ta winda, do diaska? Czyżby zaanektował ją dla siebie Ferdynand Wspaniały?” – Roześmiała się pod nosem, przestępując z nogi na nogę. Skąd, u licha, naszło ją takie skojarzenie? Pamiętała doskonale z dzieciństwa bajkę o Ferdynandzie Wspaniałym, który wsiadł do hotelowej windy, a ta, ku jego niesłychanemu zdziwieniu, nie zatrzymała się na ostatnim piętrze, tylko przeleciała przez dach i wzbiła się w przestworza. A na domiar wszystkiego Ferdynand Wspaniały był psem. Chodził na dwóch łapach, ubrany w elegancki garnitur, a na głowie nosił twarzowy melonik. Zawsze kiedy Walentyna była chora, brała do ręki tę książkę, kładła się na kanapie w niewielkim saloniku w jej rodzinnym domu, zarzucała nogi na oparcie, głowę układała na miękkiej poduszce i przez dłuższą chwilę napawała się panującą wszędzie ciszą. Rzadko miało to miejsce w ich gnieździe rodzinnym. Ale wtedy rodzeństwo było w szkole, rodzice w pracy, a ona miała cały dom dla siebie. I w takich chwilach z namaszczeniem czytała o Ferdynandzie. Mogła wiecznie wpatrywać się w jego wizerunek, gość ją fascynował.
Pies był szczęśliwy, bo zawsze pragnął być człowiekiem i w końcu stał się nim… na moment. Jak to często w życiu bywa, szczęście jednak nie trwało długo, bo… Ferdynand się obudził.
Tak… szczęście nie trwa wiecznie, a przebudzenie potrafi być naprawdę bolesne. Sama się o tym przekonała.
Stała, uśmiechając się do swoich myśli. Usłyszała cichy szelest zbliżającej się windy. „Wreszcie” – pomyślała. Szare metalowe drzwi rozsunęły się bezgłośnie i zalało ją jasne jarzeniowe światło. W holu panował delikatny półmrok; zamrugała oczami, chcąc przyzwyczaić wzrok. Spojrzała do wnętrza windy i… pomyślała, że teraz już wie, jak czują się osoby, które ujrzały cud. I na dodatek tak doskonale oświetlony. Naprzeciwko niej, oparty o przeciwległą ścianę windy, stał mężczyzna. Był piękny. Doskonale piękny w tej nieskazitelnej męskiej urodzie. W niedbałej pozie opierał się o przytwierdzony do ściany reling. Ciemnogranatowy garnitur w modnym kroju wybornie podkreślał rzeźbę jego ciała, pod nim śnieżnobiała koszula, kołnierzyk rozpięty pod szyją, bez krawata – wyglądał, jakby ktoś go wyciął z żurnala, powiększył i postawił tutaj, ku jej zaskoczeniu. I patrzył na nią bez skrępowania, jak to tylko pewni siebie i swojej urody mężczyźni patrzeć potrafią. Jak chłopak do wynajęcia.
„O mamuniu!” Resztkami silnej woli opanowała się, żeby nie zapiszczeć jak jakaś siusiumajtka na koncercie swojego idola. Kiwnąwszy zatem dystyngowanie głową, z zagadkowym uśmiechem czającym się na jej ustach, weszła do środka. Nie mogła oddychać z wrażenia. Piękny przyjął mniej niedbałą pozę i odwzajemnił jej łaskawie ledwo zauważalny uśmiech. Chciała wcisnąć piąte piętro, ale widocznie jechali w to samo miejsce, bo przycisk z cyfrą 5 migał czerwonym światłem. Stanęła w przeciwległym kącie windy, jakby się bała, że jeżeli stanie zbyt blisko tego zjawiska, to nieuchronnie się na niego rzuci. Boski zdawał się jej nie zauważać, wyjął z kieszeni telefon i skupił się na wciskaniu klawiszy, jakby to była w tej chwili sprawa niecierpiąca zwłoki. Nie patrzył na nią.
„Hmm… znowu stałam się niewidoczna – pomyślała. – Albo raczej tak bardzo widoczna, że aż niewidoczna”. Za to ona mogła patrzeć do woli. I uruchomiła się natychmiast jej wyobraźnia. A oczami tej wyobraźni zobaczyła, jak Boski wkłada telefon do kieszeni, spogląda na nią, zmysłowym ruchem zbliża się, opiera swoje doskonałe dłonie o ścianę po obu stronach jej głowy i bardzo, bardzo powoli nachyla się w jej kierunku. Przysuwa twarz do jej twarzy, patrzy jej prosto w oczy. Są takie zielone, jak u kota babci Honoraty. Czuła już jego oddech na swojej twarzy (Boskiego, a nie kota, oczywiście), przymknęła oczy w oczekiwaniu na to, co się zaraz nieuchronnie stać miało. Hulaj dusza, piekła nie ma…
Nagle poczuła gwałtowne szarpnięcie, zdezorientowana otworzyła oczy i zobaczyła Cudnego, stojącego na swoim miejscu, nadal w niedbałej pozie, gmerającego w telefonie. Winda zawisła prawdopodobnie między piętrami. Pozapalane klawisze wszystkich pięter migały jak szalone, a ona uświadomiła sobie momentalnie, że zaczyna jej brakować powietrza. Nie miała czym oddychać. Tak jej było spieszno! Po jaką cholerę wsiadała do tej windy?! To było raptem tylko pięć pięter. Co, nie dałaby rady? Przecież nigdy nie jeździ windami! Zawsze chodzi schodami. Bo w windach jest niebezpiecznie. Można spaść. Można się też w nich udusić. Dokładnie tak jak teraz. Czuła zimną strużkę potu spływającą jej po plecach. Zostanie ślad na szarej bluzce. Niech to szlag!
