Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Maria - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,00

Maria - ebook

Dalsze losy rodziny Kozińskich, od zakończenia wojny. Przesiedlenie na tereny zachodniej Polski w Wierzbicy. Losy Kozińskich w Wierzbicy ulegają zwrotowi z chwilą powrotu Niemców, właścicieli gospodarstw, do swoich opuszczonych domów. Niemieckie rodziny przyjmują obywatelstwo Polskie i zamieszkują na powrót w swoich opuszczonych domach, już jako obywatele Polski. Równolegle z losem rodziny Kozińskich, toczy się opowieść o rodzinie Zawadzkich z Wileńszczyzny, którzy zostali przesiedleni na tereny przy granicy polsko-niemieckiej. Książka opowiada o pracy, trudnych początkach na nowym miejscu, codziennym życiu i miłości.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16199-3
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. WILEŃ­SKIE KRESY

I
WILEŃ­SKIE KRESY

Lata mię­dzy­wo­jenne w Jur­ko­wie i Prosz­ko­wie, w powie­cie dzi­śnień­skim w woje­wódz­twie wileń­skim, były dla rodzin pol­skich zamiesz­ku­ją­cych tereny przy­gra­niczne z Rosją Radziecką latami spo­koju i dostatku. Miej­sco­wo­ści te nale­żały do gminy Plisso w para­fii rzym­sko­ka­to­lic­kiej Zado­roże. Lata mię­dzy­wo­jenne dwu­dzie­stego wieku to także naj­pięk­niej­sze lata mło­do­ści i miło­ści Mal­winy Kozłow­skiej i Jana Zawadz­kiego. Ona szlach­cianka o nie­prze­cięt­nej uro­dzie, wykształ­cona, przy­uczona do zawodu apte­karki, zie­larki, pobie­ra­jąca nauki w Rydze u swo­jego wujka leka­rza. On zna­ko­mity rze­mieśl­nik budu­jący domy. Znali się od dzie­ciń­stwa, ponie­waż wsie w któ­rych miesz­kali, Prosz­kowo i Jur­kowo, odda­lone były od sie­bie tylko o dwa kilo­me­try. Pomię­dzy Prosz­ko­wem a Jur­ko­wem po pół­noc­nej stro­nie lasów, za łąkami, stał dwór majątku Dobo­szyń­skich, Bory­sko­wi­cze. Ostat­nim dzie­dzi­cem majątku w Bory­sko­wi­czach, przed II wojną świa­tową, był Ire­ne­usz Dobo­szyń­ski, na któ­rego Mal­wina mówiła „Reńka”. Znała ich wszyst­kich i przy­jaź­niła się z nimi. Miesz­kańcy tych miej­sco­wo­ści spo­ty­kali się co tydzień na mszy w kościele w Zado­rożu. Ire­ne­usz, czyli Reńka, oże­nił się z Basią, lekarką i miesz­kał we dwo­rze. Był potęż­nej postury, cho­dził w kape­lu­szu i wszy­scy mu się kła­niali. Kiedy kobiety ze wsi szły na jagody do jego lasów, wycho­dził na drogę z koszycz­kiem, żeby mu troszkę wsy­pały. I one to robiły, nie­rzadko któ­raś cało­wała go w rękę.

W wieku osiem­na­stu lat, tuż przed wybu­chem I wojny świa­to­wej, Mal­wina Kozłow­ska wyszła za mąż za Jana Zawadz­kiego. Po ślu­bie Zawadzcy zamiesz­kali w Prosz­ko­wie w domu rodzin­nym Mal­winy. Jan dostał powo­ła­nie do woj­ska rosyj­skiego. Przez dwa lata słu­żył jako adiu­tant car­skiego ofi­cera, ale po tym jak został ranny, wró­cił do domu. Po rewo­lu­cji w Rosji i zabi­ciu cara przez bol­sze­wi­ków, woj­sko car­skie prze­stało ist­nieć. W roku 1916 Mal­wina uro­dziła córeczkę Ewe­linę. Kiedy Jan wybu­do­wał im nowy dom na ziemi, którą odzie­dzi­czył po rodzi­cach, prze­nie­śli się do Jur­kowa. Dom w Jur­ko­wie był drew­niany, ale duży i solidny. Mie­ścił się w środ­ko­wej czę­ści wsi. Był cały zbu­do­wany z masyw­nych drew­nianych bel. Był duży, ponie­waż mie­ściło się w nim kilka izb, łącz­nie z kuch­nią i sie­nią. W sieni była spi­żarka zwana sza­farką. Tam prze­cho­wy­wano pro­dukty na zimę – prze­twory, miód, soki, mięsa solone, goto­wane w sło­ikach, różne zioła i nalewki. W kuchni znaj­do­wał się piec, w któ­rym paliło się pod bla­chą i goto­wało się na nim potrawy. Piec miał dobu­dówkę, na któ­rej suszyło się odzież lub nawet spało w zimie. Za kuch­nią znaj­do­wał się duży pokój sto­łowy z prze­pięk­nym, oku­tym mosią­dzem kre­den­sem z krysz­ta­ło­wymi szyb­kami, w któ­rym pousta­wiana była por­ce­lana prze­zna­czona na świą­teczny stół. Pod ścianą stały kuferki poma­lo­wane w kwiaty, w któ­rych pani domu, Mal­wina, prze­cho­wy­wała obrusy i pościel, oraz co lep­sze ubra­nia. Na ścia­nach w tym pokoju wisiały obrazy olejne i ikony. Pocho­dziły one od ludzi, któ­rzy w ten spo­sób pła­cili Janowi za pracę przy budo­wie domów, gdy nie mieli pie­nię­dzy.

