Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Mam tak samo jak ty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mam tak samo jak ty - ebook

Doroty Masłowskiej sen o Warszawie, który przyśnić się może każdemu z nas.

Mitologia współczesnej Polski w pigułce stolicy. Niekiedy ciężkiej do przełknięcia, niekiedy błogo narkotycznej.

Targowiska pulsujące rytmem slowlife, lombardy z dziwnymi bogactwami, Żabka jako metafizyczne centrum polskiego życia. Wycieczki po Lidlach i Rossmannach, przytulny ZUS i Hale Banacha tchnące latami dziewięćdziesiątymi. Biedy i highlife’y.

Autorka odkrywa przed nami swoją Warszawę – Dubaj Północy. Gubi się w podziemnych przejściach, podsłuchuje rozmowy w zbiorkomie, rozmyśla o złudnej wspólnotowości dzisiejszych czasów. A także o nudzie i metanudzie, która bywa najbardziej twórcza.

Nie unika punktowania kryzysów i paradoksów, jakimi usiana jest warszawska codzienność. Jednocześnie zachwyca się kalejdoskopem jej odcieni pomiędzy szarością a egzotycznością, ubóstwem a bogactwem, potocznością i niezwykłością.

„Takie jest właśnie życie: piękne, brzydkie, skromne, śmieszne i bardzo straszne”.

Mam tak samo jak ty to zbiór felietonów Masłowskiej pisanych do „Tygodnika Powszechnego” od jesieni 2020 do jesieni 2022.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07865-5
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lost

W au­to­bu­sie 175 przy­siada się do mnie pe­wien bar­dzo duży fa­cet. To jedna z tych mo­ich te­raz wy­cie­czek; nie ma do­kąd iść, więc idę do­ni­kąd. Za­żyć ży­cia i lu­dzi. Ści­ślej mó­wiąc: jadę tam au­to­bu­sem; być może jest to naj­więk­sza osoba, jaką wi­dzia­łam w ży­ciu; jego lśniącą czaszkę cha­otycz­nie po­ra­stają prze­rze­dzone włosy, kłaki cier­ni­stych krze­wów.

Czło­wiek ten szybko prze­ła­muje wła­ściwy miej­scom pu­blicz­nym po­dział na lu­dzi zna­jo­mych so­bie i ob­cych, po­wiedzmy tu szybko: fał­szywy i si­łowy, za­czy­na­jąc do mnie dużo mó­wić. Do mnie czy do sie­bie – to też mno­że­nie po­dzia­łów.

„Straszne mia­łem te ostat­nie dwa lata” – mówi gorzko, gniew­nie. Jego włosy są jak po­tar­mo­szona i zde­fa­so­no­wana ko­rona cier­niowa, któ­rej nie zdej­muje do snu.

„Ja też mia­łam zły rok” – od­po­wie­dzia­łam, bo w su­mie spodo­bała mi się swo­bodna at­mos­fera kon­fe­sji, jaką wpro­wa­dził w na­szej czę­ści au­to­busu. Szcze­rość za szcze­rość; może się nie znamy, ale tym bar­dziej nie mu­simy się ba­je­ro­wać grzecz­no­ściowo, że wszystko jest ró­żowo.

„Pro­blemy z ro­dziną” – do­pre­cy­zo­wał. „U cie­bie też pro­blemy z ro­dziną?”.

Szyb­kie przej­ście na ty skła­nia do jesz­cze więk­szej otwar­to­ści, więc wy­ko­nuję gest roz­myty, coś w ro­dzaju pół tak, pół nie, by wy­ra­zić, że jest prawda, ale i za­ra­zem nie­prawda, co jest aku­rat naj­szczer­szą prawdą.

„Z ro­dziną!” – wzdy­cha wielki czło­wiek to­nem „a z kimże by in­nym?”. „Z ro­dziną naj­le­piej na zdję­ciu, kurwa. Zdro­wie przez nich stra­ci­łem, zruj­no­wali mnie”. To mó­wiąc, wyj­muje cze­ko­ladę z na­dzie­niem mię­to­wym.

Za­my­ślony, pa­ła­szuje ją ni­czym pajdę chleba, mię­dzy ko­lej­nymi chap­sami przy­wo­łu­jąc wie­lo­krot­nie słowo ozna­cza­jące pro­sty­tutkę, nie­rząd­nicę, ko­bietę złego pro­wa­dze­nia.

