Margrabina Castella - ebook
Xavier de Montépin – ‘Margrabina Castella’. W świecie, gdzie uczucia bywają narzędziem władzy, a pochodzenie może przesądzić o losie, rozgrywa się opowieść pełna dramatyzmu, sekretów i ambicji. ‘Margrabina Castella’ to klasyczna powieść melodramatyczna, która z pasją odkrywa emocjonalne labirynty rodziny, tożsamości i pozycji społecznej. Gdy szlachetnie urodzona Blanche Castella przygarnia osieroconą dziewczynkę, jej życie zmienia się na zawsze. Matczyna miłość wystawiana jest na ciężkie próby – od dramatycznej walki o zdrowie dziecka, po bezwzględną grę pozorów i manipulacji, gdy dorastająca Laurence (Bijoute) zaczyna pragnąć czegoś więcej niż tylko bezpieczeństwa – chce władzy, uznania i miejsca w świecie arystokracji. Montépin z mistrzostwem buduje napięcie: z jednej strony otrzymujemy historię pełną rodzinnych dramatów i oddania, z drugiej – opowieść o ambicji, zdradzie i psychologicznych rozgrywkach. Intrygi, miłosne napięcia, społeczne konwenanse i emocjonalne pułapki splatają się w powieść, która równie dobrze mogłaby być scenariuszem opery mydlanej – z każdą stroną rośnie napięcie, a kolejne tajemnice wychodzą na jaw. To opowieść o kobiecej sile – tej czułej i ofiarnej, ale też tej wyrachowanej i walczącej. Jeśli fascynują Cię losy kobiet rozdartych między uczuciem a obowiązkiem, między pragnieniem a konwenansem – ‘Margrabina Castella’ to lektura, która pochłonie Cię bez reszty.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8064-621-6 |
| Rozmiar pliku: | 639 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Strych na ulicy du Rocher.
Prosimy Cię czytelniku abyś raczył udać się z nami na ulicę du Rocher, długą, brudną i zawiłą, na ulicę która wcale nie przynosi zaszczytu pięknemu arystokratycznemu kwartałowi świętego Łazarza a oddziela go od dzielnicy innej, — służącej za uprzywilejowane przytulisko dla włóczęgów wszelkiego rodzaju — no, i dla próżniaków, z których niejeden, wczoraj jeszcze, pędził żywot błyskotliwy na paryzkim bruku.
Nie daleko od rogu ulicy wzmiankowanej, znajduje się dom wysoki i wązki.
Dom to sześciopiętrowy, mający dwa rzędy mieszkań na poddaszu.
Każde piętro ma po dwa okna frontowe.
Okna parterowe zaopatrzone są w potężnie grube kraty żelazne.
Dzięki wyjątkowej nieproporcyonalności, nieruchomość którąśmy naszkicowali, cudem chyba mogłaby utrzymać równowagę, gdyby jej od dołu do piątego piętra nie podtrzymywały i z jednej i z drugiej strony, budynki inne, silniejsze.
Lubo świeżuteńko wybielona, ma jakiś wygląd złowrogi, przedstawia się jakoś podejrzanie; domy bowiem tak samo jak ludzie miewają charakterystyczne fizyognomie.
Mieszkania tu musiały służyć za schronienia występkowi albo ostatniej nędzy.
Na poprzymykanych oknach każdego piętra, porozwieszane były przerozmaite ubrania, gałgany wszelkiego gatunku.
Drzwi wchodowe zaopatrzone w ogromny młot i obite wielkiemi gwoździami, pomalowane były na czarno.
Wszystko to, powtarzamy raz jeszcze, nadawało ruderze o jakiej mowa, wyraz złowrogi i odpychający.
Radzibyśmy minąć to miejsce co najprędzej, radzibyśmy nie zatrzymywać się tu wcale.
Niestety, treść naszego opowiadania nie pozwala nam na to.
Poruszmy więc ciężki młot, niech uderzy o blachę żelaznę, popchnijmy drzwi niby stary puklerz galski najeżone gwoździami, przestąpmy próg tajemniczy i... wejdźmy nie bez pewnej odrazy na korytarz wązki, długi a tak ciemny, że wśród dnia trzeba się posuwać po omacku opierając o ściany.
Atmosferę napełniają wyziewy najobrzydliwsze.
Zdaje ci się żeś się znalazł w menażeryi i oddychasz powietrzem zwierząt dzikich.