W domu pań­stwa Zawadz­kich było zawsze czy­sto i schlud­nie. Mal­wina pocho­dziła z pol­skiej szlachty zie­miań­skiej i czuła się od uro­dze­nia może nie tyle damą, co osobą bar­dziej obytą, wię­cej umie­jącą i wie­dzącą od innych kobiet ze wsi, któ­rym słu­żyła radą i pomocą. Wokół domu był sad, a w nim sadzawka i ogród, w któ­rym Jan dobu­do­wał drew­nianą łaź­nię. Tego rodzaju przy­bytki przy swo­ich domach we wsi miał każdy gospo­darz. Przy domu od strony ulicy rosły malwy, powoje, astry, piwo­nie i róże. Za domem, za zabu­do­wa­niami gospo­dar­czymi Mal­wina upra­wiała ogród warzywny, gdzie rosło wszystko, co tylko moż­liwe do pro­wa­dze­nia dobrej kuchni i robie­nia prze­two­rów na zimę. Zawsze w czerwcu były tru­skawki, maliny, porzeczki. Drzewa owo­cowe ugi­nały się od nad­miaru owo­ców. Było ich tak dużo, że więk­szość Mal­wina suszyła w piecu chle­bo­wym. Zimą sma­ko­wały wyśmie­ni­cie, zwłasz­cza owoce dużych grusz, które po wysu­sze­niu sma­ko­wały jak cze­ko­lada. Wszyst­kie krzewy owo­cowe i warzywa pod­le­wane były wodą ze stawu, więc rosły pięk­nie mimo naj­go­ręt­szych upa­łów. Stud­nia z żura­wiem i wodą do picia mie­ściła się po dru­giej stro­nie ulicy. Tę stud­nię budo­wała cała wieś. Brali z niej wodę wszy­scy miesz­kańcy i Mal­wina pil­no­wała, żeby nikt swo­jego wła­snego wia­dra nie wpusz­czał do studni. Przy­mo­co­wała jedno wia­dro na stałe do ramie­nia żura­wia i tylko tym jed­nym wia­drem nabie­rano wodę i prze­le­wano do przy­nie­sio­nego przez sie­bie naczy­nia. Jesie­nią Jan przy­no­sił z lasu grzyby i żura­winę, którą Mal­wina roz­sy­py­wała na stryszku, żeby prze­mar­zła. Goto­wała z niej zimą kisiel dla dzieci. W roku 1926 przy­szła na świat Mary­sia, cztery lata póź­niej uro­dził się Pio­trek. Pio­trek był wcze­śnia­kiem, przy­szedł na świat w siód­mym mie­siącu ciąży. Był mizerny i cho­ro­wity, wyma­gał opieki więk­szej niż inne, zdrowe dzieci.