– Niech pan coś zrobi! – powiedziała w panice, a głos jej zadrżał.
Boski uniósł głowę znad telefonu. Nie sprawiał wrażenia zdenerwowanego.
– Boi się pani jeździć windą? – spytał obojętnie, znowu pochylając się ku klawiszom. Nie widać było, żeby się przejmował sytuacją.
– Nie, nie boję się. – Dumnie uniosła głowę. – Spieszę się tylko, już jestem spóźniona.
– Aha – odpowiedział, wzdychając jednocześnie. Podszedł do guzików na tablicy rozdzielczej, a ruchy miał kocie, hmm… takie zmysłowe. Włączył alarmowy przycisk i gdzieś na zewnątrz, jakby piętro wyżej, rozległ się głośny, świdrujący dźwięk. – Zaraz ktoś nas uratuje, proszę się nie martwić – dodał i znowu wyciągnął z kieszeni komórkę, by klikać w niej coś zapamiętale.
A ona zaczynała się coraz bardziej irytować. Wiedziała, że nie wszyscy mężczyźni mają mózgi, no ale jednak znaczna część raczej je ma. Szkoda, że tak rzadko ich używają. Po chwili nie wytrzymała.
– Nie denerwuje pana ta cała sytuacja? Jak może pan być taki obojętny? – W głosie nie mogła ukryć rozdrażnienia.
– A co jeszcze mam zrobić? – W jego tonie wyczuła dla odmiany coś jakby rozbawienie i może nutkę irytacji.
– No nie wiem… może zadzwonić po jakąś pomoc? A nie tylko bawić się ciągle tym telefonem. – Emocje coraz bardziej ją ponosiły.
– W windzie nie ma zasięgu.
– A skąd pan wie?
– Właśnie sprawdzałem. Niech się pani uspokoi, nic nam tu nie grozi. W windzie jest wentylacja, nie udusi się pani – mówił to, widząc, że oddycha coraz szybciej.
– Chyba źle się czuję, nie wiem, czy zaraz nie zemdleję. – Ze zdziwieniem usłyszała swoje słowa. Jakby to nie z jej ust wychodziły.
I nagle facet podszedł do niej, oparł swoje dłonie o ścianę windy po obu stronach jej głowy, nachylił się nad nią, a ona… a ona zamrugała z niedowierzaniem, nie do końca pewna, czy to znowu wyobraźnia nie płata jej figla. Ale Boski… tylko złapał ją za nos, zaciskając go zdecydowanie ku jej zaskoczeniu.
– Niech się pani tak nie hiperwentyluje, bo zaraz rzeczywiście tu pani padnie. Nie ma co panikować, z pewnością za chwilę ktoś nam przyjdzie z pomocą. Wystarczy tylko cierpliwie poczekać.
I ten jego głos zaczął na nią działać kojąco. Powoli się uspokajała. Po chwili atak paniki minął, oddech zwolnił.
Boski puścił jej nos, odsuwając się od niej jednocześnie. Tak jakoś dziwnie szybko. A ona nie mogła oderwać od niego oczu, mrugając nieprzerwanie, jakby zaciął jej się właśnie mechanizm sterujący powiekami.
– Dziękuję za pomoc – wykrztusiła, kiedy jej mózg się w końcu ocknął. – Zrobił to pan fachowo. Czym się pan zajmuje, bo chyba nie opieką nad bogatymi starszymi paniami w dobrych hotelach? – O rany, co też ją podkusiło, żeby zadać tak durne pytanie?
– Właśnie tak – odpowiedział poważnie, patrząc jej prosto w oczy.
A ona po chwili złapała się na tym, że gapi się na niego z otwartymi ustami. Co on sobie o niej pomyśli? Niechybnie, że jest upośledzona. Najpierw to mruganie, teraz ta rozdziawiona buzia. Zamknęła ją natychmiast i przełknęła głośno ślinę. Boski znowu pochylił głowę nad cudowną komórką, parskając dyskretnie śmiechem.
W tym momencie rozległ się donośny dzwonek i winda ruszyła bezszelestnie w górę, a po chwili zatrzymała się na następnym piętrze. Piątym. Wyszli oboje na korytarz. Boski, jak przystało na dżentelmena, puścił ją przodem i kiedy już miała zamiar się oddalić, złapał ją za ramię.
– Czy wolno spytać… – odezwał się tym swoim aksamitnym, hipnotyzującym barytonem.
– Wolno… – odpowiedziała, nie zatrzymując się i nie patrząc na niego.
– Jak pani ma na imię? – zawołał za nią niezrażony jej zachowaniem.
– Walentyna – rzuciła przez ramię.
***
„Tak… Walentyna, nie inaczej – myślała sobie. – Mam na imię Walentyna”.
Leżała na łóżku i machała bosymi stopami, które zwisały jej poza materac. Wpatrywała się w lampę na suficie i rozmyślała. Babcia Honorata zawsze jej mówiła, że jest nieprzystosowana. Tak samo nieprzystosowana jak to jej staroświeckie imię. Jak można było pod koniec dwudziestego wieku dać dziecku na imię Walentyna? A to wszystko przez nieporozumienie. No tak, nieporozumienie. Jej szanowny ojczulek, mający już trzech dorodnych synów, uradowany narodzinami córki, zabłądził do knajpy o nazwie „Trasowa” w drodze do Urzędu Stanu Cywilnego, dokąd zmierzał w celu zarejestrowania swojej nowo narodzonej. Zabłądził, bo spotkał swego kumpla Zenka, z którym uczęszczał do podstawówki. Ten na wieść, że Józkowi urodziła się córa, nie mógł go tak po prostu puścić samego w dalszą drogę i wychylili razem kilka głębszych. Kiedy wreszcie, tuż przed zamknięciem urzędu, fest wstawiony tatuńcio dotarł na miejsce, spiesząca się do domu urzędniczka zadała mu pytanie: „Jak ma na imię mała dama?”, a ojczulek, którego umysł nie funkcjonował prawidłowo, skąpany w oparach etanolu, zrozumiał, że ta apetyczna pani pyta: „Jak ma na imię pana mama”? Nie myśląc więc zbyt wiele, odpowiedział:
– Walentyna.
