-
promocja
Maria Callas. Primadonna stulecia - ebook
Maria Callas. Primadonna stulecia - ebook
Uwielbiana, pożądana i samotna. Porywająca biografia legendarnej diwy
Była jedną z najbardziej pożądanych kobiet swoich czasów. Jej zachwycające arie operowe rzucały na kolana tłumy.
Jaka jest prawda?
Ukochana primadonna, schodząc ze sceny, stawała się porywcza i wybuchowa. Z wyrachowaniem zdradzała męża. Los nie pozostawał jej dłużny. Arystoteles Onassis – najbogatszy wówczas człowiek na świecie – zmusił Callas do ukrywania ciąży, a później dziecka, które zmarło kilka dni po porodzie. Wreszcie porzucił ją dla Jacqueline Kennedy. Życie Callas to opowieść o wzlotach i upadkach. O licznych skandalach, samotności i odrzuceniu. O złotej erze opery, triumfach na legendarnych scenach La Scali i Metropolitan Opera oraz o współpracy z największymi artystami epoki.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8367-375-2 |
| Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez większą część swego uniwersyteckiego życia zajmowałam się przede wszystkim muzyką – śmiały wybór z mojej strony, ponieważ nie miałam żadnego szczególnego talentu obiecującego karierę na tym polu (choć po cichu marzyłam o zostaniu kompozytorką). Zwyciężyło słowo pisane. Moja miłość do niego, a także potrzeba wyrażenia siebie w możliwie najpełniejszy sposób sprawiły, że szczęśliwie obrałam tę właśnie ścieżkę. Pozostało mi jednak uwielbienie dla muzyki, dla opery i wielkich śpiewaków, dzięki którym jest ona dla mnie wciąż żywa.
Miałam wiele nagrań Marii Callas, ale po raz pierwszy zobaczyłam ją na własne oczy w 1964 roku na scenie Royal Opera House w londyńskiej Covent Garden, w roli Toski. Byłam oszołomiona. Oto śpiewaczka, która głęboko rozumiała nie tylko wykonywaną przez siebie muzykę, lecz również słowa i osobę, którą portretowała. Callas może i nie miała najwspanialszego głosu XX stulecia, ale z pewnością była najwybitniejszą wykonawczynią operowego belcanta. Na zawsze odmieniła oblicze opery. To tragiczne, że zmarła tak młodo, wśród tylu kontrowersji, że nie napisano żadnej opery specjalnie dla niej i że tak niewiele jej występów uwieczniono na taśmie filmowej.
Równie tragiczne było jej życie – wielka, pełna pasji opera, rozgrywająca się nie na scenie, lecz w rzeczywistości. Przede wszystkim jednak Callas była kobietą z krwi i kości: fascynującą, dzielną, rodzajem Kopciuszka, który chciał być własną dobrą wróżką. Na stronach tej książki próbowałam przywrócić do życia prawdziwą Marię Callas. Chciałabym podziękować wszystkim, którzy pomogli mi w taki lub inny sposób. Biograf nie pracuje sam. Dobrzy, sumienni ludzie przez cały czas podawali mi pomocną dłoń. O wielu z nich wspominam w tekście. Byłabym jednak arogancka, gdybym nie powtórzyła wyrazów wdzięczności wobec wcześniejszych prac o Marii Callas, napisanych przez świętej pamięci Johna Ardoina, wobec którego wszyscy miłośnicy muzyki mają ogromny dług.
Jestem szczególnie wdzięczna Robertowi Sutherlandowi, wspaniałemu akompaniatorowi Callas, oraz z górą stu przyjaciołom i członkom rodziny, którzy towarzyszyli Marii w Atenach (i pomogli mi zrekonstruować wojenne lata), w Nowym Jorku, Weronie, Rzymie, Mediolanie i Dallas – ich świadectwa i żywa pamięć bardzo wiele mi dały; ponadto niezrównanemu personelowi British Library, The Library of the City of New York, Lincoln Center Library, The Museum of Broadcasting (Nowy Jork), jak również archiwistom Metropolitan Opera i Royal Opera.
Słowa podzięki kieruję także do mojego entuzjastycznego angielskiego wydawcy Iona Trevina; do Hope Dellon i Sally Richardson ze Stanów Zjednoczonych; do mojego troskliwego agenta Mitcha Douglasa, w którego ogromnej prywatnej kolekcji nagrań znalazłam wiele fantastycznych wywiadów z Marią Callas oraz zapisy jej występów; i do Terence’a McCarthy’ego, który okazał mi wieloraką pomoc przy moich wcześniejszych biografiach, a i przy tej okazał się niezastąpiony.
Mój mąż Stephen Citron jest znanym biografem w swojej dziedzinie – teatru muzycznego. Jest także świetnym muzykiem i dozgonnym miłośnikiem opery; posiada na jej temat encyklopedyczną wiedzę, którą szczodrze się ze mną dzielił, oddając mi nieocenione wprost przysługi. Jak zawsze, tak i tym razem był dla mnie największym źródłem otuchy.ROZDZIAŁ 1
NOWY JORK: 1923–1937
W odróżnieniu od innych greckich emigrantów na pokładzie ogromnego statku z Aten do Nowego Jorku, Georgios i Evangelia Dimitriadis Kalogeropoulos oraz ich sześcioletnia córka Hiakinta (Jackie) zajmowali kabinę pierwszej klasy. Karakułowe futro pani Kalogeropoulou wisiało w niewielkiej szafie obok dwóch wizytowych sukni, a umieszczony w ładowni statku kufer zawierał jej srebrne świeczniki, zastawę stołową i koronkowe obrusy. Litza, jak poufale nazywano będącą właśnie w piątym miesiącu ciąży panią Kalogeropoulou, nie zamierzała przybywać na obcą ziemię jako uboga, pozbawiona środków do życia uciekinierka. Wyjazd do Ameryki był pomysłem jej męża, który bez porozumienia z nią sprzedał wszystkie ich zasoby, aby sfinansować przenosiny. Młoda i uparta kobieta (mająca w owym czasie zaledwie dwadzieścia pięć lat) walczyła zaciekle, próbując skłonić męża do zmiany decyzji. Georgios odmówił. Gdyby nie to, że nosiła w łonie ich wspólne dziecko, Litza zabrałaby Jackie i została z własną rodziną.