Życie Zawadz­kich toczyło się w dostatku i spo­koju. Spi­żar­nia była zawsze pełna zapa­sów. W wędzarni wisiały boczek, polę­dwica i pęta kieł­basy. Po zagro­dzie cho­dziły kury, w sadzawce plu­skały się stada kaczek i gęsi. W obórce miesz­kały krowa i owce. Na polu upraw­nym rosły ziem­niaki i zboże. Gospo­dar­stwo przy domu było nie­wiel­kie, ale dla jed­nej kobiety star­czyło pracy od rana do wie­czora, ponie­waż Mal­wina zosta­wała sama z dziećmi, a Jan z cze­lad­ni­kami wyjeż­dżał z domu na całe tygo­dnie do pracy. Budo­wał domy na wsiach i w mia­stach. W dwo­rach i na ple­ba­niach. Był pole­cany, rubaszny i lubiany. Kiedy wra­cał do domu po skoń­czo­nej pracy, zazwy­czaj wio­zła go wyna­jęta fur­manka, cała wypa­ko­wana zaku­pami i pre­zen­tami dla dzieci, żony i potrzeb­nymi rze­czami do gospo­dar­stwa. Wszyst­kie zakupy wno­siła cała rodzina do kuchni i usta­wiała na stole i pod­ło­dze. Worki z białą pszenną mąką od razu wkła­dano do sza­farni, jak i wia­dro miodu ze zna­jo­mej pasieki. Buty dla dzieci i Mal­winy stały na stole, na widoku, piękne i pach­nące nowo­ścią. Stały tak bar­dzo krótko, ponie­waż po chwili zosta­wały pochwy­cone przez Ewe­linkę i Mary­się, które bie­gły z nimi do sto­ło­wego pokoju, żeby przy­mie­rzyć. Ewe­linka była star­sza od Marysi o dzie­sięć lat. Mary­sia miała sześć lat, kiedy w roku 1932 po kolej­nych pre­zen­tach i zaku­pach przy­wie­zio­nych z mia­sta przez Jana, Mal­wina wysłała ją z paczusz­kami do bied­nych ludzi. Zawsze wysy­łała z podar­kami Ewe­linę, ale tym razem wysłała po raz pierw­szy Mary­się, która z wielką rado­ścią pukała do drzwi wska­za­nych przez mamę ludzi i poda­wała im paczki z mąką czy innymi pro­duk­tami. Ura­do­wane i szczę­śliwe kobiety dzię­ko­wały Marysi, cału­jąc ją i przy­tu­la­jąc. Dziew­czynka pro­mie­niała z rado­ści. Była ślicz­nym dziec­kiem. Miała włosy w krę­co­nych locz­kach i nie­ga­snący uśmiech na twa­rzy. Kiedy bawiła się na podwórku przy swoim domu, a brama wjaz­dowa była otwarta, prze­cho­dzący ulicą ludzie przy­sta­wali, żeby się na nią napa­trzeć. Szes­na­sto­let­nia Ewe­lina, star­sza sio­stra Marysi, była także piękną mło­dziutką dziew­czyną. Wysoką z blond wło­sami się­ga­ją­cymi do pasa, które zapla­tała w war­kocz, lub war­kocze. Miała już swoje towa­rzy­stwo, kole­żanki i kole­gów, z któ­rymi cho­dziła na wiej­skie zabawy. Także do ich domu przycho­dziła mło­dzież urzą­dzać sobie tańce w naj­więk­szym pokoju. Mal­wina nie pro­te­sto­wała, bo po zakoń­cze­niu tań­ców Ewe­lina zawsze sprzą­tała pokój. Pew­nego razu, sie­dząc na ławie pod ścianą i obser­wu­jąc tań­czą­cych, Mal­wina zauwa­żyła, że Ewe­lina cały czas tań­czy z jed­nym star­szym dużo od sie­bie męż­czy­zną. Póź­niej, kiedy zabawa się skoń­czyła, dziew­czyna sie­działa z owym męż­czy­zną na ławce przy domu i długo roz­ma­wiali. Rano przy śnia­da­niu Mal­wina, sma­żąc jajecz­nicę, zapy­tała córkę:

– Ewciu, ten męż­czy­zna, nie chło­pak prze­cież, z któ­rym tań­czy­łaś, to kto to jest? Nie pamię­tam, żeby to był ktoś od naszych sąsia­dów. To nie z naszej wio­ski?

– To Antek, jest star­szy i poważ­niej­szy niż nasi chłopcy. Mieszka chwi­lowo z matką w wyna­ję­tym domu, w naszej wio­sce, koło soł­tysa. Bol­sze­wiki zabrali im mają­tek po rewo­lu­cji. Jego matka tak długo trzy­mała scho­wane pie­nią­dze car­skie w kufrze zamknię­tym na kłódkę, że stra­ciły war­tość. Wczo­raj mi opo­wia­dał całą swoją histo­rię.

– Czemu opo­wia­dał to wszystko aku­rat tobie? – zapy­tała Mal­wina, patrząc badaw­czo na córkę.

– Mamuś, my się znamy już długo. Pozna­li­śmy się dawno temu, jesz­cze przed świę­tami wiel­ka­noc­nymi w tam­tym roku, jak to ja roz­no­si­łam paczki ludziom. Soł­tys zawo­łał mnie z drogi i kazał do nich iść, bo to zacni ludzie tylko ubo­dzy, bo im rewo­lu­cja wszystko zabrała. To i poszłam. Dałam im paczuszkę z mąką i kawa­łek kieł­basy. Bab­cia, czyli matka Antka, tak dzię­ko­wała, że aż się popła­kała.

– Mój Boże! – zawo­łała Mal­wina. – I ja się dopiero teraz o tym dowia­duję?!…

– Sama nie wie­dzia­łam, czy ci o tym mówić, czy nie – Ewe­lina wzru­szyła ramio­nami.

– Boże! Boże! Mogłaś im jesz­cze dużo wszyst­kiego zanieść, choćby jajek, mleka i śmie­tany! Albo kogutka na rosół – powie­działa Mal­wina krę­cąc głową.

