- W empik go
Mama od tortur - ebook
Mama od tortur - ebook
Mówcie mi mamo.
Gertrude Baniszewski
Prawdziwa historia uwięzienia, okaleczenia i mordu.
Nastolatki Sylvia i Jenny Likens trafiają pod opiekę Gertrude Baniszewski. Samotnie wychowująca siedmioro dzieci matka z Indiany otwiera przed nimi drzwi swojego domu, w którym pełno jest także dzieci z całej okolicy.
W domu obowiązuje jedna reguła – rządzi najsilniejszy, czyli Gertrude, a słabsi muszą się podporządkować. Innych zasad nie ma.
Kilka miesięcy później ciało Sylvie zostaje znalezione w piwnicy domu Baniszewskich, gdzie była więziona. Sekcja zwłok wykazała, że była również bita i przypalana. Na jej brzuchu wycięto napis „Jestem prostytutką”. Nie ma wątpliwości, że doszło do zbrodni.
Jaki udział ma w niej Gertrude Baniszewski? A co ważniejsze, jaki udział w zbrodni mają jej dzieci?
Uwaga! Książka zawiera nieocenzurowane opisy przemocy fizycznej i psychicznej. Sugerujemy, aby nie sięgały po nią osoby szczególnie wrażliwe na tego typu treści.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-867-9 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Także jako e-book i audiobook.
.
Zaginiony na morzu
(fragment książki Ryana Greena pt. Zabić wszystkich
w przekładzie Moniki Bąk)
Carl pragnął go, jeszcze zanim zdążył sobie uświadomić dlaczego. W barach Nowego Jorku co wieczór pojawiało się wielu marynarzy i długo można by mówić o tym, jak czarujący bywa mężczyzna w mundurze. Sam mundur był dla Carla na tyle atrakcyjny, by na przestrzeni lat mężczyzna ulegał pokusie podejmowania złych decyzji; jednak nic z tego nie miało znaczenia, kiedy dostrzegł ów buńczuczny uśmiech i pewny siebie krok w przeciwległym końcu sali. Ten mały gnojek myślał, że jest królem świata. Sądził, że wyprasowany mundur i dołek w brodzie dają mu prawo do tego, by czuć się tu jak u siebie, do tego, by wierzyć, że będzie żył wiecznie i że jest szczytem marzeń każdego mężczyzny, kobiety i dziecka, z jakimi zetknął go los. Na przestrzeni lat Carl spotykał wielu takich mężczyzn. Każdego był w stanie w końcu złamać – to była tylko kwestia czasu.
Na całym świecie nie było słodszego dźwięku niż ten cichy, zwierzęcy jęk, jaki z siebie wydawali, kiedy pryskały ich wszelkie złudzenia na temat świata. Kiedy docierało do nich, że tę cienką fasadę cywilizacji można bardzo łatwo zerwać, i gdy ukazywała się wówczas brutalna prawda. Carl uwielbiał ich edukować. Tych wszystkich młodych, napuszonych, prawych obywateli, którym się wydawało, że od świata powinni dostać coś więcej, niż ból. Uwielbiał być przy tym, kiedy uświadamiali sobie, że istnieje siła potężniejsza niż ich własna. Siła, która chce, by cierpieli.
Oczywiście Carl miał już na tyle doświadczenia, by nie dać po sobie poznać, że interesuje się tym nowym chłopcem. Jeśli będzie zbyt napalony, oni wystraszą się i pognają co tchu, z podkulonymi ogonami, do swoich koszar. Musiał ich trochę pokokietować, zaczekać, aż porządnie się napiją, i zastanowić się, jak silnej presji trzeba będzie użyć, by przekonać ich do opuszczenia z nim lokalu. Jeśli, tak jak on, pochodzili z biednych środowisk, sprawa była prosta – wystarczyło pomachać im przed nosem gotówką i zwrócić się o pomoc na łodzi. Ubogich chłopców najłatwiej było namierzyć – przywiązywali dużą wagę do utrzymywania w dobrym stanie butów, aby móc tańczyć, jak należy.
