Mane, tekel, fares - ebook
Życie jest jak taniec – a ja nienawidzę tańczyć. Słowa „mane, tekel, fares” zwiastowały upadek Babilonu. Nieszczęście może spotkać każdego z nas – co jednak, jeżeli to my sami jesteśmy jego przyczyną? Czytelniku, trzymasz w swoich rękach zbiór opowiadań, oscylujących wokół pecha, śmierci, smutku i żałoby – a jednocześnie jednak, codzienności. Autorski zbiór zawiera pięć opowiadań, utrzymanych w stylistyce thriller/horror, z socjologiczno-filozoficznym zacięciem.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po dwóch latach spędzonych razem, naznaczonych szczęściem i cieszeniem się każdą wspólną chwilą, Marek oświadczył się. Zabrał Annę na plażę i pod pretekstem zrobienia sobie zdjęcia, postawił telefon na piasku, podparł kamieniem, włączył nagrywanie, a następnie, na złocistej, piaszczystej plaży, wśród lekko kołyszących się fal, uklęknął na jedno kolano, wyciągnął z podręcznej nerki pierścionek i zadał to jedno, najważniejsze pytanie:
- Wyjdziesz za mnie?
Wśród łez, nie zastanawiając się dłużej, ona odpowiedziała:
- Tak.
Planowali ślub. Wiedząc, jak czasochłonna jest jego organizacja, oraz ile środków może pochłonąć, wyznaczyli sobie datę odległą – za dwa lata, 22 sierpnia 2025 roku. Był to dzień symboliczny – tego samego dnia bowiem Anna przyjęła oświadczyny. Postanowili oszczędzać i stopniowo załatwiając kolejne etapy uroczystości oraz usługodawców. Oświadczyny nie zmieniły ich relacji – nie spoczęli na laurach. Kochali się nawet bardziej, niż do tej pory. Jak w każdym związku, zdarzały się wzloty i upadki – nigdy jednak nie pokłócili się na tyle poważnie, by przed zmierzchem się nie pogodzić. Wiele znajomych brało sobie ich za przykład, mówiąc:
- Chciałbym mieć takie szczęście, jak wy.
- Każdemu życzę takiego związku.
1 czerwca 2024 roku doszło jednak do tragedii. To była zwyczajna sobota w galerii handlowej, spędzana na zakupach i oglądaniu sklepowych wystaw. Nie tylko oni wpadli na pomysł spędzenia w ten sposób wolnego weekendu, toteż ludzi przybyło sporo. W momencie, gdy Marek z Anną przechodzili obok lodziarni, przez obrotowe drzwi wszedł młody, na oko 35-letni mężczyzna w długim, czarnym, skórzanym płaszczu. Momentalnie jednak, wyciągnął kanister i zaczął oblewać się jasną, śmierdzącą cieczą. Część przechodzących obok ludzi, nie zauważając mężczyzny, nie reagowała, druga część zaczęła jak najszybciej oddalać się o niego. Ktoś krzyknął:
- O mój Boże, on się podpali!
Zaczął się chaos. Zaczęto uciekać i wołać o pomoc, nikt jednak nie zareagował bezpośrednio na mężczyznę. Nikt oprócz Marka. Niewiele myśląc, podbiegł do niego, próbując wyrwać mu kanister z rąk. Mocowali się chwilę, Anna widziała, jak jej ukochany został oblany benzyną. Krzyczała, żeby uciekał, sama jednak nie była w stanie poczynić choćby jednego kroku. Stała niczym zamurowana, oglądając tą potworną scenę niczym w zwolnionym tempie. Po paru sekundach, mężczyzna w płaszczu odrzucił pojemnik, i wyciągając zapalniczkę Zippo, odpalił płomień, upuszczając ją na ziemię. W jednym momencie zarówno bezimienny samobójca, jak i Marek stanęli w płomieniach. Anna widziała ich doskonale – jak tańczące języki ognia lizały korpusy i twarze zajętych płomieniami. Marek krzyczał – tak niewyobrażalnie, jak nigdy przedtem, drugi z mężczyzn płonął zaś w ciszy. Płacz obecnych w pobliżu dzieci dopełniał tego żałosnego chóru.
