Maria - ebook
Maria - ebook
Dalsze losy rodziny Kozińskich, od zakończenia wojny. Przesiedlenie na tereny zachodniej Polski w Wierzbicy. Losy Kozińskich w Wierzbicy ulegają zwrotowi z chwilą powrotu Niemców, właścicieli gospodarstw, do swoich opuszczonych domów. Niemieckie rodziny przyjmują obywatelstwo Polskie i zamieszkują na powrót w swoich opuszczonych domach, już jako obywatele Polski. Równolegle z losem rodziny Kozińskich, toczy się opowieść o rodzinie Zawadzkich z Wileńszczyzny, którzy zostali przesiedleni na tereny przy granicy polsko-niemieckiej. Książka opowiada o pracy, trudnych początkach na nowym miejscu, codziennym życiu i miłości.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-13086-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść ta to dalsze dzieje sagi rodzinnej, której początek zapisany jest na stronach powieści „Czerwone niebo nad Wołyniem”. Jest to opowieść o młodości moich rodziców w ciężkich czasach II wojny światowej – ich wyjazd z Kresów i przyjazd na Ziemie Odzyskane do Polski; początki pierwszego osadnictwa na terenach opuszczonych przez Niemców; lata pracy i zmagań z codziennym bytem w powojennej rzeczywistości polskiej wsi. Jest to opowieść o przyjaźni, miłości, wzajemnym wsparciu i sąsiedzkiej pomocy; o nas, o Polakach, osadnikach polskich, przybyłych zza Buga, którym przyszło żyć we wsi Kosarzyn, na skraju Polski zachodniej, tuż przy granicy polsko-niemieckiej. Opowieść o mojej mamie, bohaterskiej dziewczynie i niezwykłej kobiecie. O Marii.I
Osadnicy
Cała rodzina Kozińskich wraz z dobytkiem zmieściła się w jednym wojskowym, ciężarowym aucie. Na dwóch ławkach, pomiędzy którymi leżały toboły z pierzyną i mniejsze tobołki z odzieżą, siedzieli oboje Kozińscy – Wincenty i Michalina – z Heleną, Rysiem i Zdzisiem. Dwa ogromne, drewniane kufry stały pod ścianą szoferki, obok których leżał ich pies Nerek. Za samochodem, przywiązane linkami do burty, szły, a raczej podbiegały co krok dwie krowy, za nimi zaś na koniu jechał wierzchem młody żołnierz.
– Szkoda mi krów – odezwała się cicho Michalina.
– Zaraz jak dojedziemy, trzeba je będzie wydoić – zauważył Wincenty.
Wszyscy patrzyli z troską, jak obydwie krowy męczą się, wysuwając głowy podciągane do przodu przez konopne linki, przytwierdzone do burty wojskowego auta.
Po godzinie takiej jazdy wjechali do wsi, gdzie przy wjeździe na wysokiej tablicy widniał napis „Wierzbica”. Zatrzymali się pośrodku wsi, której ulice były wybrukowane kamienną kostką, czyli „kocimi łbami”, jeszcze przez byłych mieszkańców tej wioski, czyli zamieszkałych tu przed wojną Niemców. Po bokach długiej ulicy rosły rzędem duże lipy, których konary pomalowane były na biało. Dawało to obraz czystości i poczucia estetyki byłych gospodarzy. Za lipami po obydwu stronach drogi widać było także ustawione w rzędzie murowane i dość pokaźne domy mieszkalne. Gdzieniegdzie, przy niektórych domach, stały podobne ciężarowe auta z nowo przybyłymi osadnikami. Byli to ludzie z tego samego transportu wagonowego co Kozińscy.
– No, jesteśmy na miejscu – zawołał po chwili kierowca, wyłączając silnik auta i podchodząc do burty samochodu.
– Już koniec? – zapytał z niedowierzaniem Zdziś.
– No, koniec, chłopie!... – zawołał wesoło żołnierz. – A co?... mało ci jeszcze podróżnej tułaczki?
Zdziś już nic nie odpowiedział, tylko zeskoczył z burty wprost na ulicę i nie pytając nikogo o pozwolenie, pobiegł szybko za duże drzewo za swoją potrzebą.
Pomału i oboje Kozińscy zaczęli wydobywać się z samochodu. Wincenty najpierw sam zszedł, a potem pomógł zejść żonie i Helence. Rysio też zeskoczył i pobiegł za Zdzisiem.
– To gdzie my będziemy teraz mieszkali? – zapytała Michalina, rozglądając się po domach.
– Widzi pani, ile tutaj domów stoi jeszcze pustych? – żołnierz pokazał ręką rząd stojących jeden za drugim nieopodal nich domów.
Michasia spojrzała na męża.
– Co my teraz zrobimy, Wicuś? Jakże tak wejść do cudzego domu?
Wincenty nic nie odpowiedział, tylko zawołał Zdzisia i poszli razem do pierwszego domu, przy którym zatrzymało się wojskowe auto.
– Póki co, wyładowujemy was – powiedział ten sam żołnierz-kierowca, który ich przywiózł do Wierzbicy. – Nie ma na co czekać – powiedział patrząc na Michalinę, jakby się upewniając i czekając na jej przyzwolenie. Drugi z żołnierzy przywiązał konia do płotu domu, do którego poszedł Wincenty ze Zdzisiem, i zaraz wskoczył za burtę samochodu, zabierając się za wyładowywanie dobytku.