Oprócz chłopców, którym – by ich mieć – wystarczyło zaszpanować zielonymi, wśród marynarzy było też wielu zboków chętnych, by do niego dołączyć za nic innego, jak obietnicę kryjącą się za jego drapieżnym uśmiechem. Takich lubił najbardziej; mieli najwięcej do stracenia, gdyby światło dzienne ujrzał chociaż strzępek informacji o tym, co planował im zrobić. Co prawda, nie miałby najmniejszych skrupułów, by mierzyć tą samą miarą wszystkich, których zgwałcił na swojej łodzi, ale akurat ci nie mogliby nawet udawać, że to kłamstwo. Prędzej zaprzeczyliby, że w ogóle z nim poszli, niż przyznali się do tego, że lubili być posuwani w dupę. Kiedy już z takimi kończył, mógł puścić ich wolno, gdyby chciał. Co jednak nie oznacza, że kiedykolwiek chciał.
Tych z drugiej kategorii trudniej było przyprzeć do muru, ale kiedy już Carlowi się to udawało, miał tym większą satysfakcję. Buńczuczni chłopcy, tacy jak ten, który właśnie wszedł. Należało nasączyć ich alkoholem, podpompować ich ego, trochę się do nich powdzięczyć. Trzeba się było mocno nagimnastykować, by przekonali się, że w ich najlepszym interesie leży przyjście do niego na cały dzień żeglowania. Dzień na prywatnym jachcie w czasie przepustki, z możliwością zarobienia jakiejś sumki na bieżące wydatki, dzięki którym uprzyjemnią sobie pozostały czas na lądzie. Carl przedstawiał im to w kategoriach jakiejś imprezy, opowiadając, że prawie w ogóle nie będzie żeglowania, za to będą rozwiązłe kobiety i lejąca się strumieniami gorzała. Na jego łódce owszem, lała się gorzała, ale jedynymi kobietami były te, jakimi zrobił tych chłopców, dociskając ich twarze do twardej ławy w kajucie, podczas gdy oni skamleli, wołając swoje matki.
Pomimo że Carl pragnął tego nowego marynarza, to czynnikiem decydującym było tu nie tyle pożądanie, co łut szczęścia. Kiedy zespół przestał grać, a ćmy barowe zaczęły łączyć się w pary, postanowił spróbować chłopaka uwieść, by przy odrobinie szczęścia wrócić z nim na Akistę. Zamierzał sprzedać mu kłamstwo o konieczności dokonania napraw na łodzi lub pomocy przy żeglowaniu i imprezowaniu. Postanowił też, że jeśli chłopak będzie oporny na ten pomysł lub jeśli zaistnieje ryzyko, że może stwarzać więcej problemów, niż to wszystko warte, po prostu uderzy od razu do następnego. W tych barach ledwo dało się poruszać w tłumie marynarzy na przepustce. Nie zapowiadało się, by Carl mógł mieć problemy ze znalezieniem przynajmniej jednego chłopaka, który przypadnie mu do gustu, a jednocześnie okaże się na tyle głupi, by dać się nabrać na jego gadkę.
Zapadała noc, alkohol wchodził gładko. Niewiele było w życiu Carla rzeczy, które naprawdę go cieszyły, a nie były tylko znośne; whisky zajmowała wśród nich drugie miejsce. Zatem tego wieczoru, podobnie jak przez większość wieczorów, Carl próbował dobrze się bawić, na tyle, na ile było to fizycznie możliwe bez uszczerbku dla jego dalszych planów. Tak w zasadzie, to bełkocząc, stałby się jeszcze bardziej wiarygodny w roli szastającego szmalem durnia, który chce przebalować życie. Kto mógłby się spodziewać, że zostanie przechytrzony przez pijaka. Carl często bazował na fakcie, że ktoś nie docenił jego możliwości. Odgrywał rolę głupka, a ludzie nie zdawali sobie sprawy, że właśnie ich przechytrzył.