Uczuwasz zawrót głowy.
W końcu tego lochu obrzydłego, natrafiasz na spróchniałe schody drewniane — uginające się pod nogami.
Na wysokości pierwszego piętra znajduje się izba albo raczej nisza odźwiernego.
Zatkajmy nos chustką i przejdźmy około tej niszy co prędzej, podążając odważnie na piętro najwyższe.
Lepkich ścian dotykać się broń Boże.
Ponad szóstem piętrem schody urywają się nagle.
Zastępuje je drabina.
Drabina prowadzi na poddasze.
Za poręcz służy jej kawał brudnego sznura.
Wejdźmyż na tę drabinę i korzystając z przywileju powieciopisarskiego, z przywileju który otwiera po cichutku każde drzwi, choćby najlepiej zamknięte, wejdźmy do izby, mającej co najwyżej ośm stóp obwodu a tak pochyłej, że w połowie trudno już utrzymać się prosto.
Okienko wyrżnięte w dachu oświetla to mieszkanko.
Całe jego umeblowanie, składa się z prostego łóżka drewnianego zasłanego ubogo, ze starego stołu i... dziurawego krzesła.
W chwili gdy wchodzimy zastajemy tu jednę osobę tylko.
Zanim jednak zajmiemy się tą osobą, musimy uprzedzić czytelników, że to wrzesień i szósta godzina rano.
A teraz idźmy dalej.
Mieszkańcem poddasza jest człowiek młody, lat dwudziestu dwóch, lub dwudziestu trzech najwyżej.
Najbujniejsza imaginacya kobieca, najświetniejszy pędzel malarski nie potrafiłby wymarzyć i nie potrafiłby stworzyć coś równie pięknego i doskonałego.
Wyobraźcie bo sobie czoło z białego marmuru, otoczone bujnemi blond kędziorami...
Wyobraźcie sobie pod brwiami narysowanemi cudownie, prześliczne czarne oczy, pełne słodyczy i dumy.
Wyobraźcie sobie dalej pociągły owal, jakby dłutem wykuty, wyobraźcie sobie ładne kontury greckiego nosa, mały wąsik ponad malinowemi ustami i brzeżki powiek niebieskawe o długich bardzo rzęsach, a będziecie mieli przybliżone może pojęcie o tej głowie prześlicznej, którą staraliśmy się naszkicować.
Głowa ta miała tę tylko jednę wadę, że... stanowczo za piękną była na głowę mężczyzny.
Właściciel jej był jednak naprawdę mężczyzną.
Świadczyły o tem jego wąsiki.
Musimy dodać, że figurę miał ten mężczyzna średniej wysokości, że szerokie ramiona i wydatne piersi, zdradzały wielką jego zręczność i siłę niezwykłą.
Zgrabne nogi i ręce świadczyły jak cała postać, o prawdziwie arystokratycznej dystynkcyi nieznajomego.
W nędznej izdebce i pośród sprzętów równie nędznych, młodzieniec ów wyglądał jednak na księcia.
Ubranie jakie miał na sobie w chwili gdy się z nim poznajemy, nie mogło wcale dodać blasku jego figurze.
Trudno bo sobie coś biedniejszego wyobrazić.
Jakieś sukienne „coś,“ co kiedyś musiało być zapewne żakietką, pokrywało ramiona, osławiając jak najgorzej różne niedokładności bielizny,
Połatane pantaliony nie więcej były warte.
Nogi w podartych pantofelkach, zażywały wszelkiej swobody.
Nie trzeba jednak podejrzewać.
Ani to umeblowanie, ani te na grzbiecie łachmany, nie służyły za pozór młodzieńcowi.
Nie — nie należał on do klasy żebraków, dla których pozór nędzy służy często za narzędzie do wyzyskiwania litości, do wyłudzania obfitych datków.
Nie.
Nasz nowy znajomy, musiał się owszem wstydzić swojej nędzy, musiał się z nią ukrywać starannie.
Jeżeli w nędznej izdebce wyglądał jak prawdziwy żebrak londyński, na ulicy — musiał się jak skończony gentelman przedstawiać.
W nogach tapczana, który mu za łóżko służył, leżał surdut, spodnie i kamizelka, jeżeli nie zupełnie nowe, to bardzo starannie utrzymane, a zrobione z modnego materyału i bardzo elegancko.
Na gwoździu, w ścianę wbitym, wisiał jedwabny połyskujący kapelusz, osłonięty od kurzu kawałkiem starej chustki jedwabnej.
