- W empik go
Mambo dżambo - ebook
Mambo dżambo - ebook
Odwieczny pojedynek Seta z Ozyrysem i zadawnione porachunki Krzyżaków z templariuszami ożywają na nowo w Ameryce lat 20. XX wieku trawionej bakcylem Dżes Gru, pandemią, która z ogniska zapalnego w Nowym Orleanie prze w kierunku Nowego Jorku przeżywającego renesans harlemski.
Ishmael Reed (ur. 1938) – poeta, eseista, powieściopisarz, Jeden z najbardziej rozpoznawalnych pisarzy afroamerykańskich. Do najbardziej cenionych powieści Reeda zalicza się Yellow Back Radio Broke-Down (1969), Mambo dżambo (1972), The Last Days of Louisiana Red (1974).
Teresa Tyszowiecka blasK! – laureatka Nagrody za Twórczość Translatorską im. Boya-Żeleńskiego 2021 za przekład powieści poetyckiej Afrykańskie korzenie UFO trynidadzkiego twórcy Anthony’ego Josepha. Przełożyła m.in. Hollywood Charlesa Bukowskiego, Kur zapiał Henry’ego Millera, Lewiatana z trylogii Illuminatus! Roberta Shei i Roberta Antona Wilsona oraz Tytańskich graczy Philipa K. Dicka.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66571-51-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Arbiter elegancji, burmistrz Nowego Orleanu, w lakierowanych alkaponkach – biel i brąz – do garnituru w kratę, z przedziałkiem à la Rudolf Valentino. Króluje w swoim gabinecie. Na kolanach burmistrza siedzi rozwalona Zuzu, miejscowa voo-doo-dee-odo fordanserka i dziewczę do towarzystwa. Wymięta zielona sukienka Zuzu mży cekinami.
Jego ekscelencja pracuje dziś po godzinach.
Podaje Zuzu piersiówkę zakazanego dżinu. Zuzu upija kusztyczek i dalej mości się w najlepsze na kolanach dostojnika, kokietując bezwstydnie. Z wystudiowanym wyuzdaniem zaciąga się dymem z chesterfielda.
Dzwoni telefon.
Burmistrz odsuwa rękę i podnosi słuchawkę, z której dobiega go zaaferowany głos pokerowego partnera.
– Harry, przyjeżdżaj tu w te pędy. To Coś, co przeszło w stan uśpienia, znowu podnosi głowę.
Burmistrz zrywa się i Zuzu fika kozła, odsłaniając apetyczne uda i zatkniętą za podwiązkę piersiówkę.
– Co się stało, Harry?
– Wzywają mnie do szpitala, Zuzu. Stała się straszna rzecz: to Coś zerwało się z uwięzi. To Coś, co mój dziadek Harry wraz z całym swoim pokoleniem Harrych uznali za fałszywy alarm.
Ciągnąc Zuzu za lisie łapki w boa, wypada z ratusza i wskakuje do zaparkowanego przed samym wejściem stutza bearcata, żeby pognać do katedry św. Ludwika, ulubionego przybytku XIX-wiecznej królowej hoodoo, Marie Laveau. Katedrę od placu Congo dzieli mniej więcej 10 przecznic. Wbiegają z Zuzu po schodach pod drzwi świątyni. Szczęka klapka judasza.
– Joe mnie wezwał – wyjaśnia burmistrz.
– Co tu się dzieje, kotku? Można tu sobie nielegalnie chlapnąć? – pyta Zuzu przymilnym głosem.
Drzwi otwierają się, odsłaniając główną nawę zamienioną w lazaret. Z grubsza licząc, 22 pacjentów leży na wózkach. Lekarze uwijają się jak w ukropie; kitle, maski ochronne. Trzaskają drzwi.
1 z lekarzy podchodzi do burmistrza, który wędruje od wózka do wózka, studiując śpiących pacjentów, wśród których nie zabrakło nawet proboszcza parafii św. Ludwika.
– Jak sytuacja, doktorze? – pyta burmistrz.
– Mamy 22 pacjentów. Wszystkie środki uspokajające zawodzą, jeśli nie liczyć snu.
