- W empik go
Mara - ebook
Mara - ebook
Żyjąc tak długo, Michelle nauczyła się jednego: kiedy los daje ci kilka chwil szczęścia, złap je mocno i nie puszczaj, bo prędko mogą się nie powtórzyć. Tak też zrobiła, kiedy w jej życiu ponownie pojawił się brutalnie zabity przed laty brat, a na horyzoncie zajaśniała szansa na długo wyczekiwaną miłość ukochanego. Jednak radość Michelle z odzyskania Caanana zostaje zakłócona przez serię niepokojących zdarzeń, które bezsprzecznie wskazują na pojawienie się kolejnego wroga pragnącego jej śmierci. Zdeterminowana zatrzymać swe szczęście jak najdłużej, podejmuje nierówną walkę z nieznanym przeciwnikiem, stawiając wszystko na jedną kartę.
Czy i tym razem będzie w stanie pokonać nieprzyjaciela raz na zawsze? Nie będzie to łatwe, tym bardziej że wróg jest potężny i nie przebiera w środkach, by osiągnąć swój cel.
Spokój jest tylko złudzeniem, bez względu na to, jak długo trwa…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-440-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Manticore padło. Przestało istnieć.
Michelle odetchnęła głęboko, nie mogąc oderwać od zniszczonej konstrukcji wzroku; jakby sprawdzając, czy to, co widzi, dzieje się naprawdę… czy nie jest tylko wzrokowym omamem lub figlem, który płata jej zmęczony umysł. Po długiej chwili bezruchu drgnęła jednak i przesunęła spojrzenie w lewo, na stojącego u jej boku mężczyznę. Natychmiast zyskała pewność, że wszystko, na co patrzy, wszystko, co właśnie się wydarzyło… jest prawdą, i niewysłowiona ulga ogarnęła jej ciało i umysł.
Wolno rozchyliła naznaczoną krwią dłoń i chwyciła pewnie rękę mężczyzny.
– Caani…
Jasnowłosy, podobnie jak ona przed chwilą, zapatrzony w gruzowisko, przesunął na nią wzrok swych zmęczonych oczu, które momentalnie nabrały blasku. Uśmiechnął się delikatnie bez słowa i mocniej ścisnął jej rękę.
– Wygrałaś, Chelli – rozległ się głos z prawej strony i zarówno Caanan, jak i ona spojrzeli w tamtym kierunku.
– Już się nie podniosą – kontynuował cicho drugi z towarzyszących jej mężczyzn, równie zmęczony, co oni, i w podobnym stopniu naznaczony krwawymi śladami walki.
– Mam taką nadzieję – odparła, ponownie wbijając wzrok w ten znaczący punkt przed sobą.
– I co teraz? – zapytał, tak samo cicho jak poprzednio, mężczyzna.
Michelle przesunęła spojrzeniem wokoło, zatrzymując wzrok na twarzy rozmówcy.
Był od niej starszy wiekiem, a samo to było już niezwykle zaskakujące. Jeśli dodać do tego rzeczy, które potrafił, a których do tej pory była świadkiem, można by uznać, że należy do rasy, która z łatwością mogłaby rządzić wszechświatem, gdyby tylko zechciała. Można by, bo jeśli chodzi o fakty, to o jego pochodzeniu nie wiedziała prawie nic, więc mogła się tylko domyślać.
– Teraz? – odparła i odwróciła głowę, nim jej towarzysz dostrzegł zmianę na jej twarzy, której widzieć nie powinien, a która ostatnimi czasy pojawiała się za każdym razem, gdy na niego patrzyła. – Teraz mam zamiar trochę pożyć… w spokoju i ciszy…
Przez długą chwilę słychać było tylko zgrzyt metalu trącego o metal w rytm podmuchów coraz gwałtowniejszego wiatru, wiejącego wprost na nich.
– Najwyższa pora, Chelli.
Kawa była taka, jaką lubiła – mocna, bez dodatków, średnio słodka, sprowadzana prosto z rozkwitającej właśnie na nowo Ziemi. Z lubością dopiła ostatni łyk parującego napoju i wstawiła kubek do zlewu akurat w chwili, w której ubrany tylko w dół od piżamy mężczyzna wszedł do kuchni, przecierając zaspane oczy.
Uśmiechnęła się do siebie z czułością.
Caanan. Jej brat. Ten sam, który kilkaset lat wcześniej tak brutalnie został jej odebrany. Ten brat, który zginął od kuli płatnego zabójcy razem z całą rodziną w dniu pięćdziesiątych urodzin jego żony. Ten sam brat stał teraz przed nią i przeciągał się leniwie, ziewając szeroko.