Kiedy taszczyli z pomocą Rysia ogromny, drewniany kufer, z oględzin domu powrócili obydwaj Kozińscy, Wincenty ze Zdzisiem.
– No mamusiu, ciesz się! – zawołał z uśmiechem Zdzisio.
– No… mówże, z czegóż mam się tak cieszyć? – pytała zaciekawiona.
– A z tego, że masz w tym domu taki sam piec do pieczenia chleba, jaki mieliśmy w Okopach!
Michalina uśmiechnęła się i mimowolnie naraz oczy jej napełniły się łzami.
– Nie płacz, nie płacz – uspokajał ją Koziński. – To tylko cud, że Pan Bóg dał nam drugie życie – powiedział jakby sam do siebie.
– Nie płaczę, tylko tak jakoś samo… powiedziała cicho, zabierając spod płotu pierwsze wyładowane tobołki z rzeczami.
– Chodź mamuś, pójdziemy razem do tego domu – powiedziała Helena, dźwigając sporą walizkę wyładowaną sprzętami kuchennymi.
Niosąc swoje pakunki, obie kobiety weszły ostrożnie przez furtkę na podwórze. Za nimi przybiegł Rysio i wyprzedzając je, poszedł przodem, po czym otworzył drzwi do domu. Helena przepuściła matkę przodem i zaraz wsunęła się ostrożnie za nią, oglądając wszystko po drodze, jak to robiła Michalina.
Będąc już w obszernej kuchni, Kozińska przeżegnała się i uklękła. Potem nachyliła się tak, że głową dosięgła podłogi, dotykając ustami desek. Helena nic nie powiedziała, ale nie poszła za przykładem matki, tylko przeżegnała się, wycierając łzy końcem chustki. Pomogła matce podnieść się z klęczek i podała jej krzesło, żeby usiadła. Michalina była jej za to wdzięczna i z ulgą usiadła na podanym jej krześle, po czym wzrokiem ogarnęła pomieszczenie kuchenne, w którym się znajdowały. Z zaciekawieniem spoglądała na piec kaflowy z dużą żeliwną płytą, na której poukładane były fajerki, czyli miejsce na garnki, gdzie gotowały się potrawy. Pod ścianą obok stał duży, jasny kredens kuchenny. Helena otworzyła górne, szklane drzwiczki, za którymi na półkach stały niebieskie, duże filiżanki. Wzięła jedną do ręki i pokazała matce.
– Boże, Boże… – westchnęła tylko Michalina. – Nie tak dawno służyły one swoim gospodarzom. Boję się, Helciu, co to będzie, jak oni wrócą. To przecież ich dom – mówiła cichym głosem.
– Nie wrócą, nie wrócą! Poszli do Niemiec, tam, gdzie ich miejsce! Mamuś, oni tak samo jak i my mają teraz nowy dom – pocieszała matkę Helenka. – I to przez nich całe to piekło! Przez nich! Nie ma co żałować! Oni nikogo nie żałowali, jak mordowali!
– Cicho, cicho, bo jeszcze kto usłyszy – mówiła trwożliwie Michalina, spoglądając na okna.
– Nie wiadomo jeszcze, co nas tu czeka i kogo będziemy mieli za sąsiadów. Jeszcze w pociągu słyszałam, jak dwie kobiety mówiły, że na Śląsku nie wszyscy Niemcy wyjeżdżają. A toż to Śląsk!
– E tam, Śląsk! Śląsk to w Katowicach, a tutaj jesteśmy blisko Opola i Wrocławia – nie dawała za wygraną w dyskusji Helena. – Mamuś, ty sobie siedź, a ja rozpalę w piecu. Trzeba jeść, żeby żyć! – zawołała, biorąc się do pracy w kuchni.
– Dobrze już, dobrze! – Rozpal, Helciu, i nastaw wodę na kaszę, a ja pochodzę jeszcze po tym naszym nowym domu – i nie patrząc już, co robi córka, Michalina Kozińska wyjęła spod tobołków małą buteleczkę ze święconą wodą i weszła do pierwszego pokoju.
Ogarnęła wzrokiem sprzęty. Meble, łóżka i dywaniki przy łóżkach znajdowały się w nienaruszonym stanie – takim, jakby ich właściciele gdzieś tylko na chwilę wyszli z domu. Ogromne, rzeźbione lustro stało na mahoniowej komodzie w rogu pokoju, tak przytwierdzone do ściany, że odbijało się w nim całe wnętrze pokoju.
Michalina przyjrzała się sobie. Miała zmęczoną twarz i włosy schowane pod szarą, wypłowiałą chustką. Mimo to uśmiechnęła się, poprawiając chustkę na głowie. Potem wyjęła korek z buteleczki i nalewając kilka kropli na dłoń, pokropiła tą wodą wszystkie cztery ściany pokoju. Następnie jeszcze przeszła do następnych pokoi i zrobiła tak samo, nie przypatrując się nawet dokładnie pozostawionym przez byłych gospodarzy i właścicieli opuszczonego domu sprzętom. Z pokojów na parterze poszła schodami na piętro domu. Tutaj na stryszku był jeden pokoik z kuchnią. Uśmiechnęła się i pomyślała: zupełnie jak u nas w Okopach… Przypatrzyła się firankom i zasłonkom; były w jasnych kolorach. Jacyś młodzi ludzie tutaj mieszkali – pomyślała. Nie zaglądała do szaf i komód – bała się dotknąć czegokolwiek. Czuła, że to wszystko nie jest jej. Ktoś na to pracował i żył w tym domu. Czuła się tak, jakby przyjechała z wizytą do dalekich krewnych i przyszło jej na nich poczekać, aż wrócą do domu i przywitają ją.