Bo też i tak miała na imię jej babcia. I jakież było jego zdziwienie, kiedy następnego dnia – gdy opary alkoholu już się ulotniły – pokazując żonie dokumenty, ujrzał imię dziecka: Walentyna. A miała być Karolina. I o ileż prostsze byłoby jej życie. A tatko, zamiast naprawić swój błąd, zostawił ją po prostu Walentyną. Na babcię wołali Wala, ona została Tynią. Albo Tynką, jak kto wolał.
Ale to nie z babcią Walentyną łączyły ją najsilniejsze więzy, tylko z tą drugą babcią, Honoratą. Babcia Honorata uwielbiała, kiedy Tynka czytała jej książki. Z powodu swojego bardzo słabego wzroku nie mogła już robić tego sama. Ale nadal, mimo leciwego wieku (stuknęło jej osiemdziesiąt dziewięć wiosen), uwielbiała romanse. I to najlepiej takie z momentami. Chichotała wtedy jak podlotek i Walentyna z rozbawieniem obserwowała rumieniec, który wypełzał w takich chwilach na babcine policzki, paląc je żywym ogniem.
Była mamą jej mamy. Cudowną kobietą. Z wykształcenia nauczycielką, ale nie taką typową współczesną, która stała się w obecnej dobie przedmiotem niewybrednych żartów. Taką z pasją i powołaniem, taką uwielbianą przez młodzież. Taką osobą z misją, która uczy wyciągania swoich własnych wniosków, a nie podsuwa cudze. Kochała literaturę i nauczanie samo w sobie, bez umoralniania. I nigdy nie zadawała swoim uczniom tak znienawidzonego przez Walentynę pytania: „Co poeta miał na myśli…?”. Bo jaki sens miałoby pisanie czegoś, co wszyscy będą zmuszeni interpretować jednakowo, bez pozostawienia otwartej furtki dla puszczenia wodzy fantazji.
Wyglądała jak babcia z obrazka. Siwe, lokowane włosy, które pieczołowicie co wieczór nakręcała na archaiczne wałki, upodabniały ją do takiej tradycyjnej babuni z bajek dla dzieci. Nosiła druciane okrągłe okulary, które notorycznie niesfornie zsuwały się jej na czubek nosa. I pachniała konfiturą różaną. Ten zapach zawsze kojarzył się Tynce z pączkami wypiekanymi przez babcię, kiedy ta jeszcze miała na to siłę. Już przed drzwiami jej niewielkiego wiejskiego domku czuła ten zniewalający aromat. Wbiegała wtedy czym prędzej do środka i zanim dotarła do babcinego pokoju, już trzymała w ręce dorodną, pachnącą kulkę, w którą wgryzała się z lubością. Czy teraz ktoś jeszcze potrafi piec takie pyszności? Bez polepszaczy, konserwantów i innych spulchniaczy?
I ten babciny kot… Nazywał się Melchior, ale wyglądał, wypisz wymaluj, jak Rademenes z filmu z jej dzieciństwa. Miał niesamowicie szmaragdowe oczy. Takie wodniście szmaragdowe, jakby rozpływały się w jego wnętrzu. Takie jak facet z windy. Czarny, piękny jak pantera, o zmysłowych ruchach, niejedną kotkę mógłby przyprawić o palpitacje. Kot, oczywiście, nie facet z windy. Otóż Melchior był kotem, który miał swoje obyczaje. Pomijając fakt, że był rozbójnikiem, który notorycznie wdawał się w bójki z kotami z sąsiedztwa i nie tylko, miał duszę arystokraty. Chodził z dumnie uniesioną wysoko głową, udając, że nie dostrzega nikogo wokoło. Nawet wówczas, gdy smętnie dyndał mu skrawek naderwanego w ostatnim starciu ucha. Ale to były tylko pozory. Sama sprawdziła to niejednokrotnie. Wystarczyło tylko wziąć do ręki kawałek kabanosa, jego największego przysmaku, a już był przy tobie, łasząc się i ocierając o twoje nogi. Cóż… ona też je uwielbiała. Kabanosy.
Gdy tak czytała babci Honoracie jej ulubione romanse, Melchior leżał zwinięty w kłębek na babcinym podołku i sprawiał wrażenie, że słucha uważnie. Nigdy nie spał w tych chwilach. Jakby wsłuchiwał się w dźwięk jej głosu. I jakby rozumiał, co czyta. No tak… bo koty są takie nieziemskie. A kiedy w takim momencie położyło się dłoń na jego ciele, czuło się coś jakby mruczenie, jakieś wibracje, chrobotanie czy jak to inaczej nazwać. I patrzył w twarz babuni wzrokiem pełnym uwielbienia, takim zupełnie ludzkim. Tak… to był niezwykły kot!
Można powiedzieć, że Walentyna była w większości dziedzin życia dobra, ale nigdy bardzo dobra, wyśmienita, najlepsza. Dobra uczennica, ale nie najlepsza. Ładna dziewczyna, ale nie superpiękna. Dobra lekarka, ale nie wybitna. Zawsze ocierała się o tę doskonałość, nie mogąc jej dosięgnąć. Napisała książkę, taką z gatunku tych kobiecych, wydawało jej się, że jest fajna, że powinna się spodobać. Opinie były bardzo pozytywne, ale książka się nie sprzedawała. Dlaczego? Bo znowu nie była tą naj… Tą wybitną.