A wszystko to za sprawą organizacji, z którą walczyła od wieków.
Uśmiech na jej twarzy zbladł.
Manticore wielokrotnie bawiło się w Boga. Stworzyli Daniellę oraz jej braci i siostry. Powołali do życia superżołnierzy w ramach projektu Krocząca Śmierć. Przyczynili się do powstania Setha, planując stworzenie niezwyciężonej armii z androidów praktycznie niemożliwych do odróżnienia od humanoidów. Upatrzyli sobie nawet ją, zabierając jej ponad trzysta lat życia, które spędziła zamknięta w kapsule zamrażającej, by ludzie Manticore mogli z nią robić, co tylko zechcieli. Nienawidziła ich za to szczerze i właśnie dlatego zrobiła wszystko, by ich zniszczyć. Musiała mieć pewność, że już nikt nigdy nie będzie przez nich cierpiał. Musiała mieć pewność, że nie wyrządzą już więcej zła. Nie wiedziała tylko, że była dla nich na tyle ważnym obiektem badań, że poświęcili wiele czasu i wysiłku, by ściągnąć ją ponownie do siebie. Efektem ich prac była jedna z niewielu dobrych rzeczy, które kiedykolwiek zrobili.
Przywrócili życie Caananowi.
– Kiciu? Coś nie tak?
Podniosła na brata wzrok i z uśmiechem potrząsnęła głową.
– Wszystko gra – odparła w odpowiedzi na jego wyczekujące spojrzenie. – Zamyśliłam się.
Caanan przysiadł na brzegu stołu.
– Zapomnij o nich, Michelle – powiedział z powagą. – To koniec. Wojna, którą zaczęłaś, gdy miałaś trzydzieści lat, właśnie dobiegła końca. Zwyciężyłaś. Manticore nie istnieje.
– Tak długo byli obecni w moim życiu jako naczelny wróg, że ta informacja do mnie nie dociera. Minęły dwa miesiące, a ja nadal zastanawiam się, kiedy i w którego z moich bliskich tym razem uderzą.
– Odruch. Pozbędziesz się go, jak każdego innego – z czasem.
– Może masz rację. – Uśmiechnęła się po chwili milczenia i podeszła do niego. – Jadę do miasta. Baw się dobrze.
Wyprostował się, gdy dała mu w policzek całusa i przeszła do korytarza prowadzącego do wyjścia z mieszkania.
– Będziesz się może widzieć z Chayanną? – zapytał.
Michelle zatrzymała się nagle i odwróciła ze zdziwieniem na twarzy.
– Czemu pytasz?
Uśmiechnął się odrobinę przewrotnie.
– Może byś mu wreszcie powiedziała, że go kochasz? – zasugerował spokojnie.
Brew nad lewym okiem Michelle powędrowała w górę.
– Skąd ci przyszło do głowy, że go kocham? – zapytała zdumiona.
Uśmiech mężczyzny powiększył się.
– Jestem twoim bratem. Może mam dopiero kilka miesięcy, ale Manticore znało się na rzeczy. Jego wspomnienia mam w komplecie. Jedyne, czego nie zdążyli mi wszczepić, to ich plan ściągnięcia cię do organizacji, pamiętasz? Dzięki temu mogłem się im przeciwstawić.
– Co to ma do rzeczy?
– To, że jako twój brat wiem, jak wyglądasz, kiedy darzysz kogoś uczuciem. Widziałem to na przykładzie Reina i Jordena. To znaczy on widział, ale to praktycznie to samo. Naprawdę chcesz jeszcze raz przechodzić przez etap, kiedy wbijam ci do głowy, że jesteś zakochana, a ty uparcie się przed tym bronisz? Bo myślałem, że tym razem obejdzie się bez tego.
Michelle zmrużyła wolno oczy, a Caanan pomyślał, że teraz się zacznie. Teraz dopiero jego siostrzyczka wygłosi tyradę o tym, w jakim to jest okropnym błędzie. Westchnął bezgłośnie, czekając na atak… który nie nadszedł.
– Chayanna mógłby być moim ojcem – powiedziała powoli i cicho.
– Ja mógłbym być twoim prawnukiem albo i lepiej, choć każdy, kto na nas spojrzy, stwierdzi, że jestem od ciebie starszy, a przynajmniej że jesteśmy w tym samym wieku. Chayanna wygląda na góra pięć lat starszego od ciebie.