Kiedy już schodziła na dół po schodach, usłyszała na dole w kuchni głosy swoich bliskich. Przez otwarte drzwi widziała, jak siedzą wszyscy przy długim stole i coś sobie smacznie zajadają. Na samym początku długiego stołu siedział Wincenty i jedząc kaszę ze skwarkami, podniesionym głosem informował, co myśli o tej rodzinnej tułaczce. Widząc wchodzącą swoją Michasię, zawołał: „No chodź, chodź mamusiu i siadaj tutaj przy mnie!”. Michalina podeszła i stanęła obok niego, całując go we włosy. On, nie będąc jej dłużny, uchwycił jej rękę i także pocałował. Siedzące przy stole dzieci na ten gest uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo, a Helenka westchnęła, patrząc na wszystkich: „No i jesteśmy w domu…”. – Tylko żeby jeszcze Adam wrócił cały i zdrowy, i Dominik z Antosią – dodała zamyślona.
– Wrócą, i to szybciej, niż myślimy – powiedział Zdziś. – Daję głowę, że już jadą i szukają nas – dodał, rozglądając się po domu. – A jak tam jest na górze? – zapytał, zwracając się do matki.
– Ładnie, bardzo ładnie – odpowiedziała Michalina, a po chwili dodała: „Zupełnie jak u nas w Okopach”.
– No widzisz, taki nasz los. Pan Bóg zachował nas przy życiu i dał drugi dom. Czegóż chcieć więcej? – mówił Wincenty, wyraźnie zadowolony, że po raz pierwszy od tak długiego czasu zjedli z rodziną wspólny obiad, przy wspólnym stole. Leżący obok nich na podłodze Nerek, najedzony i szczęśliwy jak wszyscy domownicy, nadawał wyraz swojskości i ciepła nowemu domowi i nowemu życiu. W piecu kuchennym palił się ogień, a przyjemne ciepło ogarniało cały dom.
– Zaglądałaś do szaf i kufrów, Michasiu? – zapytał Wincenty, patrząc na żonę.
– Nie, nie mogę, to nie moje – odpowiedziała Michalina, z roztargnieniem grzebiąc w talerzu.
– Ja zobaczę – odezwała się Helenka. – Ja tam nikogo nie szkoduję, bo i nad nami nie było litości! Wywieźli nas jak bydło!
– Ale, ale, córciu, z domu to nie! Z domu to uciekliśmy przed śmiercią. Wywieźli nas z naszej ziemi, bo taka sytuacja powstała na świecie. Polityka! – żachnął się Koziński, a po chwili zadumy już cicho dopowiedział: „To cud, że żyjemy, to wielka łaska od Boga…Nie ma co się roztkliwiać. Żyjemy, to już nie płaczmy! Dosyć się tam napłakaliśmy i nacierpieliśmy!”.
– Tato, pójdziemy zobaczyć pola i łąki? – zapytał Zdziś, spoglądając na ojca.
– No pewnie – zgodził się Wincenty.
– I ja też, i ja też chcę – zawołał Rysio.
– Tylko uważajcie, bo w ziemi jeszcze mogą być miny! – przestrzegała z obawą Helenka, patrząc na swojego jedynaka.
Będąc już na łąkach obok domu, Wincenty spoglądał z zaciekawieniem na trawę.
– Zobacz, Zdziś, trawa ledwie zaczęła się zielenić, a już mlecze mają pączki. Tak daleko przejechaliśmy i mamy tutaj takie same łąki z kwiatami jak na Wołyniu.
– A pamiętasz, tato, co mi mówiłeś, kiedy jechaliśmy na wozie przez okopowski las?
– Noo?...
– Że pojedziemy daleko i znajdziemy takie łąki jak na Wołyniu…
– Wiecie co, chłopaki? Nakosimy trochę tej świeżej trawy łąkowej dla gniadego i krów. Ale się babcia ucieszy… – zwrócił się do Rysia Wincenty.
– A Mućka, Krasula i Kuba to niby nie? – zapytał wesoło Zdziś.
– Przyniosę dziadkowi kosę – zaproponował Rysio.
– Dobrze, tylko uważaj, jak będziesz niósł. Nie zrób sobie czegoś, bo dopiero miałbym biedę z twoją mamą – zawołał za nim Wincenty, kiedy Rysio już biegł po kosę.
– To ja przyniosę wojskową pałatkę, żeby tę skoszoną trawę w coś zabrać – powiedział Zdziś.
Czekając na chłopców, Wincenty przysiadł sobie na pieńku drzewa i zapalił swoją fajkę. Nie wstał nawet, gdy chłopcy już przyszli – siedział, pykając fajkę i nic nie mówiąc patrzył w dal, jakby nieobecnym wzrokiem. Kiedy skończył palić, zabrał się do pracy. – Nieduża ta trawa, pierwsza, kwietniowa, ale dobra, dobra… – gderał po swojemu i kosił. Chłopcy trochę zagarniali rękami, trochę grabiami i w niedługim czasie zapełnili trawą rozłożoną na ziemi pałatkę. Zanieśli ten zwinięty pakunek z trawą do obory, gdzie Helenka już doiła krowy. Rysio, chcąc pokazać swojej mamie, jaki to z niego zaradny gospodarz, nakładał z ochotą trawę do żłobów, wypełniając je po brzegi. Potem zanieśli też trochę trawy do stajni dla Kuby.