Przez całe życie starał się być po prostu niezauważony. Kulił ramiona, by wyglądać na mniejszego. Uśmiechał się niewzruszony, kiedy inni go obrażali, myśląc, że i tak nic nie rozumie. Tymczasem on znał tajemnice, jakie skrywał świat. Nie czuł potrzeby, by zwracać na siebie uwagę. Takie pompowanie swojego ego przyniosłoby tylko kłopoty. A to zależało od Carla. Przecinał życie niczym rekin morskie głębiny, nie zostawiając na powierzchni najdrobniejszej zmarszczki.
Opłacało się. W końcu do Carla podszedł chłopak i bez zaproszenia usadowił się na stołku obok. Pomiędzy jedną a drugą szklaneczką Carl bacznie obserwował co delikatniejszych marynarzy – tego, który zmierzył go od stóp do głów drapieżnym spojrzeniem, i tego, którego mundur był tak wypielęgnowany, że zaczynał się już strzępić na mankietach. Obaj byli łatwym celem i spokojnie mógłby się nimi zadowolić, jeśliby mu się nie poszczęściło. Ale dziś, jak nigdy, wszystkie działające gdzieś w tle, niezbadane siły chaosu zdawały się być po jego stronie.
– Słyszałem, że poszukuje pan kogoś na jutro do pomocy na łodzi. Kogoś z odrobiną doświadczenia.
Carl usiłował powstrzymać się od śmiechu, słuchając, jak ten gołolicy kretyn próbuje uchodzić za starego, doświadczonego żeglarza.
– Tamci dwaj to dobre chłopaki i tylko Bóg wie, jak Tony’emu przydałaby się ta kasa. Ale z tego, co słyszałem, potrzebuje pan kogoś z odrobiną klasy. Kupił pan sobie jacht, a nie jakiegoś bączka, więc potrzebny jest ktoś, kto wie nie tylko to, jak należy ciągnąć za sznurki, ale też jak się zachować przy gościach. Te chłopaki... Kocham ich szczerze i wiem, że potrafiliby poprowadzić pański jacht z niezłą prędkością, ale niechby pan spróbował pokazać ich w towarzystwie! Natychmiast zapomną języka w gębie. Narobią panu wstydu przy pańskich wytwornych znajomych.
Carl westchnął i pociągnął whisky ze szklaneczki, maskując tym pojawiający się na jego twarzy uśmiech.
– Dzięki za ostrzeżenie, dzieciaku. Chyba się jeszcze porozglądam – odparł.
– Nie ma potrzeby, kolego. Mam dla pana odpowiedniego żeglarza. Siedzi tutaj.
Carl wymownie skierował wzrok gdzieś poza chłopaka tylko po to, by sprawdzić, na ile może się z nim podroczyć, ale w tym przypadku chodziło również o to, by pokazać, że to Carl jest tu idiotą, a nie tamten.
– Nie, chłopie. Chodzi o mnie. Chce pan zatrudnić mnie, bym poprowadził pańską łódź.
Carlowi nieczęsto trafiał się ktoś, kto by aż tak prosił się o śmierć.
– No nie wiem. Tamci wyglądają tak, jakby spędzili na morzu dużo więcej czasu, niż ty.
– Stary, ale prawda jest taka, że jedyne, czym mogą się pochwalić, to znajomością parowców. Gdyby wsadzić ich na żaglówkę, nie odróżniliby grota od steru. A ja? Ja żeglowałem na prawdziwych statkach, nawet kiedy jeszcze byłem zbyt młody, by sikać za burtę.
Przez twarz Carla przemknął cień uśmiechu.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Na moich dłoniach więcej było piekących otarć od lin, niż oni zjedli gorących kolacji. Więc jeśli chce pan mieć na swoim jachcie prawdziwego marynarza, polecam się.
Carl wychylił resztę whisky i uśmiechnął się szeroko, czując, jak alkohol pali go w przełyku.
– No dobrze, chłopcze, w takim razie bierz swoją kurtkę.
– Serio, proszę pana? – upewnił się jeszcze arogancki mały gnojek z zachwytem na twarzy.