– Mamuś. Tak nie można. Oni wielka szlachta, mama Antka w czepku cho­dzi i z para­solką, może by się i nawet obra­zili – szep­nęła dziew­czyna, jedząc jajecz­nicę z chle­bem upie­czo­nym przez matkę.

– A my to kto, nie szlachta? Nie jeste­śmy gorsi i nasz chleb nie jest gor­szy, tylko ciężko zapra­co­wany – odrze­kła Micha­lina, pod­pie­ra­jąc ręce pod brodę i patrząc za okno.

– Z czego oni żyją, cie­kawe… – myślała gło­śno Zawadzka.

– Antoni cho­dzi do pracy na kolej – powie­działa ze smut­kiem Ewe­lina.

– Na kolej… – powtó­rzyła zamy­ślona Mal­wina.

Mie­siąc po tej roz­mo­wie Ewe­lina poin­for­mo­wała rodzi­ców, że Antoni Tyszko chce się jej oświad­czyć i że przyj­dzie ze swoją matką w nie­dzielę do nich. Oboje Zawadzcy spoj­rzeli na sie­bie i w domu nastała cisza, po któ­rej Jan ode­zwał się: – Choć Ewu­niu i usiądź tutaj przy stole i opo­wiedz rodzi­com, co chcesz powie­dzieć.

– Już wszystko powie­dzia­łam – odparła, patrząc po kolei na matkę i ojca.

– No dobrze, sły­sze­li­śmy. Tylko nie wiemy, jak ci pomóc. Wesele możemy zro­bić. Tylko jak będziesz żyła dzie­cino w wyna­ję­tej, sta­rej cha­łu­pie z matką sta­ruszką?…

– Po ślu­bie możemy tutaj zamiesz­kać, jest prze­cież duży pokój – powie­działa, nie patrząc na rodzi­ców.

– Może­cie, czemu nie. W jed­nym pokoju z matką Anto­niego chcesz? W jed­nym łóżku? – zapy­tał Jan cicho.

Ewe­lina spoj­rzała na ojca ze łzami w oczach.

– To pójdę do nich, do tej sta­rej cha­łupy. Tam są dwie izby – wypa­liła z pła­czem.

– Nie płacz, chcemy pomóc – powie­działa cie­płym gło­sem Mal­wina i dodała – powiedz nam dziecko, czemu ty taka mło­dziutka jesz­cze, chcesz już iść za mąż?

– Bo my się kochamy i Antoś mówił, że żad­nej pracy się nie boi i pra­co­wać będzie wszę­dzie, aby utrzy­mać rodzinę.

– Taak? – zdzi­wił się Jan i wes­tchnął. – My ziemi nie mamy, żeby tobie dać, dwie, trzy morgi na warzywa. Ja nie jestem zie­mia­ni­nem, tylko rze­mieśl­ni­kiem. Zara­biam na chleb, budu­jąc domy. Jeśli, jak mówisz, Antoni pracy się nie boi, mogę go wziąć za cze­lad­nika i przy­uczyć do dobrego zawodu.

– Nie wiem, mogę go zapy­tać – powie­działa nie­śmiało dziew­czyna, wycho­dząc z domu.

– Widzisz mamu­siu – po chwili ciszy ode­zwał się Jan. – Ot i zmar­twie­nie przy­szło na nas. Prze­cież nie możemy wziąć sobie na głowę zię­cia z matką, bo nie mamy gdzie ich wziąć! A Mary­sia i Pio­truś gdzie się podzieją? A my oboje? Do sto­doły?…

– Nie. Tak być nie może – ode­zwała się Mal­wina. – Mło­dzi jak chcą, pro­szę bar­dzo, pokój wolny, ale bez matki. Do matki mogą docho­dzić i jej poma­gać. Albo się nasza cór­cia, jak mówiła, prze­pro­wa­dzi do nich. Trudno, będziemy poma­gać – zakoń­czyła i wstała, by pójść do obrządku.

Od tam­tej pamięt­nej roz­mowy Mal­winy i Jana Zawadz­kich z córką Ewe­liną ich świat uległ zmia­nie. Jan cho­dził stra­piony, zamy­ślony i smutny. To nie tak miało być. On zapew­niał rodzi­nie byt i dosta­tek, wycho­wał piękną córkę, marzył dla niej o nie boga­tym, lecz dobrze sytu­owa­nym mężu. Mógłby być nawet z chłop­skiej rodziny, ale żeby mieli co jeść, a tu tra­fił im się pan z gołą dupą i cię­ża­rem. Czy oni temu podo­łają? Będą mieć tyle siły, żeby utrzy­mać jesz­cze dodat­kowo dwie osoby? A jak na świat przyjdą dzieci?