Stale dążyła do doskonałości, a ta złośliwie przed nią umykała.
Podobnie było z jej wyglądem. Kiedy stawała rano przed lustrem, wkładając rzeczy, w których zamierzała iść do pracy, stwierdzała, że prezentuje się zupełnie fajnie. Nawet podobała się sobie. Ale niestety, kiedy w drodze do pracy oglądała się w szybach wystawowych albo później w lustrach w szpitalnej łazience, ogarniała ją rozpacz. Jak można tak nieprawidłowo odbierać rzeczywistość? To, co przed chwilą wydawało się okej, teraz było koszmarne. Ona wyglądała koszmarnie! I znowu dopadał ją dołek jak u golfisty.
A mężczyźni jej życia… No cóż, nie było ich wielu. A teraz ten facet z windy. Na samą myśl o nim czuła się niezręcznie. Potraktowała go na koniec ich windowej przygody jak żigolaka. I jakież było jej zdziwienie, kiedy siedząc pół godziny później na sali wykładowej i rozmyślając o Pięknym, spostrzegła przystojniaka sprężystym krokiem wchodzącego na podium dla wykładowców. Po sali przeszedł cichy szmer uznania wydobywający się z piersi żeńskiej części widowni. W pierwszej chwili nie dostrzegła jego twarzy, ale sylwetka wzbudziła jej niepokój. Musiała założyć okulary, bo z daleka była raczej słabowidząca, a rano upuściła niechcący do zlewu ostatnią soczewkę. I kogo ujrzała? Oczywiście Pięknego w całej krasie. Wbiła się ze wstydu mocniej w fotel, zsuwając się jednocześnie niżej. Chciałaby się teraz zapaść pod ziemię, rozpłynąć jak zwiewna mgła. Profesor Borys Czarnecki! Przeczytała to z ekranu, na którym wyświetlane były slajdy do wykładu. Taki młody? I profesor? A ona potraktowała go jak żigolaka! O mamuniu…
Borys… Pasowało do niego to imię. Takie męskie jak cały on. Męski mężczyzna i męskie imię. Tymczasem Piękny Borys dopasował do swojego wzrostu mikrofon, który miał nieco za nisko, i zaczął wykład. Od czasu do czasu wodził wzrokiem po widowni, ale chyba robił to nieświadomie, nie skupiał dłużej spojrzenia na nikim. „Objawy neurologiczne u pacjentów z chorobami spichrzeniowymi”, prof. Borys Czarnecki. Przemawiał tym swoim hipnotyzującym barytonem. Stał swobodnie w rozpiętej marynarce, lewą rękę trzymał w kieszeni spodni, w prawej dzierżył laserowy wskaźnik i z wielką swobodą, od czasu do czasu wtrącając jakiś żart, prowadził wykład. Taki luzak. Albo showman raczej. Rozejrzała się po widowni. Panie siedzące obok wpatrywały się w niego jak urzeczone. Ciekawe, czy wiedziały, o czym mówił. Chyba nie…
Usiadła wygodniej, zorientowawszy się, że on nie jest w stanie dojrzeć jej w tym tłumie. A jeżeli nawet, to co? I tak się już więcej nie spotkają. Mogła więc do woli go obserwować. Zachowywał się, jakby zupełnie nie czuł tremy. Jego ruchy były swobodne, głos mu nie drżał i z całej jego postaci emanowała pewność siebie.
Ciekawe, jaki jest dla swoich bliskich, rodziny, przyjaciół. Czy to raczej ciepły, serdeczny człowiek, czy też zadufany w sobie narcyz?
Rozmyślając tak, leżała na hotelowym łóżku, od czasu do czasu kręcąc młynka stopami, a myślami daleko odbiegając od rzeczywistości. Nagle w jej polu widzenia pojawił się jakby błysk i w ułamku sekundy zobaczyła faceta z windy, a raczej profesora Borysa, a zaraz po chwili babcinego kota. Wstała zdumiona, ale nagle wszystko zniknęło. Trwało to zaledwie kilka sekund, a ona była zupełnie zdezorientowana. „Czyżbym śniła na jawie?” – pomyślała. Zaraz po tym poczuła przejmujący ból głowy, jakby zaczynał się gdzieś w samym środku, jak gdyby tam było jego epicentrum, a potem rozprzestrzeniał się wokół, czyniąc spustoszenie i zupełnie pozbawiając ją sił. Zrobiło się jej niedobrze. Nie była zdolna do jakichkolwiek czynności, jedyne, co mogła zrobić, to położyć się i czekać, aż wróci do siebie.
Obudziła się po dwóch godzinach. Za oknami zaczynało szarzeć. Miała się szykować do wieczornego bankietu, wykąpać się, namaścić pachnącymi olejkami, zrobić nowy makijaż, a tu co? Poszła spać. I teraz zostało jej zaledwie pół godziny na przygotowania. Przecież nigdy nie zasypiała po południu, zawsze szkoda jej było na to czasu. A dzisiaj? A… ten ból głowy. Minął na szczęście. Zbyt dużo wrażeń i dopadła ją migrena. „Wszystko przez tego Pięknego” – pomyślała, schodząc z łóżka.
Prysznic nie zajął jej więcej niż dziesięć minut. Potem szybko, za pomocą suszarki, „zrobiona” głowa. Nosiła krótkie blond włosy, które podczas suszenia po prostu czochrała na wszystkie strony, z czego wychodziła modna nastroszona fryzurka. Miała drobną twarz i było jej dobrze w zasadzie w każdym uczesaniu. Do tego piwne oczy – po babci Walentynie, piegi na nosie i nieco za szczupła sylwetka – po babci Honoracie. Ot i cała ona. Te dwie babcie, jak dobre wróżki z bajki o śpiącej królewnie, obdarowały ją swoimi cechami. Zawsze jednak chciała mieć trochę tych kobiecych krągłości, lecz Bozia i babcie nie dały. Biustu też za wiele nie było, ale chociaż rysy twarzy miała harmonijne. Nigdy nie wiedziała, czy podoba się mężczyznom. Faktem było, że ich kolejka nie ustawiała się pod jej balkonem, żeby wyśpiewywać serenady, ale też nie była tą ostatnią do wzięcia.