– Od kiedy to trwa?
– Od rana. Doniesiono nam stąd, że ludzie zachowują się w „sposób bezrozumny i wyzywający”, dostają białej gorączki, miotają się jak ryby, wykonują ruchy taneczne o nazwie „orle skrzydła” czy „rajcowny zderzak”; kręcą wąsy na Mooche’a i „strugają ważniaków”. Ale przejrzeliśmy na wylot tę ściemę Czarnych, to całe mambo dżambo. Od razu zapachniało nam to Dżes Gru, bakcylem, który dał się we znaki już w latach 90. zeszłego stulecia. Zidentyfikowaliśmy plac Congo jako ognisko zapalne zarazy, więc przygrzaliśmy w tamtą stronę z baterii antidotów, ale epidemia zaczęła grać z nami w kotka i myszkę, znikając z jednych dzielnic, żeby odrodzić się w innych – zawsze o dwa kroki przed nami.
– Może dałoby się to włożyć pod 1 z tych waszych mikroskopów? Podjąć działania prewencyjne, żeby to cholerstwo przystopować? Pamiętasz chyba, że na dniach zaczynają się wybory...
– Diabła tam, twoje wybory. Człowieku, jeśli wybuchnie pandemia, to będzie Koniec Cywilizacji, Jaką Znamy.
– Sytuacja jest aż tak poważna?
– Owszem. Zrozum, Dżes Gru to nie tylko 1 z tych bakcyli, które mają cię pożreć, schrupać, wyssać, a następnie wypluć. To się wymyka wszelkim klasyfikacjom. Ledwie to zaszufladkujemy, już staje się czymś innym. To e-pi-de-mia psychiczna, kolego, a nie jakiś tam tyfus, żółta febra czy syfilis, z którymi wiemy, co robić. To Coś wpisuje się w starożytną koncepcję choroby, pojmowanej jako opętanie przez demony.
– A jakby tak księdza?
– Próbowaliśmy, ale jego też dopadło. Wrzeszczał i grzał w bębenek jak stara Murzynka.
– A co z zakażonymi? Pytaliście ich o objawy?
– Owszem, zbadaliśmy 1 z przypadków. Sądząc, że to choroba o podłożu fizycznym, przebadaliśmy mocz, stolec i wodę, którą pił, z nadzieją na wykrycie znanych odmian bakterii. Pytaliśmy go też o omamy wzrokowe.
– I co?
– Twierdził, że widzi zuluskie N’Kulu Kulu, do tego wielką lokomotywę z czerwono-czarno-zielonym pytonem na przedzie i Johnny’ego Canoe, jak płynie pod prąd po torach.
– Dobra, Clem, a co z emocjami? Jak się czuł?
– Twierdził, że czuje się jak trzewia, serce i płuca Matki Afryki, a do tego jak Kongo, „kraj pantery”, i że chciałby „wypowiedzieć swojemu panu”, co Kongo planuje zrobić. I że poszedłby na dancing, gdyby go było stać.
– Rozumiem, Clem. A omamy słuchowe?
– Twierdził, że słyszy piszczałki, drumle, dudy, flety, konchy, bębny, banjo i kazoo.
– I co jeszcze powiedział?
– Ni stąd, ni zowąd zaczął mówić językami... To nie są pojedyncze przypadki. To Coś nie ogranicza się do rasy, klasy czy ideologii. Rozsiewa się samoistnie, a potem podstępnie atakuje.
– Konsultowałeś się z kolegami po fachu, Clem?
– A jak myślisz, kogo mamy pośród zakażonych? 6 przypadków to niezwykle szanowani bakteriolodzy, epidemiolodzy i farmaceuci z naszego uniwersytetu!
Za plecami burmistrza robi się nagłe zamieszanie. Odwraca się i widzi, jak Zuzu policzkuje zapamiętale pielęgniarzy, którzy chcą ją uspokoić. Pacjenci zeskakują z wózków, popadając w najdziwniejsze wygibasy. Włos jeży się na głowie burmistrza; budzą się w nim symptomy Dżes Gru, a doktor, który rzucił się w jego stronę, żeby udzielić mu pierwszej pomocy, ugina nogi w kolanach i przez bramę katedry wyfruwa lotem ślizgowym na zewnątrz, sunąc nad ulicą.