Wieczorem przy kolacji, kiedy jedli ugotowane przez Michalinę zacierki na mleku, a na stole paliła się naftowa lampka, usłyszeli nagle głośne pukanie najpierw do drzwi, potem do szyby okiennej. Natychmiast zgasili lampkę i odeszli od stołu. Zaległa zupełna cisza. Byli przerażeni.
– Niemcy? – zapytała trwożliwie Michasia, przytulając się do Wincentego. Koziński nic nie odpowiedział, tylko przystawiając palec do ust, nakazał milczeć. Wyraźnie słyszeli wokół domu odgłosy kroków kilku mężczyzn. Po chwili usłyszeli głosy.
– Pewnie już śpią, po takiej długiej podróży. – E, nie – odezwał się drugi głos. – Wyraźnie zgasili światło, widziałem przecież!
– Polacy – szepnęła Michalina.
– Tato! – krzyknął nagle Rysio.
– Co?! – zawołał za nim Wincenty.
– Dawajcie zapałki!
Podane przez żonę zapałki nie chciały się za nic zapalić, jak na złość. Ręce się tylko trzęsły, nie mogąc nic zrobić.
– Daj, tato! – zawołał Zdziś i biorąc do ręki zapałki z rąk ojca, zapalił lampkę. Z palącą się lampką podszedł do drzwi, wołając: „Kto tam?!”.
– To ja, Adam Romaniewicz!
– Boże! – krzyknęła Helenka i podbiegła szybko odsuwać skobel od drzwi. Kiedy otworzyła, oczom wszystkich ukazała się ogromna, dwumetrowa postać z plecakiem na plecach. Nie czekając aż wejdzie, rzuciła się owej postaci w ramiona i … zniknęła w nich, ukryta w ogromnym wojskowym szynelu.
– Tatuś! – zawołał rozradowany Rysio i także przylgnął do ojca. Michasia z radości nic nie mówiła, tylko łzy cichutko jej spływały po twarzy. Po chwili Adam ściskał się już z teściami i Zdzisiem.
– Szukałem was dość długo, ale przypadkiem trafiłem na ciężarówkę wojskową, która was tutaj przywiozła – mówił, rozbierając się z płaszcza wojskowego i ściągając z pleców plecak, po czym to wszystko kładąc na przykuchennej kozetce. – Chodziłem i chodziłem po dworcu we Wrocławiu, aż przemknęło mi przez myśl, że poszukam wśród kierowców, którzy rozwozili osadników. No i takim to sposobem natrafiłem na waszego kierowcę - żołnierza. A że jechali do sąsiedniej wsi, to zabrałem się z nimi, a potem parę kilometrów przeszedłem pieszo. Jak widać, kto się bardzo stara, to i się znajdzie – uśmiechał się, przypatrując się każdemu z domowników. – Jak dawno was nie widziałem!
Spoglądał od czasu do czasu na żonę, która siedziała zapłakana obok niego, przytulona i cicha. Głaskał ją po włosach z jednej strony, a z drugiej tulił syna.
– Michasiu kochana – zawołał Wincenty – pewnie Adam jest głodny!
Ale zanim Michasia zdążyła się poderwać, Adam wstał z krzesła, delikatnie odsuwając Helenkę i Rysia. Wziął z kozetki wojskowy duży plecak i zaczął wyjmować z niego prezenty. Najpierw postawił na stole kilka wojskowych konserw, potem puszkę amerykańskiej prawdziwej kawy i herbaty, cukier, sól i cały karton wojskowych sucharów z kminkiem, kilka kostek mydła i parę butelek coca-coli – amerykańskiego napoju, zupełnie nieznanego w Polsce. Na koniec wyjął karton czekolad i małą paczuszkę. Wszystko to wręczył Helence.
– To dla mnie? – zapytała niepewnie, patrząc się na męża.
– Uhu – potwierdził i poprosił: „Rozwiń, proszę”.
Helenka rozwiązała niebieską wstążeczkę i wyjęła z paczuszki przepiękną beżową, jedwabną chustkę w niebieskie kwiaty.
– Piękna – szepnęła i czule pocałowała męża.
– Mam jeszcze dla mamy – powiedział i wyjął z bocznej kieszonki drugą chustkę, ale już nie jedwabną, tylko z grubszego materiału i cieplejszą.
– Dziękuję, Adasiu – powiedziała wzruszona Michasia.
– To wszystko od Amerykanów, którzy wyzwalali nasz stalag – mówił, szczerze zadowolony, że mu się udało uszczęśliwić swoją rodzinę, tak dawno niewidzianą. – Słyszałem od ludzi, że tylko nieliczni przeżyli pacyfikację naszych wsi. Opowiecie mi, prawda? – pytał zatroskany.
– Teraz to ty nam opowiedz, jacy są ci Amerykanie? Lepsi od Ruskich? – dopytywał się Wincenty.
– Amerykanie nas wyzwalali – tak to można nazwać, chociaż walki żadnej nie było. Rano, kiedy obudziliśmy się i jak zwykle poszliśmy na apel, nikt z niemieckich służb pilnujących obozu się nie stawił. Z początku myśleliśmy, że tak nas nabierają i każą dla kaprysu stać kilka godzin. I nie wiem, ile jeszcze byśmy tak stali, gdyby w pewnym momencie nie otworzyły się ogromne drzwi obozu i z wielkim hukiem na teren nie wjechała cała długa kolumna amerykańskich samochodów wojskowych. Oniemieliśmy ze zdumienia. Co to jest?!... Skąd tutaj Amerykanie? We wszystkich samochodach zatknięte mieli dla rozpoznania malutkie chorągiewki, imitujące amerykańską flagę. Kolumna zatrzymała się naprzeciwko nas i z jeepa wysiadło paru oficerów. Podeszli do nas bliżej. Jeden mówił po angielsku, a drugi tłumaczył nam, że oto przyszło wyzwolenie i dla nas koniec wojny.