„Moja rodzina zawsze była na przodzie – powtarzała później z dumą swojej młodszej córce. – Twój dziadek, a mój ojciec, świeć, Panie, nad jego duszą, był generałem, tak samo jak twój prapradziadek Dimitrios Dimitriadis. Twój cioteczny dziadek Kostas Louros był nadwornym lekarzem króla, a ja... – tu wzdychała, zaś jej zdumiewająco błękitne, pełne wyrazu oczy napełniały się nagle urazą – ... a ja wyszłam za aptekarza”.
Litza miała zaledwie siedemnaście lat, gdy jeden z kuzynów przedstawił jej szykownie wyglądającego Georgiosa Kalogeropoulosa, który – choć niemal dwa razy starszy od niej – właśnie ukończył wydział farmacji ateńskiego uniwersytetu. Georgios, przystojny szatyn z szelmowskim wąsem i błyszczącymi, głęboko osadzonymi oczyma, był zafascynowany młodością Litzy, jej energią i znamienitym rodowodem. Sam pochodził z niewielkiego miasta Meligala na Peloponezie, a jego rodzina była biedna. Przez wiele lat pracował jako pomocnik farmaceuty w meligalskiej aptece, która – jako jedyna tego rodzaju placówka na obszarze trzynastu gmin – wyjątkowo dobrze prosperowała. Właściciel, starszy człowiek, obiecał, że jeśli Georgios ukończy studia farmaceutyczne, sprzeda mu aptekę. To był właśnie cel, dla którego Kalogeropoulos tak ciężko harował, oszczędzając każdy grosz. Obecnie jego marzenie było bliskie spełnienia.
Niedługo po tym jak Litza poznała Georgiosa, jej ukochany ojciec, generał Petros Dimitriadis, zmarł nagle na zawał. Georgios bardzo jej współczuł. Młoda, pełna życia kobieta, jaką znał, w widoczny sposób cierpiała i niezwykle łatwo ją było zranić. Ojciec był najważniejszą osobą w jej życiu. Jeśli chodziło o „jego Litzę”, najmłodszą z jedenaściorga dzieci, nic nie było zbyt kosztowne ani zbyt trudne do zdobycia. W osobie Georgiosa Litza znalazła podnoszącego ją na duchu zastępcę ojca. 7 sierpnia 1916 roku, w dwa tygodnie po śmierci Petrosa, ona i Kalogeropoulos wzięli cichy ślub w Greckim Kościele Prawosławnym – pan młody pragnący jak najprędzej wrócić na swoje nowe stanowisko właściciela apteki, panna młoda szczęśliwa, że może uciec od głębokiej żałoby w domu Dimitriadisów. Jej rodzina była przerażona, że Litza nie zamierza odczekać właściwego okresu żałoby, a bracia ostrzegali ją, że Georgios ugania się za spódniczkami. Nieugięta jak zawsze, a przy tym zapewniana przez Georgiosa, że po ślubie będzie miała własny dom i służącą, Evangelia nie dała się zniechęcić. Z szacunku dla zmarłego ojca nosiła podczas ślubu prostą białą suknię bez ozdób, zrezygnowano też z przyjęcia weselnego. Jeden z braci, który oskarżył Litzę, że jest w ciąży, został przez nią wyniośle wykluczony z ceremonii.
Młoda para spędziła tydzień na Eginie, małej wyspie oddalonej o krótki rejs promem od Pireusu, a następnie udała się do Meligali. Okazało się, że obiecany przez Georgiosa dom to raptem dwa pięterka nad apteką, połączone z nią wspólną klatką schodową. Litza była rozczarowana, ale pocieszało ją to, że nie tylko miała mieć służącą, lecz mogła według własnego życzenia urządzić mieszkanie. Niemal natychmiast ogarnęły ją wątpliwości, czy mądrze zrobiła, wychodząc za Georgiosa. W Atenach widziała jedynie jego czarującą stronę – aparycję i sposób bycia. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że pochodzą z dwóch różnych światów. Czy kiedykolwiek będzie szczęśliwa, żyjąc w prozaicznym świecie męża?
Dimitriadisowie, choć nie należeli do krezusów, byli uważani za wyższą klasę średnią i za rodzinę o arystokratycznych tradycjach. Wydali kilku znakomitych muzyków, oficerów i polityków. Jeden z braci, zanim popełnił samobójstwo pod wpływem zawodu miłosnego, był dobrze zapowiadającym się poetą. Związki Dimitriadisów ze światem kultury napawały Litzę głęboką dumą. „Fanatycznie interesowała się wszystkim, co dotyczyło sceny”, lubiła się chwalić swoją wiedzą muzyczną i opowiadać o sławnych artystach, których znała. Niestety Meligala miała niewiele do zaoferowania zarówno w dziedzinie intelektualnej, jak i artystycznej. Litzy udawało się czasem wyciągnąć Georgiosa z apteki do nadmorskiego miasta Kalamata, gdzie znajdował się teatr odwiedzany przez objazdowe zespoły. W skrytości ducha marzyła, że pewnego dnia sama wystąpi na scenie. Dla greckiej kobiety nie była to ambicja niezwykła. W owym czasie, kiedy wszystkie inne profesje opanowali mężczyźni, teatr stanowił jeden z niewielu rodzajów kariery, o jakich mogła marzyć młoda niewiasta. Jednak Meligala, a także ograniczenia, jakie nakładało na Litzę życie małżeńskie, nie dawały zbyt wielkiej nadziei na spełnienie się tego kaprysu.
Miasto było malownicze – białe budynki, przyciągające o poranku silne światło słońca i rzucające kojący cień w upalne popołudnia, kręte ulice i kilka zielonych oaz. Tuż za miastem rosły dobrze utrzymane gaje oliwne. Wśród ich właścicieli znajdowało się kilku zamożnych obywateli, żaden z nich jednak nie zaprosił do siebie nowo poślubionych małżonków. Litza nie kryła rozczarowania.