Dwu­dzie­stego trze­ciego wrze­śnia 1932 roku w kościele w Zado­rożu odbył się ślub Ewe­liny Zawadz­kiej i Anto­niego Tyszki. Panna młoda wyglą­dała na bar­dzo szczę­śliwą, czym koiła zbo­lałą duszę ojca. Kiedy wycho­dzili już z kościoła, wysoka dziew­czyna z jasnymi, krę­co­nymi lokami, z wia­nusz­kiem na gło­wie i przy­pię­tym welo­nie roz­sy­łała uśmie­chy wszyst­kim zebra­nym gościom. Z wdzię­kiem i deli­kat­no­ścią trzy­mała pod ramię swo­jego męża, który wyda­wał się być od niej o wiele star­szy. Brycz­kami uży­czo­nymi ze dworu w Bory­sko­wi­czach orszak weselny wra­cał do domu panny mło­dej do Jur­kowa, gdzie szy­ko­wano się do przy­ję­cia wesel­nego. Była piękna pogoda, cie­pło i sło­necz­nie. Stoły pousta­wiano w sadzie, a na podwó­rzu Jan skon­stru­ował podium z desek do tań­cze­nia. Widząc, że orszak zbliża się do gospo­dar­stwa, kapela wiej­ska zaczęła grać na przy­wi­ta­nie mar­sza wesel­nego. Zawadzcy z młod­szymi dziećmi opu­ścili bryczkę i poszli w kie­runku ukwie­co­nego wej­ścia do domu. Tam przy­sta­nęli, cze­ka­jąc na matkę pana mło­dego, która pod­trzy­my­wana przez dwóch mło­dych męż­czyzn po chwili do nich doszła. Obie matki mło­dej pary ubrane były w stroje dys­tyn­go­wa­nych star­szych pań ze swo­jej szla­chec­kiej sfery. Obie miały na gło­wach kape­lu­sze, a w rękach torebki. Bło­go­sła­wień­stwo mło­dych było uro­czy­ste i z oczu oby­dwu matek popły­nęły łzy. Jan sta­rał się pano­wać nad sobą, ale drże­nie rąk, które poło­żył na gło­wie swo­jej uko­cha­nej Ewe­linki, uka­zało w całej pełni jego stan emo­cji. W domu i wokół niego, także w sadzie i ogro­dzie było mnó­stwo ludzi. Na wesele przy­szła cała wieś Jur­kowo i rodzina Mal­winy z Prosz­kowa. Cała firma z cze­lad­ni­kami Jana i ludzie z majątku. Obok pary mło­dej i rodzi­ców, sie­dzieli Dobo­szyń­scy. Naj­bar­dziej wzru­sza­ją­cym momen­tem dla całej rodziny i kul­mi­na­cją w uczcie wesel­nej były ocze­piny. Przed mło­dymi usta­wiła się kolejka gości i każdy coś daro­wał parze mło­dych. Jan wziął Mary­się na ręce, a Mal­wina Pio­tru­sia i Mary­sia z zaci­śnię­tej piąstki wyjęła i poło­żyła przed Ewe­linką na tacy duży zwi­tek bank­no­tów, to samo zro­bił Pio­truś. Ewe­linka, pła­cząc, wstała z krze­sła i mocno przy­tu­liła ojca z Mary­sią na rękach. Póź­niej uca­ło­wała matkę z Pio­tru­siem. Antoni Tyszko pod­szedł i podał rękę Janowi, a Mal­winę poca­ło­wał w rękę. Wzru­szyło to bar­dzo Zawadz­kich. Ten gest zię­cia prze­ła­my­wał lody. Zawadzcy pod­jęli sta­ra­nia, żeby jak naj­le­piej wypo­sa­żyć córkę na nową drogę życia.

– Wszystko co nasze, to wasze, cór­ciu – mówił Jan, prze­wo­żąc rze­czy Ewe­linki do domu, gdzie zamiesz­kała wraz z mężem i teściową.

Mal­wina zapa­ko­wała jej całą wyprawę ślubną, wraz z pie­rzy­nami, pościelą, ręcz­ni­kami, ubra­niami i jedze­niem. Razem z Ewe­liną poszły z zagrody para pro­siąt, kury, gęsi, kaczki, indyki… Mie­siąc po ślu­bie Jan dowiózł mło­dym stół, krze­sła, nową szafę i dwa łóżka, wyko­nane przez jego firmę. Był z tego powodu bar­dzo szczę­śliwy. Tak bar­dzo, że wie­czo­rem wypił sobie kie­li­cha i zaśpie­wał swoją ulu­bioną pio­senkę z woj­ska. Była to rosyj­ska pio­senka humo­ry­styczna o goto­wa­niu her­baty. „Wziął ja czaju skoro ruki i pie­truszki kuso­czok, no ja bol­sze wsie nie znaju, jak pre­kla­tyj czaj warit…”. Mal­wina z uśmie­chem patrzyła na rado­snego męża.