– To nie to samo. – W jej głosie słychać było smutek. – Ty jesteś człowiekiem, a on istotą długowieczną.
– Prawdopodobnie – wtrącił nagle.
– Ma ponad pięć tysięcy lat. To chyba świadczy o tym, że jest długowieczny, prawda?
– Mówiłem o sobie – wyjaśnił, wzdychając. – Prawdopodobnie jestem człowiekiem. Nie wiemy, co naukowcy z Manticore kombinowali z moim kodem genetycznym.
– Cokolwiek zrobili, dowiemy się, Caani. Chodzi o to, że różnica wieku między nami wynika z uwarunkowań naszych ras: ludzie żyją przeciętnie do stu lat, ja, nie licząc uśpienia, mam prawie trzysta, a wliczając je – blisko sześćset. Nie wiem, ile jeszcze będę żyć, bo w tej kwestii nie znam swoich możliwości. Ale Chayanna… on jest długowieczny, jak ja. Gdybym się z nim związała, to byłoby tak, jakby osiemnastka była z siedemdziesięciolatkiem, nie obrażając Chayanny, oczywiście. Wiesz, co inni by na to powiedzieli?
Caanan złożył ramiona na piersi.
– Przytoczę ci ulubione powiedzonko niegdyś bardzo bliskiej mi blondynki: a co mnie obchodzą inni? Od kiedy przejmujesz się zdaniem postronnych osób? Czyżbyś aż tak się zmieniła przez te lata, kiedy nie było mnie przy tobie? Od zawsze byłaś inna i nie przywiązywałaś większej wagi do tego, co pomyślą o tobie przedstawiciele „normalnych” ras. I właśnie to w tobie uwielbiałem. Twój indywidualizm. Twoją nieprzeciętność. Nie mów mi teraz, że stałaś się zwykłym przedstawicielem szarej masy, której pełno dookoła.
Rozbawiony grymas rozjaśnił na moment twarz Michelle.
– Każdy się zmienia, Caani. Nie było cię przy mnie, więc nie miałam dla kogo być nieprzeciętna. Niech jednak pocieszy cię fakt, że nie „znormalniałam” całkowicie.
– Udowodnij – rzucił niczym wyzwanie. – Wyznaj Chayannie swoje uczucia. Pojedź do niego i powiedz mu, że go kochasz i nie umiesz już bez niego normalnie funkcjonować. Zrób to, a uwierzę, że jest jeszcze nadzieja na twój powrót do normalności. Walcz o swoje szczęście, Michelle – dodał już spokojniej i ciszej. – Nikt inny tego za ciebie nie zrobi. A ja chcę, byś była szczęśliwa.
Już otwierała usta, by odpowiedzieć bratu, gdy nagle jej kieszeń zaczęła wariować. Z ciężkim westchnieniem wyjęła z niej telefon i nie odrywając wzroku od Caanana, przyłożyła go do ucha.
– Simmons, słucham.
Przez chwilę słuchała uważnie swojego rozmówcy.
– Zaraz przyjadę. Tak, powiadomcie wszystkich. – Rozłączyła się i schowała telefon z powrotem do płaszcza. – Muszę iść, są problemy w fabryce. Dokończymy, jak wrócę.
Ciężko złożył ramiona na piersi.
– Masz to jak w banku, siostrzyczko – mruknął do siebie, gdy wyszła, i zawrócił do kuchni. Bez pośpiechu nalał sobie kawy do kubka i usiadł przy stole, czekając, aż napój ostygnie.
–Czy wyście poszaleli?!
Zebrane w hali istoty jak jeden mąż odwróciły się do maszerującej w ich kierunku, wyraźnie zdenerwowanej kobiety. Kilka z nich popatrzyło po sobie niepewnie.
– No to będzie jatka… – mruknął pod nosem białoskóry humanoidalny mężczyzna i nerwowo przeczesał palcami swoje równie białe włosy, które spadały mu w nieładzie na ramiona. – Maleńka, to nie nasza wina…
– Nie mów do mnie „maleńka”, Anuar – przerwała mu w pół słowa Michelle i z niezadowoleniem spojrzała na maszynę, którą wyraźnie było widać nad głowami zebranych w hali. – Cholera jasna, przecież doskonale wiecie, że technologia Rua jest tutaj zakazana! Co was podkusiło, żeby ściągnąć to do fabryki?!