Żaluzje podjeżdżają do góry. W okolicznych domostwach zapalają się światła i w jednej chwili całą dzielnicę łapią dreszcze, bo Dżes Gru wdarł się do Nowego Orleanu; to urokliwe miasto, govi Luizjany, w którym jak w tyglu łączą się wpływy latynoskie, francuskie i afrykańskie, postradało zmysły. Do rana odnotowano 10 000 nowych przypadków.
Te tępaki, członkowie Zakonu Kawalerów Przypory Ściennej, nie potrafili wyciągnąć z przeszłości wniosków. Uznali, że okadzając w latach 90. XIX wieku plac Congo, gdzie z bębenkami tańczono bambulę, chactę, babouille, counjaille, jubę, congo i voodoo, kładą kres zarazie. Że to była tylko przelotna moda. Nie zorientowali się, że epidemia Dżes Gru w istocie rzeczy była antyplagą. Wiele chorób skutkuje wyniszczeniem ciała; Dżes Gru dodawał animuszu. Morowe powietrze sprzyja szerzeniu się chorób, choćby takiej malarii, jednak ofiary Dżes Gru zgodnie zeznawały, że powietrze wokół nich jest wręcz balsamiczne: przepojone wonią róż i czegoś niewysłowienie cudownego. Niektóre epidemie wybuchają wskutek rozkładu ciał zwierzęcych, ale Dżes Gru działał ożywczo, elektryzująco, a infekcji towarzyszyły nadpobudliwość i ekstaza. Bogowie lubią w gniewie doświadczać ludzkość, zsyłając na nią plagi, ale epidemia Dżes Gru zdecydowanie wyglądała na wyraz najwyższej aprobaty bogów.
I teraz właśnie ta przypadłość zapragnęła wyrazić się słowami. Zatęskniła za swoim Logos. Czym jest bowiem liturgia bez Słowa? W latach 90. zeszłego stulecia nie istniało jeszcze takie Słowo i Dżes Gru był zdany na własne siły. Wydarzenia lat 20. XX wieku mogą również okazać się fałszywym alarmem i Dżes Gru, jak wtedy, zniknie równie nagle, jak się pojawił; odejdzie ze złamanym sercem, bo znowu zostanie zdradziecko ukrzyżowany, postawią na nim krzyżyk, tym razem drugi (++).
Już po pierwszych dźwiękach orkiestry procesja zaczyna się wić po ulicy, w tym przygodni przechodnie, którzy idą za żałobnikami, ów tak zwany „drugi rząd”, który, zwyczajnie, chce się cieszyć muzyką. Duch w nich wstępuje, a oni są mu posłuszni. (Kursywa moja – I.R.).
Louis Armstrong
Mambo dżambo
(W języku Mandinków „ma-ma-dżjo-mbo” – „czarownik, który odpędza udręczone duchy przodków”: „ma-ma” – babka; dżjo – cierpieć; mbo – odejść).
