- W empik go
Mama w occie. Zabójcze pierogi. Tom 1 - ebook
Mama w occie. Zabójcze pierogi. Tom 1 - ebook
Zabójcze pierogi to historia trzynastoletniej Estery, która każdego dnia po szkole siedzi samotnie w domu, objadając się czipsami, tostami i innym śmieciowym jedzeniem. Tymczasem jej mama, Katrina Vege, jest telewizyjnym kulinarnym guru. Kiedy jej ekipa rusza w trasę z nowym programem, zabiera ze sobą córkę. Estera jest zachwycona tym, że będzie mogła spędzić z mamą więcej czasu – i wreszcie spróbować gotowanych na wizji frykasów. Przygoda szybko się jednak komplikuje, gdy już w czasie pierwszego nagrania jeden z turystów śmiertelnie zadławia się na wizji kartaczem Katriny, w którym zostaje znaleziony… pierścień skradziony z lokalnego skarbca. Czy Esterze uda się udowodnić niewinność mamy?
Zabójcze pierogi to historia pełna humoru sytuacyjnego, wynikającego z zetknięcia się hipsterskiej ekipy programu telewizyjnego z „lokalsami” z polskiej prowincji. W książce pojawia się całą gama zabawnych i bardzo charakterystycznych postaci, które ubarwią pełną akcji i zagadek kryminalnych fabułę. Autorem książki jest Marcin Przewoźniak, laureat Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9010-1 |
Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sama w domu.
Czasem wydaje mi się, że tak powinno brzmieć moje rodowe nazwisko.
Gdyby nie wi-fi, musiałabym codziennie zgłaszać się do szkolnej pielęgniarki, żeby sprawdziła, czy żyję. A tak to chociaż sprawdzają to na TikToku, snapie i fejsie moje koleżanki, których nie lubię, ale niestety nie mam innych.
Chyba jednak żyję, bo te dwa kisiele same się nie zrobiły i nie zjadły, podobnie jak wielkiej paczki po czipsach i niedojedzonego serka z owocami nie przywiał tu wiosenny wiatr. To namacalny dowód na moje istnienie. Nikt ich też jednak nie posprzątał, więc to z kolei potwierdza moje nieistnienie, prawda? Bo jeśli oprócz mnie nikogo nie ma w domu, to ja powinnam posprzątać bałagan, którego narobiłam w kuchni. Ale nie zrobiłam tego. Więc tak jakby mnie nie było.
Tylko nie myślcie, że zajmuję się filozofią albo kuchnią! Albo że piszę pamiętnik. Nic podobnego! Po prostu mówię, jak jest w moim życiu. Mam dużo czasu, który spędzam sama ze sobą. Wiele osób tak ma, co nie?
Nie, nie chcę być stonogą.
Nie wkurzajcie mnie.
Nikomu nie pokazuję nóg – no, poza lekcją wuefu, bo wtedy to jest przymusowe i nie mam wyboru. Nienawidzę was!
Jestem sama w domu.
Mam trzynaście lat „z kawałkiem”. Szkoda, że ten kawałek jest ciągle zbyt mały, żeby było czternaście.
Jestem chyba sierotą, w dodatku trochę nieudaną. Przyznaję, istnieją gdzieś we wszechświecie ludzie posiadający prawo do wychowania mnie, ale nie mają czasu, żeby się tym zająć.
Mój tata pewnego razu wyszedł, aby zamieszkać z inną panią, i tak już z nią mieszka trzeci rok. Ta pani chciała, żebym mówiła do niej „ciociu”, ale ilekroć próbowałam, zawsze wychodziło mi „srociu”. Dlatego ona już się nie domaga widzeń ze mną. A może ja mam niezdiagnozowaną wadę wymowy, srociu?
Moja mama… No cóż, to skomplikowana sprawa. Mama ma coś wspólnego z jednorożcem albo z Batmanem. To znaczy, że nie występuje w realnym świecie, tylko w telewizji – i wtedy wygląda inaczej. Gdy wraca do domu, zmienia wygląd, fryzurę, twarz i nazwisko. Kiedy wchodzi do mieszkania, następuje za każdym razem dokładnie ta sama scena z niezmiennym tekstem: „Cześć, kochanie, jadłaś coś? W szkole okej? Padam z nóg! Nie mam już siły do tej pracy. Cmok! Kocham cię! Chrrrr…”.