– Raz – wtrącił Anuar – to nie my. Przyszło przesyłką, myśmy to tylko otworzyli. Dwa, z tą maszynerią podwoilibyśmy produkcję…
– Trzy – rzuciła groźnie Michelle – po pierwszej kontroli z Departamentu Rodzimych Technologii zamknęliby nasz interes, a nas deportowali poza ten układ. Nie wiem jak wam, ale mi się tutaj podoba. Jest cicho, spokojnie i nawet całkiem ładnie. Rozebrać mi to coś na czynniki pierwsze i przepuścić przez niszczarkę.
– Zaraz – odezwała się nagle apemianka z tłumu, który otaczał urządzenie. – To drogi sprzęt, nie możesz go tak po prostu zniszczyć.
– Ursa, jeśli te zgredy z Departamentu znajdą tutaj choćby jeden podzespół Rua, leżymy. Nie będę ryzykować. Ta fabryka to wszystko, co mamy. Ciężko harowaliśmy, żeby zaczęła przynosić zyski, i nie spieprzę tego tylko dlatego, że dostawcy pomylili adresy.
– Nikt niczego nie pomylił. Na skrzyniach był nasz adres.
Michelle wbiła zdumiony wzrok w Anuara.
– Ktoś przysłał nam to z rozmysłem – dokończył mężczyzna.
Na długi moment w hali zapadła całkowita cisza.
– Ktoś chce nas wykolegować z interesu… – odezwał się w końcu jeden z zebranych.
Czoło Michelle wygładziło się automatycznie.
– I nawet wiem kto – powiedziała. – Pozbądźcie się tego, zanim nam tu wpadną z niezapowiedzianą wizytą.
– A ty dokąd?! – zawołał za nią Anuar, gdy pośpiesznie wyszła z pomieszczenia pełnego maszyn produkcyjnych.
– Zrobić wściekłą awanturę pewnemu łysemu palantowi – warknęła półgłosem, kierując się w stronę samochodu.
–Pan Luthor jest w tej chwili zajęty… – tylko tyle zdążyła powiedzieć sekretarka, zanim drzwi do jego gabinetu otworzyły się i do środka wmaszerowała białowłosa kobieta z miną niewróżącą niczego dobrego.
Uśmiechnął się nikle do siebie.
– Dziękuję, Marie – powiedział spokojnie do sekretarki. – Poradzę sobie z panną Simmons. Bądź tak dobra i zrób nam kawy.
– Ja dziękuję – odmówiła kobieta i nie czekając na zaproszenie, usadowiła się w fotelu naprzeciwko jego biurka.
Sekretarka wyszła posłusznie, zamykając za sobą drzwi.
– Masz unikalny sposób wchodzenia do mojego biura – powiedział, siadając w drugim fotelu. – Zwykle czeka się tygodniami na rozmowę ze mną.
– Dlaczego to zrobiłeś, Luke? – Niezbyt przejęła się jego słowami.
– Dlaczego zrobiłem co, naneth?
Westchnęła i przyłożyła palce do nasady nosa, jakby próbując powstrzymać rozrywający ból. Wolno zamknęła i otworzyła oczy.
– Skąd nagle u wszystkich mężczyzn przekonanie, że bez mojego pozwolenia mogą mnie nazywać „maleńka”, „kochanie” czy równie idiotycznie, tego nigdy nie pojmę – rzekła jakby ze zmęczeniem. – Przysłałeś do mojej fabryki maszynę Rua. Chcę wiedzieć dlaczego. Do tej pory grałeś uczciwie, Lucasie, ale to nie było czyste zagranie.
– Niczego ci nie przysyłałem, Michelle. – Spoważniał w jednej chwili. – Mam nadzieję, że pozbyłaś się tego jak najszybciej.
– Moi ludzie właśnie to rozmontowują. – Zmrużyła oczy, przyglądając się jego poważnej twarzy. – To naprawdę nie twoja sztuczka, by mnie wygryźć z rynku?
– Nie mam z tym nic wspólnego – potwierdził. – Lubię cię i szanuję. Chcę przejąć twoją fabrykę, ale całkowicie legalnie, bez brudnych zagrań.
– Dlaczego?
Wyprostował się powoli.
– Słucham?
– Dlaczego nie stosujesz wobec mnie swoich sztuczek? Dla innych nie jesteś taki łaskawy. Co sprawia, że mam inne przywileje niż reszta twoich konkurentów?
Szybko opanował chęć uśmiechu.
– Już powiedziałem: lubię cię.
– Własnego brata wysłałeś do wariatkowa, by przejąć firmę, a ponoć byliście sobie bardzo bliscy. Jakoś nie wierzę, że mnie lubisz bardziej.