Stała wreszcie na zabrudzonej podłodze para bucików lakierowanych nadzwyczaj zgrabnych i prawdziwie zbytkownych.
Młodzieniec z poddasza, właściciel tych gałganów i tego eleganckiego garnituru, siedział w tej chwili na zdezolowanym krześle przy stoliku.
Na stoliku stały przedmioty przeróżne.
Mosiężny lichtarz oblepiony zzieleniałym łojem, kałamarz, pióro i... masły pistolet kieszonkowy starego kalibru, dobrze zardzewiały.II. Promień słońca.
Z łokciami o stół opartemi, z głową na ręku pochyloną, młody blondyn pogrążony był w głębokiej zadumie.
Że nie musiała to być zaduma wesoła, świadczyły o tem brwi zmarszczone i spojrzenie ponure.
Nagle młodzieniec jakby się ocknął i podniósł głowę do góry.
Zrobił gest rozpaczliwy.
Wzrok zatrzymywał kolejno na każdym z przedmiotów, jakieśmy opisali i wyszeptał głosem tak cichym i słabym, że każde słowo zdawało się westchnieniem...
— Nadszedł czas... ostatnia godzina wybiła...
„Pozwoliłem sobie miesiąca zwłoki aby zrobić jeszcze jednę próbę, aby przedsiewziąć ostatnie jeszcze usiłowanie.
„»Trzydziesty dzień upłynął wczoraj wieczorem....
„Siły moje zużyły się w walce zupełnie.
„Zostałem pobity na głowę i czuję, że nie potrafię się już podźwignąć.
„Cóż mi zatem pozostaje?
„Ostatnie słowo padło!...
„Niczego nie czekam, niczego się spodziewam.
„Ciałem i duszą jestem już w mocy szczególnego, fatalizmu, w mocy okropnego przeznaczenia, jakie mi widocznie sądzono.
„Wyrok jest nieodwołalny...
„Trzeba raz zatem skończyć.
„Boże!... wszakże to bardzo łatwo!... pół minuty odwagi i... finita la comedia!...
„Czy mam jaki wybór? czy mogę jeszcze czekać.
„Nie! sto razy nie!...
„Cóż mi z tego przyjdzie, że gdy sprzedam ostatnie ubranie, przedłużę na tydzień nędzną egzystencyę?...
„Za te kilka sous, jakie mi da handlarz za łachmany, urządzić się przecie nie potrafię.
„Muszę się, czy tak czy owak na śmierć zdecydować, a czem przecie krótsze konanie tem lepsze...
„Najlepiej od razu!...
„Co szkodzi że zginę?...
„Nie pozostawiam po sobie żadnego żalu... żadnego wspomnienia?...
„W świecie nieznanym do którego się wybieram, będę przynajmniej mógł spać spokojnie, bo mi głód powiek otwierać nie będzie...“
* * *
Po skończeniu tego monologu urywanego i niezrozumiałego, lokator z poddasza wziął arkusz papieru — umaczał w gęstym atramencie zepsute pióro i szybko napisał kilka wierszy.
Potem złożył papier, włożył go w kopertę, zapieczętował żałobną pieczątkę i zaadresował:
„Do pana komisarza policyi cyrkułu św. Łazarza.”
— Tak będzie dobrze — rzekł do siebie — tak koniecznie potrzeba było zrobić, dzięki temu nikogo przynajmniej o zamordowanie mnie nie posądzą.
I zaraz dodał z uśmiechem:
— Posądzać jakiego bądź świszczypałę o to, że mnie zamordował w celach... grabieży, byłoby zanadto niesprawiedliwie i głupio!... Opryszek, któryby się rzucił na taką względem mnie awanturę, zrobił by szkaradny interes.
Młody człowiek, położył na środku stołu pismo zaadresowane do komisarza policyi, w którem objaśniał, że pozbawia się życia dobrowolnie, że się zabija własną ręką,
Następnie pochwycił mały pistolet i przez chwilę przypatrywał mu się uważnie.
Była to stara broń angielska, zrobiona o wiele przedtem nim krzemień starożytny, ustąpił miejsca piorunującej masie.
Za pistolet ten cały, dałby handlarz najwyżej trzydzieści sous, a jednak posiadał on ozdoby zniszczone zupełnie prawie przez rdzę.
Niegdyś była to może sztuka zbytkowna i kosztowna...