Gdybyście chcieli mnie jakoś pożałować, przekazać mi jeden procent podatku albo mnie adoptować, to zasadniczo nie mam nic przeciwko temu. Pod jednym warunkiem: że żadne z was, moich potencjalnych przybranych rodziców, nie pracuje w telewizji!
Ewentualnie moglibyście wywalić moją mamę z roboty i adoptować nas obie. To dobry plan, naprawdę! Umiemy sprzątać, zmywać, śpiewać i mamy poczucie humoru.
Nasza matematyczka nazywa się Karina Mustafa, ponieważ ma męża Araba. Takiego prawdziwego, z Arabii! W dodatku jest bardzo surowa, ale to już chyba nie przez męża, ale wyłącznie przez swój wrodzony wredny charakter. Komuś się to skojarzyło z tureckim generałem Kara Mustafą, którego Sobieski pokonał pod Wiedniem, no i się zaczęło. Przynajmniej nie tylko ja mam przechlapane z nazwiskiem…
Sama w domu.
I telewizor.
Na ekranie właśnie występuje moja mama. Jest piękna jak księżniczka, elokwentna, dowcipna i uśmiecha się najśliczniej na świecie, a na jej gładziutkiej buzi nie ma ani śladu zmęczenia. Uśmiecha się do widzów, czyli do mnie też, bo przecież ją oglądam.
Właśnie dlatego ją oglądam.
Bo się uśmiecha.PO DRUGIE: TAKA SYTUACJA
– Padam z nóg! Nie mam już siły do tej pracy. Cmok! Kocham cię! Chrrrr… – Mama bez makijażu, zmordowana jedenastoma godzinami w telewizji dała mi buzi jak zwykle, między uchem a nosem, ale poniżej okularów. Zwinęła się w kłębek jak kot, zrzucając wcześniej tę wystrzałową hiszpańską sukienkę i boskie śliwkowe szpilki, i szepnęła: – Pół godzinki i wstaję.
Mama nigdy nie położy się w ubraniu, zwłaszcza w ładnym ubraniu. Widziałam już, jak o drugiej w nocy odwieszała garsonkę do szafy, śpiąc na stojąco, naprawdę! Jest profesjonalną celebrytką! Nigdy w życiu nie zgniecie szałowego ciucha, zwłaszcza wypożyczonego z butiku!
Przykryłam mamę moim ukochanym szarym kocykiem w rowery i przytuliłam się do niej. Teraz miałam ją tylko dla siebie. Co z tego, że śpiącą? Ale śpiącą tuż obok, na kanapie, w naszym mieszkaniu.
To norma, taka sytuacja jak zawsze.
Jestem samowystarczalna i ogarnięta jak dorosła, ale lubię, gdy mama wraca do domu.
No dobra, żeby jej nie budzić, to jeszcze opowiem o sobie.
Estera Parzymięs.
Każdy mój zeszyt tak mi wali z okładki między oczy. W dodatku moim własnym charakterem pisma, bo w końcu to ja je wszystkie podpisałam.
Estera Parzymięs to ja.
„Parzymięcho” – tak mnie zwą durnowaci koledzy, także ci „nawet fajni”. „Gril-girl” albo „Girlaska-grillaska” – to już złośliwe koleżanki. Niby spoko żarcik, ale jednak piecze… jak na grillu. No co? Mam straszne kuchenne nazwisko, a do tego trochę nadwagi, żeby się odpowiednio kojarzyło. Inni też mają nadwagę, tyle że bez takich durnych dodatków po rodzicach.
Za to jeszcze gorzej ma moja rodzona, choć odrobinę nieprawdziwa mama. Wyobraźcie sobie, że najpiękniejsza redaktorka telewizyjnych programów kulinarnych, najwierniejsza wyznawczyni wegetarianizmu, weganizmu, odchudzania i zdrowego odżywiania, smukła jak struna od gitary, ekologiczna seksbomba o kruczoczarnych włosach, znana i lubiana Katrina Vege, gwiazda telewizji śniadaniowych i drugośniadaniowych oraz okładek gazet z programami TV… naprawdę nazywa się… TADAAM! Katarzyna Parzymięs.
W sumie gdybym sprzedała ten news do tabloidów, zarobiłabym na nowego laptopa, co nie? Dobra, żart! Nie sprzedam własnej mamy za żadne pieniądze. Kocham ją, choć częściej widuję ją na szklanym ekranie formatu 46 cali niż na żywo. Taka sytuacja. Dlatego mama używa pseudonimu, a ja oficjalnie niby noszę nazwisko po tacie. To też nieprawda i na odwrót, jak wszystko w moim dziwacznym życiu.
