- W empik go
Marcel - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Marcel - ebook
Bohaterem książki jest 40-latek, przemierzający Miasteczko. Spotyka znajomych i nieznajomych. Rozmawia z nimi, wspomina czasy, gdy miał naście lat. Napotkany przyjaciel chce reaktywować garażową kapelę. Biznesmen widzi Marcela na czele swej firmy. Była dziewczyna, po latach pozwala dotknąć piersi. Na zapleczu kawiarni pojedynkuje się na pączki z kelnerką. Marcel jest jak piłeczka ping-pongowa, która uderzona przez rakietkę, często nie wiadomo gdzie spadnie i w którą stronę się odbije.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-021-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ping-Pong
Kiedy człowiek przychodzi na świat, nigdy nie wie co go czeka. Zaczyna stawiać pierwsze kroki, rozumować, mówić i czytać. Poznaje innych ludzi. Później jeździ na rowerze i chodzi do pierwszej klasy w swojej pierwszej szkole. Z biegiem lat, wkraczając w nieznane przestrzenie, często jest jak piłeczka ping-pongowa. Uderzenie rakietki niby nadaje kierunek i odpowiednią siłę, ale i tak do końca nie wiadomo, czy ta piłeczka trafi w środek stołu, czy w jego kant. Może też wypaść poza. Nietrafioną piłeczkę ping-pongową, gracz zawsze podnosi z podłogi i rozpoczyna kolejnego seta. Z ludźmi jest podobnie. Po złej decyzji lub złym doświadczeniu, każdy może podjąć kolejne działania. Często nie są lepsze od poprzednich. Najważniejsze, by były inne i nie powielały starych błędów. Niestety ze starymi błędami jest tak jak ze starymi, dobrymi butami. Kupilibyśmy nowe, jednak obawiamy się, że nie będą tak wygodne jak stare.
Marcel nie czuł się jak piłeczka ping-pongowa. On nią po prostu był. Od urodzenia uczestniczył w życiu jakby obok. Miał dzieciństwo, chodził do szkoły podstawowej, liceum i później na studia. Po studiach zaczął pracę, ożenił się, miał syna. Jednak cały czas nie chciał zostać panem Marcelem z wąsem lub bez, z brzuchem lub bez, z psem lub bez psa. Cały czas chciał być Marcelem, który fajnie się ubiera, zbija bąki, ogląda się za dziewczynami i w sumie nie rozumie, dlaczego ludzie często są smutni i wkurzeni. Lubił jeździć autem po mieście i machać zza szyby nieznajomym. Często było tak, że w mijanych pojazdach odmachiwały tylko dzieci, przyklejone do szyby na tylnym siedzeniu. Ich rodzice, siedzący z przodu nie zwracali na niego uwagi lub pukali się w czoło. Pewnego ranka, po kolejnej przejażdżce i kolejnym już braku reakcji na machanie, udał się w pidżamie do sąsiada na kawę. Sąsiad wpuścił go do środka i spytał nie o rodzaj kawy, jaką chce wypić, nie o to, czy kawa ma być z mlekiem czy z cukrem, ale o to dlaczego przyszedł w pidżamie, kiedy na dworze jest kilka stopni ciepła i pada deszcz. Marcel lubił sąsiada, nawet gdy w maju przy grillu opowiadał czerstwe dowcipy o teściowej. Chciał odpowiedzieć sąsiadowi na pytanie, ale pomachał tylko ręką tak, jak machał zazwyczaj nieznajomym ludziom w samochodach. Sąsiad powtórzył gest Marcela. Później zamknął drzwi, usiadł przy kawie, której gość nie wypił i spojrzał w lustro. Miał na sobie podobną pidżamę, tyle że w kropki, a nie — jak Marcel — w kratkę.