– Jesteście wolni, Polacy! – krzyknął w naszą stronę najwyższy rangą oficer amerykański. A po jego słowach rozległ się okrzyk byłych więźniów – tak silny, że na pewno słychać go było bardzo, bardzo daleko…
Wojsko amerykańskie to inni ludzie niż my tutaj wszyscy, razem z Ruskimi. Siedzą na przykład przy stole, a nogi w butach trzymają na stole.
Nie od razu wszyscy wyszliśmy z obozu. Świętowaliśmy razem z nimi. To od nich te suchary i konserwy. I Murzynów mają w armii – ale to tacy normalni ludzie... Jeden z nich wieczorem śpiewał i grał na gitarze, specjalnie dla nas, więźniów stalagu. Rozdawali wszystko, co mieli, papierosów i czekolad całe kartony. No, tak było, jakby człowiek dostał nagle prezent od nieba. Ludzie dorwali się do czekolady, aż się pochorowali. Orzechy, czekolada, coca-cola, w żołądku rewolucja. Co drugi latał na stronę i jęczał. W końcu lekarz amerykański kazał całe to dobro pochować do plecaków i wiecie, co zarządził? Nie zgadniecie! Kucharz przekazał nam dwa worki kartofli, a my je upiekliśmy w ognisku. Dali nam do tego masło i sól i jedzenie było palce lizać… – spojrzał na Helenkę i uśmiechnął się serdecznie.
Kiedy Adam opowiadał, skupiona wokół niego rodzina jakby zastygła w bezruchu słuchania. Nawet Rysio i Zdziś przestali chrupać na chwilę suchary. Opowiadał o innym świecie, tak różnym od tego, co oni sami przeżyli i w jakim się teraz znajdują. Po chwili wyjął z kieszonki munduru papierosy i zapytał, patrząc na Michalinę, czy może zapalić.
– Pal sobie, Adaś, to mi nie przeszkadza; z radością poczuję dym z prawdziwego papierosa, a nie z machorki – powiedziała Michalina, patrząc przekornie na męża. Wincenty nie odpowiedział na prowokację, tylko posłał jej uśmiech.
Adam spojrzał na Helenkę.
– Nie będzie ci przeszkadzał dym?
– Nie, nie… zrobię ci herbaty – odpowiedziała cicho.
– Dobrze, Helciu, i wszystkim zrób, tej amerykańskiej. A ja otworzę konserwę i zjemy sobie wszyscy tutaj razem.
Mimo że dawno już minęła północ, u Kozińskich w domu jeszcze długo w nocy paliła się lampka naftowa, a zebrana przy stole rodzina świętowała powrót do domu z wojny Adama Romaniewicza. Poszli spać dopiero nad ranem, ale nie pospali długo, bo niedojone krowy szybko dały znać o sobie głośnym muczeniem.II
Wileńskie kresy
Dom w Jurkowie na Wileńszczyźnie mieścił się w środkowej części wsi. Był cały zbudowany z masywnych, dużych bel drewnianych. Był duży, ponieważ mieściło się w nim kilka izb, łącznie z kuchnią i sienią. W sieni była tak zwana spiżarka, zwana szafarką. Tam przechowywano produkty na zimę – przetwory, miód, soki, mięsa solone, gotowane w słoikach, różne zioła i nalewki. W kuchni znajdował się piec z okapem, w którym paliło się pod blachą i gotowało się na nim potrawy. Piec miał dobudówkę, na której suszyło się odzież lub nawet spało w zimie. Za kuchnią znajdował się duży pokój stołowy z przepięknym, okutym mosiądzem kredensem z kryształowymi szybkami, w którym poustawiana była porcelana, przeznaczona na świąteczny stół. Pod ścianą stały kuferki pomalowane w kwiaty, w których pani domu, Malwina, przechowywała obrusy i pościel oraz co lepsze ubrania. Na ścianach w tym pokoju wisiały obrazy olejne i ikony. Pochodziły one od ludzi, którzy w ten sposób płacili za pracę przy budowie domów mężowi Malwiny, Janowi, gdy nie mieli pieniędzy.
W domu państwa Zawadzkich, bo tak nazywali się jego właściciele, było czysto i schludnie. Malwina pochodziła z polskiej szlachty ziemiańskiej i czuła się od urodzenia może nie tyle damą, chociaż nosiła takie same ubrania, jak kobiety lepiej od niej sytuowane, co osobą bardziej wykształconą, więcej umiejącą i wiedzącą od innych kobiet ze wsi, którym służyła radą i pomocą. Urodziła się w domu ziemiańskim rodziny Kozłowskich, zamieszkałych od wieków na Wileńszczyźnie, z tradycjami konserwatywnymi. Ponieważ wyszła za mąż za rzemieślnika, i to dobrze zarabiającego, w domu nie czuło się biedy i niedostatku. Jan Zawadzki wybudował im dom – wprawdzie drewniany, ale duży i przestronny. Za nim znajdowała się studnia z żurawiem, duża sadzawka i łaźnia. W tym miejscu zawsze zatrzymywały się wszystkie wojska idące na front czy zeń wracające – niemieckie, polskie czy rosyjskie – żeby się umyć i ugotować jedzenie.