Dziewczyny się na mnie wyżywają, bo jestem od nich brzydsza. To jakaś kara, jeszcze gorsza od Karamustafy, że w mojej klasie są same szczupłe i wysokie laski. Lekceważą mnie, bo nie jestem taka jak one, a jednocześnie mnie nienawidzą, bo chciałyby wyglądać jak moja telewizyjna mama. Sorki, mission impossible!
Dlaczego? Ano dlatego, że mama jest najpiękniejsza, a w dodatku na ekranie jest jeszcze ładniejsza niż w realu. Wszyscy zawsze na ekranie są o wiele ładniejsi. Moim zdaniem to okropna niesprawiedliwość. W dodatku tylko domownicy ludzi mediów przekonują się o tym boleśnie każdego dnia. Niesprawiedliwe jest też to, że mnie nie pokazują w telewizji wcale, a mogłabym się przecież nagrywać i cieszyć, że tak wyładniałam na ekranie. Co nie?
ROZDZIAŁ 1. WCZORAJ, KIEDYŚ, JUTRO...
Podobno gorsze od niespełnionych marzeń są tylko marzenia spełnione. Nie wiem, kto to wymyślił, ale brzmi nieźle, a wyczytałam to w internecie.
Pierwszy szok przeżyłam w czwartek po powrocie ze szkoły. Ale numer! Mama była już w domu, chociaż zazwyczaj w tym czasie nagrywa program w studio telewizyjnym albo pije kawę w pokoju redakcyjnym i umawia z riserczerkami następnych gości, albo planuje ramówkę na przyszły miesiąc, albo ma kolaudację w sali projekcyjnej, albo ślęczy w montażowni i nadzoruje skróty programów czy jakąś inną postprodukcję, albo ginie w jeszcze innym zakątku telewizji i pra-cu-je. Pra-cu-je… Po dziesięć albo więcej godzin na dobę pra-cu-je. Wtedy ja oglądam ją na żywo w telewizorze albo w powtórkach w sieci.
Teraz jednak dom był wypełniony mamą – choć trudno to powiedzieć o osobie tak chudej, że mogłaby zagrać szprychę od roweru. Jednak tak właśnie było – dom wypełniały mama… i jej rozpacz.
Dodam, że zrozpaczona mama zachowała się bardzo profesjonalnie, a mianowicie spódnica Diora i szałowa bluzka z jedwabiu wisiały starannie upięte na wieszaku. Mama natomiast cierpiała w szlafroku. W dodatku moim, trochę za krótkim.
Skrócę wasze męki i powiem od razu, że w celu wyciągnięcia z mamy zeznań zmarnowałam trzy kwadranse i trzy paczki chusteczek higienicznych, które w tym czasie, jedna po drugiej, stawały się bardzo niehigieniczne.
– Przesunęli mnie, rozumiesz? Przesunęli jak mebel. Jak szafę! – łkała mama, choć z mebli mogła się kojarzyć co najwyżej ze stojącym wieszakiem na ubrania, ale na pewno nie z szafą. Czemu ja nie wyglądam bardziej jak ona?
– Zawiesili mój program, bo podobno się przejadł i potrawy zaczęły się powtarzać! – Tu znowu poszły w ruch chusteczki.
– Nie mogę w to uwierzyć. Co za idioci! Miliony ludzi śliniły się do tych sałatek i zgrillowanych fasolek podanych na bazgrołach malowanych sosem sojowym na talerzu! – zawołałam, żeby zrobić mamie przyjemność. Ale jakoś nie zrobiłam. Zapadła się jeszcze głębiej w głębiny rozpaczy.
– Koniec z wykwintnym śniadaniowym światowym kucharzeniem z gwiazdami! Buu… buhuuuuu!
Jak to? Zaraz, zaraz… chwileczkę… Ale super!!!
– Czy to znaczy, mamo, że cię zwolnili z pracy? I będziesz mieć czas dla mnie? – Ta myśl dodała mi skrzydeł i napełniła serce nieziemską nadzieją.
O Boże, jakie to cudowne, mama wyleciała z telewizji! Może zatrudni się w niebieskiej restauracji za dworcem i będzie miała więcej czasu dla mnie… i będzie przynosić do domu całe słoiki pysznych pyszności! Żegnajcie, kabanosy i chrupki…! Jupi-ja-jeeeej!