Dopiero po chwili dziewczyna oprzytomniała. Gdy Marek rzucił się na ziemię, próbując ostatkiem sił się turlać, ruszyła mu na pomoc, ściągając kurtkę i próbując gasić mężczyznę swojego życia. Samobójca zaś upadł na kolana, następnie osunął się na ziemię i nie dawał już oznak życia. Nareszcie przybiegł ochroniarz z gaśnicą, a biały proszek pokrył przestrzeń. Czuć było swąd spalenizny, opalanych włosów – jak podczas opalania wieprzków na wsi, tak doskonale znanych Annie. Płakała, lecz nie miała siły krzyczeć. Reszty już nie pamięta.
Otrząsnęła się dopiero w szpitalu, gdy lekarze wioząc Marka na noszach, prowadzili go na salę operacyjną. Oparzenia dotknęły około 70% jego ciała, życie zaś było zagrożone. Minuty zamieniały się w godziny, ciągnąc się niemiłosiernie. Bóg poprzez ręce chirurgów czuwał nad losem poparzonego mężczyzny – od niego będzie zależało, czy kciuk zostanie uniesiony w górę, czy opadnie w dół.
Gdy Marek powoli otworzył oczy, znajdował się w jasnym pokoju. Po jego lewej stronie, na podstawionym krześle, siedziała Anna, nerwowo obgryzając paznokcie. Mimo iż łzy leciały jej po policzkach, uśmiechnęła się do niego, a następnie złapała za rękę. Chciał się obrócić w jej stronę, lecz nie mógł – jakby niewidzialna siła trzymała go w objęciach. Spojrzał w dół i zobaczył, że cały zawinięty był bandażami. Uniósł wymownie wzrok na towarzyszkę, a ta, starając się go uspokoić, powiedziała
- Ćśśśś… wszystko będzie w porządku.
Marek poczuł, że zaczynają go piec oczy. Zapewne zacząłby płakać, lecz najwidoczniej kanaliki łzowe również uległy spaleniu.
- Ch-chcę s-się zobaczyć… - wydukał.
- Kochanie… Musisz odpoczywać, spokojnie…
- Kurwa! Chcę się zobaczyć!
- To nie jest najlepszy pomysł… - próbowała go przekonać.
- Kurwa, lustro!
Niechętnie, ale poszła poszukać lustra, by spełnić jego prośbę. Wróciła po paru minutach i przystawiła szkło do jego twarzy.
- Odwiń bandaż. – poprosił.
- Jesteś tego pewny?
- Kochanie, tak. Odwiń to.
Ujrzał nowego siebie. Krzyczał. Tak strasznie krzyczał. Anna milczała.
- Moje życie nie ma żadnego kurewskiego sensu! – wyrzucił po chwili.
- Nawet tak nie mów. Dziękujmy Bogu i lekarzom że żyjesz. To znak – miałeś przeżyć. – tłumaczyła.
- Jestem jebanym potworem… - ciągnął dalej, już nie krzycząc, a raczej jęcząc żałośnie.
- Nie jesteś potworem. Jesteś moim narzeczonym, a niedługo mężem – nic się w tej kwestii nie zmieniło.
- Nie będzie żadnego ślubu. Nie pozwolę na to.
- Pokochałam cię za to, kim jesteś, a nie za to, jak wyglądasz. Bądź ze mną do końca, to i ja będę.
Marek nie miał siły się kłócić. Zamknął oczy i pogrążył się w ciszy.
Mijały dni. Każdą wolną chwilę Anna spędzała przy ukochanym. Gdy mogła, karmiła go łyżeczką i poiła przez słomkę. Pielęgniarki regularnie zmieniały jego opatrunki, a po dwóch tygodniach, gdy poparzenia oraz przeszczepione płaty skóry zaczęły powoli się goić, fizjoterapeuci rozpoczęli mozolną pracę ku odzyskaniu sprawności fizycznej. Za każdym razem, kiedy mówił:
- Chcę umrzeć. – słyszał od razu:
- Jestem przy tobie.