Po wyjściu od sąsiada, Marcel wrócił do siebie, jednak wydawało mu się, że coś go pcha dalej. Zdjął pidżamę, ubrał się dość ciepło, a na głowę nałożył czapkę. Ponownie tego poranka wyszedł z domu. Tym razem rozpoczął spacer. Szedł po chodniku omijając kałuże, które zostały po nocnym deszczu. Chłodne marcowe poranne powietrze spowodowało, że po kilkunastu minutach chciał wrócić do sypialni. Nie zrobił tego, ponieważ zauważył otwartą kawiarnię. Nieraz chciał do niej zajrzeć. Często widział z samochodu, jak za szybą ludzie piją kawę, jedzą ciastka. Kilka razy zwrócił też uwagę na jasnowłosą kelnerkę. Kawiarnia była położona zaraz obok świateł przy przejściu dla pieszych. Pewnego razu, gdy stał na czerwonym zauważył, jak kelnerka wyszła przed lokal i jadła pączka. Nie paliła papierosa, nie rozmawiała przez telefon komórkowy, nie plotkowała z kimś znajomym. Ona po prostu jadła pączka. Przyglądał się jej przez pół minuty postoju. Miała na sobie błękitną bluzkę, dżinsową, krótką spódnicę i miejskie, fioletowe adidasy. Była zgrabna, a pączka zjadła szybko. Teraz, gdy Marcel stanął przed wejściem do kawiarni znów o niej pomyślał. Wszedł do środka. Nie było żadnego gościa. Był tylko on i jego oddech. W lokalu pachniało kawą z ekspresu i upieczonym ciastem. Długo nie czekał. Podeszła od strony zaplecza i uśmiechnęła się.
— Dzień Dobry. Co podać?
— Poproszę czarną kawę bez cukru i jednego pączka.
— Z marmoladą czy z ajerkoniakiem?
— Z marmoladą.
Usiadł wygodnie w fotelu i nie patrzył w stronę kelnerki. Nie patrzył w żadną stronę. Czekał. Kiedy przyniosła na tacy kawę oraz pączka i położyła na stolik, podziękował. Upił łyk kawy i powoli zaczął jeść. Jadł pączka tak długo, jakby jadł ich kilogram. Kelnerka stała obok baru. W końcu na nią spojrzał, ale akurat w tym momencie kilka kropel marmolady spadło na koszulę. Patrząc na świeże plamy, powiedziała:
— Jest pan jedyną osobą oprócz mnie, która o tak wczesnej porze je w naszej kawiarni pączki. Też wolę te z marmoladą.
— Tak. Z ajerkoniakiem są za mało pączkowe — dokończył Marcel.
Przyjrzał się kelnerce. On niedawno skończył czterdzieści lat, ona pewnie trzydzieści. Nie była jak te kelnerki, które okupują większość pubów, kawiarni oraz restauracji i nie mają więcej niż dwadzieścia kilka lat. Nie była studentką, chyba że wieczorową. Miała zmysłowe usta, ale nie zmysłowe świeżością, a dojrzałością.
— Mam na imię Julia — przerwała jego myśli.
— A ja Marcel — odpowiedział.
— To jak Julia Marcell, tylko ona ma nazwisko pisane przez dwa el — powiedziała.
— Nie rozumiem. O kim mówisz? — spytał.
— O swojej ulubionej polskiej wokalistce — wytłumaczyła.
— Moja wiedza o polskich wokalistkach zatrzymała się przy haśle Katarzyna Nosowska — rzekł.