Mama duchowo wymacerowana w occie, w pieprzu i w piekielnej papryce wstała i z dziką furią podeszła do barku, skąd wydobyła czerwone wino i kieliszek. Łeee, to nie jest dobry pomysł… Jeżeli teraz złamię palec albo zakrztuszę się fistaszkiem, to mama będzie jedyną dorosłą osobą odpowiedzialną za mnie, w dodatku osobą po winie i za to wino i za tę winę pójdzie do więzienia… Wiem takie rzeczy, bo codziennie oglądam paradokumenty w telewizji. Tam wszyscy coś źle robią i lądują na komisariacie. Tacy to mają ciekawe życie, co nie? Dobra, siadam w fotelu, wkładam palce pod pachy, żeby się nie połamały, i postanawiam, że nie zjem dziś ani jednego fistaszka. Słowo daję! Mama w więzieniu to prawie tak straszne, jak mama w telewizji.
– Nie, Esti, nie wywalili mnie z pracy, tylko ze studia, i przesunęli w ramówce. Mam teraz jeździć po Polsce, gotować z lokalsami w plenerze i namawiać ich do kuchni wege-fit! – wrzasnęła mama. – Rozumiesz to? Mam się włóczyć po jakichś prowincjach w każdy weekend i przekonywać tubylców, że grillowane szparagi z kaparami są lepsze od flaków z olejem i grochu z kapustą! Nieeee, ja zwariuję! Jestem wypalona zawodowo! Za co mnie tak karzecie?
Tu nastąpiły wino, chusteczki i szloch.
Pik! Nie. Nie żyję. Połknęłam smartfona i umarłam. Nikogo nie winię… połóżcie parówki na moim grobie.
Zaraz… co ty mówisz, mamo?
– Co ty mówisz, mamo…? Będziesz pracować w weekendy?
– Dokładnie tak!
– To znaczy, że będę mogła pracować z tobą? Hurrrraaaaa!
Mama wlepiła we mnie swe wielkie, piękne oczy, tak że przez chwilę przypominała przestraszoną sowę z kreskówki. Te wszystkie rysunkowe mangowe księżniczki niech się schowają, ślepoty!
– Będziemy razem pracować, a ja będę po tobie dojadać! I będzie tak, jak mi obiecałaś! I częściej będziemy razem! O rajciu! To cudownie, że cię przesunęli! Chętnie podziękowałabym temu komuś, kto cię przesunął bliżej mnie!
– A to dobre! Dziękuję za wsparcie – warknęła mama. – Niestety, nie mogę cię ze sobą zabierać na nagrania!
– Niestety, musisz – rzuciłam triumfalnie. – Chyba nie zostawisz samotnej dorastającej córki na cały weekend w pustym domu? Przecież ja już jestem w wieku, w którym mogą mi przychodzić do głowy głupie pomysły…
Mama wyglądała jak teleskopowa wędka, która zaczyna się składać do środka.
– Zobaczysz, będę twoim wsparciem, kołczem, bekapem i doradcą! W życiu nikt nie nakręcił takich programów kulinarnych jak my nakręcimy! Będziesz sławna na cały świat! – wołałam.
I wiecie co? Okazało się, że mówiłam prawdę. Chociaż zupełnie nie miałam na myśli tego, co się niebawem miało wydarzyć.ROZDZIAŁ 2. SZNURÓWKA I INNE ZJAWISKA PARANORMALNE
Trochę potrwało, zanim wyruszyłyśmy na pierwsze wspólne gotowanie w plenerze. Bo wiecie, w telewizji jest tak, że najpierw trzeba całą masę rzeczy wymyślić, poumawiać, wypróbować, zaklepać, zaprosić ludzi, uzgodnić i przećwiczyć, po czym wyrzucić stare pomysły do kosza i przećwiczyć nowe, znowu wszystko zrobić od początku, obejrzeć próbne nagrania, a potem następują właściwe nagrania i znowu coś trzeba pozmieniać… a na koniec widzowie oglądają dziesięć minut jakiegoś trutututu-sralalala i myślą sobie: „Ale w tej TV mają życie! Nic, tylko jeżdżą, gadają, nawet się nie spocą, a kasa leci…”.
Mało razy słyszałam w szkole, że mama ma dobrze, bo w pracy nigdy się nie zmęczy?