Na początku roku 1939, pół roku po urodzeniu trzeciego syna, zachorowała ciężko i zmarła na zapalenie płuc starsza zamężna córka Zawadzkich, Ewelina, osierocając trzech synów, którzy zostali przy ojcu; jednakże najmłodszy z nich, Antoś, jeszcze całkiem malutki, wychowywał się u dziadków w Jurkowie. Czasami tylko jego ojciec ze starszymi braćmi Michasiem i Bernasiem odwiedzali Antosia i dziadków Zawadzkich. Wychowanie Antosia i opiekę nad nim powierzono cioci Marysi, która zabierała go ze sobą wszędzie, gdzie tylko szła. Chodziła z nim po łąkach i sadach, do koleżanek i do kościoła. Nosiła go przeważnie na rękach.
17 września w południe do drzwi domu Zawadzkich zaczął się dobijać pies – skomleć, piszczeć i drapać. Zaciekawiona Malwina otworzyła drzwi z kuchni do sieni, a potem drzwi główne, frontowe. Ralf jakby tylko na to czekał – wskoczył do domu i wlazł w kuchni pod stół, potem pod krzesło i za nic w świecie nie chciał już wyjść.
– Co się dzieje dzisiaj z tym psem? – zapytała Jana zdumiona Malwina.
– Wojna idzie, mamusiu – pewnie słyszy gdzieś wystrzały, ale to jeszcze bardzo daleko – powiedział Jan, po czym nacisnął czapkę na głowę i wyszedł na podwórze. Za nim poszła Malwina i Piotrek. Zauważyli, że na sąsiednich podwórkach też stoją ludzie i nasłuchują.
– Ruskie wojsko weszło! – krzyknął sąsiad w stronę Zawadzkich. – Nasi nie chcą posłuchać i oddać broni, strzelają na granicy!
– Bolszewiki idą! – zawołała nagle Malwina i krzyknęła do kobiet: „Połapcie kury i pochowajcie dobrze inwentarz!”.
Na podwórkach zrobił się ruch i bieganina. Wieczorem tego samego dnia przed domem sołtysa zatrzymał się samochód wojskowy, pełen sowieckich żołnierzy wraz z dowódcą. Wchodząc do domu sołtysa, dowódca oświadczył: „Od dzisiejszego dnia rządzi tutaj władza radziecka i wszystkie sprawy trzeba zgłaszać do oficera radzieckiego, który będzie urzędował w biurze na stacji kolejowej. Tiepier my budiem rieszat o wsiem, poniatno?”1.
– Da! – potwierdził sołtys.
Nazajutrz, 18 września, na głównej drodze wsi pojawiły się samochody wojskowe z żołnierzami sowiec-kimi. Zatrzymały się przy studni u Zawadzkich, a żołnierze usiedli wokół niej na drewnianych ławkach i na łące. Żurawiem wyciągali wodę i pili prosto z wiadra. Przed wieczorem odjechali w stronę majątku Doboszyńskich w Bereszkowicach. Dziedzic Doboszyński, bojąc się o rodzinę, żeby nie została wywieziona na Syberię, ułożył się z wojskiem sowieckim i na terenie swojego majątku założył sklep, który zaopatrywał wojsko w prowiant.
W 1940 roku zaczęła się wywózka inteligencji polskiej na Syberię. Z okolic Jurkowa, Proszkowa i Głębokiego zostały wywiezione rodziny leśniczego, radcy prawnego i nauczyciela języka polskiego i historii. Ponieważ szkoła polska nadal była czynna, wszystko działo się na oczach dzieci. Marysia z koleżankami Antosią i Bronią przybiegły do domu i z przejęciem opowiadały o tym rodzicom.
– Samochód wojskowy zabrał pana, który uczył nas historii. I jego żonę, i pana mamę, i dzieci. Z walizkami i wszystkim – opowiadała przejęta Marysia.
– No tak, tak to już teraz będzie – westchnęła Malwina, spoglądając na męża.
– Ale wojny u nas nie ma, Ruskie pilnują, żeby Niemiec nie przekroczył granicy – tłumaczył postępowanie Armii Czerwonej Jan Zawadzki.
Sowieci nieustannie kontrolowali wieś, ponieważ do granicy z Niemcami było tylko 40 kilometrów, biorąc pod uwagę fakt, iż za tą granicą była Polska i okupujące ją Niemcy. Rządy sowieckie na terenach nadgranicznych, w tym we wsi Jurkowo, Proszkowo i Głębokie, trwały aż do 22 czerwca 1941 roku, do czasu najazdu Niemców na Związek Sowiecki, a więc prawie dwa lata. Cechowały je wywózki na Syberię, represje stalinowskie, niszczenie krzyży kościelnych, zamykanie kościołów. Tak więc kiedy na byłe tereny zajęte przez Sowietów wkraczały wojska hitlerowskie, w niektórych wsiach witano Niemców kwiatami, jako wyzwolicieli.