Wówczas Julia zamknęła drzwi kawiarni, wzięła Marcela za rękę i zaprowadziła na zaplecze. Pomieszczenie nie było zbyt duże, pachniało cukrem, a pośrodku widniał sporej wielkości stół, na którym leżały cztery tace pełne pączków. Połowa pokryta lukrem, połowa posypana cukrem pudrem. Julia wzięła dwa do ręki i rozgniotła na twarzy Marcela. Marmolada oblepiła policzki. Próbował zlizać, ale nie dał rady. Nie pozostał dłużny. Porwał kilka pączków, które wylądowały najpierw na jej szyi, by za chwilę ślizgiem wskoczyć pod bluzkę na plecy. Ugniótł wypieki i poczuł, jak pod materiałem z bawełny marmolada wyzwala się z ciasta, a lukier pęka. Zobaczył uśmiech Julii i błysk w oczach. W tym samym momencie trzy pączki posklejały wszystkie jego włosy na głowie. Marmolada szalała w uszach, tym bardziej, że Julia do pączkowej zabawy puściła piosenkę Today zespołu The Smashing Pumpkins, a Marcel pamiętał teledysk. Byli już cali w lukrze, cukrze pudrze i marmoladzie: bluzki i spodnie, włosy i szyje, ręce i łydki, buty i podkolanówki. Wszystko nadawało się do solidnego mycia i prania. Gdy, oblepieni cukrem i marmoladą, prawie nie mogli się ruszać, wrócili do głównej sali kawiarni. Marcel spojrzał na Julię.
— Muszę iść dalej. Zapłacę rachunek.
— Dobrze — odparła. Pochyliła się nad kasą fiskalną. Nabiła kilka pozycji i z uśmiechem rzekła. — Sto pięćdziesiąt złotych. Nie zrozum mnie źle, ale skasowałam również za pączki na zapleczu.
— Nie ma sprawy. I tak są to najlepiej przeze mnie wydane pieniądze w ciągu ostatnich dwóch lat — odpowiedział Marcel, po czym zapłacił i wyszedł z kawiarni.
Na ulicy zrobił się ruch. Nie minęła jeszcze dziesiąta rano i ludzie spieszyli się do codziennych spraw. Drugi już raz tego dnia wrócił do domu, by się przebrać. Tym razem wziął prysznic. Ledwo spod niego wyszedł, usłyszał dzwonek do drzwi. Ukazał się w nich dawno nie widziany kolega. Piotr był malarzem konceptualistą, który malował na sporych płótnach głównie siebie lub najbliższe otoczenie. Poznali się ponad dziesięć lat temu w stolicy. Przez kilka dni spacerowali po starówce, pili piwo, palili papierosy i gadali. Nie rozmawiali o sztuce. O sztuce mogą dyskutować już chyba tylko zawodowi krytycy lub uczniowie liceum, bo na studentów też nie można raczej liczyć. Marcel i Piotr patrzyli na Wisłę i opisywali, co w danej chwili widzą, a każdy widział świat po swojemu.
Podczas jednej z dyskusji zawędrowali na wystawę do najmodniejszej galerii w kraju. Była to dość obskurna izba, gdzieś w którejś z kamienic z brzydką bramą. To tu wyznaczano trendy i namaszczano artystów na modnych artystów. Piotr poznał Marcela z właścicielami, malarzami i kilkoma krytykami. Gdy skończyło się wino, galerię zamknięto i nieliczne grono wtajemniczonych udało się opić wydarzenie do pobliskiego pubu. Podczas tego towarzyskiego spotkania Marcel zorientował się, że wszyscy świetnie się znają. On znał tylko Piotra. Nie czuł się źle w towarzystwie, tylko strasznie się nudził. Wolałby w tym czasie siedzieć przy butelce wina z jakąś ładną dziewczyną. Mógłby z nią nawet rozmawiać choćby o sztuce. Gdy wracali w nocy, Piotr w pewnym momencie powiedział, że tak naprawdę nie chce chodzić na wystawy, ale bywa, bo organizują je koledzy. A koledzy muszą się wspierać, bo bez kolegów można w stolicy zginąć. Marcel przytaknął. Wyjechał ze stolicy i nie widział Piotra aż do dzisiejszego dnia. Wpuścił go do domu i przywitał:
— Cześć. Fajnie cię widzieć. Napijesz się herbaty? Co u ciebie?
— Pamiętasz, gdy kiedyś mówiłem, że koledzy są najważniejsi? — spytał Piotr.
— Tak. Pewnie — odparł Marcel.
— Właśnie zmieniłem zdanie. Najważniejszy jestem ja — oznajmił Piotr.