Tu coś zdradzę. Ale tylko wam. Nie wygadajcie się, okej? Moja mama tak naprawdę nie umie gotować. Asystuje tylko tym hipsterom i celebrytom przy garach, oni pichcą, a mama doradza. Więc teraz wiecie… nie jest najlepiej, bo mama ma sama gotować na żywo… i od miesiąca ćwiczy w domu. Podobno ludzie wyrzucają za dużo jedzenia i to jest chyba przyczyną głodu w trzecim świecie. Biorąc pod uwagę losy nieudanych potraw mamy, tkwi w tym jakaś głęboka prawda, gdyż ma ona w tym procederze wielki udział.
Pik.
Co za osiołek!
Nie, tam, dokąd jedziemy, nikt z mojej klasy nie zrobi nam obciachu i nie będzie się wydurniał na drugim planie. To właśnie będzie moje zadanie – pilnować, żeby wszechświatowe cymbalstwo nie robiło wygibasów za plecami mojej ukochanej mamy gotującej żur czy coś podobnego. Początkowo Sznurówka, czyli szefowa mamy, absolutnie nie chciała się zgodzić na mój udział w programie. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w telewizji. Naprawdę, wspaniały początek wielkiej, wzajemnej żarliwej nienawiści pomiędzy kobietami. Normalnie jak w jakimś paradokumencie…
– To jakiś żart? – Wąskie wargi wykrzywiły się w literę „M”, co oznaczało, że Sznurówka zmusza się do uśmiechu, ale jej kąciki ust więdną z oburzenia. – Wykluczone, masz być totalnie sfokusowana na projekcie, a nie na niańczeniu dziecka! Nie agreguj do projektu dezaktywizujących cię emocji. – Po takim wstępie całkiem przeszła mi ochota na dziękowanie. Ponieważ to właśnie ta babka przesunęła mamę w ramówce, wygnała ją ze studia z celebrytami i wtrąciła do piekła swojego programu, którego była reżyserką.
– Nie jestem dzieckiem i nie trzeba mnie niańczyć. Moja otwartość i entuzjazm będą wsparciem dla ekipy i zamierzam uczyć się zawodu. Jestem samodzielna i zorientowana na rozwój! – warknęłam, cytując rozmaite brednie z internetu, które podobno się mówi podczas rozmowy o pracę. No co, przygotowałam się do tej rozmowy, co nie?! Szkoda, że nie znałam wcześniej słów „sfokusować” ani „dezaktywizować”, cokolwiek one oznaczają.
Mama łapała oddech, żeby coś powiedzieć, ale Sznurówka była szybsza:
– Mój program to nie jest miejsce dla dziewczynek… – zaczęła zniecierpliwionym tonem i strzepnęła wąską dłonią z biurka jakiś pyłek. Pewnie wyobrażała sobie, że tym pyłkiem jestem ja.
– Dyskryminuje mnie pani, bo jestem kobietą? A mama ciągle powtarza, że pani jest feministką i walczy o dżenderbalans! – Kurczę, nie wiem, co to znaczy, ale zaryzykowałam! – A potem ludzie się dziwią, że telewizja kłamie… – Spojrzałam na mamę i z udawanym żalem dodałam: – Chyba że mnie nabrałaś z tym feminizmem?
Mama zmieniła się w kameleona. Robiła się pąsowa, pomidorowa, śliwkowa (jak jej szpilki) i wreszcie buraczana. Sznurówka wytrzeszczyła oczy spoza prostokątnych okularów, które w zestawieniu z trójkątną twarzą wyglądały jak jakieś logo fabryki respiratorów albo reaktorów atomowych. Włosy przycięte na pazia otaczały ją jak kask, od brwi po uszy i kark. Brakowało tylko paska pod brodą. Jej orli nos wykrzywił się nieco. Nerwowo skrzyżowała ręce na piersiach, a potem przycisnęła łokcie do boków i zaczęła z trzaskiem splatać kościste palce. Dobra, wiem już, czemu mówią na nią Sznurówka… Tata mi kiedyś pokazywał, jak trzeba wiązać buty przed wyprawą w góry…
– Izo, wybacz, Estera miała na myśli… – wyjąkała mama.
– Estera może z nami jechać. Niech się przekona, że nikogo nie dyskryminuję przy ciężkiej pracy – syknęła Sznurówka, prawie nie otwierając ust.
Teraz mogłam się uśmiechnąć. I podziękować.
– Dziękuję, mama często mówiła, że podejmuje pani znakomite decyzje! – zawołałam. Odpowiedzią był kolejny uśmiech w kształcie litery „M” i delikatny trzask palców.
Manipulowanie ludźmi nie jest trudne. Żeby dawać radę Sznurówce, muszę jednak oglądać więcej paradokumentów!
No i wyszło na moje.