4 czerwca 1917 roku, dziesięć miesięcy po ślubie (co dowodziło, że brat się jednak mylił), na świat przyszło pierwsze dziecko Kalogeropoulosów, Hiakinta. Nastąpiło to w Atenach, ponieważ Litza nie ufała miejscowemu lekarzowi. Trzy lata później, 27 czerwca 1920 roku, urodził się – znów w Atenach – upragniony syn, któremu dano na imię Vassilios. W tym czasie Litza nie miała już wątpliwości, że jej małżeństwo z Georgiosem to pomyłka. Wprawdzie mąż nadal był elegancki i ujmujący w obejściu, lecz odkąd został właścicielem apteki i ojcem, utracił ludycznego ducha, który tak ją kiedyś pociągał. W dodatku flirtował z co ładniejszymi klientkami, a ostrzeżenia braci zasiewały w sercu Litzy coraz większy niepokój. Poświęciła się więc całkowicie małemu Vassiliosowi – pięknemu chłopcu o wielkich błękitnych rozmarzonych oczach – który, jak wierzyła, miał w przyszłości zostać albo poetą, albo muzykiem. Mała Hiakinta-Jackie często była pozostawiana samej sobie, co zresztą niespecjalnie jej przeszkadzało, ponieważ uważała, że matka raz jest chłodna i wyciszona, a raz wybuchowa i nieprzewidywalna.
„Ówczesny świat ograniczał się do cienistego wnętrza naszego domu, pokoi o zasłoniętych oknach i trajkotania służących ” – wspominała po latach Jackie. Jej światem była sień ze schodami, prowadząca do słodko pachnącego pomieszczenia, w którym ojciec spędzał całe dni. Dla niej był to „magiczny sklep, pełen pięknych słojów i butelek, z oszklonymi szafkami mieszczącymi całe mnóstwo pudełeczek i tubek”. Uwielbiała patrzeć, jak „ojciec uprzejmie obsługuje przychodzące do drogerii panie, starannie zawija w papier i z ukłonem wręcza im zakupione rzeczy, podkręcając z lekkim uśmiechem czarnego wąsa”.
Jedyne, co łączyło Georgiosa i Litzę, to dzieci, a zwłaszcza tak drogi ojcowskiemu sercu Vassilios, który w wieku trzech lat poprawnie czytał i potrafił na ukochanym fortepianie Litzy zagrać ze słuchu melodię dziecięcej piosenki. Potem zdarzyło się nieszczęście. Vassilios zaraził się tyfusem. Rodzina szalała z rozpaczy, a stan chłopca gwałtownie się pogarszał. Nie pomogły leki przepisane przez miejscowego medyka ani mikstury, które Georgios sporządził na podstawie recept od innych lekarzy. W ciągu tygodnia Vassilios zmarł. Dom pogrążył się w otchłani żałoby. Litza wpadła w taką depresję, że nie chciała wychodzić ze swojego pokoju, a szare wczesnozimowe dni tylko pogłębiały zalegający we wszystkich kątach smutek.
Była Wielkanoc 1923 roku, kiedy Litza odkryła, że znów jest w ciąży. Odtąd nieustannie mówiła o powrocie do Aten, gdzie ten syn (była święcie przekonana, że Bóg zsyła jej zastępcę Vassiliosa) mógłby się cieszyć korzystnymi warunkami, jakich pozbawiony był jego brat – którego już nigdy nie miał poznać. Dochodziło do dzikich kłótni z Georgiosem, łzy lały się strumieniami, z obu stron padały gorzkie słowa. Dom zmienił się w strefę wojny. Litza była w piątym miesiącu, kiedy Georgios posadził ją i Jackie za stołem w jadalni i oznajmił, że sprzedał za dobrą cenę aptekę wraz z domem oraz – przekonany, iż to osłodzi wstrząs – że zakupił bilety pierwszej klasy na transatlantyk odpływający za trzy tygodnie z Aten do Ameryki. Dodał, że chce nowego życia dla nich trojga i dla oczekiwanego dziecka, skontaktował się więc ze starym przyjacielem z czasów studiów na ateńskim uniwersytecie doktorem Leonidasem Lantzounisem, chirurgiem ortopedą, który wyemigrował do Ameryki rok wcześniej, a obecnie starał się o uzyskanie amerykańskiej licencji. Doktor Lantzounis załatwił Georgiosowi pracę w aptece w charakterze urzędnika – do czasu aż dostanie pozwolenie na działalność jako farmaceuta.
Wściekłość i rozgoryczenie Litzy nie zniechęciły Georgiosa, który nie miał już teraz żadnych wątpliwości, że rodzina powinna wyjechać do Ameryki. Litza nigdy nie kryła niezadowolenia z powodu mieszkania nad sklepem w prowincjonalnym mieście, jakim była Meligala. Jednak oczekiwanie Georgiosa, że ona, Greczynka, porzuci ojczyznę dla odległego kraju, którego językiem nie mówiła, wydało jej się zbyt obcesowe i okrutne. Poza tym nagłość jego decyzji napełniła ją podejrzeniami. Od czego lub kogo uciekał? Przypomniała sobie, jak często widywała różne zamężne kobiety, które zachodząc do apteki, uśmiechały się uwodzicielsko do Georgiosa. Czyżby znalazł się w sytuacji, z której nie mógłby się wywikłać, gdyby zostali w Meligali bądź w ogóle w Grecji? Gdyby nie ciąża, jak często później podkreślała, zabrałaby Jackie i wróciła do Aten, a Georgios niechby sobie sam pojechał do Ameryki. Wkrótce jednak miał przyjść na świat ich syn. Chłopiec potrzebuje ojca, a żaden grecki mężczyzna nie wyrzeknie się nigdy syna.
„Nie będziemy cierpieć – zapewniał ją Georgios. – Ameryka jest krajem wielkich szans. Mamy dość pieniędzy, żeby przyzwoicie żyć do czasu, aż dostanę licencję, a wtedy będziemy bogaci. Zobaczysz”. Podkreślał także, jakie cudowne rzeczy ma do zaoferowania Nowy Jork – teatr, sale koncertowe, operę, muzea i liczną kolonię Greków pochodzących z najlepszych ateńskich rodzin. Litza nie była przekonana. Dla niej nie było piękniejszego miasta – o bogatszej historii, dziedzictwie i kulturze – niż Ateny.