Ale na świecie wszystko przemija niestety.
Młody blondyn zapuścił w lufę stempel, ażeby się przekonać czy pistolet jest rzeczywiście nabity.
Potem odwiódł kurek, ażeby się przekonać czy jest dość prochu na panewce i czy wilgoć go nie zepsuła.
Wilgoć na siódmem piętrze!...
Obawa prawdziwie himeryczna.
To też proch miał wygląd lśniący, co oznaczało że był najlepiej zakonserwowany.
Krzemień doskonale dopasowany, zdawał się gotowym dać ognia.
Blada twarz prześlicznego desperata zajaśniała radością.
— Biedny mój stary kamracie — rzekł, wodząc palcami po zardzewiałej lufie, — nie jesteś wprawdzie pięknym, ale spełnisz dobry uczynek...
„Zaniedbałem cię, pogardziłem tobą, ty jednak gotów jesteś służyć mi w chwili potrzeby!..
„O! z pewnością więcej wart jesteś niż ci fałszywi poczciwce, którzy dużo obiecują, żeby nic nie dotrzymać...
„Tyś mi nic nie przyrzekał, a jednak bez wahania oddasz mi największą przysługę...
„Dziękuję ci z góry mój drogi, bo... z dołu, zapewne niepodobna mi będzie tego uczynić...
— Żegnam cię moja młodości, — wyszeptał następnie, — żegnam cię miłość... żegnam cię życie!...
Przyłożył koniec lufy do prawej skroni...
Powtórzył raz jeszcze słowa pożegnania i chwycił palcem za kurek...
Pozostawało tylko pociągnąć...
Sekunda jeszcze, a rozlegnie się huk po izdebce i runie trup na podłogę w kałużę krwi.
W tej właśnie chwili, wesoły promień jesiennego słońca wsunął się przez oszklony otwór wyrznięty w dachu i padł prosto na twarz młodemu człowiekowi.
Zmusiło go to do przymknięcia powiek i zmieniło bieg jego myśli.
— W samej rzeczy, — rzekł, — to co miałem popełnić, byłoby grubo niedorzecznem, nie co do istoty, ale co do formy...
„Cóż to, czy ja jestem jednym z tych desperatów anglików, których splen trawi i którzy pewnego dnia mglistego, zamykają się w pokoju i podrzynają sobie gardła brzytwą manczesterską albo birminghamską?... Nie! ja jestem przecie francuzem, prawdziwym francuzem i angielskich obyczajów nienawidzę...
„Palić sobie w łeb pomiędzy czterema ścianami nędznej izbiny, to nie ma najmniejszego sensu... to prawdziwie anti-narodowo!...
„Słońce umyślnie zajrzało mi w oczy aby mi głupotę moję pokazać.
„Jest dopiero szósta godzina rano... mam więc jeszcze czasu dosyć.
„Wczoraj jadłem obiad przypadkiem, mogę zatem skończyć ze sobą wtedy dopiero, gdy mi w żołądku godzina śniadaniowa zadźwięczy. To i tak będzie dobrze.
„Mogę śmiało pozwolić sobie na tę małą zwłokę.
„Co to szkodzi że raz jeszcze odetchnę świeżem powietrzem...
„Co to szkodzi że raz jeszcze zobaczę wesołe słońce i białe przezroczyste obłoczki, pomykające po lazurze nieba
„Niech jeszcze raz nasycę oczy widokiem czerwonawej i żółtawej zieloności jesiennej...
„Niech pożegnam więdnące liście, które mnie jednak przeżyją. Pójdę do lasku Bulońskiego.
„To prześliczne miejsce, eleganckie, arystokratyczne i jakby dla samobójców stworzone,
„Wiem wprawdzie, że się nie biją już dziś w tym lasku, wiem że moda się zmieniła i że pojedynkujący szukają innego schronienia... Ale cóż to może szkodzić, że jakiś uczciwy chłopak palnie sobie tam w łeb, gdzieś w gęstwinie.
„Ja to niezadługo uczynię...
„Takie jest moje postanowienie ostateczne.
„Ubierajmy się prędko i „marsz.”
* * *
Młody blondynek, którego nie znamy przeszłości a nazwiska nie wiemy, zabrał się do swojej toalety.
Ubieranie nie długo trwało.
Twarz i ręce umył w misce z zimną wodą.
Rozczesał grzebykiem gęste bujne włosy.