– Wiesz, tak sobie myślę, że prze­cież oni, Tyszki, popa­dli w jesz­cze więk­szą biedę niż wszy­scy. Co oni winni, że bol­sze­wiki ich wygnali i zabrali wszystko. To szczę­ście, że żyją. To wiel­kie szczę­ście. Tylko nacho­dzi mnie taka myśl, że Antoni był panem, dzie­dzi­cem i co on umie robić? Trzeba zara­biać na życie, na rodzinę, a czy on da temu radę?…

– Chłop jest! Silny i zdrowy! Musi dać radę! Da Bóg i dla Ewe­linki wybu­duję domek, ładny, drew­niany – roz­ma­rzył się Jan, wypi­ja­jąc kolej­nego kie­li­cha.

Mal­wina ucie­szyła się, sły­sząc te słowa z ust męża i od tam­tej chwili nie prze­sta­wała o tym myśleć.

W sierp­niu 1933 roku w sta­rym domu w Jur­ko­wie, przy asy­ście matki, która poma­gała wszyst­kim kobie­tom przy poro­dach, Ewe­linka uro­dziła synka Michałka. Mary­sia codzien­nie bie­gała do niej, a to z mle­kiem, a to ze śmie­taną. Lub zano­siła im świeżo upie­czony chleb i bułki. Zano­siła im wszystko to, co sami Zawadzcy jedli w domu. W paź­dzier­niku tego roku umarła nagle matka Anto­niego, Ludwika Tyszko. Star­sza pani nie obu­dziła się rano. Kiedy Ewe­lina do niej zaj­rzała, kobieta była w łóżku i wyglą­dała jakby spała. Dziew­czyna cichutko pode­szła do łóżka, żeby jej nie obu­dzić, ale zauwa­żyła, że leży nie­ru­chomo i nie oddy­cha, nie reaguje na zawo­ła­nie. Nie wie­dząc co robić, wyszła z domu i poszła do szopki, gdzie Antek rąbał drewno na opał. Uchy­liła drew­niane drzwi i kiw­nęła do męża ręką, żeby szedł za nią.

– Z matką coś jest nie­do­brze – powie­działa.

Poszedł za nią bez słowa do domu. Wszedł do pokoju i pod­szedł do łóżka.

– Mama nie żyje. Trzeba będzie ją ubrać, ja zajmę się trumną. Ewu­niu, sama nie dasz sobie rady, trzeba kogoś popro­sić, żeby pomógł – powie­dział cichym gło­sem, patrząc na żonę.

– Pójdę do mamy, zaniosę Micha­sia i tam zosta­wię z Mary­sią. Tylko może poka­zał­byś mi, w co mamy mamę ubrać – mówiąc to, poka­zała oczami na sto­jącą w rogu pokoju komodę.

– Kochana moja, zro­bisz jak zechcesz, w co chcesz to ją ubierz, coś tam znaj­dziesz, ja muszę zająć się trumną – powie­dział cicho.

Ewe­lina nie wie­działa jak go pocie­szyć, co powie­dzieć mężowi, więc tylko pogła­skała go po ramie­niu.

Trzy­ma­jąc Micha­sia na rękach, szła szyb­kim kro­kiem na skróty przez łąkę do rodzin­nego domu. Na podwórku spo­tkała ojca i powie­działa mu, że teściowa umarła. Jan pospie­szył za nią do domu. Szybko opowie­działa matce co się stało, kła­dąc dziecko na kuchen­nej kana­pie. Zaraz przy Micha­siu poja­wili się Mary­sia i Pio­truś.

– Popil­nu­je­cie Micha­sia? – zapy­tała, patrząc na Mary­się.

– Tak, odpo­wie­działa dziew­czynka, sia­da­jąc przy dziecku.

– Nic mu nie trzeba robić. Jest nakar­miony. Nie bierz go na ręce, bo jest ciężki – zwró­ciła się do Marysi.

– Dobrze – powie­działa Mary­sia, uśmie­cha­jąc się do dziecka.

Ewe­lina spoj­rzała na rodzi­ców sto­ją­cych obok.

– Idź­cie, ja zostanę z dziećmi – powie­dział Jan, zdej­mu­jąc czapkę i sia­da­jąc na krze­śle. – Powiedz Ant­kowi, żeby do mnie przy­szedł, pój­dziemy do warsz­tatu wybrać deski na trumnę i ją zro­bimy.

– Dobrze, tatu­siu – szep­nęła Ewe­lina, cału­jąc ojca w poli­czek.

Kiedy wycho­dziły za próg domu, spoj­rzała jesz­cze raz na ojca, który sie­dział przy stole, pod­krę­ca­jąc wąsa.

Dzień po pogrze­bie Antoni wycią­gnął spod mat­czy­nego łóżka zie­lony, malo­wany kufe­rek. Przy­niósł go do kuchni i posta­wił na stole.