Kolega malarz konceptualista rozsiadł się wygodnie w fotelu. Marcel podał zieloną herbatę z miodem. Zapadła cisza, ale nie niezręczna. Zapadła prawdziwa cisza, co jakiś czas tylko przerywana wspólnym siorbaniem, bo herbata była gorąca.
Darmowy fragment
Kiedy człowiek przychodzi na świat, nigdy nie wie co go czeka. Zaczyna stawiać pierwsze kroki, rozumować, mówić i czytać. Poznaje innych ludzi. Później jeździ na rowerze i chodzi do pierwszej klasy w swojej pierwszej szkole. Z biegiem lat, wkraczając w nieznane przestrzenie, często jest jak piłeczka ping-pongowa. Uderzenie rakietki niby nadaje kierunek i odpowiednią siłę, ale i tak do końca nie wiadomo, czy ta piłeczka trafi w środek stołu, czy w jego kant. Może też wypaść poza. Nietrafioną piłeczkę ping-pongową, gracz zawsze podnosi z podłogi i rozpoczyna kolejnego seta. Z ludźmi jest podobnie. Po złej decyzji lub złym doświadczeniu, każdy może podjąć kolejne działania. Często nie są lepsze od poprzednich. Najważniejsze, by były inne i nie powielały starych błędów. Niestety ze starymi błędami jest tak jak ze starymi, dobrymi butami. Kupilibyśmy nowe, jednak obawiamy się, że nie będą tak wygodne jak stare.
Marcel nie czuł się jak piłeczka ping-pongowa. On nią po prostu był. Od urodzenia uczestniczył w życiu jakby obok. Miał dzieciństwo, chodził do szkoły podstawowej, liceum i później na studia. Po studiach zaczął pracę, ożenił się, miał syna. Jednak cały czas nie chciał zostać panem Marcelem z wąsem lub bez, z brzuchem lub bez, z psem lub bez psa. Cały czas chciał być Marcelem, który fajnie się ubiera, zbija bąki, ogląda się za dziewczynami i w sumie nie rozumie, dlaczego ludzie często są smutni i wkurzeni. Lubił jeździć autem po mieście i machać zza szyby nieznajomym. Często było tak, że w mijanych pojazdach odmachiwały tylko dzieci, przyklejone do szyby na tylnym siedzeniu. Ich rodzice, siedzący z przodu nie zwracali na niego uwagi lub pukali się w czoło. Pewnego ranka, po kolejnej przejażdżce i kolejnym już braku reakcji na machanie, udał się w pidżamie do sąsiada na kawę. Sąsiad wpuścił go do środka i spytał nie o rodzaj kawy, jaką chce wypić, nie o to, czy kawa ma być z mlekiem czy z cukrem, ale o to dlaczego przyszedł w pidżamie, kiedy na dworze jest kilka stopni ciepła i pada deszcz. Marcel lubił sąsiada, nawet gdy w maju przy grillu opowiadał czerstwe dowcipy o teściowej. Chciał odpowiedzieć sąsiadowi na pytanie, ale pomachał tylko ręką tak, jak machał zazwyczaj nieznajomym ludziom w samochodach. Sąsiad powtórzył gest Marcela. Później zamknął drzwi, usiadł przy kawie, której gość nie wypił i spojrzał w lustro. Miał na sobie podobną pidżamę, tyle że w kropki, a nie — jak Marcel — w kratkę.