Wyciągnął z pod łóżka małą walizkę, w której się znajdowały dwie czy trzy koszule pięknie wyprane, ale mocno poprzecierane i z kołnierzami oraz mankietami rozpaczliwie powystrzępianemi.
Wybrał najlepszą z nich i włożył na siebie z jak największą ostrożnością, bo słabszą była od gazy albo muślinu.
Zrobiwszy to siadł, postawił przed sobą małe, okrągłe, w ołów oprawne lusterko, takie w jakie żołnierze i robotnicy zaopatrują się po piętnaście sous na targach, poczem z wielkiem staraniem i wprawą, zawiązał czarny jedwabny krawat.
Następnie obuł lakierowane buciki.
Włożył kamizelkę i surdut, z kieszeni którego wyjął rękawiczki dosyć jeszcze świeże.
Kapelusz nasadzony nieco na bok, kompletował toaletę a musimy dodać że całość była bez zarzutu.
Nikt z pewnością w świecie, widząc tego pięknego młodzieńca tak elegancko wyglądającego, nie byłby się nigdy domyślił, że nędza i cierpienia dokuczyły mu do ostatniego stopnia i, że zamyślał właśnie o zakończeniu życia, zaledwie co rozpoczętego!...
Mieszkaniec z pod strychu zabrał do kieszeni mały nabity pistolet, który promień słońca odtrącił mu przed chwilą od skroni.
Wziął znowu pióro i dopisał na kopercie zaadresowanej do komisarza cyrkułu świętego Łazarza:
„W lasku Bulońskim znajdziesz pan mojego trupa”.
Na oddzielnej karteczce napisał swoje imie i nazwisko, złożył ją i wsunął do kieszonki od kamizelki, ażeby łatwo było sprawdzić tożsamość osoby...
Poczem opuścił nędzną siedzibę i zeszedł z drabiny prowadzącej na szóste piętro.
W kilka sekund zbiegł po chwiejących się schodach, a około mieszkania stróża, przeleciał tak prędko, iż nie dosłyszał jak pani stróżka wołała za nim ochrypłym głosem.
— Panie! panie! jest... list do pana...
Przeszedł brudny i ciemny korytarz i uczuł przyjemność niewysłowioną, gdy się znalazł po za domem, gdy odetchnął prawdziwem świeżem powietrzem.
Puścił się ulicą de la Pepinière, prawie zupełnie pustą o tej porze.
Będziemy mu towarzyszyć.III. W lasku Bulońskim.
— Mieszkaniec z poddasza biegł raźno, jak człowiek co spieszy na przyjemną jaką rozrywkę i wie że nań oczekują.
Niezmiernie by byli zdziwieni rzadcy przechodnie, gdyby się dowiedzieli, iż ten panicz ubrany tak porządnie, ten panicz którego obecność o tej porze na ulicy, przypisywano jakiejś nocnej awanturze, dźwigał w kieszeni pistolet, którym za chwilę miał się życia pozbawić!...
A jednak była to rzeczywista prawda.
Młody blondyn mógł być uważany za straconego, za konającego w tej chwili, tylko że zamiast być ponurym, i zdesperowanym, był zupełnie spokojnym i uśmiechał się nawet.
Przechodnie spoglądali nań z przyjemnością — nie domyślali się niczego, zazdrościli mu nawet jego przypuszczalnej zamożności i... szczęścia.
Młodzieniec doszedł do Pól Elizejskich.,
Prześliczne to a bodaj najpiękniejsze na świecie miejsce spacerowe, nie przedstawiało się teraz tak świetnie i gwarno, jak w godzinach popołudniowych.
Wzdłuż całej wielkiej alei od placu Zgody aż do Łuku tryumfalnego, spotkać było można zaledwie kilka powozów i koni,
Powozy po większej części należały do handlarzy, którzy tu przyzwyczajali do zaprzęgów i ujeżdżali młode konie.
Nasz nieznajomy — jak się tego łatwo można domyśleć — nie wiele zwracał uwagi na najszybsze nawet bieguny.
Przyglądał się wypogodzonemu niebu i starym drzewom, których liście poruszał wietrzyk poranny.
Na dalekim horyzoncie, występowało słońce rozpraszając mgły nad Sekwaną, złocąc kopuły kościołów i pałaców Paryża, oblewając jasnemi promieniami biały fronton łuku tryumfalnego.
Młody blondyn przeszedł około tego łuku nie spojrzawszy nań nawet wcale.