Widząc rzesze ludzi pracujących w pocie czoła, by przywrócić go do żywych, a także czując niegasnące wsparcie od Anny, zdecydował się nie poddawać. Po pół roku wyszedł ze szpitala. Święta spędzili razem.
Mimo iż Marek pogodził się z wizją dalszego żywota, nie mógł przemóc się, by patrzeć w lustro. Każde spojrzenie w jego stronę powodowało ból, wypełniając go strachem i obrzydzeniem do samego siebie. Spłaszczony nos, blizny, zapadnięte oko, łuszczący się prawy policzek. Im niżej, tym było gorzej. Każdego dnia jednak słyszał:
- Jesteś najpiękniejszą z istot, moim ideałem.
Od stycznia powrócili do przygotowań ślubnych. Anna, wraz ze swoją matką oraz druhnami, wybrały suknię ślubną – z białym welonem, koronką w górnej części oraz długim ogonem. Z garniturem zamierzali się jeszcze wstrzymać – gdyby było trzeba, dla wygody Marka mógłby pojawić się on nawet w dresach.
- Liczy się przysięga, nie elegancki wygląd. – powtarzała.
W głębi duszy jednak Marek nadal nie pogodził się z nowym sobą. Bał się do tego przyznać, lecz wciąż nie wyobrażał sobie, że ślub miałby dojść do skutku. Zbyt duża różnica dzieliła ich obecnie, by mogło się to udać. Nie chciał jej skazywać na brzydkiego kalekę, potwora, którego powinno się ukrywać w piwnicy. Widział, jak ludzie na ulicy odwracali od niego wzrok. Jeszcze gorsze było patrzenie z politowaniem albo protekcjonalne traktowanie – jak gdyby był ułomnym dzieckiem, które nie rozumie otaczającej go rzeczywistości.
24 kwietnia 2025 roku targnął się na swoje życie. Gdy Anna wyszła do pracy, zarzucił ogrodowy sznur na wystający z sufitu haczyk, będący prawdopodobnie pozostałością po poprzednim właścicielu domu, wkroczył na stołek, a następnie, przeżegnawszy się, w myślach prosząc Boga o przebaczenie, kopnął go z całej siły. Opatrzność znowu jednak nad nim czuwała, gdyż Anna zapomniała z domu telefonu. Gdy wróciła i ujrzała wiszącego Marka, nie wpadła w panikę, tylko szybko przystąpiła do działania – odcięła go i, zaczynając resuscytację, włączyła na tryb głośnomówiący telefon, wzywając służby ratunkowe.
Objęto go opieką psychiatryczną. Marek wiedział jednak, że jest ona niepotrzebna. Zrozumiał, że po pierwsze, nie jest w stanie się zabić, bo nieznajoma siła wyższa – żywił ogromną nadzieję, że jest to Bóg – mu na to nie pozwala, a po drugie, musi podejść do sprawy inaczej. Skoro nie jest w stanie zmienić siebie, to musi zmienić resztę.
1 czerwca 2025, kolejnej nocy, gdy Anna spała wtulona w ukochanego, ten wyślizgnął się z jej objęć, a następnie udał się do garażu. Pochwycił przygotowany wcześniej kanister z benzyną i pomału, spokojnie, powłóczystym krokiem, wrócił do sypialni. Anna przewróciła się z boku na bok, jak zwykle mamrocząc coś pod nosem. Często go to śmieszyło, gdy budził się, a ona gadała jakieś brednie, zupełnie z czapy.
Spojrzał na nią z uczuciem, odkręcił kanister i zaczął polewać łóżko benzyną. Zaczął od nóg, by nie obudzić kobiety zbyt szybko. Gdy dotarł do okolic brzucha, nie otwierając oczu zapytała:
- C-co się dzieje?