My­ślę nad jego stra­pie­niami i mo­imi, oto spo­ty­kają się one na mo­ment w au­to­bu­sie 175; sie­dzimy tak w nim za­du­mani nad ogro­mem cier­pie­nia, w które ob­fi­tuje ży­cie. Ab­surd wcale nie umniej­sza do­nio­sło­ści tej chwili wspól­nego bólu i tra­gicz­nych prób uśmie­rze­nia go choćby i nie­drogą cze­ko­ladą.

Wy­siada, a ja da­lej jadę ni­g­dzie. To jedna z tych mo­ich pan­de­micz­nych wy­praw, kiedy przy­tło­czona po­dob­nymi do sie­bie dniami jadę do mia­sta, tak żeby się zgu­bić.

Przy­po­mniało mi się, że kie­dyś ca­łymi la­tami nie po­tra­fi­łam wyjść tu z dworca.

Przy­jeż­dża­jąc, za każ­dym ra­zem spę­dza­łam kilka kwa­dran­sów, krę­cąc się po jego an­ty­lo­gicz­nych, po­plą­ta­nych pod­zie­miach, nie mo­gąc zna­leźć drogi na po­wierzch­nię.

Ciemne gra­ni­towe ko­ry­ta­rze pełne wszyst­kiego; z ła­two­ścią po­tra­fię w so­bie od­na­leźć ten stan du­szy; mam go w fol­de­rze Dwo­rzec Cen­tralny 2000. To ta­kie po­gra­ni­cze sa­mot­no­ści, pła­czu i eks­cy­ta­cji za­gu­bie­niem w la­bi­ryn­cie, który na­wet okiem nie mru­gnie, że jest z niego ja­kieś wyj­ście.

Za­pę­tlone w nie­skoń­czo­ność skle­piki z ka­ba­ret­kami i ta­nimi DVD, pe­tar­dami, zdej­mo­wa­nie sim­loc­ków, se­xshopy, ka­fejki in­ter­ne­towe pełne zom­bie i róż­nych zbo­ków, au­to­maty, osoby pod wpły­wem he­ro­iny, ich że­la­ty­nowe ciała spły­wa­jące po ścia­nach, smród ener­ge­ty­ków i spa­lo­nego sera z za­pie­ka­nek.

Któ­ry­mi­kol­wiek scho­dami pró­bo­wa­łam wyjść, tam uka­zy­wała się moim oczom ulica kom­plet­nie nie ta, jaką so­bie wy­an­ty­cy­po­wa­łam. I cią­gle czuję, że mimo re­mon­tów, li­ftin­gów i am­bit­nych prób ozna­ko­wa­nia go, Cen­tralny za­cho­wał tę nie­zwy­kłą wła­ści­wość: po­wi­tal­nego gu­bie­nia w so­bie osób przy­by­wa­ją­cych do War­szawy. Przy­jeż­dżasz i od razu się gu­bisz, a po­tem się zo­ba­czy.

Zresztą może to błą­dze­nie jest tu­tej­szym su­ro­ga­tem bez­kresu, er­za­cem prze­strzeni.

Niebo od rana po­kryte war­stwą chmur, burą i nie­prze­pusz­czalną, tak że wy­gląda jak mo­kry kar­ton, ni­cość; ka­mie­nice jakby na­grane na gre­en­bok­sie i wkle­jone ni­g­dzie. Gu­bie­nie się, zgrzebna roz­rywka osób, które nie po­je­chały na Zan­zi­bar. W ja­kimś błęd­nym po­żą­da­niu od­miany wyjść z domu i iść gdzieś bez sensu albo po­je­chać tram­wa­jem do pę­tli i wra­cać kilka go­dzin. Mor­so­wać w ni­co­ści, pu­stce. Mi­jać rzędy miesz­kań peł­nych pier­dół z Ca­sto­ramy i szaf Ko­man­dor; pół­czynne re­stau­ra­cje z jedną kel­nerką roz­wa­loną na krze­śle ze smart­fo­nem.