Cały pogrążony w uwielbieniu dla dzieł Bozkich, które po raz ostatni oglądał, dziełami ludzkiemi nie zajmował się wcale.
Poszedł drogą Cesarzowej, drogą niezaprzeczenie tak piękną, że nie ma podobnej w żadnej ze stolic europejskich i minął złocone sztachety, które lasek Buloński zamykają.
Tu zawahał się przez chwilę.
W którą stronę miał się udać?... W które zarośla, tak liczne tutaj, miał się zagłębić?....
Nie namyślał się zbyt długo.
— Najprzód nad jeziora — rzekł muszę im się przypatrzeć raz jeszcze przed, śmiercią...
I ruszył prosto przed siebie.
Jeziora lasku Bulońskiego.
Cała Europa zna ich cudowne brzegi każdy pamięta te eleganckie tłumy i błyszczące ekwipaże jakie snują się tu do okoła.
Ale nie wielu jest takich co oglądali te dziwy o wschodzie słońca, gdy cisza panuje do okoła, gdy promienie słoneczne przysłonięte liściami drzew wysokich, zamieniają powierzchnię wód w prześliczną lazurowo-srebrzystą tkaninę.
Wtedy wszystko tu zupełnie inaczej wygląda.
Nie palą tu teraz ogni sztucznych ani iluminacyj, a szwajcarskie domki na wysepkach, wyglądają na istne szalety alpejskie kąpiące się w wodach jeziora de Brientz.
Gondole stoją spokojnie w przystani, za to łabędzie i inne ptaki wodne zażywają swobody zupełnej i pływając wzdłuż i wszerz, ciągną błyszczące smugi po za sobą.
Taki oto cudowny widok przedstawił się oczom młodego blondyna, z przepysznej alei otaczającej jeziora.
Zatrzymał się na chwilę i nie mógł dość nasycić oczu.
Głębokie westchnienie wyrwało się z jego piersi.
— Wszystko to cudownie piękne i prawdziwie szkoda umierać — wyszeptał!...
Sformułowawszy tę lakoniczną skargę, pełną rezygnacyi i goryczy zarazem, pociągnął dalej i szedł coraz prędzej po lewej stronie jeziora.
Doszedł tak aż na wprost domków wysepki.
Tutaj zatrzymał się znowu.
Spojrzał badawczo do okoła, ażeby się przekonać, czy czasami nie ma gdzie w pobliżu kogokolwiek ze służby miejscowej.
Nie było jednak nikogo.
Młody człowiek udał się teraz aleją wysypaną piaskiem, po której ekwipażom jeździć nie było wolno, i wszedł w zarośla jakie ujrzał przed sobą.
Młode drzewka rosnące nieregularnie a dosyć gęsto, utrudniały znacznie przejście.
Było cienisto i chłodno pod tą zieloną osłoną.
Z żywicznej kory drzew i gęstych gazonów, rozchodziły się balsamiczne zapachy.
W pośrodku zarośli znajdował się stary dąb rozłożysty, dobrze znany spacerowiczom bulońskiego lasku.
W stronę tego dębu udał się nasz młodzieniec, ale gdy zaledwie kilka kroków oddzielało go od patryarchy, stanął nagle ździwiony i zadrżał.
Jakiś szmer dziwny doleciał do jego uszu...
Zdawało mu się, że posłyszał jakiś jęk, jakąś skargę niedokończoną, jakieś chrapanie konania...
Zaczął się przysłuchiwać uważnie, ażeby sprawdzić, czy się nie stał igraszką złudzenia...
Ten sam szmer, tylko wyraźniejszy, powtórzył się znowu.
— Widocznie nie sam jestem — szepnął młody człowiek — ktoś mnie wyprzedził... ktoś co cierpi także... ktoś co umiera może, może ofiara przypadku, a może i zbrodni nawet. Trzeba szukać — trzeba odnaleźć nieszczęśliwego i ocalić jeżeli czas jeszcze...
I zapominając zupełnie o tem, że przyszedł tutaj aby umierać, rozpoczął poszukiwania.
Z początku nie szło mu wcale.
Napróżno starał się zoryentować, i zrozumieć kierunek głosu...
Głos ten zdawał się przed nim uciekać i cichł powoli.
Młody człowiek nie tracił odwagi, szedł naprzód wolniutko a nadstawiał uszu i rozglądał się po murawie.
Teraz nie słyszał już nic...