Po wyjściu od sąsiada, Marcel wrócił do siebie, jednak wydawało mu się, że coś go pcha dalej. Zdjął pidżamę, ubrał się dość ciepło, a na głowę nałożył czapkę. Ponownie tego poranka wyszedł z domu. Tym razem rozpoczął spacer. Szedł po chodniku omijając kałuże, które zostały po nocnym deszczu. Chłodne marcowe poranne powietrze spowodowało, że po kilkunastu minutach chciał wrócić do sypialni. Nie zrobił tego, ponieważ zauważył otwartą kawiarnię. Nieraz chciał do niej zajrzeć. Często widział z samochodu, jak za szybą ludzie piją kawę, jedzą ciastka. Kilka razy zwrócił też uwagę na jasnowłosą kelnerkę. Kawiarnia była położona zaraz obok świateł przy przejściu dla pieszych. Pewnego razu, gdy stał na czerwonym zauważył, jak kelnerka wyszła przed lokal i jadła pączka. Nie paliła papierosa, nie rozmawiała przez telefon komórkowy, nie plotkowała z kimś znajomym. Ona po prostu jadła pączka. Przyglądał się jej przez pół minuty postoju. Miała na sobie błękitną bluzkę, dżinsową, krótką spódnicę i miejskie, fioletowe adidasy. Była zgrabna, a pączka zjadła szybko. Teraz, gdy Marcel stanął przed wejściem do kawiarni znów o niej pomyślał. Wszedł do środka. Nie było żadnego gościa. Był tylko on i jego oddech. W lokalu pachniało kawą z ekspresu i upieczonym ciastem. Długo nie czekał. Podeszła od strony zaplecza i uśmiechnęła się.
— Dzień Dobry. Co podać?
— Poproszę czarną kawę bez cukru i jednego pączka.
— Z marmoladą czy z ajerkoniakiem?
— Z marmoladą.
Usiadł wygodnie w fotelu i nie patrzył w stronę kelnerki. Nie patrzył w żadną stronę. Czekał. Kiedy przyniosła na tacy kawę oraz pączka i położyła na stolik, podziękował. Upił łyk kawy i powoli zaczął jeść. Jadł pączka tak długo, jakby jadł ich kilogram. Kelnerka stała obok baru. W końcu na nią spojrzał, ale akurat w tym momencie kilka kropel marmolady spadło na koszulę. Patrząc na świeże plamy, powiedziała:
— Jest pan jedyną osobą oprócz mnie, która o tak wczesnej porze je w naszej kawiarni pączki. Też wolę te z marmoladą.
— Tak. Z ajerkoniakiem są za mało pączkowe — dokończył Marcel.
Przyjrzał się kelnerce. On niedawno skończył czterdzieści lat, ona pewnie trzydzieści. Nie była jak te kelnerki, które okupują większość pubów, kawiarni oraz restauracji i nie mają więcej niż dwadzieścia kilka lat. Nie była studentką, chyba że wieczorową. Miała zmysłowe usta, ale nie zmysłowe świeżością, a dojrzałością.
— Mam na imię Julia — przerwała jego myśli.
— A ja Marcel — odpowiedział.
— To jak Julia Marcell, tylko ona ma nazwisko pisane przez dwa el — powiedziała.
— Nie rozumiem. O kim mówisz? — spytał.
— O swojej ulubionej polskiej wokalistce — wytłumaczyła.
— Moja wiedza o polskich wokalistkach zatrzymała się przy haśle Katarzyna Nosowska — rzekł.
Wówczas Julia zamknęła drzwi kawiarni, wzięła Marcela za rękę i zaprowadziła na zaplecze. Pomieszczenie nie było zbyt duże, pachniało cukrem, a pośrodku widniał sporej wielkości stół, na którym leżały cztery tace pełne pączków. Połowa pokryta lukrem, połowa posypana cukrem pudrem. Julia wzięła dwa do ręki i rozgniotła na twarzy Marcela. Marmolada oblepiła policzki. Próbował zlizać, ale nie dał rady. Nie pozostał dłużny. Porwał kilka pączków, które wylądowały najpierw na jej szyi, by za chwilę ślizgiem wskoczyć pod bluzkę na plecy. Ugniótł wypieki i poczuł, jak pod materiałem z bawełny marmolada wyzwala się z ciasta, a lukier pęka. Zobaczył uśmiech Julii i błysk w oczach. W tym samym momencie trzy pączki posklejały wszystkie jego włosy na głowie. Marmolada szalała w uszach, tym bardziej, że Julia do pączkowej zabawy puściła piosenkę Today zespołu The Smashing Pumpkins, a Marcel pamiętał teledysk. Byli już cali w lukrze, cukrze pudrze i marmoladzie: bluzki i spodnie, włosy i szyje, ręce i łydki, buty i podkolanówki. Wszystko nadawało się do solidnego mycia i prania. Gdy, oblepieni cukrem i marmoladą, prawie nie mogli się ruszać, wrócili do głównej sali kawiarni. Marcel spojrzał na Julię.