Płakała, patrząc, jak większość dobytku jest pakowana do skrzyń przeznaczonych do wysłania do jej rodzinnego domu, gdzie miały czekać, zgodnie z zapewnieniami Georgiosa, tylko do chwili, gdy Kalogeropoulosowie znajdą sobie w Nowym Jorku jakiś stały adres. W miarę jak zbliżała się data wyjazdu, nastrój Litzy coraz bardziej mroczniał. A gdy w parny dzień u schyłku lipca 1923 roku wsiedli na statek, który miał ich ponieść przez pół świata do ich nowego domu, Evangelia była tak zrozpaczona, że nie wyszła na pokład, by pomachać na pożegnanie członkom własnej rodziny, którzy odprowadzili ich do portu w Pireusie.
Ponieważ zaawansowana ciąża nie pozwalała jej ubrać się do kolacji w żadną z dwu wykwintnych sukien, Litza przez dwa pierwsze dni nie towarzyszyła Georgiosowi w wieczornych posiłkach. Trzeciego wieczoru na wieść, że odbędzie się recital znanej jej z nazwiska śpiewaczki, zmieniła zdanie, zarzuciła na codzienny ubiór szeroki haftowany szal, wpięła w uszy najlepsze kolczyki, a we włosy szylkretowy, wykładany brylantami grzebień (stanowiący rodzinną pamiątkę) i wkroczyła u boku Georgiosa do sali jadalnej. Tworzyli piękną parę, ze swoimi ciemnymi włosami, niezwykłą urodą i arystokratycznym sposobem bycia. Odtąd w rozmowach z innymi pasażerami Litza nazywała Georgiosa „doktorem”, dość pogardliwie wyrażała się o biedakach podróżujących trzecią klasą i ostrzegała Jackie – dorodną, wesołą sześciolatkę, wciąż nieświadomą, że jej nieustanne potykanie się jest spowodowane krótkowzrocznością – aby nie zapuszczała się do tamtej części statku, bo może się zarazić wszawicą.
2 sierpnia 1923 roku, w dniu ich przybycia do Ameryki, Georgios obudził żonę i córkę o czwartej rano, aby mogły wyjść na pokład i zobaczyć Statuę Wolności, gdy statek wpłynie do nowojorskiego portu. Ponieważ byli pasażerami pierwszej klasy, z dokumentami stwierdzającymi, że udają się z trzymiesięczną wizytą do Nowego Jorku, gdzie Georgios ma wziąć udział w zjeździe lekarzy, oraz dysponowali środkami finansowymi na pokrycie wszystkich wydatków, uniknęli procedur, jakie w zatłoczonych halach na Ellis Island musiała przejść reszta emigrantów.
Doktor Lantzounis – rosły, serdeczny, inteligentny mężczyzna o wyrazistych rysach, po których od razu poznawało się Greka – powitał ich trójkę na nabrzeżu. Panowie uściskali się, Lantzounis wziął Jackie na ręce. Mieszkał w Nowym Jorku od roku, mówił po angielsku i tchnął pewnością siebie, dzięki czemu Kalogeropoulosowie nie musieli długo czekać na odprawę swoich bagaży. Georgios i Litza byli oszołomieni, nie rozumieli ani słowa z tego, co do nich mówiono, przytłaczał ich widok tłumu podnieconych ludzi z niepokojem wypatrujących znajomych twarzy, a także mnogość niebosiężnych budynków, które niczym widma wyłaniały się z wywołanej upałem mgły otaczającej miasto w ten skwarny sierpniowy dzień.
Kufrów i waliz mieli tyle, że trzeba było wziąć dwie taksówki: Georgios i doktor wsiedli do jednej, Litza z Jackie do drugiej. Oznaczało to, że obcy człowiek, nie rozumiejący jej języka, uwozi ją w niewiadomym kierunku. Przerażona, przez całą drogę przyciskała córkę do siebie. Na domiar złego uliczne latarnie przystrojono czarnymi flagami – całe miasto i kraj były bowiem pogrążone w żałobie po śmierci prezydenta Warrena Hardinga, który zaledwie kilka dni wcześniej, wracając z Alaski, zmarł nagle w San Francisco na atak serca.
Pierwszym domem rodziny Kalogeropoulos było trzypokojowe mieszkanie w Astorii na Queensie, z widokiem przez Hell Gate na niesamowite wieżowce Manhattanu. Kilka ulic dalej znajdował się niewielki park z placem zabaw. W owym czasie nierodowici Amerykanie i ich dzieci stanowili blisko trzy czwarte ludności miasta. Poszczególne grupy napływowe trzymały się zwykle blisko siebie, nie próbując na własną rękę zanurzać się w odmętach amerykańskiego życia. Stopniowo jednak te społeczności imigrantów ulegały dezintegracji, rozszerzając się na inne grupy, w miarę jak bardziej ambitne jednostki poprawiały swój status – co zresztą wiodło do powstawania kolejnych enklaw etnicznych. W 1923 roku w Nowym Jorku było około 25 tysięcy Greków. Mniej niż jedna dziesiąta z nich mieszkała w tej samej części Queensu co Kalogeropoulosowie (pierwotnie był to kwartał imigrantów włoskich1), zasiedlonej przez ludzi należących do warstwy „niebieskich kołnierzyków”. Choć jednak dystrykt ten uchodził za lepszy od dzielnicy, gdzie żyli ich rodacy nie znający angielskiego i nie mający stałych zarobków, nie był to obszar, na którym osiedlali się zamożni Grecy. Litza – upokorzona, a przy tym arogancka – gardziła swoimi sąsiadami z klasy robotniczej, a Jackie nie wolno było chodzić na plac zabaw, stanowiący chlubę dzielnicy, ponieważ matka nie życzyła sobie, by jej córka zadawała się z dziećmi z „niższej warstwy”.