Klasyczna mała czarna wisiała na wieszaku, do tego czerwone szpilki i czerwone góralskie, drewniane korale, jedyne, jakie posiadała. Kupiła je, kiedy pojechała ze swoim pierwszym chłopakiem na wakacje do Zakopanego. Było to po pierwszym roku studiów. Ależ była wtedy zakochana. Nie mogła przecież przewidzieć, że jej wybranek zakocha się bez pamięci w jej najlepszej przyjaciółce… To była ostatnia przyjaciółka, jaką miała. Żadnej kobiecie nie pozwoliła później się do siebie zbliżyć. Wyrzucała sobie niejednokrotnie, że jest taka zawzięta, ale widocznie rana była zbyt głęboka. I nadal jątrzyła.
Szminka na usta w podobnym do korali kolorze, jeszcze tylko kopertowa torebka i była gotowa na podbój świata… Raczej niezbyt dużego grona trochę nudnawych lekarzy. I niejednokrotnie także ich nudnych żoneczek.
Po wyjściu na korytarz poprawiła jeszcze dyskretnie marszczącą się tu i ówdzie sukienkę i dziarskim krokiem ruszyła ku windzie. „Znowu ta winda” – pomyślała. Ciekawe, kogo tym razem zastanie w środku. Po przyciśnięciu przycisku drzwi rozsunęły się błyskawicznie i wewnątrz ujrzała… nic. Pustkę. Chyba podświadomie liczyła na obecność Pięknego Borysa. A niby czego się spodziewała? Chyba nie tego, że mieszka w windzie.
Bankiet odbywał się w piwnicy w tak zwanym Piekiełku. Po opuszczeniu windy usłyszała gwar rozmów i śmiechów z muzyką w tle. Nie musiała się zastanawiać, dokąd się udać. Szła po prostu, kierując się gwarem. Po chwili znalazła się w sporej sali z czarnymi ścianami, magicznie podświetlonymi czerwonym światłem. Na niewielkim podeście, za maszynerią do robienia muzyki siedział didżej z bródką Mefista i czerwonymi rogami na głowie. Wyglądał dość śmiesznie z powodu tkwiących mu na nosie drucianych okularków lenonek, zupełnie niepasujących do diabelskiego wizerunku. Pod ścianami stały stoliki, obok nich kanapy obite czerwoną ekologiczną skórą, wypisz wymaluj jak z amerykańskiego baru szybkiej obsługi. Środek pomieszczenia zajmował parkiet, na którym kiwało się kilka par. Było głośno, gorąco i niezbyt zachęcająco. Nie lubiła takich klimatów, ale skoro już tutaj przyszła…
Rozglądała się po sali w poszukiwaniu jakichś znajomych twarzy. Cóż, nie znała tu prawie nikogo. Nikogo oprócz Pięknego, ale on był z wyższej półki. Tej, do której nie mogła dosięgnąć nawet za pomocą drabiny. Zresztą chyba go tu nie było, nie mogła go przynajmniej dojrzeć w tym półmroku. Jedyną osobą, która była jej znajoma, był przedstawiciel firmy farmaceutycznej, produkującej lek dla pacjentów z mukopolisacharydozą. Miał na imię Marcin, był od niej o rok młodszy i smalił do niej cholewki, nie wiedzieć czemu. To przez niego została tutaj zaproszona. Raczej dzięki niemu. Zawsze kiedy odwiedzał ich w szpitalu, rozmawiał tylko z nią i wpatrywał się w nią jak w obrazek… może raczej jak sroka w gnat.
Usiadła na wysokim stołku przy barze. Drinki były gratis. Zamówiła mojito. Właściwie to nigdy nie pijała drinków, oprócz klasycznej margarity, ale miała ochotę zaszaleć. Mojito: biały rum, mięta, limonka, woda gazowana. Była zaskoczona, że smakuje tak dobrze. Jak cukierki miętowe w dzieciństwie, tylko z dodatkiem czegoś takiego, co powodowało, że zaczynała się czuć jak królowa świata. Siedziała tak na tym stołku, rozglądała się wokoło i nawet nie spostrzegła, kiedy barman nalał jej trzeciego drinka. Tym razem zażądała piña colady. Chyba tylko po to, żeby ją zemdliło. Obserwowała osoby w sali, tańczące, a właściwie kiwające się na parkiecie i myślała, co ona tu robi. Przecież nie ma sensu tkwić tutaj i obserwować innych bawiących się ludzi. A ona znowu sama, siedzi tu i czeka na tego nieistniejącego kogoś. „Jak to jest w życiu, że stale dążymy do czegoś, co jest dla nas nieosiągalne, a kiedy w końcu to osiągniemy, wydaje się nam zupełnie banalne, nie takie znowu ważne” – przemknęło jej przez myśl. Jednak ona chciałaby kogoś mieć, tylko dla siebie, nawet jeżeli miałoby to się okazać banalne. Have I told you lately that I love you, z głośników dochodził głos Roda Stewarta. Przymknęła oczy. Pomyślała, że ktoś, kto stworzył tak cudowną muzykę, musi być doskonały. A może nie? Może jest zwykłą, przemiłą osobą, jakich pełno wokoło?