– Masz, otwórz i zobacz, co tam jest – zwró­cił się do Ewe­liny.

– Czemu ja? To kufe­rek two­jej matki – Ewe­lina spoj­rzała zasko­czona na męża.

– To już nie należy do mnie, tylko do cie­bie. Oddaję ci go – powie­dział cicho.

Ewe­lina pode­szła do stołu i, patrząc na Anto­niego, odsu­nęła zatrzask. Powoli pod­nio­sła do góry wieko. Spoj­rzała na męża, a potem do środka kuferka. Się­gnęła ręką i wyjęła plik sta­rych, pożół­kłych doku­men­tów i listów prze­wią­za­nych białą wstą­żeczką. Dalej wyjęła nie­wiel­kie, srebrne pudełko. Kiedy je deli­kat­nie otwo­rzyła, zoba­czyła w nim obrączki i kilka zło­tych pier­ścion­ków. Z boku leżał złoty zega­rek z łań­cusz­kiem.

– To nasz cały mają­tek Ewu­niu. Część biżu­te­rii mama wyprze­dała, żeby­śmy mieli za co żyć. I tak była dzielna, że udało jej się to wszystko ukryć przed Ruskimi – wes­tchnął, bio­rąc do ręki zega­rek i obra­ca­jąc go w dłoni.

– To po ojcu, jedyna pamiątka – powie­dział cicho i dodał – nie będę cho­wał i ukry­wał, jak to mama robiła. Sprze­damy, żeby kupić zie­mię pod budowę domu, cho­ciaż i tak to będzie za mało – wes­tchnął, wkła­da­jąc zega­rek z powro­tem do kuferka.

Po chwili Ewe­lina wyjęła plik kolo­ro­wych car­skich rubli. Poło­żyła obok na stole. Antoni wziął pie­nią­dze do ręki i powie­dział: – Zobacz tylko dziew­czyno moja, ile naszej rodzin­nej krwa­wicy mama zmar­no­wała, cho­wa­jąc te nic już nie­warte pie­nią­dze. Do końca życia myślała, że jest bogata, bo ma scho­wane ruble. Gdy­bym tak jej nie słu­chał, to teraz nie żyli­by­śmy w cudzym domu, tylko w swoim. Mogli­śmy te ruble zamie­nić na złoto lub kupić zie­mię, a teraz możesz je zanieść i dać do zabawy Marysi i Pio­tru­siowi – powie­dział to z nie­ukry­wa­nym żalem.

Jesz­cze tego samego dnia car­skie ruble zna­la­zły się w domu u Zawadz­kich. Prze­pa­dek pie­nię­dzy z majątku Tysz­ków był powo­dem smutku całej rodziny. Ani Mal­wina, ani Jan nie chcieli mówić nic na ten temat. Nie mogli, nie mieli prawa potę­piać zacho­wa­nia star­szej kobiety. Nie mogli jej oce­niać, a jed­nak żal ze sprze­nie­wie­rzo­nych pie­nię­dzy nie odstę­po­wał i wcho­dził w każdy zaka­ma­rek życia. Po śmierci matki Antoni roz­po­czął poszu­ki­wa­nia ziemi do kupna pod budowę domu. Zna­lazł działkę we wsi Ugły, leżą­cej cztery kilo­me­try od Jur­kowa. Poje­chali tam razem z Janem. Wio­ska nie­wielka, ale poło­żona bli­sko kolei, nie­da­leko mia­steczka Plisso. Jedyną nie­do­god­no­ścią był brak studni. Po wodę trzeba będzie cho­dzić kawa­łek drogi.

– Ciężko z wodą będzie­cie mieli – zauwa­żył Jan, oglą­da­jąc teren.

– Może z cza­sem i stud­nię wybu­duję – powie­dział Antoni.

Jan pokrę­cił głową z powąt­pie­wa­niem i dodał: – Będziemy budo­wać, jak Pan Bóg pozwoli. Jak Pan Bóg pozwoli… – powtó­rzył cicho.

Po powro­cie do domu Jan opo­wie­dział wszystko Mal­wi­nie, która zapro­po­no­wała, żeby do czasu, aż dom sta­nie, mło­dzi Tysz­ko­wie prze­pro­wa­dzili się wraz z małym Micha­siem do nich.

– Po co mają pła­cić komuś za dzier­żawę domu? Mogą u nas miesz­kać – powie­działa, patrząc w oczy Janowi, który bez słowa wstał od stołu, nacią­ga­jąc czapkę uszatkę na głowę.

– Gdzie ty idziesz? – zapy­tała, widząc, że Jan kie­ruje się do wyj­ścia.

– Do nich. Powiem, żeby się zbie­rali i przy­cho­dzili. Meble prze­wie­ziemy póź­niej na fur­mance – dodał.

Sły­sząc roz­mowę rodzi­ców, Mary­sia aż zakla­skała w dło­nie.