Carl poczuł dreszcz. Będzie się teraz rozkoszował każdą chwilą. Wyciśnie z tego chłopaka szczęście do cna, dopóki nie zostanie już nic poza bólem. A potem sprawi, że ten ból będzie wydawał się łagodną reprymendą. Uśmiechnął się i odparł:
– Mam na łodzi butelkę dobrego trunku i wolną kajutę, w której będziesz mógł odespać, żeby być gotowym na jutro. Co ty na to?
– Brzmi nieźle, proszę pana. Tylko wezmę swoje rzeczy.
Carl położył mu rękę na karku i przytrzymał go w swoim żelaznym uścisku. Kiedy dostrzegł w pijackim upojeniu chłopaka cień zakłopotania, przyciągnął młodego do siebie i wyszeptał mu do ucha:
– Najlepiej nie mów o tym swoim kumplom. Nie chcemy, by się zdenerwowali, że wybrałem ciebie, a nie ich.
– Ma pan rację. Nie chcę psuć im humoru.
Carl poluzował uścisk, po czym zsunął rękę i poklepał marynarza po plecach.
– W takim razie widzimy się przed wejściem – powiedział.
W mrokach ulicy, ze znajdujących się tam licznych barów i klubów, wciąż dobiegały dźwięki muzyki. Carl snuł się, bezskutecznie usiłując wyłapać z tej kakofonii choćby jedną melodię. Przez okno ze źle spasowanymi okiennicami przezierało światło; padło na jego wymizerowaną, chłodną twarz, na której ciężko było dopatrzyć się choćby śladu emocji. Chłopak z baru dogonił go, wołając:
– Hej, niech pan zaczeka!
– Nie poszedłbym bez ciebie, dzieciaku. Spokojna głowa.
Chłopak pogrzebał w kieszeni w poszukiwaniu skręta. Carlowi nie sprawiło nawet zbytniej przyjemności oślepienie go błyskiem zaoferowanego mu natychmiast ognia. W tej krótkiej chwili zaskoczenia dzieciak wyglądał tak młodo i niewinnie, że mało brakowało, a Carl pchnąłby go do rynsztoka i wziął natychmiast, tu i teraz, porzucając całą swoją misterną, skrzętnie zaplanowaną intrygę tylko po to, by wcześniej doświadczyć tej idealnej chwili rozpaczy. Nie zrobił tego, ponieważ impulsywność przysporzyła mu swego czasu już wystarczająco dużo problemów, jednak pokusa była duża.
Objął marynarza ramieniem i ostrożnie powiódł go wybrukowaną ulicą, z dala od wścibskich oczu i różnych przeszkadzaczy. Na łodzi czekało na chłopaka jeszcze więcej whisky, dużo lepszej niż ta berbelucha, jaką sprzedawali w barze. To wystarczająca gościna, by gnojek miał u niego dług wdzięczności. A kiedy już będzie milusi i zmiękczony, Carl zrobi mu tę jedyną na świecie rzecz, którą ukochał bardziej niż whisky. Zrobi to, zaciskając mocno palce na gardle tego bezużytecznego małego sukinkota.
A rano Akista wyjdzie z portu, tak jak Carl zapowiedział w barze. Tu nie było żadnego oszustwa. Nie zgadzało się jedynie to, kto stanie u steru i jaki to będzie rejs. Ten marynarzyk poleży w ładowni na dole, by jego woń nie drażniła nosa Carla, a portem docelowym będzie ulubione zwałowisko, gdzie lądowali wszyscy zgwałceni i obrabowani przez Carla marynarze. Nigdy nie zadawał sobie trudu, by spamiętać ich imiona. Wszak żaden z nich nie przetrwał dłużej niż jedną noc.
.
W przygotowaniu
Także jako e-book i audiobook.
.
Wstęp
(fragment książki Ryana Greena pt. Kobieta kanibal
w przekładzie Moniki Bąk)
Kathy niczego nie pragnęła bardziej, niż być kochaną, tak jak ona sama kochała.
Po krótkiej szamotaninie David znów był na niej, a z każdym jego ruchem czuła skapujący z niego pot. Cały ten ciężar, ta mechaniczna nieuchronność każdego pchnięcia i każdego stęknięcia były niczym jazda na mechanicznym byku, z tą różnicą, że to ona próbowała zrzucić jego, a nie odwrotnie.