Świa­tła, ra­meny, lampki, ke­baby, cmen­ta­rze. Iść i iść, nie za­uwa­żyć, jak gęst­nieje tłum i smród rac, ba­ła­gan za­trzy­ma­nych tram­wa­jów, po­sta­wio­nych w po­przek ulicy po­li­cyj­nych fur­go­ne­tek. I na­gle już wrzesz­czeć, dać się po­rwać przez wście­kłość i wrzask, w któ­rym jak ro­dzynki tkwią ospałe twa­rze po­li­cjan­tów; ich nie­sty­lowe fry­zury nie od bar­be­rów, jakby wła­śnie wy­szli ze stogu siana.

Albo po­zwo­lić so­bie zgu­bić się kom­plet­nie w pa­da­ją­cym śniegu, który za­mie­nia Dolny Mo­ko­tów w Do­linę Mu­min­ków. Słu­chać gło­śnej mu­zyki i po­zwo­lić so­bie zgu­bić się tak bar­dzo, żeby mu­sieć py­tać o drogę je­dy­nej spo­tka­nej osoby: fa­ceta z siatką pi­ją­cego żywca z puszki pod ga­ra­żami.

Ten jed­nak bar­dzo prze­pra­sza, że nie może po­móc, bo jest z Ko­sza­lina, może wła­śnie dla­tego tak bar­dzo usi­łuje po­móc. Być jed­nak tak zdez­o­rien­to­waną, żeby kom­plet­nie nie móc się sku­pić, uda­wać, że się pa­trzy na stu­dio­wane przez niego, z siatką w dłoni, Go­ogle Maps, a w rze­czy­wi­sto­ści ob­ser­wo­wać jego ele­ganc­kie, ta­nie biu­rowe pan­to­fle z gra­na­to­wego nu­buku, ich dłu­gie, nie­roz­sądne pyszczki par­ska­jące z zimna i wil­goci. Czuć na ich wi­dok przy­na­leż­ność do wspól­noty osób za­gu­bio­nych, czuć, że mia­sto pełne jest jej nie­ujaw­nia­ją­cych się człon­ków.Du­baj Pół­nocy

Jak już tu wró­ci­łam, to wy­da­wało mi się, że je­stem w Du­baju. Oczy­wi­ście tylko ta­kim Du­baju, na jaki so­bie za­słu­ży­łam, Du­baju Pół­nocy; od­po­wied­nio ciem­nym, ni­skim, mroź­nym i nie aż tak za­moż­nym, ocie­ka­ją­cym ra­czej bło­tem niż zło­tem, choć nie­wąt­pli­wie ocie­ka­ją­cym; jest to za­wsze ja­kiś prze­pych.

Bez dziew­czyn, bez ba­se­nów i pen­tho­usów, choć tak, ude­rzyła mnie ob­fi­tość: świa­teł, re­klam, aut, so­pli na da­chach i so­pli­czek u pod­nóży bu­dyn­ków. Po dwóch ty­go­dniach spę­dzo­nych na wsi to za­bie­ga­jące o moją uwagę po­wszechne mi­go­ta­nie, świe­ce­nie, pul­so­wa­nie przy­pra­wiło mnie o lek­kie lęki. Czu­łam się jak Pi i Sigma, gdy ich mo­de­li­nowy mo­del statku w końcu lą­duje na Mar­szał­kow­skiej, w świe­cie wielu zbio­rów. I nie cho­dzi mi tylko o pu­chową me­ga­kurtkę, którą mia­łam na so­bie, a która wy­mu­sza cha­rak­te­ry­styczny krok baun­su­jąco-to­czący i na pewno po­tę­guje wy­ob­co­wa­nie: wy­głu­sza i wy­tłu­mia.

A tłum był aku­rat cał­kiem spory, przy­naj­mniej na moje obecne wa­runki. Było, jak­bym szła w wiel­kim mil­czą­cym mar­szu, tylko ta­kim roz­ko­ja­rzo­nym, któ­rego uczest­nicy ma­ni­fe­stują w wielu róż­nych kie­run­kach, nie­rzadko prze­ciw­nych, wy­klu­cza­ją­cych się, w do­datku jakby przy­pad­kiem, bier­nie, w pół­ko­mie, scrol­lu­jąc ekrany te­le­fo­nów.