Dotarł nakoniec do starego dębu o jakim wspominaliśmy przed chwilą.
Ileż par zakochanych wysiadywało pod jego cieniem, ile przysiąg miłości wiecznej... było tu wypowiedzianych?...
Czerwonawa kora była cała upstrzona wyobrażeniami serc gorejących i imionami zarozumiałych kupczyków i gryzetek.
Gorejące serca ostygły, płomienie wygasły, miłość uleciała, a śmiejące się usta zamilkły.
Sam jeden dąb tylko stał niewzruszony.
Młodzieniec żywo poskoczył i nachylił się, bo spostrzegł przed sobą na murawie kapelusz i pugilares.
Podniósł ów pugilares i zamierzał zobaczyć co zawiera.
Ale rzucił go w tej chwili i odskoczył z przerażeniem.
Potrącił głową o... nogi wisielca.IV. Ocalenie.
Skoro minęła pierwsza chwila przestrachu, młodzieniec odzyskał zimną krew i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Aj! do licha! — zawołał, — jakże człowiek jest głupiem a zarozumiałem stworzeniem.
„Przyszedłem tu żeby w łeb sobie palnąć... szukam stosownego miejsca dla tej ostatniej rozrywki, i naraz, ni z tego ni z owego zaczynam drżeć od stóp do głów jak baba, i naraz, staję osłupiały, dla tego, że spotykam niespodzianie jakiegoś pana który się powiesił...
„Na dobrą sprawę, mogłem się przecie spodziewać takiego spotkania, boć samobójstwo nie jest moim wyłącznie przywilejem!... A. czy nie zdaje mi się czasem, że jestem jedynym na kuli ziemskiej osobnikiem, dla którego życie stało się ciężarem?...
„Bądźże mój chłopcze rozsądnym... ten pan już zrobił to, co ty zaraz zrobić powinieneś, wstał tylko wcześniej od ciebie i wybrał sznurek zamiast pistoletu.
„Miał przecie najzupełniejsze potemu prawo, bo rozmaite są gusta i gusteczka. Są poczciwcy, co sobie podrzynają gardła, są tacy co się topią z prawdziwą satysfakcyą — są i tacy co się trują morfiną, kwasem pruskim, albo innym jakim przysmakiem. Gryzetki np. przekładają zaczadzenie, ja wybrałem pistolet! Każdemu służy wolne prawo wyboru.
Chciałbym się jednak przekonać, czy to wisielec jęczał przed chwilą.
Prowadząc ze sobą ten monolog fantazyjny, młody blondyn przypatrywał się z wielką ciekawością i uwagą nieznanej osobistości, bujającej na końcu sznura.
— Czy też on już nie żyje? — szepnął do siebie.
Sekunda obserwacyi przekonała go, że trzeba tę kwestyę zbadać dokładnie.
Kurcze i wstrząśnienia widoczne ale coraz słabsze, poruszały członkami wiszącego...
Twarz była czerwona ale nie przybrała jeszcze tego odcienia ciemnego, czarnego prawie, jakie oznacza uduszenie.
Walka pomiędzy życiem a śmiercią trwała jeszcze na pewno.
Na pewno dusza jeszcze nie rozłączyła się z ciałem, ale gotowa była uciec lada chwila.
Że człowiek jest mieszaniną niepojętych niekonsekwencyj... to bodaj żadnej nie ulega wątpliwości.
Młody blondyn zdecydowany pozbawić się życia, zapomniał naraz o swoich własnych teoryach co do samobójstwa, zapomniał o tem wszystkiem co przed chwilą dowodził...
Nie mógł znieść widoku gwałtownej śmierci, nie był w stanie nie dać pomocy konającemu...
Nie tłomaczył sobie wcale, że nieznajomy używał praw mu przysługujących, że zapewne musiał mieć ważne powody do rozstawania się z życiem... myślał tylko o jego ocaleniu.
Ocalić go?..
Naturalnie.
Ale jak?
Wypadało przedsięwziąść środki energiczne a bardzo w tym razie trudne.
Nogi wisielca sięgały głowy blondyna a sznur okręcony około szyi, przywiązany był silnie do grubej gałęzi.
Jasnem było jak na dłoni, że nieznajomy zawiązawszy sznur ten bardzo starannie, zarzucił sobie węzeł przez głowę i śmiało skoczył w próżnię.