Czy David ją kochał? Wiedziała tylko, że ona kocha jego. Nie leżałaby tutaj z nogami wygiętymi pod dziwnym kątem, z obolałym kroczem i wnętrznościami kipiącymi od taniego piwska i nieznośnym bólem od tarcia, gdyby go nie kochała. Próbowała spojrzeć mu w oczy, zobaczyć w ich głębi odbicie swojej miłości, ale on gapił się tylko w poduszkę tępym i obojętnym wzrokiem, z szeroko otwartymi ustami i nagromadzoną w kącikach śliną, która zbierała się na jego trzydniowym zaroście. Z tej pustej twarzy nie dało się wyczytać żadnych odpowiedzi, na pewno nie po długim wieczorze spędzonym w pubie.
David nie kochał jej tak, jak jej ojciec kochał matkę – w ostrych słowach i porywczych pięściach. To wiedziała na pewno. David nie był skory do użycia pięści – nawet jeśli jakiś dureń akurat na nie zasłużył. A w stosunku do niej był tak miękki, że czasem czuła się z tym niezręcznie. Tak miękki, że mogła w niego wetknąć palce, jakby jego skóra była wierzchnią warstwą puddingu.
David nie kochał jej tak, jak kochały ją małe zwierzątka, które ratowała z pobocza drogi i przywracała do zdrowia. Okazywały jej bezwarunkowe uwielbienie, ale i lęk – podobne do tych, które można czuć w obliczu bóstwa. David nie był tak posłuszny i płochliwy jak zwierzę. Oczywiście miał w sobie trochę zwierzęcej natury, jednak ujawniała się ona tylko w miejscach takich jak to, gdzie wydawane przez niego odgłosy godowe, te stęki i pomruki były niejako akceptowalne.
Kathy nie wiedziała nawet, czy był w ogóle zdolny do miłości przez te opary gorzały, jakie roztaczał wokół siebie każdego dnia. Kiedy podjechał po nią dziś rano motocyklem, jego oddech był już tak intensywny, że dałoby się nim zdzierać farbę. Musiał spędzić całą noc na piciu z kumplami. „To ostatnia noc wolności” – powiedział. Wolności. Tak jakby Kathy była dla niego jakimś więzieniem, w którym chciano go zamknąć. Tak jakby miała kiedykolwiek powstrzymywać go przed robieniem czegoś, czego chciał, zamiast mu w tym pomagać.
Za kogo on się, do cholery, uważał, że miał czelność mówić o niej, jakby była jakąś karą, a nie jedyną dobrą rzeczą, jaka go spotkała w tym jego marnym, gównianym życiu? Jak on śmie robić sobie z niej żarty? Kathy zaczęła miotać się pod nim i drapać paznokciami jego plecy. Odpychała go z całej siły, próbując zrzucić z siebie tego parszywego sukinsyna, ale był tak nachlany, że pewnie nawet tego nie czuł. Wydawał z siebie jedynie ciche jęki aprobaty.
Jej chaotyczne ruchy i próby odepchnięcia go zdawały się przynosić odwrotny efekt – sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zadowolonego. Może tylko tak potrafił okazać jej miłość – z tymi ogromnymi, muskularnymi łapskami na jej biodrach i rozpostartych na poduszkach włosach. Może to wystarczyło: takie chwile całkowitego uwielbienia w zamian za to, by rozsunęła nogi? Matka zawsze jej powtarzała, że aby uszczęśliwić mężczyznę, trzeba na poczekaniu spełniać jego zachcianki. To była chyba jedyna dobra rada, jakiej ta stara jędza udzieliła komukolwiek. Kathy była na tyle twarda, by z niej skorzystać. Na tyle twarda, by stawić czoła wszystkiemu.