– A jednak. – Wzmianka o jego bracie nie zrobiła na nim większego wrażenia. – Mam do ciebie dziwną słabość. Jak większość mężczyzn z mojego rodu, zresztą.
Michelle z niezadowoleniem zmarszczyła brwi.
– Jeden, Luke – poprawiła twardo. – Jeden. I Lex nie miał słabości do mnie, tylko do Eryci Nular.
– Eryca Nular była wymyśloną przez ciebie osobowością, by odciąć cię od przeszłości. – Powoli splótł palce rąk i złożył je na szklanym blacie biurka. – Nie mogła tak bardzo się od ciebie różnić.
– Ale się różniła.
– Może tak, może nie. Zresztą, z tego, co mi wiadomo, mój przodek chciał się z tobą związać, nawet gdy dowiedział się prawdy o tobie. Gdybyś nie uciekła…
– Gdybym nie uciekła, pewnego pięknego dnia zginąłby z ręki Triumwiratu. A ja musiałabym na to patrzeć. Skończmy ten temat, Luke. Jesteś pewien, że ta maszyna nie jest prezentem od ciebie?
– Całkowicie – potwierdził. – Widać masz innego wroga poza mną.
– Gdyby tylko jednego – westchnęła ciężko.
– Na twoim miejscu, naneth, uważnie rozglądałbym się dookoła. Takie prezenty nie należą do łatwych w dostarczeniu. Twój przeciwnik ma pieniądze, a więc i władzę.
– Zdaję sobie z tego sprawę, Luke. – Podniosła się z fotela. – Dlatego w pierwszej kolejności pomyślałam o tobie. Ale, jak widać, nie jesteś jedynym żądnym władzy wariatem na tej planecie. Przepraszam za niesłuszne podejrzenia, to się więcej nie powtórzy.
Kąciki ust mężczyzny powędrowały w górę.
– Więc będziesz mnie od dzisiaj tylko słusznie podejrzewać? – zapytał wesoło, gdy podeszła do drzwi gabinetu i nacisnęła klamkę.
– Dokładnie. I nie mów do mnie „kochanie”. Nie jestem twoim kochaniem.
– Mylisz się, Michelle. To ja nie jestem twoim. Ty moim jesteś od dnia, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy i powiedziałaś do mnie „Lex”.
Spuściła wzrok.
– Przypominasz go.
– Wiem.
– Ale nie jesteś nim. I nigdy nie będziesz. Dam ci znać, kiedy dowiem się, kto mnie lubi bardziej od ciebie. – Wyszła na korytarz, nie czekając na odpowiedź. Prawie natychmiast zderzyła się z Marie, która niosła na tacy kawę. Wyminęła ją szybko, zniecierpliwiona, i podeszła do windy.
– Nie, Michelle. – Lucas Luthor odprowadzał ją wzrokiem. – To ja dam znać tobie, kiedy twój tajemniczy przeciwnik przestanie stanowić zagrożenie.
W parku było prawie pusto, jeśli nie liczyć matki z kilkuletnim dzieckiem na spacerze i pary fanatyków zdrowego trybu życia, biegających po kamiennych dróżkach wśród roślin.
Michelle wolno, jakby ze zmęczeniem, usiadła na najbliższej ławce i złożyła głowę na rękach opartych na kolanach.
Ona nie musiała myśleć o utrzymaniu dobrej formy. Jej ciało samo spalało nadmiar tłuszczu, a zmiany chorobowe czy pourazowe regenerowały się samoistnie. Nie była nieśmiertelna. Była za to trudnym do zlikwidowania przeciwnikiem. Jak każdy Yokai.
Teraz jednak nie rodzina czy zdrowie zaprzątały jej myśli. Robił to jej nowy wróg, kimkolwiek był.
W zamyśleniu wbiła wzrok w źdźbło trawy przed sobą.
Lucas miał rację. To był ktoś z koneksjami. Był tylko jeden problem – poza młodym Luthorem i Chayanną nie znała tutaj nikogo z tak wysokiej półki. Jednak życie dostatecznie nauczyło ją prostej prawdy – nie trzeba znać swoich wrogów. Można ich nawet nigdy wcześniej nie spotkać, dopóki nie postanowią ujawnić swej tożsamości. A ona nie zamierzała czekać tak długo.
Pewnym ruchem sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyjęła telefon.
– Witaj, przyjacielu – powiedziała, gdy w słuchawce rozległ się znajomy głos. – Muszę cię prosić o przysługę. Znowu.