Wtedy chlusnął jej cieczą w twarz, wyciągnął zapalniczkę i rzucił w pościel. Sypialnia zajęła się ogniem, dom wypełnił się przeraźliwym wrzaskiem bólu. Marek zaś wyszedł i zadzwonił po służby ratunkowe.
Gdy Anna powoli otworzyła oczy, znajdowała się w jasnym pokoju. Po jej lewej stronie, na podstawionym krześle, siedział Marek. Dotknęła powoli swojej twarzy i poczuła pod swoimi długimi palcami zwały bandaża.
Patrzący na nią Marek, po raz pierwszy od czasu swojego wypadku, uśmiechał się.Prolog
Życie jest jak taniec – a ja nienawidzę tańczyć. Między innymi dlatego też znalazłem się w miejscu, w którym stoję teraz – nad świeżo wykopaną mogiłą, w której złożę zaraz swoje pierwsze ciało – nikomu niepotrzebny wrzód, który z niemal chirurgiczną precyzją został przeze mnie wycięty. Świat został tak skonstruowany, że choroby się leczy: boli nas ząb – idziemy do dentysty. Rozoramy sobie rękę – pędzimy na szycie. Takie już jest nasze życie. Co jest zaś chorobą współczesnego świata? Ludzie. W trakcie mojego żywota doszedłem do wniosku, że właśnie w ten sposób chcę przyczynić się Matce Ziemi i społeczeństwu.
Bezwładne ciało bezproblemowo wturlało się do niechlujnie wykopanego dołu – kopanie prostokątów wygląda dobrze tylko na filmach, gdyż mogłyby one przyciągnąć zdecydowanie zbyt dużo atencji. Gdy kopie się niechlujnie, wtedy człowiek myśli: dziki. To zawsze są dziki. Smród był nieziemski – nie wiem jednak, czy to ciało zaczęło się rozkładać, czy facet cuchnął tak już przed śmiercią. Gdy zaś na jego twarzy spoczęła pierwsza warstwa ziemi, uśmiechnąłem się – pierwszy raz od bardzo dawna. Kiedy rzuciłem ostatnią warstwę ziemi, poczułem ulgę. Świeże połacie terenu udekorowałem trawką, liśćmi oraz szyszeczkami, które tak przecież dziki uwielbiają.
Zakopane ciało za życia miało na imię Przemysław. Od kiedy pamiętam, Przemek jeździł swoim składakiem w jedną i drugą stronę – od pierwszych powiewów wiosny do pierwszych płatków zazwyczaj listopadowego śniegu. Gdy rower nie dawał rady, chodził pieszo – oczywiście w jedną i drugą stronę. W międzyczasie, zależnie od jego wysoce nadszarpniętego stanu psychicznego, albo prowadził bardzo zażyłe dyskusje sam ze sobą (najczęściej zawierające dużo aspektów humorystycznych, bo ciągle śmiał się wniebogłosy), albo próbował wydębić od wszystkich fajki, lub też, jeżeli nie brał akurat leków oraz nie był na przymusowym leczeniu, pokazywał napotkanym osobom karate, rzucał granatami, strzelał do samolotów oraz samochodów, oraz wszystko inne, co tylko uroiło się w jego głowie. Ludzie zazwyczaj nie zwracali na niego uwagi – zazwyczaj był nieszkodliwy, oprócz pojedynczych incydentów, gdy gonił dzieciaki ze scyzorykiem albo gdy obnażał się przed uczennicami pobliskiej szkoły podstawowej na placu zabaw. Pamiętam, jak kiedyś byłem świadkiem batalii pomiędzy Przemkiem a starszym ode mnie kolegą. Gdy Przemek zauważył go na ulicy, wyciągnął wyimaginowany karabin, i niby to strzelając, zaczął krzyczeć:
- Łyyyyyyyyyyyyyy!
Na to kolega, naśladując napastnika, również wyciągnął niewidzialny karabin, i również oddając ciągłe salwy do Przemysława, krzyczał:
- Łyyyyyyyyyyyyyy!
Taki to właśnie był Przemek.
Świadomy byłem tego, że nikt za taką osobą nie będzie tęsknić – szukać też zbytnio nie. Co prawda miał on jakąś rodzinę, natomiast nie interesowała się ona nim ponad to, żeby wiedzieć, że istnieje w tej samej, ponurej rzeczywistości, co oni. To, co zrobiłem, było impulsem – nie mogę jednak powiedzieć, że nie myślałem o tym wcześniej. Zazwyczaj, chlory i mendy umierały szybko – ten jednak umrzeć nie chciał – ja zaś chciałem mu w tym pomóc. Powiedziałem, że dam mu paczkę fajek, jeżeli pomoże mi wypchnąć auto z kolein. Było około godziny 12, więc nikt na wsi mnie nie widział – młodzi siedzą w tym czasie w pracy i w szkole, starzy – w domach. Przemek zwykle nie garnął się do roboty, teraz jednak się zgodził – widocznie perspektywa dwudziestu białych rureczek wypełnionych tytoniem, zapewniające godziny błogiego relaksu przekonały go, że w życiu warto chociaż trochę się wysilić. Gdy doszliśmy do lasu, wyciągnąłem mocny, jutowy sznur, założyłem rękawiczki-ogrodniczki i zacząłem go dusić. Nie próbował błagać o życie, nie wyklinał mnie – tylko się śmiał. Świr.
Osunął się już po minucie, po trzech wiedziałem, że jest już martwy. Zapakowałem go do bagażnika Dacii Logan (pomyślałem sobie wtedy: Dacie to idealne samochody morderców: są one wszędzie i u wszystkich, mimo że teoretycznie nikt ich nie lubi; nie potrzeba niewidzialnych pojazdów rodem ze sci-fi, skoro są Dacie) i odjechałem 3 kilometry dalej – do kolejnego lasu.
Mówi się, że przeklęte mogą być tylko osoby, a nie miejsca. Ja jednak w to nie wierzę – wybrany przeze mnie las musiał być przeklęty. Żaden człowiek się tu nie zapuszcza – ba, nawet grzyby nie chcą tu rosnąć. Wydaje mi się, że gdybym zaczął kopać głębiej, poczułbym ciepło dochodzące tutaj z samego piekła. Nie kopałem jednak głębiej niż na 4 metry – lecz również nie mniej, żeby żadna zwierzyna, oprócz szyszek, nie wygrzebała nigdy przypadkiem jakiejś niepożądanej kości. Sznur razem z rękawiczkami również spoczął w grobie.
Niedaleko lasu biegła stara, kamienna droga. Wróciłem do samochodu, pojechałem do końca drogi, a stamtąd, już asfaltem, do McDonalda. Nuggetsy, które prawdopodobnie nigdy nie leżały obok prawdziwego kurczaka, nigdy nie były tak pyszne.Mane, tekel, fares
Tak było napisane na ścianie pokoju króla Baltazara – i on się potem zesrał. Babilon upadł, a on sam został zabity. Jestem pewny, że na ścianie jednej z pomorskich porodówek, w której przyszedłem na świat, widniał dokładnie taki sam napis. Moim pierwszym słowem musiało zaś być: „cholera”. Miałem przewalone od samego początku.
Nie, nie chodzi o to, że miałem złe dzieciństwo, dysfunkcyjną rodzinę czy coś. Wręcz przeciwnie: miałem i ojca, i matkę, dziadków, którzy troszczyli się o mnie, wujków pozwalających spijać piankę z piwa. Stać nas było na LEGO i pączki z Reala. Miałem również brata, który, prawdopodobnie jako jedyna osoba na świecie, naprawdę mnie rozumiał.
Na rodzinę nie mogłem narzekać. Moim wujkiem chrzestnym musiał być jednak Jean-Jacques Rousseau – choć fizycznie to niemożliwe, bo zmarł ponad 200 lat temu. W swojej filozofii stanu natury stwierdził on jednak, że człowiek rodzi się dobry i poczciwy – dopiero społeczeństwo go psuje. Moje problemy zaczęły się więc, gdy ruszyłem do ludzi.