Alkohol wyzwala w człowieku te pokłady jego jestestwa, które nie ujrzałyby w innych okolicznościach światła dziennego. Rozluźnia, daje chwilowe poczucie szczęścia, powoduje, że nie jest tchórzliwą istotą, tak mu się przynajmniej wydaje. I tak właśnie stało się z Walentyną. Siedziała na stołku barowym, popijając trzeciego drinka, kiedy usłyszała tuż obok siebie ten nieziemski baryton.
– Tak sama sobie popijasz? – Nie mógł być to nikt inny jak tylko Piękny Borys.
Odwróciła się do niego powolnym ruchem, miała nadzieję, że takim, jakim odwraca się Julia Roberts w Pretty Woman. Jest taka scena w tym jej ulubionym filmie, kiedy główna bohaterka czeka w barze na Richarda Gere’a, siedząc na wysokim stołku, ubrana w małą czarną, pięknie uczesana, z tymi swoimi nieskończenie długimi nogami. I kiedy on wreszcie się tam zjawia, ona odwraca się do niego takim powolnym, wystudiowanym ruchem. Scena warta Oscara. A on oczywiście początkowo jej nie rozpoznaje, by po chwili nie móc ukryć zaskoczenia jej tak cudowną przemianą. I Walentyna miała nadzieję, że ten moment w jej życiu wygląda dokładnie tak jak w tym filmie. Bo kończąc trzeciego drinka, czuła się dokładnie jak Julia Roberts. A co!
– O! Pan Borys Pożeracz Niewieścich Serc! Jak miło! Opiekun Starszych Pań! Czy nie zabłądził tu pan przypadkiem?
Piękny, niczym niezrażony, sadowił się właśnie na sąsiednim stołku barowym. Barman podszedł i wpatrywał się w niego wyczekująco. Miała wrażenie, że błąka się po jego twarzy współczujący uśmieszek.
– Whisky z lodem poproszę – odezwał się, po czym obrócił twarzą w stronę Walentyny. Chyba coś go rozbawiło.
– No więc czemu zawdzięczam tak dostojne pana towarzystwo? – Ależ miała w sobie odwagi!
– Mam być szczery czy taktowny? – zapytał, ciągle nie wiedzieć czemu rozbawiony.
– Najlepiej jedno i drugie – odpowiedziała dumnie.
– Nie da się.
– Dlaczego?
– Bo musiałbym udzielić sprzecznych odpowiedzi.
– Dlaczego?
Piękny westchnął. Myślał przez chwilę, wpatrując się w Walentynę przenikliwie.
– Jeżeli miałbym odpowiedzieć taktownie, to powiedziałbym, że ujrzawszy miłą panią, samotnie siedzącą przy barze, postanowiłem dotrzymać jej towarzystwa, zaopiekować się nią. A mówiąc szczerze – zobaczyłem tę piekielnie irytującą babę z windy, która odstawiła przede mną histerię jak stary babiszon i jeszcze na dodatek posądziła mnie o żigolactwo. I nie wiedzieć dlaczego jakaś siła przyciągnęła mnie do niej tego wieczora. Ot i tyle.
Walentyna najpierw groźnie zmarszczyła brwi, analizując jego słowa. Po chwili pomyślała, że chyba były dla niej obraźliwe, uniosła więc wysoko głowę, dumnie patrząc przed siebie i ostentacyjnie unikając jego wzroku. Borys siedział odwrócony do baru bokiem, twarzą w jej stronę, oczywiście w podniecająco nonszalanckiej pozie, uważnie przypatrując się jej z rozbawieniem malującym się na jego przystojnej twarzy. Dopiła szybko drinka i zeszła ze stołka. I w tym momencie się zachwiała. Nie upadła, o nie, na szczęście, ale musiała przytrzymać się baru. Świat wokół niej zawirował. Po trzech słabiutkich drinkach? Jak to możliwe? Miała przecież dość mocną głowę. To fakt, dawno nie piła alkoholu, ale przecież to nie ma znaczenia.
Piękny złapał ją za łokieć takim troskliwym gestem.
– Źle się czujesz? – Patrzył na nią czujnie.
– Nic mi nie jest, zakręciło mi się tylko w głowie, ale już dobrze. Nie potrzebuję pomocy. – Rzeczywiście czuła się już lepiej, nieprzyjemny moment minął.
– To może zatańczymy? – powiedział to tak jakoś chyba serdecznie.
– Pan profesor chce tańczyć z babiszonem? Co za honor dla mnie! – Sarkazm był zamierzony.
– Będzie to dla mnie zaszczyt, Wasza Nieugiętość.
Didżej, jakby na życzenie, puścił nowy utwór. Rythm of my heart – rozległ się aksamitny głos. Z portretu wyświetlonego na ścianie za didżejem uśmiechał się do niej rozczochrany Rod Stewart. Jakby zachęcał do tańca.
„Czemu nie?” – pomyślała.
– A więc szaleństw ciąg dalszy – odpowiedziała, podając mu dłoń.
Ujął ją zdecydowanie i poprowadził na parkiet. Oczywiście umiał tańczyć. Ale ona też umiała. Nie na darmo przez trzy lata na studiach męczyła się z chłopakiem, który miał dwie lewe nogi. Chodzili na kurs tańca i w końcu jako tako opanował tę sztukę. A ona w tym czasie osiągnęła całkiem wysoki poziom. No cóż, była wtedy po raz kolejny zakochana. Wyczuła, że Borys jest tym faktem zaskoczony. A niby czemu? Czy już tak zupełnie beznadziejnie wygląda, że tak łatwo posądzić ją o to, że niczego nie potrafi, nawet poruszać się w tańcu?