Dzwonek do drzwi zadzwonił akurat w chwili, kiedy płukała owoce do sałatki w kuchni. Z westchnieniem wytarła ręce i skierowała się na korytarz, gdzie w tym samym momencie wyminął ją Caanan.
– Ja otworzę – powiedział i sięgnął do klamki, a ona w tej samej sekundzie poczuła znajome mrowienie na karku. Zamarła.
Yokai. Za drzwiami stał Yokai. A na jej drodze do unieszkodliwienia go stał jej brat… Nie, to nie mogła być prawda…
Mrowienie wzmogło się w chwili, w której Caanan otworzył drzwi.
Michelle momentalnie odetchnęła z ulgą.
– Michael… – rzuciła półgłosem.
Mężczyzna o znajomo czarnych, długich włosach uśmiechnął się do niej ledwo zauważalnie.
– Witaj – powiedział do Caanana. – Mogę wejść i przywitać się z matką?
Michelle dostrzegła, jak Caanan zesztywniał, słysząc te słowa, i wolno odwrócił do niej głowę.
– Michelle…?
– Wpuść go, Caani. To tylko mój pierworodny.
– Twój kto…? – Caanana zupełnie zatkało, a Michael zmarszczył nagle czoło.
– Caani…? – powtórzył. – Caanan Eisendrath? Przecież ty nie żyjesz…
Obaj jak na zawołanie zwrócili spojrzenia na nią.
– Michelle? – rzucił pytająco Caanan.
– Matko? – zawtórował mu Michael.
Odetchnęła ciężko.
– Obaj do salonu – zakomenderowała i sama zniknęła w pomieszczeniu obok.
–Więc jesteś jej synem, ale to nie Michelle wydała cię na świat. – Caanan usilnie starał się pojąć sens słów, które chwilę wcześniej usłyszał od siostry.
– A ty jesteś klonem jej brata. – To samo próbował zrobić Michael, z dokładnie takim samym skutkiem. – Klonowanie wyższych istot jest zakazane, poza tym cholernie trudne i nieopłacalne.
– To nie zapomnij zdziwić się odpowiednio, jak kiedyś znowu wpadniesz na mojego klona – rzekła wesoło Michelle i skrzyżowała ramiona na piersi. – Caani to klon, ale ma wspomnienia pierwszego Caanana.
– Nie jestem nim, ale bardzo go przypominam – dodał Caanan i nagle spojrzał na Michelle. – Ty masz klona?!
– Całkiem udanego, jeśli wolno mi zauważyć. Nie jest mną, choć ma trochę moich wspomnień.
– Przecież Yokai nie można sklonować!
– Pewnie dlatego im wyszło ze mną. Jestem tylko w połowie demonem, a i tak musieli trochę pozmieniać w moim kodzie, by klon był w stanie samodzielnie funkcjonować.
Wzrok Caanana wbił się gdzieś poza jej lewym barkiem.
– Ten świat oszalał – mruknął jakby do siebie. – Moja siostra ma syna starszego ode mnie i własnego klona… Czy jest jeszcze coś, o czym nie wiem?
Michael posłał matce rozbawione spojrzenie, po którym Michelle stwierdziła swobodnie:
– Całkiem sporo.
Było jak za dawnych czasów: Caanan słuchał w skupieniu opowieści siostry, niemal pochłaniając każde jej słowo. Chciał wiedzieć wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami… ale niektórych z nich nie mogła mu podać. Po prostu nie mogła.
– I to by było na tyle – zakończyła swoją opowieść, gdy zegar wskazywał środek nocy. – W sporym skrócie, oczywiście.
Michael sięgnął po owoc, znajdujący się na talerzu przed nim, i wsunął go do ust, podczas gdy Caanan wbił spojrzenie w jednobarwny dywan. W końcu Michelle zaczęła się niepokoić.
– Caani…?
Brat wolno podniósł na nią wzrok.
– Byłaś mężatką…? – zapytał cicho.
– Tak – przyznała. – Więcej niż raz.
– Kochałaś ich?
Michelle dopiero po chwili zrozumiała, o co pyta jej brat. Chciał mieć pewność, że nie powtórzyła błędu z przeszłości i nie związała się z mężczyzną tylko dla poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji, które niosło ze sobą małżeństwo.
Uśmiechnęła się.
– Każdego. Co do jednego.
Caanan także się uśmiechnął, słysząc jej odpowiedź.
– Grzeczna dziewczynka. Ciekawe miałaś życie, kiciu.