Ude­rzyło mnie, że wszy­scy funk­cjo­nują tu­taj tak fi­zycz­nie bli­sko, włażą so­bie na łeb, ła­dują się na czo­łowe, w ostat­niej chwili uni­ka­jąc ko­li­zji; tło­czą się i za­cho­dzą od tyłu w nie­mym po­ro­zu­mie­niu, czy może nie­po­ro­zu­mie­niu, ale do­sko­nale dla sie­bie prze­zro­czy­ści. W nie­pi­sa­nej umo­wie: jest nas tu za dużo – nie­po­trzebną udręką by­łoby się jesz­cze wi­dzieć. To chyba ja­kaś nie­świa­doma eko­no­mia per­cep­cji.

Im więk­sze mia­sto, tym więk­sza nie­wi­dzial­ność, dla­tego wa­riaci wiel­kich me­tro­po­lii mu­szą wal­czyć ze sobą na out­fity, ko­stiumy i atry­buty wa­riac­twa, by nie­malże siłą przy­cią­gnąć czy­ją­kol­wiek uwagę. Tej zaś każdy ma tu za mało, każdy sępi, ściubi, pró­buje zwią­zać ja­koś ko­niec z koń­cem, byle do końca mie­siąca. Ty­siące twa­rzy i setki mi­raży; dzie­siątki neo­nów, ekra­nów, pla­ka­tów, wle­pek-na­cią­ga­czy, drob­nych zło­dziei, kie­szon­kow­ców uwagi.

Tuż obok cen­tra han­dlowe – to już wręcz ka­syna uwagi, Las Ve­gas, w któ­rych mo­żesz pu­ścić ją do ostat­niego gro­sza, pójść z tor­bami. Uwaga w wiel­kim mie­ście to cenny za­sób, nikt nią nie sza­sta, prze­zor­nie wle­pia­jąc oczy w smart­fon, a uszy za­ty­ka­jąc słu­chaw­kami. To gest taki jak dłoń trzy­mana na wszelki wy­pa­dek na za­pię­ciu to­rebki w tram­waju. Na wsi jest ina­czej. Lu­dzi jest nie­wielu, dla­tego wza­jemne spoj­rze­nia są po­włó­czy­ste, uważne, do­głębne.

Nie pło­szą się ła­two; oczy ob­sia­dają cię bez więk­szych ce­re­gieli, nie­spieszne, wy­eman­cy­po­wane, rent­ge­niczne. We­zmą so­bie, co będą chciały. Wwiercą się w buty, po­tem za­czną się wspi­nać w górę po spodniach, po­tem znów cofną się do bu­tów; po­tem znów le­ni­wie omiotą całą syl­wetkę, prze­rzucą się na twarz. Prze­li­czą cię od stóp do głów i za­mkną w ka­sie pod po­wie­kami, nie wy­da­jąc reszty. Kiedy więc zna­joma dała mi przed wy­jaz­dem NRD-owski kom­bi­ne­zon nar­ciar­ski w pio­runy, uśmiech­nę­łam się, ale ką­tem mó­zgu już an­ty­cy­po­wa­łam emo­cje, ja­kie wzbu­dzę. Prze­wra­ca­jąca się ko­bieta w za du­żym kom­bi­ne­zo­nie ko­loru oczka wod­nego – to może być coś kom­plet­nie kontr­pro­duk­tyw­nego, na co ga­pić się będą na­wet zwie­rzęta w la­sach; echem bę­dzie się niósł ich szczery śmiech.

A jed­nak było zu­peł­nie ci­cho. W nad­przy­ro­dzo­nej ci­szy sarny wy­bie­gały do nas z lasu prze­jęte, na­pięte, sku­pione; omia­tały moje sty­li­za­cje ner­wo­wymi spoj­rze­niami spod czar­nych, uma­lo­wa­nych mocno rzęs i w mil­cze­niu czmy­chały, wy­soko wy­bi­ja­jąc się z głę­bo­kiego śniegu. Lisy i inne osoby nie­ludz­kie też sie­działy ci­cho, a ich obec­ność ob­ja­wiała się za­le­d­wie w śla­dach ko­py­tek, ła­pek, stó­pek i si­ków na wy­ty­czo­nych przez nas mo­zol­nie ścież­kach. Może prze­miesz­cza­jąc się nimi, scrol­lo­wały ekrany i słu­chały pod­ca­stów, w ogóle nie in­te­re­su­jąc się kom­bi­ne­zo­nami roz­bi­ja­ją­cych się na bie­gów­kach lu­dzi. Zresztą ścieżki te mo­men­tal­nie za­sy­py­wał śnieg. Każ­dego ranka ata­ko­wa­li­śmy bez­kres po­bli­skich pól od nowa, a on cią­gle od­ra­stał. Nie dało się go zu­żyć, nie dało się go na­wet na­po­cząć. Da­ła­bym wiele, żeby zro­bili Le­nor o za­pa­chu tych dni, zimna, śniegu, słońca i bez­miaru. Jed­nak nie wiem, czy po­do­bałby się sze­ro­kiej pu­blicz­no­ści. Może za bar­dzo przy­po­mi­nałby nie­skoń­czo­ność.Urząd Skar­bowy