Młodzieniec pojmował doskonale, że nie było ani chwili do stracenia, zdjął więc kapelusz, zrzucił surdut i wdrapał się na drzewo, dając tem dowód nadzwyczajnej zręczności...
Położył się na gałęzi poprzecznej do której przywiązany był sznur i usiłował go odwiązać. Spostrzegł jednak niebawem, że były to starania próżne i, że połamie paznogcie i palce pokaleczy ale nic a nic nie zrobi.
Sznur wyprężony ciężarem wiszącego, zniweczył wszelkie usiłowania.
Pozostawał jedyny środek — przeciąć sznur, a nie bawić się w odwiązywanie.
Ba — przeciąć! — nic łatwiejszego, gdyby mieć jakikolwiek nóż przy sobie... ale na nieszczęście scyzoryka nawet nie posiadał.
— Do licha — mruknął niezadowolony — co zrobić, jak sobie poradzić?... Nieszczęśliwy już się nie poruszał... sekunda, a już będzie zapóźno!.. Co zrobić? — co zrobić? — powtarzał.
Stanął, utrzymując równowagę na gałęzi i zaczął szukać po kieszeniach.
Świetna myśl przyszła mu do głowy.
Poczuł w palcach kolbę pistoletu, którym się miał zabić.
— Oto co mi potrzeba! — rzekł i wyciągnął broń z kieszeni.
Przyłożył lufę do wyprężonego sznura i starannie wycelowawszy pociągnął za kurek.
Rozległ się wystrzał a echo takowego obiegło las do koła.
Łabędzie wystraszone poczęły uciekać bijąc skrzydłami.
Stróże wytężyli słuch, medytując czy ten podejrzany wystrzał zwiastował pojedynek, samobójstwo czy polowanie.
Najważniejszem było jednak to, że życzenie młodego człowieka ziściło się w zupełności. Kula przecięła sznur tak doskonale, iż nóż najostrzejszy nie byłby dokładniej wykonał tej operacyi.
Ciało powieszonego runęło na gęstą murawę u stóp starego dębu, a gałęź tym upadkiem tak silnie została wstrząśniętą, iż młody blondyn o mało nie zleciał także.
Na szczęście uchwycił się mocno gałęzi, ażeby nie stracić równowagi i zszedł na dół bez żadnego szwanku. Ukląkł przy ciele nieruchomem i zupełnie martwem ex-wisielca i po chwilowym namyśle, mruknął do siebie:
— Oho!... bodaj, że nie było warto marnować ostatniego naboju, dla ocalenia nieżywego.
Rzeczywiście, człowiek rozciągnięty na murawie, miał pozór zupełnie trupi.
Czerwona twarz stawała się coraz ciemniejszą,
Usta były sine — oczy szeroko otwarte, na wierzch wysadzone i krwią zabiegłe.
Język wyszedł z ust. Wiadomo powszechnie, że nie ma nic wstrętniejszego nad widok wisielca; a ten o którym mowa — z pewnością nie stanowił wyjątku.
Młody człowiek przypatrując mu się bliżej, uczuł ogromną odrazę.
— Sapristi! — rzekł — cóż to za szkaradne stworzenie! Kiedy się ma nieszczęście posiadać podobną głowę na karku i kiedy trzeba podobną twarz pokazywać niezadowolonym z tego oczom współczesnych, to doprawdy daleko lepiej powiesić się i raz skończyć.
Pomimo tych refleksyj niezbyt pochlebnych dla wisielca, mieszkaniec ulicy du Rocher, krzątał się koło nieznajomego, jak gdyby iskierka życia tlała w nim jeszcze.
Najprzód rozwiązał mu węzeł zaciśnięty na szyj...
Skoro to uczynił, siny odcień twarzy pobladł trochę, jak gdyby przerwana na chwilę cyrkulacya krwi, wróciła na nowo.
Młodzieniec rozpiął odciętemu koszulę i przyłożył rękę do jego serca...
Zdawało mu się, że czuje bardzo słabe niewyraźne poruszenia.
Po dwa razy powtórzył doświadczenie i za drugą razą był już pewnym, iż wcale się nie mylił... Serce biło — ex-wisielec żył zatem jeszcze.
— Pokazuje się, że na czas przybyłem...
Omdlenie jednak nie przechodziło.
Ażeby temu koniec położyć, blondyn nasz wyciągnął z kieszeni nieznajomego chustkę od nosa, wyszedł z gaiku i udał się aleją nad brzeg. stawu.