– Z tobą byłoby ciekawsze. – Nachyliła się i przycisnęła usta do czoła mężczyzny. – Tęskniłam za tobą.
– Potwierdzam, tęskniła – odezwał się Michael i włożył kolejny owoc do ust.
Caanan i Michelle spojrzeli na niego i zaśmiali się krótko.
– Podobny do ciebie. Z charakteru, oczywiście, bo wygląd to odziedziczył po tatusiu, ewentualnie po dziadku ze strony mamy.
– Po tatusiu – uściślił czarnowłosy.
– Kto go tam wie – wtrąciła Michelle. – Do Yokai też jest podobny.
Michael przyjrzał się matce, ale nie odezwał się ani słowem. Odezwał się za to Caanan.
– Późno już. – Wstał z podłogi i stęknął, prostując zastałe kości. – Jutro obgadamy resztę.
Michelle zmarszczyła w zdziwieniu brwi.
– Co na przykład?
Caanan spojrzał na nią wesoło.
– Na przykład to, dlaczego zwlekasz z powiedzeniem Chayannie o swoim uczuciu.
– Caani… – rzuciła ostrzegawczo, a Michael zaczął im się uważniej przyglądać.
– Rozmawialiśmy o tym kilka dni temu, ale z wielką wprawą uniknęłaś kontynuowania dyskusji.
– Bo nie ma czego kontynuować.
– Jestem innego zdania. Aleś ty uparta, siostrzyczko!
– Przynajmniej to się w niej nie zmienia – rzucił z przekąsem Michael i natychmiast zamilkł pod mrożącym spojrzeniem matki.
– Michelle, ile razy w życiu miałaś okazję, by być szczęśliwą? Na pewno nie aż tak wiele razy. Z Chayanną możesz być szczęśliwa.
– Znasz go kilka miesięcy.
– Ty znasz go kilka lat. Dla mnie to dowód na to, że jest odpowiedni.
– Oceniasz go na tej podstawie? Przez lata zadawałam się z różnym elementem. Idąc tym tokiem rozumowania, każdy z nich był odpowiedni!
– Wiesz, co mam na myśli. Musi być dobry, skoro obdarzyłaś go uczuciem.
– Mogę też mieć wypaczony gust, jeśli chodzi o mężczyzn.
Caanan uśmiechnął się rozbawiony.
– Nie wydaje mi się, kiciu. Do tej pory instynkt cię nie zawodził, choć momentami robiłaś wszystko, żeby go nie słuchać. Zrób to dla siebie i tym razem go nie zagłuszaj.
Michael wbił wzrok w Michelle i zastygł w bezruchu.
– Caani…
– Żadne Caani, siostra. Jeśli ty nie powiesz Chayannie, ja to zrobię.
Michael powoli przełknął ślinę, nie na żarty wystraszony wyrazem, jaki w tej samej chwili przybrała twarz jego matki. Przesunął wzrok na Caanana. Na nim z kolei mina Michelle nie zrobiła większego wrażenia.
Wolno zmrużył oczy, nie rozumiejąc.
Matka była wyprowadzona z równowagi. To było oczywiste jak dwa i dwa równa się cztery. A matka wyprowadzona z równowagi była niebezpieczna… i nieobliczalna. Atakowała szybko i bez wyrzutów sumienia. To powinien wiedzieć każdy, kto znał ją trochę lepiej, a już szczególnie ktoś, kto uważał się za jej brata. Więc dlaczego Caanan nie wyglądał na przerażonego wizją bliskiego kalectwa?
Michael znów przesunął wzrok na matkę i szczerze się zdziwił.
Twarz Michelle wygładziła się powoli, rysy złagodniały, a cały gniew gdzieś uleciał. Michelle – Yokai nie zaatakowała. Po raz pierwszy w takiej sytuacji, odkąd ją znał. Odetchnęła za to wolno i głęboko, a następnie spuściła głowę.
– Wygrałeś – przyznała półgłosem. – Powiem mu.
– Kiedy?
– W swoim czasie.
– Masz tydzień. Później ja z nim pogadam.
Oczy Michelle przez sekundy błysnęły całą gamą barw, gdy znów popatrzyła na brata.
– Powiem mu – powtórzyła już pewniej i podeszła bliżej Caanana. – Ostro zagrałeś. Przez moment byłeś naprawdę bliski śmierci.
Blondyn uśmiechnął się lekko.
– Wiem – przyznał spokojnie. – Tak jak wiem, że nawet jakoYokai nie zrobisz mi krzywdy.