Długo nie schodzili z parkietu. Szybkie tańce przeplatane były wolnymi, podczas których Piękny mocno ją do siebie przytulał. I pachniał tak, że kręciło jej się w głowie. Ależ on pachniał… Albo może to od tych drinków tak się czuła? Wyobraziła sobie, że jest na balu, w jakimś przepięknym pałacu. Wygląda cudownie, w długiej, jasnej, powiewnej sukni, której przepięknie haftowany drobniutkimi perełkami dół wiruje wraz z nią przy każdym ruchu. I wyobraziła sobie Borysa, ubranego w czarny frak, wpatrzonego w nią wzrokiem pełnym uwielbienia, przepełnionym miłością. A ona czuła się w tym momencie jak najbardziej pożądana młoda dama w towarzystwie. Miała wrażenie, że frunie, mocno uchwycona przez silne ramiona. A wokół rozbrzmiewała taka cudna muzyka. I ogarnęło ją takie szczęście…
– Walentyno! Wróć do rzeczywistości!
Coś nią szarpało i potrząsało. Coś tu zupełnie nie pasowało do jej wyśnionego świata.
– Walentyna! Co z tobą? – To Borys.
Spojrzała mu prosto w oczy i dostrzegła w nich niepokój.
– Dobrze się czujesz?
– Tak… Tak! Zamyśliłam się tylko. Przepraszam – mówiąc to, spostrzegła, że parkiet opustoszał, zostali tylko oni dwoje. Ruszyła z powrotem do baru. Zdecydowanie usiadła na stołku i skinęła na barmana.
– Jeszcze jedno mojito poproszę.
Barman skinął głową i bez słów spojrzał na Pięknego.
– Dla mnie to samo – odpowiedział ten głosem, który mówił „jest mi wszystko jedno”. – Chcę zadać ci kilka pytań – powiedział stanowczo, nie odrywając od niej wzroku.
– Trzy.
– I tak chciałem zadać trzy.
– A ja odpowiedziałabym na pięć.
– Co to było, Walentyno? – usłyszała jego głos przepełniony troską.
– Ale co?
– Jak to co? To twoje zawieszenie tam, na parkiecie.
– Jakie zawieszenie? Nie rozumiem, o czym mówisz.
– Dłuższą chwilę mówiłem do ciebie, a ty byłaś zupełnie nieobecna, jakby nic do ciebie nie docierało. – Patrzył na nią tym swoim profesorskim przenikliwym wzrokiem.
– Ojej, nic nie było. Zamyśliłam się. No może rozmarzyłam trochę – odpowiedziała dość enigmatycznie.
– Ale byłaś przez chwilę zupełnie nieobecna. Zdarzało ci się to już wcześniej?
– Pytasz mnie jako lekarz czy jako znajomy? Z windy.
– Pytam cię jako neurolog. – Czyżby nadal się czymś niepokoił?
Zamyśliła się. Znowu. Barman w tym czasie postawił przed nimi drinki, ona wypiła swój prawie jednym haustem. I ponownie dotarł do niej zniecierpliwiony głos Cudnego.
– Walentyna, jesteś tam?
– Oj, jestem, jestem. Jaki ty jesteś natarczywy. Przetwarzam dane. Nie dasz mi nawet chwili pomyśleć. – Zirytował ją. – Nie, nie zdarzało mi się to nigdy wcześniej. Dopiero kiedy poznałam ciebie. Pierwszy raz trafiło mnie to w windzie, a teraz drugi. Sama się dziwię.
Piękny przyglądał się jej z uwagą, na jego ustach błąkał się uśmieszek samozadowolenia. Połechtała jego męskie ego. Z sali dochodził głos Michaela Bublé, który śpiewał jakby specjalnie dla nich. It’s not too late. ‘Cause you are not alone. I’m always there with you. And we’ll get lost together. Borys pochylił się nad nią powoli, patrząc jej głęboko w oczy, jakby w oczekiwaniu na przyzwolenie. A kiedy jego usta delikatnie musnęły jej wargi, poczuła, że znowu szybuje.
Obudziła się w wyjątkowo miękkim łóżku. Przeciągnęła się leniwie. Coś jednak krępowało jej ruchy. Jakiś ciężar przygniatał jej klatkę piersiową, drugi zaległ w poprzek jej ud. Zdziwiona otworzyła oczy i… zastygła, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Obok niej leżał Piękny. A właściwie to na niej. Oplatał ją swoimi kończynami jak pajęczyna. I była w jego pokoju.
„O Panie! – pomyślała. – Co ja tu robię?”
I zaczęła sobie przypominać wczorajszy wieczór, ale niestety, nie wszystko pamiętała. Przypominała sobie, że barman co chwilę donosił nowe drinki, a ona je piła jak lemoniadę. Pamiętała, owszem, jak potem sama zaciągnęła Borysa do jego pokoju, ale co było później, tego nijak nie mogła sobie przypomnieć. Powoli uniosła kołdrę i z ulgą stwierdziła, że ma na sobie wczorajsze rajtki, pod nimi swoją własną bieliznę, a na górze jakiś trawiastozielony T-shirt. Może jednak nie wydarzyło się to, o czym pomyślała. Bo jeżeli jednak się wydarzyło, to nie będzie mogła przeżyć, że ona i takie ciacho, a tu czarna dziura w pamięci. Powolnym, pełzającym ruchem, niczym wąż, wyślizgnęła się z tych piernatów i objęć Borysa. Cudny nadal spał kamiennym snem. Cichutko, jak tylko była w stanie, przemknęła do łazienki. Ale kiedy się w niej znalazła, poczuła tak intensywne nudności, że jedynie zdążyła pochylić się nad ubikacją, a wszystkie wczorajsze mohita wypłynęły z niej jedną kaskadą. Zmęczona, usiadła, obejmując muszlę i przez chwilę nie była zdolna do jakiegokolwiek ruchu. Świat w jej głowie wirował, w ustach czuła potworny kwas i w ogóle to była nieszczęśliwa. Co za kompromitacja!