Dowodziła tego każdego dnia pracy w rzeźni. Mężczyźni bledli, widząc po raz pierwszy krew i wnętrzności, ale Kathy czuła się tam jak ryba w wodzie. Jej noże, jej cenne noże przecinały martwe mięso niczym rekiny tnące wodną toń – gładko i precyzyjnie, a jej pewna ręka nigdy nie zbaczała z zamierzonego kursu. Pracownicy mogli trochę obawiać się jej impertynencji, ale jeszcze bardziej bali się tych noży. Na każdą sprzeczkę czy ciętą uwagę pod swoim adresem Kathy odpowiadała groźbą użycia noża i nikt dotąd nie miał jaj, by się jej przeciwstawić. Jeśliby to od niej zależało, nosiłaby te noże wszędzie, chociaż pięść sprawdzała się równie dobrze, gdy w pubie jakieś kobiety lub – częściej – mężczyźni pomawiali ją lub jej męża.
Jej mąż. Warto było. By być kochaną, po raz pierwszy w życiu być prawdziwie kochaną. Zdecydowanie warto było leżeć pod nim i udawać, że ta kropla jego potu nie piecze niczym kwas. Udawać, że jest się tak miękką, jak potrzebował, by była. Tak miękka, jak miękki był on pod tą maską twardziela, którą zakładał, by robić wrażenie na ludziach.
Mając już trochę jego krwi pod paznokciami, Kathy przestała drapać. Mogła to dla niego zrobić – kochała go i, koniec końców, nie było aż tak źle. Uznała nawet, że może jej być przyjemnie, jeśli nie tkwiła akurat w pułapce swoich myśli. Zazdrościła Davidowi, że tak łatwo mu to przychodziło, zazdrościła tego, że był w stanie zamknąć oczy, być w swoim ciele i po prostu odczuwać, zamiast spędzać cały czas w kabinie pogłosowej własnych wspomnień. Raz po raz przypominała sobie uszczypliwą uwagę jednej z jego kuzynek o tym, że wzięli ślub cywilny i że wcale nie było zaskoczeniem to, iż panna młoda nie wystąpiła w bieli.
Gdyby tylko Kathy miała wtedy przy sobie swoje noże, natychmiast pomalowałaby sukienkę tej zdziry na czerwono. Ale zamiast tego pozwoliła Davidowi porwać się w obrotach na prowizoryczny parkiet w barze, gdzie zatańczyli swój pierwszy małżeński taniec. Jej mąż był tak pijany, że deptał jej po palcach i wybuchał tym swoim głupkowatym, aroganckim śmiechem za każdym razem, gdy ona nadeptywała w odwecie na jego stopy. Wyciągnęła ręce i ujęła w dłonie jego twarz. Czuła, że płonie. Zabrała go na piętro.
Z zamkniętymi oczami, stękając z wysiłku, gotów był rzucić ją natychmiast na łóżko i iść na całość. Z każdym pchnięciem wezgłowie stukało o ścianę, a wiszące na haku nad łóżkiem noże Kathy pobrzękiwały w akompaniamencie dla ich miłosnego aktu.
Tego wieczoru wypiła z Davidem ładnych parę piw. Jej także wolno dziś było świętować – nie wszystko kręciło się wokół niego. Tu nie chodziło tylko o to, by znów zaciągnął jej osiemnastoletni zadek do łóżka, postękał na niej, po czym triumfująco poszedł śmieszkować sobie na ten temat ze swoimi durnymi przyjaciółmi. Tu chodziło o to, że to ona tego chciała. Kathy powtarzała to sobie za każdym razem, kiedy David wchodził w nią z impetem, za każdym razem, kiedy wydawało jej się, że rozedrze ją na pół. Tego właśnie chciała. Chciała mieć męża. Chciała mieć dzieci, ustatkować się i zrobić wszystko, jak należy – osiągnąć to, czego nigdy nie udało się osiągnąć jej zjebanym rodzicom. Chciała tego wszystkiego. Chciała być kochana.