Przez dłuższą chwilę w pokoju panowała świdrująca cisza, podczas której Michael przesuwał spojrzenie od matki do wuja i z powrotem.
– Nie – odezwała się w końcu Michelle. – Nie zrobię. Idę spać. Dobranoc, chłopcy. Nie hałasujcie za bardzo, jeśli wstaniecie przede mną.
– Dobranoc – odpowiedział Caanan, a Michael odprowadził Michelle wzrokiem, gdy odeszła w kierunku swojej sypialni.
– Wy tak zawsze? – zapytał nagle.
Caanan wesoło spuścił oczy na dywan i wolno usiadł na swoim miejscu na podłodze przy niskim stoliku.
– Niekiedy – przyznał i podniósł do ust kieliszek z winem.
– Ona mogła cię zabić. – Michael przysiadł koło niego.
– Mogła.
– Widziałem to w jej oczach.
– Ja też.
– A mimo to sprowokowałeś ją. Dlaczego?
– Były dwa wyjścia: albo mnie ukatrupi, albo w końcu zrozumie, że się nie mylę i mam jej dobro na uwadze. Dzięki Bogu jest tak samo perfekcyjnie logiczna jak dawniej. Ty pewnie zresztą też, sądząc po twoim pytaniu.
Michael puścił mimo uszu ostatnią uwagę Caanana.
– Nie zabiła cię nie tylko dlatego, że to, co mówiłeś, było logiczne. Michelle ma do ciebie słabość.
– Podobnie jak ja do niej. Wiele razem przeszliśmy i łączy nas więź, jakiej inni mogą nam tylko pozazdrościć. I tylko czasami Michelle próbuje mi udowodnić, że jej nie znam… że nie wiem, co się z nią dzieje… a wtedy ja udowadniam jej, że się myli, tak jak przed chwilą, i wszystko wraca do normy. Nie martw się, przywykniesz do tego.
– I to mnie właśnie martwi. Kiedy jesteś przy niej, matka zachowuje się cokolwiek… dziwnie. Ty to nazywasz normą? Dla mnie normą jest jej logika i racjonalizm, okazjonalnie przeplatane wybuchami emocji. Najczęściej agresji. Teraz będę się jej musiał uczyć na nowo.
Caanan zmrużył oczy, zaskoczony.
– Mam wrażenie, że jej nie znasz – powiedział. – Albo aż tak się zmieniła przez te lata… Długo jesteście blisko?
– To nasze czwarte spotkanie. Za pierwszym razem miałem siedem lat. Widzieliśmy się bardzo krótko, prawie nie zamieniliśmy słowa. Drugi raz spotkaliśmy się po wielu latach, załatwiliśmy wspólnie pewną… sprawę. Spędziliśmy razem trochę czasu.
– Trochę?
– Kilka tygodni. Później nie widzieliśmy się dość długo, dobre dwadzieścia lat, jak nie więcej. Gdy się już spotkaliśmy, jakoś nie mogłem się z nią rozstać. – Uśmiechnął się nikle. – To trwało trochę dłużej, może z pięć lat. Dziesięć lat temu widziałem ją ostatni raz. Do chwili obecnej.
– Ja spędziłem bez niej tylko pierwsze osiemnaście lat mojego życia i później kilka lat. Przez większość czasu byliśmy nierozłączni. Nie obraź się, ale ty jej po prostu nie znasz. To, co właśnie opisałeś, to tylko jedna z jej twarzy.
– Nie pokazywała mi innej.
– Za krótko z nią przebywałeś. Trzeba trochę czasu, żeby poznać Michelle. Poza tym wychowywaliśmy się razem… razem dorastaliśmy. Jesteśmy jak…
– Rodzeństwo – podpowiedział spokojnie. – Jesteś jej bliższy niż ja.
– Zależy, jak na to spojrzeć. Nie mamy wspólnych genów.
– A my nie mamy wspólnej historii.
– Kwestia czasu. I tego, żebyś był w pobliżu – uśmiechnął się lekko – a nie znikał co kilka lat. W ten sposób jej nie poznasz.
– Nic na to nie poradzę. Nie umiem długo usiedzieć w jednym miejscu.
Caanan dopił wino i wstał.
– Zupełnie jak ona. Nie przejmuj się, wystarczy, że będzie cię nosiło tam, gdzie ją. Nic więcej. Dobranoc.
– Dobranoc. – Odprowadził mężczyznę wzrokiem, by po chwili zapatrzeć się w zamyśleniu w ten sam dywan, w który wpatrywał się jego przyszywany wuj.