Ludność Jurkowa pochowała się w domach, sadach i na podwórkach, kiedy główną drogą przemieszczało się wojsko niemieckie. Nikt go nie witał i nie rzucał w nie kwiatami. Przy studni u Zawadzkich żołnierze zrobili sobie odpoczynek, leżąc na trawie i jedząc swoje wojskowe przydziały. Ogromna czterokomorowa kuchnia polowa gotowała im gulasz, a oni, leżąc bez mundurów, które powiesili na gałęziach drzew, leżeli i jedli papierówki z sadu. Podglądając ich zza firanki, Malwina mówiła: „Nie wyglądają na takich, co mordują jak Rusek. Mila, tylko za bardzo się nie przyglądaj i dzieci na podwórko nie puszczaj. Lepiej, gdy ani oni nas, ani my ich nie widzimy”.
– Zjedzą i sobie pójdą – tłumaczył Jan rodzinie. Tak też się stało. Odjeżdżając, kucharz niemiecki przyniósł dla psa Zawadzkich pół wiadra zlewek. Pukając w drzwi wołał: „Gospodyni, Essen, hau, hau”.
– Co on tam woła? – pytała szeptem Jana Malwina.
– Ma jedzenie dla psa, wyjdź do niego – powiedział Jan.
Malwina wyszła uśmiechając się, a Niemiec pokazał na zlewki w wiadrze. Szybko się zakrzątnęła i podała mu garnek. Niemiec zlewki wlał i poszedł. Po półgodzinie nie było śladu po Niemcach; pozostała po nich tylko wymięta trawa przy studni i gdzieniegdzie niedopałek z papierosa. – Zobacz, nawet nie nabrudzili jak sołdaty – uśmiechnęła się Malwina, pokazując Janowi na trawę.
Jednakże tydzień po wizycie Niemców w ogrodzie niespodziewanie w niedzielę przyjechało na rowerach do wsi paru Niemców. Akurat Marysia z koleżanką zrywały w ogródku kwiaty do wazonu i układały z nich bukiety. Nagle Frania zawołała: „Niemcy na rowerach!”.
– Gdzie? – spytała przestraszona Marysia.
– Cicho, już podjeżdżają – szepnęła Frania.
Guten Tag – usłyszały przestraszone dziewczyny, patrząc pod słońce i przysłaniając oczy rękoma. Odwróciły się i zobaczyły trzech Niemców w mundurach wermachtu. Żołnierze uśmiechali się i coś do dziewcząt mówili. Jeden z nich wyjął z torby dużą, czarną sakiewkę, a kiedy ją rozłożył na trawie, błysnęło w niej kilkanaście różnokolorowych broszek.
– Bitte, bitte – zachęcali Niemcy do wzięcia którejś z nich.
– Niee, niee… – kręciła głową Marysia, mówiąc, że nie ma pieniędzy.
Jeden z Niemców, rudy Gustaw, poprosił ją, aby wybrała coś bez pieniędzy, a on zapłaci za nią. Tak naciskał, że zmuszona Marysia prawie ze łzami w oczach wybrała malutką, świecącą broszkę z dwiema czerwonymi wisienkami. Gustaw powiedział, aby wzięła ją na pamiątkę od niego. Marysia dziękowała, cała w pąsach. Drugą broszkę z kwiatkiem Gustaw dał Frani. Niemcy widząc, że już nic nie uhandlują, pojechali dalej, na drugą wioskę. Dziewczyny przybiegły z broszkami do domu, pokazując je rodzicom.
– Mamy broszki, mamy broszki – wołały, wbiegając przez próg.
– Jakie? – pokażcie – zaciekawiła się Malwina. I kiedy je trzymała w ręku, obracając na wszystkie strony, powiedziała: „Schowajcie i nie chwalcie się, że to od Niemców!”. Za radą Malwiny Marysia swoją broszkę ukryła głęboko w kuferku i ta, przyjechała z nią do Polski.
To byli ci pierwsi Niemcy. Następni nie byli już tacy uprzejmi, bo zaczęła działać bardzo intensywnie partyzantka – polska AK i rosyjska na przemian. Malwina umierała ze strachu, gdy w nocy pukano w okna.
– Matuszka – prosili Rosjanie – daj nam mołoka i kusoczok chlieba2. – Otwierała drzwi, przy których stał gliniany dzbanek i dwa kubki. Nalewała im mleka do picia, które wypijali duszkiem, a chleb zabierali pod pachę i szli. Nie minęło kilka dni i znów w nocy rozlegało się pukanie: „Pani Zawadzka, to my, swoi, niech pani otworzy”. Otwierała i wpuszczała polskich chłopaków, czasami znajomych, albo z rodziny, kto poszedł do partyzantki. Znów nalewała im mleka i podawała chleb.
– Nie wysadzacie jakiego pociągu? – pytała, nalewając im mleko do kubka.
– Tajemnica – odpowiadali.
– Nie będzie tajemnicy, jak trzeba będzie uciekać. Niemcy mszczą się na ludziach za waszą walkę, wiecie o tym przecież – mówiła do nich przyciszonym głosem.
– Mszczą się wtedy, gdy wiedzą, że nas nie ma w pobliżu; jak jesteśmy, nie ruszą nikogo.
– Ja wiem swoje, a wy swoje – przekomarzała się Malwina z partyzantami.
– Musimy ich dusić; inaczej nie wygramy wojny, pani Zawadzka.
– No, niech was Bóg prowadzi – mówiła i zamykała za nimi drzwi na klucz, kiedy już poszli.