Jedziemy do Supraśla (gdziekolwiek to jest) na pierwszy program z cyklu Świat kontra schab. Na mój pierwszy program z mamą! Na mój pierwszy program w telewizji, którego będę… no, prawie producentką!
Patrzcie, Estera Parzymięs, wiecie, ta z telewizji!
W naszej telewizyjnej furgonetce osiągnęliśmy dżenderbalans, co oznacza, że facetów i dziewczyn jest w ekipie po równo, mimo że jedzie nas pięcioro. Co, nie wierzycie, że dwa plus trzy daje sześć? Ja też nie wierzyłam. A jednak!
Mamy jeszcze kawałek drogi, więc wszystko wam wyliczę. Nas, dziewczyn, siedzi w aucie trójka. Sznurówka z przodu, a na tylnej kanapie ja i moja ukochana mama, Katrina Vege, nerwowo czytająca po raz sto piąty scenariusz i notatki z przepisów kulinarnych. Z mojej prawej strony kiwa się Gacek, który oficjalnie ma jakieś imię i nazwisko, ale jeszcze nie słyszałam, żeby ktokolwiek (włącznie z nim samym) go używał. Gacek przedstawia się jako „Gacek”. Gacek żyje i wygląda jak gacek. Gacek jest misiowatym brodatym facetem podobnym do Kubusia Puchatka, tylko wyższym i w każdą stronę szerszym. Ubiera się w spodnie bojówki z kieszeniami tak wypchanymi, jakby przenosił w nich rzeczy z całego domu podczas przeprowadzki, i w amerykańską wojskową kurtkę. Poprzedni właściciel kurtki chyba musiał zostać rozstrzelany, skoro ciuch ma tyle łat i zaszewek na okrętkę? Na wszelki wypadek nie będę go o to pytać. Gacek przez większą część doby ma na uszach ogromne słuchawki i wygląda, jakby spał, co nie dziwi, bo puszcza sobie rzewne jazzowe melodie albo odgłosy ptaków. Dobranoc…
Telewizyjne auto prowadzi Mycha. Mycha to nie jest ksywka, tylko nazwisko. Powaga, nie ściemniam! Taka sytuacja! Mama i Mycha mają więc coś wspólnego: nazwiska, które do nich nie pasują! Mycha, który nazywa się Mycha, to akurat nie jest taki sobie zwyczajny supersamiec alfa. To jest równowartość dwóch supersamców alfa. To Terminator, Robocop, King Kong, Bond, Harry Styles, Iron Man, transformers, Brad Pitt i Robert Lewandowski w jednym. Wysportowany, wysoki, atletycznie zbudowany, o niepokojąco fajnych długich włosach i superkrótkiej superwypielęgnowanej bródce. Chodzi mi o to, że… nie no, nie mówię, że mi się podoba, ale normalnie każdej dziewczynie mógłby się podobać, gdyby tylko… chciała, żeby jej się podobał. Ale gdyby nie chciała, a on nadal by się podobał, to nie byłoby w porządku, bo samym swoim istnieniem coś by na takiej dziewczynie wymuszał, rozumiecie?
Nie, on mi się nie podoba! Koniec kropka! Nie i już!
Gdybym jednak miała mieć nowego tatę, to on mógłby wyglądać mniej więcej tak. A gdybym miała chłopaka, to mógłby wyglądać dokładnie tak, tylko musiałby wtedy mieć nie więcej niż siedemnaście lat, bo są jakieś granice spotykania się ze starymi piernikami, co nie?
Skoro ja mam takie problemy z podwójnym samcem Mychą, nie wiem, co musi przeżywać mama. Mycha normalnie przy każdej okazji mamę podrywa i chyba chciałby z nami zamieszkać albo się ożenić. To znaczy ożenić z moją mamą, a zamieszkać z nami.
Im bardziej Mycha chce, tym bardziej mama nie chce. I tym bardziej zanurza się w occie, czyli trudno się z nią współistnieje na planecie Ziemia.
Kiedyś mi szepnęła, że gdyby miała zmienić nazwisko na „Mycha”, rzuciłaby się do Wisły jak Wanda, co nie chciała Niemca.
Nie jestem pewna, czy wiem, o jaką Wandę chodzi i jak się nazywał ten Niemiec, że się rzuciła. Miałam to wyguglować, ale zapomniałam. Taka sytuacja.
No i widzicie, dwa plus trzy równa się sześć. Wyszło na moje! Najważniejsze, że wreszcie ruszyliśmy na zdjęcia!