W korku pcha się roz­trzę­siona fur­go­netka okle­jona re­kla­mami. Oko tro­chę nie do­wie­rza, ale po ko­mi­syj­nym przyj­rze­niu się oka­zuje się ona sa­mo­cho­dem fir­mo­wym na­poju JEB.

Trzeba przy­znać, że na­zwa ener­ge­tyka jest w swym okro­pień­stwie cu­dow­nie pro­gre­sywna. Pro­sta, ale chwy­tliwa, kom­pak­towa i na­pchana po pa­chy zna­cze­niami. Harda jak Harde.

Z jed­nej strony za­dziorno-prze­korne JEB na­ma­wia do zi­gno­ro­wa­nia, ola­nia ja­kichś pa­przą­cych się spraw, na­strę­cza­ją­cych się pe­ten­tów i na­trę­tów.

Z dru­giej – za­chęca do ak­tyw­no­ści sek­su­al­nej. Pełni do­peł­nia de­sign opa­ko­wa­nia, cha­rak­te­ry­styczna dla energy-drin­ków chłodna, tech­niczna es­te­tyka puszki ze sma­rem czy gra­natu.

Bo z trze­ciej strony: jeb! – to prze­cież na­bu­zo­wana, ener­ge­tyczna par­ty­kuła, na­sza pol­ska sta­ro­pol­ska od­po­wiedź na an­giel­skie „bang!”.

Co wię­cej – do­słow­nie i me­ta­fo­rycz­nie ry­muje się z PEP – pio­nier­skimi ame­ry­kań­skimi an­ty­de­pre­san­tami, tak zwa­nymi party pills, roz­we­se­la­ją­cymi smut­nych, pio­ni­zu­ją­cymi upa­dłych, przy­spie­sza­ją­cymi spo­wol­nio­nych, ostat­nich czy­nią­cymi pierw­szymi.

Zwa­rio­wany na­pój, o in­ten­syw­nym smaku nie­ist­nie­ją­cych, ra­dio­ak­tyw­nych owo­ców z Marsa, przy­po­mina mi się, gdy przy­cho­dzę do Urzędu Skar­bo­wego dla War­szawy-Śród­mie­ście. Przez pan­de­mię sporo się tu po­zmie­niało.

Kie­dyś in­te­re­san­tów wi­tał w przed­sionku po­kaźny kar­ton, na któ­rym go­rącz­kowa, choć nie­wprawna łapka na­sma­ro­wała fla­ma­strem dwa prze­ciw­stawne kie­runki: ka­napki i su­shi.

Dziś my­ślę, że ra­czej jed­nak ka­napki; na pewno ka­napki. Z kra­kow­ską su­chą, z musz­tardą, tylko mi nie da­waj tego tam ziel­ska, bo nie je­stem kró­lik.

Kar­tonu już nie ma. Poza tym zmiany, zmiany... An­ty­co­vi­dowe ekrany, za­sieki, la­bi­rynty. Zdez­o­rien­to­wana prze­kształ­ce­niami, udaję się do cze­goś w ro­dzaju re­cep­cji, czy też stró­żówki, in­for­ma­cji. Sie­dzi tam czło­wiek w śnież­no­bia­łej ko­szuli pla­sti­ko­wej z licz­nymi pa­go­nami i fir­mo­wymi ozna­cze­niami; wy­daje mi się, że może ona na­le­żeć do tych ge­nial­nych, nie­pla­mią­cych; pa­chy i koł­nie­rzyk prze­ciera się tylko od czasu do czasu zmy­wa­kiem ku­chen­nym. Męż­czy­zna ten ustala wła­śnie przez te­le­fon gra­fik dy­żu­rów na ko­lejne dni, są­dząc po stop­niu pod­mi­no­wa­nia, za­apli­ko­waw­szy so­bie wcze­śniej jeba.