The American Heritage Dictionary
of the English Language2
Z zawrotną prędkością telegrafu-kłącza z autobiografii Bookera Washingtona Dżes Gru rozprzestrzenia się po Stanach po osobliwej trajektorii. Zaraza dosięga Pine Bluff i Magnolii w Arkansas; z Natchez, Meridian i Greenwood w Missisipi napływają doniesienia o kolejnych przypadkach. Pojedyncze ogniska zapalne wybuchają w Nashville i Knoxville, Tennessee, podobnie jak w Saint Louis, gdzie zderzanie się i ocieranie o siebie w tańcu doprowadza do interwencji straży miejskiej. Ultratoksyczny Dżes Gru infekuje wszystko na swojej drodze.3
Europa kolejny raz próbuje odzyskać Świętego Graala, a zakon krzyżacki, te Gibbonowskie „hordy rozpasanych barbarzyńców”, znów poniósł sromotną klęskę w wyścigu o Kielich. Zamiast łupić świątynie niewiernych przelewają ich krew. (W pogańskich mitach o Walkiriach rycerze nigdy nie składają broni; gdy zginą w bitwie, zostają natychmiast wskrzeszeni, po to tylko, żeby znów w kółko walczyć, opychać się wieprzowiną i raczyć pitnym miodem). W tej sytuacji kawalerowie przypory zostali przyparci do muru. Chociaż konkurencyjny – jedyny – zakon rycerski jest od stuleci skompromitowany, tylko do nich można się zwrócić o pomoc, bo tylko templariusze potrafią obronić wartości świata Zachodu przed Dżes Gru i zarządzać strażnicami monitorującymi przebieg epidemii. Niestety wyrok sądowy, który zakazał Zachodowi korzystać z usług templariuszy, był miażdżący i nieodwracalny. Zostali okrzyknięci „drapieżcami i deprawatorami umysłów” i odebrano im prawo do służby Zachodowi i podążania „jedyną słuszną” drogą atonizmu.
Kryzys wywołany przez Dżes Gru pogłębiał się, a jakby tego było mało, czarno-, żółto- i czerwonoskórzy Mutafikowie plądrowali muzea, wywożąc eksponaty do miejsc, skąd zostały zrabowane. Amerykę, ostatni bastion nadziei Europy, strażnika skarbca dokonań „ludzkości”, toczyła epidemia Dżes Gru i plaga Mutafików. Europa straciła kontrolę nad „fetyszami” cywilizacji, osadzonymi teraz w nowojorskich Ośrodkach Zatrzymań Sztuki – sezamach szczodrze dotowanych przez rozbójników: baronów przemysłu, potentatów miedzi, królów nafty, nababów i jaśnie plantatorów; kazamatach pękających w szwach od skarbów Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej.
Armia strażników łupów przewyższała liczebnością armie pomniejszych państw nie bez powodu: gdyby skarby wpadły w „niepowołane ręce” (czyli wróciły tam, skąd zostały wydarte na drodze przemocy), mogłoby to wywołać falę publicznej sympatii dla ciemiężonych ludów okradzionych z Ikon swojej estetyki.4
Rok 1920. Na świat przychodzi Charlie Parker, houngan (od: „n’gana gana”), który przewyższał wszelkich duchowych mistrzów, więc nikt nie był godzien mu przekazać świętej grzechotki Ason. Lata 1920 – 1930. Dekada, która zalicza się nie tyle do oficjalnej historii Ameryki, co do pokątnych after hours kraju uczącego się improwizować, żeby móc się jakoś porozumieć.
Nosiciele Dżes Gru przybyli do Ameryki z powodu, ni mniej, ni więcej, tylko bawełny. Trochę dziwne, prawda? Indianie amerykańscy umieli zaspokoić wszystkie potrzeby dzięki jednemu gatunkowi: bizonom, które zapewniały im żywność, schronienie, odzież, a nawet paliwo. Eskimosi mieli swoje wieloryby. Starożytni Egipcjanie byli w stanie wyżywić się dzięki drzewku oliwnemu, które do tego wszystkiego dawało, na dodatek, światło. Ale Amerykanie uparli się na bawełnę. Mogli hodować soję, bydło, świnie albo paszę dla swoich trzód, ale nie. Bawełna i już! Czyżby kręciły ich czarne dłonie w kontakcie z białą przędzą?