Gdyby ta miłość płonęła choć trochę, Kathy dałaby się jej poparzyć. Na świecie istniały o wiele gorsze nieszczęścia niż to, że w nocy jest ci ciepło i że bezpiecznie wtulasz się w duże, silne ciało. Chciała tego. Chciała tego, odkąd była już na tyle duża, by wiedzieć, czym dla kobiety może być mężczyzna. Sporo prawdy było w tym, że nie mogłaby uczciwie włożyć białej sukni ślubnej, ponieważ ganiała za tą miłością, odkąd dorosła do tego, by biegać. Chłopaki w szkole częściej poznawali się z jej pięściami, niż dostawali się pod jej bluzkę, ale kładła to na karb złych wzorców, jakie wyniosła z domu. Za przykładem taty robiła użytek ze swoich pięści, a za przykładem mamy – ze swoich piersi.
Teraz miała już dość lat, by móc samodzielnie odróżnić dobro od zła. Dość, by wiedzieć, że schematy, jakie przekazali jej rodzice, nie wiodą do niczego innego jak cierpienie i samotność. Może szkolne lata zszargały jej reputację, ale próbowała oczyścić swoje imię i nie zawahałaby się podnieść ręki, jeśli ktokolwiek wyrażałby się o niej źle. David nie był bynajmniej jej pierwszym mężczyzną, ale był pierwszym, przy którym czuła, że może mu zaufać. Pierwszym, któremu oddała się w całości, nie próbując – kiedy tylko opadały ubrania – chować się w świecie swoich myśli, tak jak to bywało wtedy, gdy była małą dziewczynką.
David rozpędzał się. Miał zaciśnięte powieki, pomimo że Kathy trzymała jego twarz w dłoniach i całowała go z taką namiętnością, że sama była nią zaskoczona. Pobrzękiwanie noży nad ich głowami przypominało dźwięk dzwonków u sań. Mężczyzna oddychał nierówno, a Kathy, pomimo bólu, w pewnym momencie poczuła tlącą się gdzieś w środku niej iskierkę pożądania. Nie pragnęła tylko tego. Pragnęła jego.
Pragnęła go już wtedy, kiedy oboje, zataczając się, dotarli tego wieczoru do domu. Pragnęła go, kiedy wziął ją na ręce, przeniósł przez próg, zamykając kopniakiem drzwi, po czym rzucił na łóżko. Dopóki nie zdarł z niej sukienki i nie wlazł na nią po raz pierwszy, była mocno podekscytowana – tak bardzo go chciała, że wyginała się w łuk przy każdym dotknięciu. Ale kiedy już w niej był, znów wycofała się do swojego świata. Każde stęknięcie odbijało się echem w ciemnej jamie jej umysłu, by powrócić jeszcze głośniejsze, w towarzystwie licznych złych wspomnień.
Kiedy kochali się po raz pierwszy, ugryzła go w wargę, a on nazwał ją suką, ale nie przestawał. Tak jak nie przestawali wszyscy inni, bez względu na to, jak bardzo skamlała czy wrzeszczała. Teraz przestała już go gryźć. Dawne instynkty obronne nie były już tak silne. Naprawdę miękła.
Tej nocy, kiedy skonsumowali swoje małżeństwo, nie dała mu nic ostrzejszego niż pocałunki, a on nie dał jej nic delikatniejszego niż to miarowe, mechaniczne, takie samo jak zawsze łomotanie. Cokolwiek by nie robiła, zawsze kończyło się tak samo.
Dziesięć minut po pierwszym podejściu przywarła do niego ustami i szeroko się uśmiechając, rozpoczęła rundę drugą. Wiedziała, czego mąż oczekuje od żony. Wiedziała, że musi pozwolić mu na wszystko i udawać, że jej się to podoba. Tyle przynajmniej się nauczyła. Jeśli to miał być właśnie jego sposób na okazywanie miłości, to dokładnie tego chciała. Każdej pełnej bólu i ociekającej potem chwili.
Za trzecim razem wlazła na niego, kiedy tylko skończył, i zaczęła się wić. Dotykała swoją gładką skórą jego szorstkiej, owłosionej klatki piersiowej, rozsmarowując obecny na ich ciałach pot i rozbudzając w Davidzie nową namiętność. To należało do niej. Ta noc była tylko dla nich dwojga i Kathy za żadne skarby nie pozwoli jej się skończyć. On nie może jej odrzucić. Nigdy nie może jej odrzucić. Wszystko, czego pragnęła, to jego miłość. Odrzucenie nie mogło mieć miejsca. To byłoby jak zdrada. Teraz wystarczyło przesunąć się po nim ze trzy razy w górę i w dół, by znów stał się gotowy.