Dzięki jego re­wi­ta­li­zu­ją­cym i za­ra­zem re­la­ty­wi­zu­ją­cym wła­ści­wo­ściom, me­todą uni­ka­nia kon­taktu wzro­ko­wego, utrzy­muje mnie, a zwłasz­cza sie­bie, we wra­że­niu mo­jego nie­ist­nie­nia, a także nie­obec­no­ści for­mu­ją­cej się po­woli za mną ko­lejki.

To po­zwala mu kon­ty­nu­ować swo­bod­nie roz­mowę w to­nie i słow­nic­twie, które dla niej wcze­śniej ob­rał, a nie szu­kać z tego po­wodu ja­kiejś bi­bułki do tej sta­rej, brud­nej, nie­na­wist­nej bułki. Swo­jego zmien­nika na­zywa no­to­rycz­nie prą­ciem, szu­ka­nie ter­mi­nów zaś – sto­sun­kiem płcio­wym, gę­sto wpla­ta­jąc mię­dzy zda­nia po­toczne okre­śle­nie se­xwor­kerki.

Przy­się­gam, że prze­szedł mnie dreszcz nie­zwy­kło­ści, ma­gii. Oto in­sty­tu­cja pań­stwowa, nie­skora do żar­tów, pełna skar­bo­wej grozy, któ­rej nie­zbyt ele­gancki re­pre­zen­tant na oczach zdez­o­rien­to­wa­nych pe­ten­tów anar­chicz­nie tra­tuje starą, za­nie­dbaną ra­batkę norm.

Osta­tecz­nie, gdy w ję­zyku ciała (zie­wa­nie, wy­mowne wes­tchnie­nia, „na­pie­ra­nie” cia­łem astral­nym) udaje mi się wbić w jego sło­wo­tok klin i za­dać swoje py­ta­nie, pod­nosi na mnie pełne ener­gii, po­iry­to­wane oczy i wska­zuje mi ja­kiś abs­trak­cyjny kie­ru­nek twa­rzą. Ma­luje się na niej po­nad­cza­sowy wy­raz: „jak, idiotko, przy­cho­dzisz do urzędu, to wpierw sprawdź so­bie, gdzie co jest, a nie przy­ła­zisz i głu­pio się py­tasz. In­for­ma­cja nie udziela żad­nych in­for­ma­cji!”. Jeb!

Wła­ści­cie­lem marki jest su­per­bok­ser, wy­glą­da­jący, jakby zna­lazł puszkę w stogu siana, w któ­rym wła­śnie ode­spał ja­kąś cią­gnącą się la­tami im­prezkę.

Nie spo­sób obu­rzać się na tę na­zwę. Jej wul­gar­ność w obec­nych wa­run­kach kul­tu­ro­wych może ucho­dzić za zwy­kłą fi­glar­ność. Pusz­cze­nie oczka.

A jed­nak jest w tym ja­kaś nie­sa­mo­wi­tość. Lżący się po­li­tycy, wul­garne me­dia, bluź­niący ar­ty­ści i klnący urzęd­nicy, to już znamy, a te­raz no­wość: pro­dukty spo­żyw­cze o obe­lży­wych na­zwach. Cze­kam na Ble! – mleko, płatki śnia­da­niowe De­bilki i ja­kieś wa­ria­cje z „kur”. Kur! War­ko­cze Dro­biowe.

Prze­kleń­stwa, które prze­cho­dzą do ma­in­stre­amu i naj­bar­dziej ofi­cjal­nych sfer rze­czy­wi­sto­ści, są kon­se­kwen­cją, zna­kiem i bu­fo­rem wielu róż­nych zja­wisk.

Ale ko­niec koń­ców wy­daje się to nie­bez­pieczne: to tak, jak­by­śmy od rana do wie­czora, na każ­dym kroku sami sie­bie prze­kli­nali.

Tempo, roz­mach i za­pał nie­sa­mo­wite jak na kraj, któ­rego kró­lem od lat przy­mu­sowo po­zo­staje Je­zus Chry­stus.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: