- W empik go
Maniusia Marynia Maria - ebook
Maniusia Marynia Maria - ebook
Wspomnienia autorki z czasów dzieciństwa w majątku ziemskim, młodości w małym miasteczku i dorosłego życia w leśnym uroczysku, wplecione w dzieje przodków herbu Suchekomnaty i Starża. Barwna i pełna anegdot opowieść
o radościach i smutkach codziennego życia, o niepospolitych ludziach, smaku niegdysiejszej codzienności, celebrowanych uroczystościach i obyczajach.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7551-208-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ślub młodych miał się odbyć w lipcu. Tymczasem zaszło nieoczekiwane wydarzenie, które zmusiło do przesunięcia daty tej uroczystości. Mama moja dzień przed ślubem prasowała suknię. Kiedy dość energicznie wygładzała koc, wbiła sobie igłę z nawleczoną bawełną w żyłę nadgarstka tak, że widać było tylko koniec nitki. Kiedy doktor chciał pociągnąć za nią, ta wywlokła się z uszka. Musiał więc zrobić obok cięcie. Mama nacierpiała się wiele i do końca życia drętwiały jej przy pracy cztery palce. Ślub odłożono. Odbył się dopiero w październiku w 1900 roku w Częstochowie, na Jasnej Górze. Zamieszkali w Boczkowicach razem z matką Wacława, babką Ireną, surową i rozkazującą, męskiego usposobienia. Tą, która paliła fajkę. W pół roku później babka umarła. Ale była to śmierć pozorna. Bo kiedy na trzeci dzień, tuż przed eksportacją, usiadła w trumnie i patrząc na czarny żabot, zapytała: „Po co ten strój i ta cała iluminacja?” – co wrażliwsze matrony pomdlały. Uczynił się niemały rwetes we dworze. Do bladego z wrażenia lekarza powiedziała podniesionym głosem: „Nigdzie nie jadę. Wyłożyć konie! Zimno mi” – i położyła się na bok. „Hic mulier” – szepnął sąsiad do sąsiada i opuścili salon. Lekarz, zbadawszy babkę dokładnie, stwierdził zgon. Przybyły ekstrapocztą drugi lekarz odsunął tamtego i przyłożył jej do ust lusterko. Gdy nie zaparowało, zawołał o lak i po podgrzaniu go nad gromnicą lał gorący na żyły rąk. Zmarła naprawdę.
Płakała biedna Walunia. Na gospodarstwie wcale się nie znała. Postanowiła więc sprowadzić do pomocy matkę, czyli moją babkę Urszulę, która już wtedy po zlikwidowaniu domu mieszkała u swojej córki Władzi.
Babka przyjeżdża. Czuje się na wsi dobrze, jakby odmłodniała, wolna już od swojej dwunastki dzieci. Krząta się między kuchnią, spiżarnią a oborami. Dogląda wszystkiego. Kochana przez wszystkich pani starsza, jak ją służba nazywała, jest duchem opiekuńczym całego dworu. Ojciec mój, bardzo do niej przywiązany, liczy się zawsze z jej zdaniem, szanuje i nie raz zasięga porady. Babka zna dużo mądrości życiowych. Wiele razy wzywana do chorych na wsi siadała w bryczuszkę z pudłem baniek i torbą z ziołami. I ludzie wiejscy pokochali ją bardzo. Ojciec okazuje się dobrym rolnikiem, rybakiem, hodowcą i znawcą koni. Jego klacze lśnią wypasione, z rowkami na zadach, nawet arabka Wojna, pomimo swojego kalectwa (postrzał w pęcinę), jest zadbana i wozi do dworu wodę na użytek domowy i bydła. Woda jest czysta, krystaliczna, a czerpią ją ze stoku tuż przy polu. Wielkości dużego pokoju – ujęty w drewniane belki – bije stok dziesiątkami źródeł, widocznymi na jego piaszczystym dnie, a daje wodę tak smaczną, że chętnie ją pijemy w ciągu dnia. Na beczce umocowanej na lekkim wozie siedzi mały, może dziesięcioletni Janek, syn ogrodnika, i cały prawie dzień dowozi do dworu wodę. Wcześniej sprowadzał ojciec różdżkarzy, studniarzy, kopali kilkakrotnie przy dworze – i wody nie znaleźli. Pochłonęło to masę pieniędzy i w końcu ojciec zrezygnował. Dwór usytuowany był na górze o podłożu gliniastym i jedynie dopiero w stoku, oddalonym o jakie pół kilometra, znajdowały się źródła.
Życie w Boczkowicach
A teraz o nas, siostrach. Janina (Aniusia), urodziła się w 1911 roku, ja, Maria (Maniusia), w 1915. Podobno kiedy się urodziłam, miałam nos taki maleńki, że go prawie nie było. Kusiło to moją czteroletnią siostrę, aby mi go nagniatać – aż do płaczu. Kiedy się na nią gniewano, tłumaczyła, że to przecież guziczek.
W 1916 roku, kiedy przeiasowywały się wojska, do Boczkowic zjechał na kwaterę niemiecki generał von Moltke ze sztabem i stanął we dworze, zajmując pięć pokoi. Szły na rzeź cielęta, barany i drób. Pamiętam z opowiadania mamy, że kiedy do generała przychodzili oficerowie z raportami i pytali o niego – mała, pięcioletnia wówczas Aniusia mówiła do nich: „zweite Zimmer, zweite Zimmer”. Salutowali jej i z uśmiechem szli do wskazanych drzwi. Generał widocznie polubił naszą rodzinę, bo trzymał wojsko w ryzach i nie pozwolił żołnierzom ruszać niczego, co dworskie. Po paru dniach nieobecności przywiózł z Berl ina dla Aniusi piękny gipiurowy fartuszek i złote kolczyki z rubinami. Uszy zostały przekłute przy akompaniamencie wycia Aniusi, ale, niestety, przy każdym zdejmowaniu sukienki czy swetra przez głowę kolczyki sprawiały jej ból. Kiedyś, mało myśląc, kazała niańce zdjąć obydwa. Podeszła do otwartego okna i wyrzuciła je w maliny rosnące przy ścianie domu. Szukała mama, szukała niania, ale przepadły. Generał nie zauważył braku kolczyków, tylko podnosił dziewczynkę wysoko i mówił: „Jak Anuszce ładnie z tym fartuszkiem”. Niemieckie wojsko odeszło, przyszły inne: rosyjskie, austriackie. Mijały zimy i skwarne lata.
Pamiętam te upalne dni, kiedy to nad dworem przetaczały się potężne burze z piorunami i grzmotami. Dom wtedy trząsł się w posadach, echo niosło się po pustych pokojach. Przeżywałam nerwowo te burze już jako mała dziewczynka i dlatego pewnie dotąd – nawet w Warszawie – odruchowo zamykam lufciki, kiedy się błyska.
Do naszego domu na każde wakacje zjeżdżali z Warszawy kuzyni: Jacuńscy, Jeżmanowscy, Myszczyńscy, Drewnowscy, Chodakowscy. Roiło się od dzieci, studentów, podlotków. Biedna mama i babcia musiały się wiele namozolić, aby wykarmić tę czeredę rozkrzyczaną i wiecznie głodną.
Kiedy była pora zrywania porzeczek i agrestu, szliśmy wszyscy z koszyczkami do inspektowego ogrodu i tam, siedząc na stołeczkach, zrywaliśmy dorodne owoce na przetwory, galaretki i konfitury. Mną opiekowała się mamy siostra, ciotka Stasia Braun. Pamiętam ją w fioletowej podomce w tureckie wzory i w kapeluszu słomkowym z wielkim rondem, bo bardzo dbała o cerę i bała się opalić. Siedziałam wtedy u niej na kolanach i śpiewałyśmy razem: „Szybko, szybko, moja rybko, daj buzi na drogę, bo ja jadę na paradę i czekać nie mogę. Główka moja jako bomba, oczko jak rodzenek, nosek mały jako trąba, brzuszek jak bębenek”. Co w moich ustach brzmiało: „Chipko, chipko, oja ipko, daj buzi na djoge…”.
Ciotka się zaśmiewała i zaczynała inną piosenkę: „Koniu, koniu” – a ja kończyłam…„buła koniony”, co miało znaczyć – koniu bułany.
Właśnie od ciotki Stasi, kiedy byłam starsza, nauczyłam się wielu piosenek, które do tej pory pamiętam. A były to różne szumki-dumki oraz wojskowe, te o różach, bzach i rozmarynach. Ale przede wszystkim pamiętam moją mamę, śpiewającą i akompaniującą sobie równocześnie na pianinie lub cytrze. Muzyka dawała jej pewnego rodzaju komfort psychiczny w czasach, kiedy intelektualnych przyjemności było niewiele i do ludzi było daleko.
Dobrze, że kochany i lubiący muzykę nasz ojciec nie skąpił na płyty do starego patefonu, dając nam choć namiastkę tych przeżyć, których doświadczał, będąc parę lat w stolicy, gdzie miał szansę bywać w teatrze i na koncertach.Mała Maniusia
W pogodne letnie dni nasi goście wyruszali do okolicznych lasów obfitujących w prawdziwki. Pewnego sierpniowego ranka, a miałam już wtedy cztery lata, umówili się wszyscy jeszcze przy stole, że jadą na borowiki. Machałam do nich na pożegnanie, płacząc, że nie jadę. Prowadzona przez nianię za rękę doszłam aż do topolowej alei. Długo patrzyłam za nimi, aż zniknęli mi z oczu w pobliskim lesie. Podobno grzybobranie udało się nad podziw. Na drugi dzień wymyślono, że dla odmiany pojadą na Bebelno – na borówki. Aby mi nie robić przykrości, kazali niańce jakoś mnie zabawić, żebym nie była przy ich odjeździe. Więc wzięła mnie do kuchni, tam nałożyła do żelazka węgli, pokazała, jak się żarzą na wietrze. Po wyjściu na taras nie zobaczyłam już nikogo. Na tarasie stał stół, który niania przykryła kocem, prześcieradłem i zabrała się do prasowania. Ja dostałam zabawki i jakieś słodycze, ale zabawa nie szła.
Marudziłam, więc kiedy przyszła do niańki kucharka i spytała, dlaczego beczę, ta odpowiedziała, że pewnie tęsknię za mamą. No pewnie, że tęskniłam. Pojechali do lasu, a mnie nie wzięli. Myślę więc sobie – przecież sama tam trafię, bo znam drogę. I kiedy niańka poszła z żelazkiem do kuchni po świeże węgle, zeszłam z tarasu schodkami, zbiegłam alejką z góry i wyszłam na drogę, która wiodła do lasu. Minęłam stawy, potupałam parę razy na mostku na rzeczce i weszłam na łąki.
Jak długo szłam, nie wiem, dość na tym, że małe nóżki zabolały, białe buciki zrobiły się czarne od torfu. W dodatku upadłam w dołek i zabłociłam sukienkę. A była biała, haftowana atłaskiem, przepasana błękitną wstążką z mory. Z takiej samej wstążki był na czubku głowy związany motyl. Motyl zginął, suknia w błocie, a Maniusia spłakana.
Szłam dalej, ale czułam, że zgubiłam drogę. Na łąkę weszła od strony wsi kobieta. Prowadziła krowę. Po jakimś czasie zobaczyła mnie i spytała, co tu robię. Usłyszawszy w odpowiedzi tylko chlipanie, wzięła mnie za rękę, w drugą powróz z krową i tak weszłyśmy do wsi i znalazłyśmy się w jej chacie. Nie pamiętam rozbierania i mycia, wiem tylko tyle, że obudziłam się na ciepłym przypiecku, na rozłożonym kożuchu i było mi dobrze. Ale kiedy kobieta nachyliła się nade mną, znów zaczęłam płakać i wołać mamy.
Tymczasem we dworze niańka zagadawszy się w kuchni, wyszła wreszcie na taras i zobaczyła, że mnie nie ma. Nawoływała, biegała po pokojach, później po parku, wreszcie zwołała całą służbę i czeladź. Wszyscy szukali, godziny mijały, chłopi na koniach wrócili z niczym.
Pod wieczór zajechały przed ganek bryczki. Kiedy wszyscy dowiedzieli się o moim zniknięciu, rozbiegli się po polach i parku. Tata stracił głowę. Kazał bosakami szukać w stawach, klął, krzyczał i płakał, odgrażając się, że ubije niańkę. Ta, znając ojca porywczość, schowała się w pokoiku kucharki. Ktoś przybiegł z wiadomością, że znaleziono na łąkach błękitną wstążkę, ale już za rzeczką i stawami. Parobcy przestali więc szukać w wodzie, nadzieja wstąpiła we wszystkich. Najprzytomniejszy stryj poszedł do wsi i tam znalazł jakąś babinę, która widziała jeszcze rano, jak stara Mikuszewska prowadziła dziecko do swojej chałupy. Wszedł więc w obejście, skopał ujadające psy i wpadł do izby.
Pamiętam ten moment, kiedy usłyszałam huk otwieranych nogą drzwi i zobaczyłam wielkiego stryja, który zziajany, na rozstawionych nogach, z zaciśniętymi pięściami stał w drzwiach, na tle zachodzącego słońca. Radość przeniknęła małe serduszko. Z płaczem wyciągnęłam do niego ręce, choć na co dzień bałam się go zawsze, bo miał wielkie wąsy i kłuł nimi, kiedy całował. Porwał mnie golutką na ręce, zwymyślał kobietę i sklął na czym świat stoi wszystkie głupie baby. „Wiedziałaś, czyje to dziecko, i nie odprowadziłaś do dworu?”. W końcu rzucił kobiecie jakiś banknot. Ubrała mnie sama, wystraszona i pociągająca nosem. Trzymałam się kurczowo szyi stryja, tuliłam do zarośniętego policzka i beczałam pewnie ze szczęścia, nieświadoma swojej wielkiej winy.
Kiedy tak doszliśmy do dworskich ogrodzeń, stryj, ażeby skrócić drogę, przeszedł przez wyrwaną w płocie dziurę, ale tak niefortunnie, że pozostawionym w ryglu gwoździem skaleczył mi czoło. Taką też, umazaną krwią i spłakaną, postawił przed wszystkimi na podłodze w stołowym. Mama zerwała się z krzykiem, ale po obmyciu okazało się, że to niewielka rana.
Tak zakończył się dzień. Niańce nieźle się oberwało, odtąd pilnowała mnie na każdym kroku, bo lubiłam wędrować sama. Spacerując ze mną po parku, prowadzała mnie nieraz do starej lodowni (pozostałość po poprzednich właścicielach, Linowskich), gdzie w dołach porośniętych łopianem i tarniną można było wykopać białą glinkę, z której wyczyniała cuda, lepiąc sarenki stojące lub leżące, świnki, ptaszki. Żałuję, że ktoś nie wpadł wtedy na pomysł, aby te figurki wypalić, bo naprawdę były to małe arcydzieła sztuki.
Między stawami biegła droga, jakaś zawsze podmokła, która rokrocznie zarzucana i reperowana faszyną i balami, zawsze tonęła w błocie. A przecież tędy przejeżdżały wozy ze zbożem i sianem. Niej eden z nich ugrzązł w czarnym, lepkim torfie albo nawet się wywrócił. Nie pomagało zasypywanie gruzem, drewnem, wszystko to zaraz gdzieś tonęło, a rowy wykopane z dwóch stron były po brzegi pełne wody. Cała okolica znała ze słyszenia tę drogę. Mówiono nawet, że nocą świeci na niej błędny ognik, który, jeśli się do niego zbliżać, ucieka. Jeśli natomiast przed nim się ucieka, wtedy człowieka goni. Wszyscy wierzyli, że to „zły” chodzi z lampką i pilnuje skarbów. Kiedy byłam starsza, to wybieraliśmy się tam wieczorem, aby się przekonać na własne oczy. Wszystko się zgadzało, bo raz ognik uciekał, a innym razem gonił.
Obok tego przepaścistego bagna, na grobli, stał pień starej wierzby, zwalonej kiedyś przez burzę. Była w nim nad samą ziemią dziupla, z której nieraz można było wypłoszyć żmiję. Gorzej – jeśli zamieszkiwały ją szerszenie. Próchno tej wierzby pachniało jakoś słodko i tak dziwnie, że przypominało nam gruszkę klapsę. Stryj nieraz mącił nam w głowach, mówiąc, że na tej wierzbie rosły kiedyś gruszki, stąd ten zapach, a że byłam mała, święcie w to wierzyłam.