Litza przywiozła z sobą przez ocean swoją wyniosłą dumę. Bez względu na warunki, w jakich żyła, nie pozwalała zapomnieć ani sobie, ani Jackie, że pochodzi z Dimitriadisów – rodu cieszącego się w Atenach dużą estymą; nigdy też nie zaakceptowała swego statusu emigrantki. Natomiast Georgios dość łatwo zadomowił się w Ameryce. Już w kilka dni po przyjeździe podjął pracę i ze zdumiewającą szybkością uczył się angielskiego. Pracował do późna, a same dojazdy na początku i końcu każdego dnia zabierały mu w sumie półtorej godziny. Kiedy wreszcie docierał wieczorem do domu, spotykały go gorzkie wymówki żony.
2 grudnia, cztery miesiące od dnia ich przybycia do Nowego Jorku – z szarego nieba padał pierwszy śnieg – Litza zaczęła rodzić. Doktor Lantzounis zabrał ją do Flower Hospital przy Piątej Alei na Dolnym Manhattanie, gdzie kończył właśnie budowę swojej amerykańskiej rezydencji. Litza przez cały czas mówiła o synu, którego wyda na świat. Od kilku miesięcy robiła dla niego na drutach niebieskie sweterki i czapeczki. Miał nosić imię Petros, po jej ojcu. „Od śmierci Vassiliosa modliłam się o drugiego syna, żeby wypełnił puste miejsce w moim sercu” – pisała później. Nie dopuszczała myśli, że urodzi się córka. Zapewniała Jackie, że niedługo będzie miała braciszka. Kiedy po niewątpliwie trudnym porodzie pielęgniarka chciała jej dać do rąk rumianą, ponadczteroipółkilogramową dziewczynkę, powiedziała podobno: „Zabierzcie ją stąd”.
„Była duża jak na noworodka – wspominała Jackie – i miała rozwichrzoną kruczoczarną czuprynę, zupełnie inaczej niż reszta z nas (...) Ojciec mówił coś do matki (...) żeby spróbowała popatrzeć na dziecko, ale ona gapiła się na śnieg i nie reagowała. Ojciec, najwyraźniej rozgniewany, złapał mnie za rękę i wyciągnął ze szpitalnego pokoju na korytarz”.
Cztery dni później Litza zgodziła się w końcu, żeby dziewczynce dać na imię Maria. Niechętnie zajmowała się małą i często płakała, gdy przynoszono ją do karmienia. Zawsze twierdziła, że urodziła Marię 4 grudnia, po dwóch dniach mąk porodowych spowodowanych rozmiarami dziecka. Jednak doktor Lantzounis, późniejszy ojciec chrzestny Marii, pamiętał, że dziewczynka przyszła na świat tego samego dnia, w którym przywiózł jej matkę do szpitala2.
Dopiero trzy lata później, w greckiej cerkwi prawosławnej pod wezwaniem Świętej Trójcy, pod numerem 31 po wschodniej stronie 74 ulicy, Maria została ochrzczona jako Anna Cecylia Zofia Maria Callas. Georgios dokonał wcześniej urzędowej zmiany nazwiska Kalogeropoulos, ponieważ jego zdaniem było ono zbyt trudne do wymówienia dla klientów. Kiedy wreszcie uzyskał licencję na wykonywanie zawodu, złożył podanie o amerykańskie obywatelstwo i kupił drogerię na rogu 38 ulicy i Ósmej Alei. Położona w sektorze uchodzącym wówczas za „niechlujny”, była wszystkim, na co Georgios mógł sobie pozwolić. Drogeria pochłonęła większość ich oszczędności, a Litza znów rezydowała nad sklepem, tym razem w podrzędnej dzielnicy – aczkolwiek zamieszkanej przez liczną grecką populację. Nie były to wprawdzie slumsy, ale okolica nie umywała się do Astorii. Pomimo to Litza stroiła córki w sukienki z drogich materiałów, a w ciemne, lśniące czystością włosy wpinała im wykrochmalone kokardy. Obie dziewczynki mówiły po angielsku, lecz przebywały wyłącznie we własnym towarzystwie.
„Po szkole nie wolno mi było wychodzić z domu – wspominała Jackie. – Matka patrzyła na ludzi z góry, jeszcze bardziej niż w Meligali czy w Astorii; jej zdaniem nikt nie dorównywał nam poziomem”.
Maria była pulchnym, radosnym dzieckiem. Dzieliła pokój z Jackie i uwielbiała siostrę, która czytała jej wieczorami. Nim skończyła pięć lat, obie z Jackie musiały zacząć nosić okulary – na ich problemy ze wzrokiem zwrócił Litzy uwagę doktor Lantzounis. Georgios pracował po dwanaście godzin dziennie. Nie tylko kręcił pigułki, lecz również komponował esencje zapachowe do perfum i kosmetyków, które sprzedawał w drogerii obok innych artykułów. Teraz, gdy stali się trochę zamożniejsi, Litza nalegała, aby przeprowadzili się do lepszej dzielnicy i wynajęli mieszkanie na Riverside Drive. Georgios bał się, że nie będzie ich stać na utrzymanie takiego apartamentu, nie umiał jednak przeciwstawić się żonie, która wciąż wypominała mu pozostawione w Atenach mienie. Aby zrekompensować jej brak ukochanego fortepianu, Georgios – za pieniądze, które zgromadził, dając lekcje greckiego w wolne sobotnie popołudnia – kupił jej pianolę.
Słysząc dźwięki dochodzące z tego instrumentu, Maria zastygała w bezruchu. Litza kupowała wyłącznie rolki z zapisem fragmentów oper, głównie Verdiego i Belliniego. Wieczorami, gdy Georgios był jeszcze w pracy, siadywała przy pianoli i wpompowując stopami powietrze do wnętrza urządzenia, wydobywała zeń muzykę. Czasami Maria wczołgiwała się pod instrument i naciskała pedały rączkami. Pianola wniosła trochę beztroskich chwil w życie tej skądinąd niezgranej rodziny.
„Nigdy nie bawiłyśmy się lalkami – opowiadała po latach Jackie. – Czy zresztą mogło być inaczej, skoro jedynym przykładem macierzyństwa, jaki znałyśmy, była kobieta bez przerwy biadająca, że wyszła za mąż za naszego ojca?”