— Muszę iść dalej. Zapłacę rachunek.
— Dobrze — odparła. Pochyliła się nad kasą fiskalną. Nabiła kilka pozycji i z uśmiechem rzekła. — Sto pięćdziesiąt złotych. Nie zrozum mnie źle, ale skasowałam również za pączki na zapleczu.
— Nie ma sprawy. I tak są to najlepiej przeze mnie wydane pieniądze w ciągu ostatnich dwóch lat — odpowiedział Marcel, po czym zapłacił i wyszedł z kawiarni.
Na ulicy zrobił się ruch. Nie minęła jeszcze dziesiąta rano i ludzie spieszyli się do codziennych spraw. Drugi już raz tego dnia wrócił do domu, by się przebrać. Tym razem wziął prysznic. Ledwo spod niego wyszedł, usłyszał dzwonek do drzwi. Ukazał się w nich dawno nie widziany kolega. Piotr był malarzem konceptualistą, który malował na sporych płótnach głównie siebie lub najbliższe otoczenie. Poznali się ponad dziesięć lat temu w stolicy. Przez kilka dni spacerowali po starówce, pili piwo, palili papierosy i gadali. Nie rozmawiali o sztuce. O sztuce mogą dyskutować już chyba tylko zawodowi krytycy lub uczniowie liceum, bo na studentów też nie można raczej liczyć. Marcel i Piotr patrzyli na Wisłę i opisywali, co w danej chwili widzą, a każdy widział świat po swojemu.
Podczas jednej z dyskusji zawędrowali na wystawę do najmodniejszej galerii w kraju. Była to dość obskurna izba, gdzieś w którejś z kamienic z brzydką bramą. To tu wyznaczano trendy i namaszczano artystów na modnych artystów. Piotr poznał Marcela z właścicielami, malarzami i kilkoma krytykami. Gdy skończyło się wino, galerię zamknięto i nieliczne grono wtajemniczonych udało się opić wydarzenie do pobliskiego pubu. Podczas tego towarzyskiego spotkania Marcel zorientował się, że wszyscy świetnie się znają. On znał tylko Piotra. Nie czuł się źle w towarzystwie, tylko strasznie się nudził. Wolałby w tym czasie siedzieć przy butelce wina z jakąś ładną dziewczyną. Mógłby z nią nawet rozmawiać choćby o sztuce. Gdy wracali w nocy, Piotr w pewnym momencie powiedział, że tak naprawdę nie chce chodzić na wystawy, ale bywa, bo organizują je koledzy. A koledzy muszą się wspierać, bo bez kolegów można w stolicy zginąć. Marcel przytaknął. Wyjechał ze stolicy i nie widział Piotra aż do dzisiejszego dnia. Wpuścił go do domu i przywitał:
— Cześć. Fajnie cię widzieć. Napijesz się herbaty? Co u ciebie?
— Pamiętasz, gdy kiedyś mówiłem, że koledzy są najważniejsi? — spytał Piotr.
— Tak. Pewnie — odparł Marcel.
— Właśnie zmieniłem zdanie. Najważniejszy jestem ja — oznajmił Piotr.
Kolega malarz konceptualista rozsiadł się wygodnie w fotelu. Marcel podał zieloną herbatę z miodem. Zapadła cisza, ale nie niezręczna. Zapadła prawdziwa cisza, co jakiś czas tylko przerywana wspólnym siorbaniem, bo herbata była gorąca.
Darmowy fragment
więcej..