Nie wiedziała, jak długo tak dryfowała, uczepiona muszli klozetowej jak koła ratunkowego, ale czas leczy wszystko, nawet kaca. W końcu udało jej się przyjąć pozycję pionową i nawet nie kręciło jej się zbytnio w głowie. Jednak kiedy spojrzała w lustro, ujrzała w nim jasnozielone oblicze klęski. I na dodatek nieziemsko rozczochrane.
Wzięła szybki prysznic, umyła zęby szczoteczką Pięknego i poczuła potworne zmęczenie. Wypiła jeszcze chyba z galon wody z kranu i zdała sobie sprawę, że ma jedno marzenie. Położyć się jeszcze choć na chwilę do łóżka. Weszła do pokoju, jej gospodarz spał snem sprawiedliwego. Nie drgnął nawet, kiedy ponownie wślizgiwała się pod kołdrę.
Znowu pobudka i znowu zdziwienie. Cudny nadal leżał przy niej, jego dolne kończyny niezmiennie oplatały jej nogi. Jednak klatkę piersiową miała uwolnioną. Borys podpierał się na ręce, wpatrując się w nią uważnie.
– Śpisz? – Jakby nie widział, że ma otwarte oczy.
– Trochę – odpowiedziała, przeciągając się leniwie i usiłując dyskretnie uwolnić się z jego nóg.
– Wstawałaś nad ranem czy mi się zdawało? – zapytał, nie przestając się w nią wpatrywać.
– Rzygałam w kiblu – odparła ze skruchą.
– A teraz jak się czujesz?
– Jeszcze nie wiem, ale chyba dobrze.
– Jesteś głodna?
– Borys, czy my…
– Nie.
– Nie?
– Nie.
– O!
– Yhm.
– To dobrze.
– ? – Uniósł brwi ze zdziwieniem i może trochę rozczarowaniem.
– W takim razie co robię w twoim łóżku? – Bała się odpowiedzi.
– Nie pamiętasz? – Teraz był już wyraźnie rozbawiony.
– Pamiętam tylko, jak wchodziliśmy do twojego pokoju. – Była onieśmielona i zażenowana, kiedy to mówiła.
– A potem?
– Nie pamiętam.
– Zaciągnęłaś mnie tu siłą – żartował sobie z niej.
– ?
– Tak, tak. Taka sytuacja. – W tym momencie parsknął śmiechem, a ona przełknęła głośno ślinę, bojąc się usłyszeć, co mogło być dalej.
– I co było potem? – zapytała pozornie obojętnym tonem.
– Nic.
– Nic?
– Nic. – Ależ go to bawiło. Po krótkiej przerwie, kiedy specjalnie trzymał ją w niepewności, kontynuował: – Zaczęłaś się rozbierać. Zdążyłaś jednak tylko zdjąć sukienkę i padłaś na łóżko, chrapiąc niczym stały bywalec podrzędnej speluny.
– O matenieczko! – Było jej wstyd. Gdyby tak udało się jej zdematerializować… – Muszę już iść – powiedziała cichym głosem, ponownie usiłując uwolnić się z trzymających ją, jak w kleszczach, jego nóg. Nie puszczał jej jednak.
– A śniadanie? – Dobry humor go nie opuszczał.
Jak na zawołanie zaburczało jej głośno w brzuchu. Borys dłużej nie wytrzymał, znowu parsknął głośnym śmiechem, przetaczając się jednocześnie na plecy. A ona zapragnęła jak najszybciej się stamtąd ulotnić. I już by się jej udało, gdyby Cudny nie złapał jej w ostatniej chwili za kostkę u nogi i nie ściągnął z powrotem na łóżko. Opadła na nie zrezygnowana.
– Muszę ci wyjaśnić – zaczęła zdecydowanie – że ja nie jestem z tych…
– Z których? – zapytał wesoło.
– Z tych łatwych – oznajmiła poważnie. – I nie jest moim zwyczajem upijać się w barach, a potem zaciągać nieznajomych do ich własnych pokoi.
– Ależ ja przecież nie jestem nieznajomym. Poznaliśmy się już dużo wcześniej. W windzie. – Roześmiał się od ucha do ucha.
– Borys, posłuchaj. Wieczór spędzony z tobą był naprawdę ekscytujący. – Ton jej głosu mógłby przywodzić na myśl tłumaczenie czegoś trzylatkowi przez zdesperowaną przedszkolankę. – Ale na tym koniec. Teraz muszę wstać, ubrać się w swoje rzeczy i wyjść stąd. A potem każde z nas pójdzie w swoją stronę. Jutro wyjeżdżamy i nie zobaczymy się więcej. Przepraszam cię, jeżeli w jakiś sposób popsułam ci wczorajszy wieczór albo byłam zanadto natarczywa, ale wierz mi, nie jest to moją rutyną. A teraz pozwól mi wstać i opuścić twój pokój, naprawdę nie mam ochoty przebywać tu dłużej.
– Ależ jesteś uparta. – Jego twarz spoważniała.
– Ja nie jestem uparta, tylko zdecydowana.
Borys puścił jej nogę, którą do tej pory trzymał. Na jego twarzy malowało się coś, co trudno jej było zinterpretować. Irytacja, zaskoczenie, połączone chyba z niechęcią. No i dobrze.
Zwinnie wyślizgnęła się z łóżka, pozbierała swoje rzeczy i weszła do łazienki. Po chwili była gotowa.
– Do widzenia – rzuciła jeszcze od drzwi i z ulgą wyszła na korytarz. Z głębokim westchnieniem wypuściła z siebie powietrze i nie czekając na windę, wbiegła po schodach trzy piętra wyżej.
Ciąg dalszy w wersji pełnej