Dziewczynki cierpliwie znosiły okresy, kiedy matka popadała w głęboką depresję; znały też dobrze odgłosy zaciekłych kłótni między rodzicami. Byłoby to nie do zniesienia, gdyby nie miały siebie. Litza nie należała do kobiet, które przytulają lub całują swoje pociechy; z niezwykłą surowością żądała od córek, by trzymały się z dala od innych dzieci, przestrzegały dobrych manier i zawsze były nienagannie ubrane. Georgios coraz częściej nie wracał na noc do domu, twierdząc, że sypia w drogerii, aby móc wcześnie rano wstawać do pracy. Litza nigdy nie miała wątpliwości, że kryje się za tym jakaś kobieta, i nie omieszkała informować córek, że tatuś zdradza rodzinę.
„Nie było żadnej innej kobiety, przynajmniej wtedy – wspominała po latach jedna z młodych przyjaciółek Georgiosa. – Jego dom był polem bitwy. Georgios powiedział kiedyś, że jakoś to znosi, ale dziewczętom nie wychodzi na zdrowie, że on spędza tak wiele godzin poza domem, aby im zapewnić utrzymanie. Pracował do późna w noc, próbując skomponować nowe perfumy i kosmetyki, dzięki którym zarobiłby więcej pieniędzy. Był typem marzyciela”.
Nadszedł rok 1929 i krach na giełdzie. Ameryka staczała się w otchłań finansowej depresji, która miała dławić kraj przez blisko dziesięć następnych lat. Interesy Georgiosa mocno ucierpiały, ponieważ jego klientek nie było stać na perfumy i kosmetyki, którymi tak bogato zastawił półki w swojej drogerii. Zmuszony do jej sprzedania, zrobił to – podobnie jak w Meligali – nie informując żony o swych zamiarach.
Kiedy w końcu Litza dowiedziała się, że sklep został sprzedany, i to za mniej, niż wynosiła suma ich długów, urządziła Georgiosowi taką awanturę, „jakby to on był osobiście odpowiedzialny za cały finansowy kryzys w świecie Zachodu”. A kiedy mąż odwrócił się do niej plecami, schwyciła fiolkę z pigułkami i połknęła jej zawartość, w następstwie czego wylądowała w szpitalu, gdzie zrobiono jej płukanie żołądka.
_Dwuletnia Maria z matką, siostrą i ojcem. Rok 1925._
Fot. Bridgeman Images/East News
Georgios pracował teraz jako obwoźny sprzedawca leków, podróżując autobusami po wyznaczonym obszarze, którym były stany Nowy Jork i New Jersey. Nocował w tanich hotelikach, aby zaoszczędzić ze swej niewielkiej pensji trochę pieniędzy, które oddawał żonie. Mając stałą pracę, i tak był szczęśliwszy niż większość mężczyzn. Wkrótce stało się jasne, że Callasowie będą musieli przeprowadzić się do tańszego mieszkania. Znaleźli lokal na czwartym piętrze bez windy w zachodniej części 157 ulicy, w Washington Heights. Było to tuż na skraju dzielnicy zwanej wówczas Negro Harlem, gdzie tłoczyło się ćwierć miliona czarnych z południowych stanów, Karaibów i Afryki. Na całym obszarze panowała gruźlica. Kwartał położony dwanaście ulic na południe od ich domu (143 ulica) miał najwyższy w całym mieście wskaźnik umieralności na tę chorobę.
Litza jeszcze gorliwiej chroniła córki przed otoczeniem i żywiła coraz większą urazę do Georgiosa za to, że poziom ich życia tak bardzo się obniżył. Nie miało dla niej znaczenia, że miliony innych mężczyzn straciło pracę, że wiele osób było w gorszej sytuacji niż ona sama i że Georgios starał się, jak mógł. Dbał o to, by rodzinie nie brakowało jedzenia i najbardziej niezbędnych rzeczy, by dziewczęta miały nowe buty i zawsze były porządnie ubrane. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi i kuchni, wystarczająco dużej, by pomieścić ich biały laminowany stół i krzesła. W nowym miejscu znalazła się także pianola, ikony Litzy, jej koronkowe obrusy i srebrna zastawa oraz nakręcany korbką fonograf, na którym można było odtwarzać muzykę Pucciniego.
Litza często pogrążała się w smutku, choć w tych ciężkich czasach zdarzały się i szczęśliwe chwile: pikniki, świąteczne wycieczki, podczas których Georgios dołączał do żony i córek, tak że stawali się prawdziwą rodziną. 6 stycznia, w dzień Objawienia Pańskiego, jeździli autobusem do centrum, by obejrzeć uroczystą grecko-amerykańską „procesję uliczną, prowadzoną przez ubranych w przepyszne szaty kapłanów, z ikonami niesionymi przez akolitów”. Nigdy nie docierali do Battery Park, gdzie kapłan, błogosławiąc morze, ciskał w zimne odmęty niesiony przez siebie krzyż, wyławiany następnie przez jednego z wiernych, którzy wskakiwali do wody w ślad za nim. 25 marca, w greckie Święto Niepodległości, Callasowie wkładali najlepsze ubrania i uczestniczyli w ulicznych obchodach, a także w nabożeństwie u Świętej Trójcy. Georgios stał się bardzo „amerykański” i zwracał się do córek wyłącznie po angielsku. Litza uczyła się języka bez specjalnego zapału. Słuchała natomiast w radiu greckich programów i czytała grecką gazetę „Keryx”. Gdy miała pieniądze, chodziła na przedstawienia którejś z dwóch greckich trup teatralnych istniejących w Nowym Jorku. Zdecydowanie trzymała się swojej grupy etnicznej, a im bardziej do niej lgnęła, tym bardziej oddalała się od Georgiosa, który dla siebie i dla swoich dzieci chciał silniejszej integracji z amerykańskim życiem.