Koniec był już bliski. Poczuła, jak David się napręża. Czuła te gwałtowne pchnięcia coraz mocniej, głębiej, wolniej. Kiedy skończył, wypuścił z siebie powietrze niczym balon, po czym stoczył się z niej i wysapał:
– Zabijesz mnie, kobieto, jak tak dalej pójdzie, przysięgam.
Kathy leżała tak przez dłuższą chwilę, pozwalając, by chłód powoli wnikał w jej ciało. Między nogami wciąż czuła ból, ale teraz była w tym jakaś słodycz, jakaś tęsknota. Znów wspięła się na niego, z postanowieniem, że ten raz nie będzie tylko dla niego. Będzie dla nich obojga. Niech i ona poczuje to coś, co czuł on, kiedy się kochali. Będzie spełniona, tak jak spełnione muszą być inne dziewczyny ze swoimi ukochanymi. Poczuje wszystko to, co dobre, ale i to, co złe.
Pocałowała Davida w kłujący policzek. Oddychał płytko, wypuszczając powietrze, które szczypało ją w oczy. Miał zamknięte powieki, ale nie były one zaciśnięte tak jak wcześniej, w porywie chwili. Jego twarz była teraz rozluźniona, nawet bardziej niż zazwyczaj, kiedy pił piwo. Kathy wspięła się na niego i zaczęła niezdarnie poruszać, czując kłopotliwą wilgoć na styku ich ciał. Próbowała wszystko zaaranżować, ale David miękko i niezgrabnie przelewał się w jej ramionach, jak nigdy dotąd. Wydała z siebie cichy pomruk i szturchnęła go, próbując znów uruchomić tę maszynę.
Śmiejąc się lubieżnie, pochyliła się, by go pocałować, ale przestała, kiedy znów wydał z siebie jeden z tych zwierzęcych odgłosów. Nie było to zupełnie stęknięcie, ale i nie oddech. Jego brwi opadły. Usłyszała znajomy dźwięk – najpierw jedno chrapnięcie, potem kolejne. Ten drań zasnął. To była jej noc, a on ją właśnie przesypiał. Nie był z nią. Zamknął oczy i ją zostawił. Opuścił ją. To była ich noc poślubna, a on, do kurwy nędzy, ją zostawił.
Wyswobodziła spod niego ręce i tym razem chwyciła go za szerokie barki.
– Kochanie, obudź się.
Użyła całej swojej niemałej siły, by go podnieść, po czym opuściła go z powrotem na materac, ale nawet się nie poruszył. Potrząsnęła nim. Wymierzyła mu policzek. Walnęła go pięścią w ramię.
– Obudź się, ty gnido! – zawołała.
David nadal nie reagował, a ona wciąż była pozostawiona sama sobie. Przesunęła dłońmi w górę, po jego masywnych ramionach, po linii obojczyka, zostawiając ślady na chłodzonej potem skórze.
– Davidzie, obudź się. Obudź się! To moja noc poślubna! Obudź się, ty nędzna gnido!
Od pracy z użyciem narzędzi palce Kathy były szorstkie i silne jak u mężczyzny, a kiedy zacisnęła je na gardle Davida, kierowała nią okropna złość zrodzona z czystego, ślepego gniewu. Zmiażdżyła tym uściskiem jego tchawicę, a wtedy on nagle otworzył oczy. Jednak było już za późno. Nie było już jego zarumienionej, pięknej panny młodej, a w jej miejsce wśliznęła się inna Kathy – taka, której nie znał. Z twarzą wykrzywioną we wściekłym grymasie i z dłońmi zaciśniętymi na jego gardle.
Zniknął nawet głos jego Kathy. Ten głos tutaj przypominał bardziej warczenie psa niż dźwięk wydawany przez człowieka:
– Na zawsze popamiętasz tę nauczkę, gnido!