W styczniu 1944 roku nieoczekiwanie do wsi zajechali samochodami Niemcy. Na głównym placu wsi zwołali wszystkich ludzi i kazali wziąć z domu łopaty, bo trzeba odśnieżać tory kolejowe i zrobić tunel – przejście drogowe dla samochodów. Do pracy poszli wszyscy od Zawadzkich, oprócz Malwiny. Jan nawet zapisał do pracy dzieci, żeby nie zostały wywiezione do pracy w Niemczech, jak to miało miejsce u kilku sąsiadów. I tak codziennie rano Marysia, Piotrek i Jan szli odśnieżać tory kolejowe, odkopywać zaśnieżone drogi, a kiedy to już zrobili, szli do ciężkiej pracy w lesie. Marysia zakładała pończochy i na te pończochy, których stopy były porwane, zakładała jeszcze skarpety z owczej wełny. Pewnego razu idący za nią z karabinem Niemiec zauważył, jak jest ubrana, i powiedział: „Panienka bardzo rozpustna jest, nosi pończochy i jeszcze na to skarpety!” – pokazał jej na nogi. Marysia nic mu nie odpowiedziała, tylko rozpłakała się na jego oczach. Widząc to, Niemiec odszedł od niej, udając, że nie widzi jej łez. Odkopując śnieg łopatami razem z Alfredą, mówiła przez łzy: „Głupi Szwab jeden, nie wie, że moje pończochy nie mają stóp”.
Pracując tak obok siebie, rozmawiały półgłosem, żeby Niemiec jeszcze bardziej się nie zdenerwował, ale ten usłyszał je i krzyknął w ich stronę: „Pracować! Pracować!”. Nachylił się, żeby zapalić papierosa, gdy nagle z góry, gdzieś z daleka, rozległ się warkot silników samolotowych. Wszyscy, zarówno Polacy, jak i Niemcy przystanęli, nasłuchując. Po chwili zobaczyli na niebie kawalkadę nadlatujących samolotów. Całe niebo było wypełnione lecącymi myśliwcami po bokach ciężkich samolotów bombowych.
– Matko Święta! – przeżegnała się Alfreda.
– Ludzie, co to jest? – wołali jedni do drugich.
– Mein Gott! – zawołał pilnujący ich Niemiec, żegnając się.
– Ludzie, patrzcie, nawet Niemiec się przeżegnał – pokazywali na Niemca. Drudzy Niemcy podbiegli do niego i też pokazywali na niebo. Po chwili zobaczyli nad sobą ciężkie bombowce z czerwoną gwiazdą na kadłubie. Samoloty myśliwskie także miały czerwoną gwiazdę.
Wszyscy pracujący ludzie stanęli w bezruchu, patrząc na pilnujących ich Niemców. Po chwili dał się słyszeć warkot silników samochodowych i motorów. Zza lasu wyjechała długa kolumna samochodów niemieckich wraz z motorami i samochodami. Jechali główną drogą wprost na wieś.
– Alfreda, jadą palić wieś! – szepnęła Marysia.
– Cicho bądź, chodź, przesuniemy się za szopkę i zakopiemy się w śniegu – powiedziała Alfreda i zaczęła się przesuwać, korzystając z tego, że pilnujący ich Niemcy patrzyli na zbliżającą się kolumnę. Udało im się stanąć za szopką i wejść w głęboki śnieg. Kucnęły jedna obok drugiej i czekały.
Zbliżająca się kolumna samochodów nagle zatrzymała się. Słyszały krzyki Niemców, po czym znów rozległ się warkot odjeżdżających samochodów i wszystko ucichło. Obie dziewczyny nadal były do siebie przytulone i oniemiałe ze strachu. Jeszcze by tak długo siedziały, gdyby nie usłyszały wołania: „Marysia!... – Alfreda!...” – ktoś wyraźnie ich szukał. Podniosły się pomału do góry i zobaczyły niedaleko od nich stojącego Jana Zawadzkiego.
– Tato! – zawołała Marysia, wydobywając się ze śniegowej zaspy. Za nią wyszła Alfreda.
– Chodźcie do domu. Mama czeka z obiadem – powiedział spokojnie Jan Zawadzki i dodał: „Niemcy uciekają, nasza partyzantka ich gna i Sowiety też! Koniec z Niemcami!”.
Dziewczyny objęły się i zaczęły tańczyć pośrodku drogi. Z innych domów też powychodzili ludzie, ciesząc się tak samo jak one.
– Ciekawe, jak tam nasi chłopcy, czy od nich Niemcy też odeszli – powiedziała Malwina, martwiąc się o wnuki, sieroty po córce Ewelinie, które więcej przebywały u nich, czyli u dziadków, niż z ojcem. – Trzeba by było zobaczyć i podjechać do nich, a przynajmniej do Antosia. Dziadku, przywieź je do nas – Malwina spojrzała na Jana.
– Przywiozę, nawet wszystkich trzech, wszystkich trzech mi szkoda i Antoniego też – dodał.
Lada chwila front ruszy z ogromną siłą. Nasze chłopaki z AK walczą, ale boją się, że Rusek jak zwycięży, to i panem tutaj zostanie. Co wtedy zrobimy, mamusiu? – pytał, patrząc z troską na żonę.
Po chwili zastanowienia Malwina powiedziała: „Póki co, trzeba o rodzinę zadbać; jedź do Tyszków i przywieź nam Antosia. Michasia nie ruszaj – jest najstarszy i czasami w domu coś ugotuje; jest zaradny, sama widziałam, jak ojcu pomaga”.
------------------------------------------------------------------------
1 (ros.) Teraz my będziemy decydować o wszystkim, zrozumiano? .
2 (ros.) Mamusiu, daj nam mleka i kawałeczek chleba .