Maria, nie mogąc zaskarbić sobie matczynej miłości i tęskniąc za wiecznie nieobecnym, o wiele czulszym od matki ojcem, szukała serca i uwagi u starszej siostry, a Jackie nie szczędziła jej jednego ani drugiego. Maria stała się jej cieniem; chodziła za siostrą krok w krok. Pewnego razu, nie myśląc, co robi, przebiegła przez jezdnię na czerwonym świetle, aby powitać Jackie wysiadającą ze szkolnego autobusu, i nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu. Pojazd potrącił ją i wlókł przez kilka metrów po ziemi. Zabrano ją do Szpitala Świętej Elżbiety przy Fort Washington Avenue. Jakimś cudem – choć posiniaczona i zszokowana – nie odniosła poważniejszych obrażeń i już po kilku dniach wróciła do domu.
Dorastała jako samotne dziecko, pozostawiana samej sobie przez wiele godzin dziennie, gdy siostra była w szkole, a matka przechodziła ataki depresji. Ponieważ jej urodziny wypadały w grudniu, poszła do szkoły dopiero we wrześniu następnego roku, kiedy miała już prawie siedem lat. W szkole czuła się skrępowana – z powodu krótkowzroczności, a także dlatego, że była wyjątkowo otyła i nieśmiała. Miała niewiele przyjaciółek i nigdy nie wiedziała, w jakim stanie nerwów zastanie matkę po powrocie ze szkoły. Największą radość sprawiało jej siedzenie i słuchanie z gramofonu kilku płyt, jakie mieli w domu.
W wieku zaledwie siedmiu lat zaczęła śpiewać do wtóru z nagraniami i matce zaświtała myśl, że córka ma talent, odziedziczony rzecz jasna po jej rodzinie. Maria miała świetny głos. Jak na dziecko w jej wieku była też obdarzona fenomenalnym słuchem, a co dziwniejsze, śpiewała z dużym wyczuciem zarówno muzyki, jak i słów, nawet jeśli nie znała języka, w którym był napisany utwór. Jackie, która przejawiała pewne zdolności muzyczne, pobierała już wtedy lekcje – po pięćdziesiąt centów za jedną – u signoriny __ Santriny, nauczycielki fortepianu mieszkającej w tym samym budynku na pierwszym piętrze. Litza przekonała signorinę, aby za dodatkowe dwadzieścia pięć centów uczyła w tym samym czasie obie dziewczynki.
Matka zainteresowała się raptem młodszą córką. Może Marii uda się to, co jej samej wymknęło się z rąk – zrobienie kariery scenicznej? Nie mogąc sobie pozwolić na kupowanie płyt, każdego sobotniego popołudnia zabierała dziewczęta do biblioteki na rogu Piątej Alei i 42. ulicy, gdzie w dziale muzycznym można było słuchać nagrań. Po powrocie do domu Maria śpiewała niektóre z nich – na przykład _La Palomę_ albo _A Heart That’s Free_ (wylansowane przez cudowne dziecko lat trzydziestych Deannę Durbin). Podczas trudnych lat wielkiego kryzysu Ameryka była zakochana w dziecięcych wykonawcach, a kino robiło z nich prawdziwe bożyszcza. A może właśnie Maria? – myślała Litza. Ale Maria nie była rozkosznym maluchem. Nie grzeszyła urodą ani wdziękiem, była gruba. Poza tym wcale nie pragnęła zostać gwiazdą, nawet gdyby jakimś cudem okazało się to możliwe. Nie cierpiała występowania przed ludźmi. Peszyło ją to, jak wygląda, bała się, że zostanie wyśmiana, wstydziła się swojej krótkowzroczności.
Jedno tylko było prawdą. Uwielbiała śpiewać.
Żal mi wszystkich, którzy dorastali w latach dwudziestych i trzydziestych, w tej epoce cudownych dzieci – ubolewała później – kiedy rodzice prześcigali się w pomysłach na to, jak zdobyć bogactwo i sławę (...) Miałam rzeczywiście niezły głos i ogromnie chciała, żebym zrobiła karierę. Mnie także uważano za rodzaj cudownego dziecka (...) Ostatecznie wyszło mi to na dobre, nie mogę narzekać. Ale nakładanie na dziecko odpowiedzialności w tak wczesnym wieku jest czymś, co powinno być zakazane prawem. Cudowne dzieci zawsze są pozbawione prawdziwego dzieciństwa. Tym, co pamiętam, nie jest jakaś szczególna zabawka, lalka czy gra, ale utwory wokalne, które musiałam wciąż ćwiczyć, czasem do upadłego, po to żebym mogła zabłysnąć na zakończenie roku szkolnego. Dziecku pod żadnym pozorem nie wolno odbierać młodości – to prowadzi do przedwczesnego wyczerpania.
Całe osobiste rozczarowanie i frustracja Litzy znalazły ujście w jej ambicjach co do Marii. Na początku lekki mezzosopranowy głos jej córki był miły dla ucha, ale dość nikły. Przecież była tylko dzieckiem. Pół biedy, gdyby śpiewała popularne przeboje, w rodzaju tych, z których zasłynęła Shirley Temple. Ale Litza pozwalała córce uczyć się wyłącznie utworów o bardziej klasycznym charakterze. To doprawdy cud, że w ciągu niezliczonych godzin, jakie codziennie spędzała z Marią przy starym pianinie (pozyskanym w drodze wymiany za pianolę), nie zdołała całkowicie zrujnować możliwości głosowych córki, zmuszając ją do śpiewania koloratur – co w tak młodym wieku powinno się było odbywać pod troskliwym okiem doświadczonego nauczyciela.
Pierwszy publiczny występ Marii miał miejsce w jej szkole w Washington Heights. Dziesięcioletnia, z przewiązanymi wstążką równo przyciętymi włosami, w krótkiej spódniczce odsłaniającej pulchne nogi, zaśpiewała _Ave Maria_ Gounoda i habanerę z _Carmen_ Bizeta. Szwedzki sąsiad Callasów John Eriksen, który śpiewał w chórze Metropolitan Opera Company, usłyszał przez otwarte okno jej wprawki wokalne i zaoferował bezpłatny instruktaż. Ostrzegł Litzę, że dziewczynka nie posługuje się głosem we właściwy sposób i że jeśli potrwa tak dalej, może dojść do poważnego uszkodzenia aparatu fonacyjnego. Latem 1934 roku pracował z Marią, pomagając jej ustawić głos i znacząco rozszerzyć skalę, tak by mogła śpiewać arie sopranowe; pokazał jej także, jak rozwinąć środkowy rejestr i jego lirykę. Nie ulega wątpliwości, że ten pierwszy prawdziwy nauczyciel Marii – nie pobierający za lekcje wynagrodzenia, a później wręcz zapomniany – zaoszczędził jej wielu poważnych problemów z głosem. Litza nie miała pojęcia o szkoleniu wokalnym. Jej jedynym celem było sprawienie, by córka śpiewała głośniej i wyżej, wzbudzając podziw słuchaczy.