Jeżeli wierzyć astrolożce Evangeline Adams, Stany Zjednoczone urodziły się 4 lipca o 3.03 z ascendentem w znaku Bliźniąt, co zwiastuje temperament merkurialny, nerwowy i gwałtowny. Wzrok Stanów padł na Filipiny i grabież została szumnie okrzyknięta polityką Nowych Horyzontów. Wzrok Stanów padł na Amerykę Południową i zaczęły się wtrącać w politykę wewnętrzną jej narodów; rabunek pod przykrywką „pomocy w przywróceniu stabilizacji”. O ile narracja Wielkiej Brytanii ma w sobie ducha Churchillowskich odezw, o tyle głos Ameryki jest głosem licytatora, naganiacza, komentatorów sportowych w radiu, głosem Woodrowa Wilsona i komiwojażera, który zawsze znajdzie nowego naiwniaka, żeby mu sprzedać most Brookliński, wcisnąć dowolny kit, wmówić, że maliny rosną na Antarktydzie. Kiedy w latach 20. XX wieku Anglicy chełpili się, że nad imperium brytyjskim słońce nigdy nie zachodzi, amerykańską dewizą było: „Co minutę na świat przychodzi nowy frajer”. Ameryka to arogancki młody mądrala rozwalony za kierownicą podrasowanego samochodu. To właśnie parweniusze ich pokroju biorą udział w konferencji rozbrojeniowej w Waszyngtonie, gdzie próbują sprowokować brytyjskich dyplomatów, sugerując, żeby zezłomowali 4 okręty, w tym dumę marynarki brytyjskiej: HMS King George V. Admirał Beatty, z żuchwą buldoga, wychodzi z gabinetu, trzaskając drzwiami.5
Zakon Kawalerów Przypory Ściennej próbuje opanować psychoepidemię, wybierając na prezydenta zajadłego wroga Dżes Gru, Warrena Hardinga. Harding wypłynął na haśle „Dość wykrętów i wymyków”, które sugerowało, że powstrzyma pochód zarazy przez kraj, da bobu jej sympatykom, a nosicieli bakcyla podda obowiązkowej izolacji połączonej z dezynfekcją. Immunoterapia miała ruszyć zaraz po objęciu fotela prezydenckiego przez Hardinga.
Prezydent elekt nie ma pojęcia o tym, że jest szpiegowany przez członka Zakonu Kawalerów Przypory Ściennej, który wkrótce obejmie stanowisko prokuratora generalnego. (W skład otoczenia prezydenta wchodzą również członkowie osobliwej kliki, która do pamięci potomnych miała przejść jako Gang z Ohio).
2. etapem prezydenckiego planu jest zaprogramowanie Elokwentnego Androida, systemu, dla którego Czarni są wymarzonym komponentem ludzkim; zadaniem androida będzie pobranie próbek, sklasyfikowanie, analiza, sterylizacja i wytępienie Dżes Gru. Zadaniem tej szczekającej jadaczki będzie aplikowanie antidotum miażdżącego krytycyzmu, który wyrwie zarazę z łona Ameryki, do którego wczepiła się z uporem płodu za nic niedającego się spędzić.
Innymi słowy, misją Elokwentnego Androida będzie poddanie bakcyla krytyce, rozłożenie go na czynniki pierwsze, wyciągnięcie na światło dzienne, unieszkodliwienie. Kampanię rozpocznie druk plakatów z hasłem „PRECZ Z TAŃCEM”.
Wszyscy są zgodni co do tego, że nie można dłużej przyglądać się z założonymi rękami.
– Dżes Gru podstępnie, jak kwieciak bawełniany, toczy tkankę naszych obyczajów, myśli technicznej, spójność naszej estetyki – piętnuje kongresman z Południa. – Musimy rzucić na szalę 2000 lat naszej cywilizacji – grzmią purytańscy dziennikarze.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Objaśnienia tłumaczki
Plac Congo – słynny plac w Nowym Orleanie, w którym od lat 40. XIX wieku niewolnikom w niektóre wieczory wolno było się gromadzić przy tańcach i śpiewach.
Johnny Canoe – prawdopodobnie Kenu, legendarny XVIII-wieczny czarny handlarz z zachodnich wybrzeży Afryki, posiadający flotyllę statków i własną armię, którą walczył z kolonizatorami.
Govi – gliniany dzban używany w ceremoniach voodoo do ściągania duszy zmarłego.
Just grew (ang.) – brały się nie wiadomo skąd i rozpowszechniały.
W oryginale: grapevine telegraph (ang.), czyli poczta pantoflowa.
Aton (od staroegipskiego _itn_ – tarcza słoneczna) – pierwsze monoteistyczne bóstwo w Egipcie, prototyp Jahwe i chrześcijańskiego Boga.
Houngan – kapłan voodoo.