W wieku lat dwunastu Maria dostała rolę w szkolnym przedstawieniu _Mikado_ Gilberta i Sullivana, a na ceremonii rozdania świadectw zaśpiewała olśniewającą koloraturową arię _Je suis Titania_ z _Mignon_ Ambroise’a Thomasa z jej stratosferycznymi ruladami. W przekonaniu, że córka może być dzieckiem wirtuozem, Litza ciągnęła ją na różne przesłuchania radiowe, aż w końcu zdobyła dla niej miejsce w _Major Bowes Amateur Hour_, najpopularniejszym w kraju konkursie talentów. Kilkoro młodych zwycięzców miało obiecane kontrakty w Hollywood i w radiu, a Litza czuła, że Maria może się znaleźć w gronie wybranych. W swojej pierwszej korespondencji z programem radiowym nadała córce imię „Anita Duval”. Potem, dla potrzeb przesłuchania, podczas którego Maria zaśpiewała _Un bel di_, zmieniła ten pseudonim na „Nina Foresti” (sądząc, że włoskie nazwisko przyciągnie większą uwagę). Maria zakwalifikowała się do udziału w przedstawieniu. Przestraszona, ubrana w strój sprawiający, że przy swoich jedenastu latach wyglądała wyjątkowo dziecinnie i niezgrabnie, zamieniła kilka nerwowych słów z Majorem Bowesem, po czym odśpiewała _A Heart That’s Free_, z Jackie – wówczas siedemnastoletnią absolwentką liceum – przy fortepianie (Litza nie pozwoliła żadnej z córek założyć okularów). Pomimo kilku drobnych potknięć spowodowanych onieśmieleniem i krótkowzrocznością obu dziewcząt Maria zajęła drugie miejsce za pewnym akordeonistą i otrzymała w nagrodę zegarek wart 50 dolarów (co było sporą sumą jak na owe czasy). Nie dostała jednak żadnych propozycji ani z radia, ani z filmu.
– Akordeonista! – uśmiechała się szyderczo Litza. – Co ci Amerykanie wiedzą o dobrej muzyce!
Evangelia uważała, że obie córki potrzebują takiego rodzaju wykształcenia muzycznego, jakie mogły zdobyć wyłącznie w Grecji. Błagała Georgiosa, żeby znalazł pieniądze, które pozwoliłyby im wrócić do ojczyzny. Georgios jednak nie chciał opuszczać Ameryki. To zwiększyło jedynie determinację Litzy. W grudniu 1936 roku za pieniądze pożyczone od doktora Lantzounisa opłaciła Jackie rejs do Aten. Starsza z córek miała tam mieszkać u babci do czasu, aż w przerwie roku szkolnego dołączy do niej matka z Marią. Georgios robił, co mógł, żeby zatrzymać Marię w Nowym Jorku, nic jednak nie mogło zniechęcić Litzy. Kiedy 28 stycznia 1937 roku dobiegł końca semestr w szkole Marii, Litza sprzedała wszystkie wartościowe rzeczy, łącznie z pianinem, brakującą kwotę pożyczyła od jednego z braci i zakupiła dwa bilety drugiej klasy do Grecji na statek „Saturnia”, odpływający sześć tygodni później, 14 marca. Obiecała mężowi, że wrócą z końcem lata, a najpóźniej na Boże Narodzenie, Georgios zaś zgodził się posyłać im na utrzymanie 125 dolarów miesięcznie, co stanowiło niemal połowę tego, co zarabiał.
– Stań przy poręczy i pomachaj ojcu – poprosił Marię, gdy w dzień odjazdu, popędzani przez Litzę, szli w stronę trapu.
– Jedź z nami, papo – zapamiętała Maria własne słowa, które wymówiła, ściskając ojca za rękę.
Pociągnięta przez Litzę, na chwilę straciła go z oczu. Gdy tylko znalazły się na pokładzie, podbiegła do relingu. Zrazu nie mogła odnaleźć Georgiosa w ludzkiej ciżbie. Potem nagle zobaczyła, jak wymachuje w jej stronę kapeluszem, i też mu pomachała. Ojciec wołał do niej, ale nie słyszała, co mówi. Potem ktoś ją odepchnął od poręczy, a gdy wróciła na swoje miejsce, Georgiosa już nie było. Rozległ się głos syreny i „Saturnia” ruszyła powoli poprzez szarość zimnego popołudnia, wśród posępnego, upiornego zawodzenia rogów mgłowych. Pasażerowie nie zdawali sobie sprawy, że nad miejscem, do którego płyną, gromadzą się już chmury wojny.
1 W 1924 roku Konrad Bercovici pisał: „Gdyby mapę Europy nałożyć na mapę Nowego Jorku, okazałoby się, że różne grupy napływowe (...) żyją względem siebie tak samo jak w Europie: Niemcy blisko Austriaków, Rosjanie i Rumuni obok Węgrów, a Grecy za Włochami (...) Jeśli Włosi przenoszą się w głąb Harlemu, Grecy podążają w ślad za nimi, potem dołączają Hiszpanie, jeszcze potem wiecznie spóźnieni Francuzi i wreszcie Niemcy, skorzy do ekspansji na wschód”.
2 W dzieciństwie i jako młoda kobieta Maria przyjmowała za datę swoich urodzin 4 grudnia. Później zaczęła obchodzić urodziny 2 grudnia – najwyraźniej na przekór matce. Dokładnej daty nie da się ustalić, ponieważ dokumenty szpitalne zaginęły.