– Michaś będzie u nas? I Ewe­linka, i pan Antek? – zapy­tała pod­cho­dząc bli­żej do matki.

– Tak, zabie­ramy ich z cudzej chaty – odpo­wie­działa Mal­wina, obie­ra­jąc ziem­niaki na obiad.

– Ale faj­nie – ucie­szyła się dziew­czynka.

W Wigi­lię Bożego Naro­dze­nia cała rodzina sie­działa razem przy stole, nad któ­rym świe­ciła się duża, naf­towa lampa, przy­twier­dzona do belki na sufi­cie. Mal­wina z Ewe­liną nago­to­wały i napie­kły świą­tecz­nych potraw na cały tydzień. Stół wyglą­dał na bogato, bo było na nim wszystko, włącz­nie ze śle­dziami w śmie­ta­nie, sma­żo­nymi rybami z wła­snego stawu, kapu­stą z gro­chem i grzy­bami, pie­czo­nymi w pie­kar­niku pie­ro­gami, czer­wo­nym barsz­czem, kutią i domo­wymi pier­nicz­kami. W pie­kar­niku pie­kła się duża szynka i gęś na świą­teczne dni. Za oknem nie­ustan­nie sypał śnieg tak obfity, że Antek co rusz wycho­dził na dwór odgar­niać go łopatą. W końcu zro­biło się tak, że tam, gdzie były ścieżki wokół domu, powsta­wały tunele. Drogą główną prze­jeż­dżały sanie, wio­zące ludzi do kościoła w Zado­rożu. Na dzwo­neczki dzwo­niące przy prze­jeż­dża­ją­cych saniach bar­dzo reago­wał mały Michaś. Kiedy tylko usły­szał ich dźwięk, nasłu­chi­wał i patrzył za okno. Mary­sia nie mogła się nim nacie­szyć. Pio­truś także prze­sia­dy­wał przy jego łóżeczku.

Zimowe dni stycz­nia i lutego mijały na codzien­nej pracy w sto­lar­skim warsz­ta­cie Jana. Tam obaj męż­czyźni szy­ko­wali drewno na przy­szły dom dla Tysz­ków. Heblo­wali i stru­gali wcze­śniej zaku­pione deski i drew­niane bale. Wyhe­blo­wane dokład­nie deski na pod­łogi ukła­dali po jed­nej stro­nie szopy, łaty pod przy­szły dach po dru­giej, a pozba­wione kory belki ścienne poło­żone były jesz­cze w innym kącie. Kobiety doglą­dały gospo­dar­stwa, goto­wały jedze­nie i przę­dły wełnę na koło­wrot­kach, cza­sami śpie­wa­jąc wileń­skie pio­senki. Był to dobry i spo­kojny czas dla całej rodziny. Jedze­nia nie bra­ko­wało. Co sobotę Mal­wina pie­kła chleb i bułeczki w piecu chle­bo­wym.

Kar­miąc małego Micha­sia, Ewe­lina zwró­ciła się do matki: – Jest nam tutaj tak dobrze mamu­siu, chcia­ła­bym, żeby zawsze nasze życie tak się toczyło, jak teraz i tutaj.

Mal­wina pod­nio­sła głowę znad miski, gdzie wyra­biała cia­sto na pie­rogi i powie­działa: – Wszystko zależy od nas samych i od Pana Boga. Jak jest w domu miłość i zro­zu­mie­nie, to jest siła, a siła poko­nuje wszyst­kie prze­szkody, wszyst­kie… – po chwili, patrząc na córkę, dodała. – Ja mia­łam nie­lekko, jak ojca zabrali na wojnę. Zosta­łam sama i nie wie­dzia­łam, czy wróci, czy żyje… Bóg da, że wojny nie będzie, wybu­du­je­cie nowy dom, będzie­cie żyli w dostatku. Tylko żeby już ni­gdy wojny nie było – wes­tchnęła.

Wcze­sną wio­sną Jan poszedł do dworu w Bory­sko­wi­czach, pro­sić o trzy fur­manki, żeby za jed­nym razem prze­wieźć do Ugłów drewno na dom. Spo­tkał się z dzie­dzi­cem na ogrom­nym podwó­rzu. Widząc go, Ire­ne­usz Dobo­szyń­ski pod­szedł.

– Co tam Janie sły­chać?

– Dzień dobry – odpo­wie­dział Zawadzki i od razu zapy­tał – mam sprawę taką, że chciał­bym córce Ewe­li­nie prze­wieźć drewno na budowę domu, ale potrze­buję trzech wozów, żeby za jed­nym zama­chem od razu prze­wieźć wszystko.

– Budu­jesz córce dom? – zapy­tał Dobo­szyń­ski.

– Domek, nie­wielki, żeby sobie mogli miesz­kać na swoim i żyć – obja­śnił Jan.

– Bar­dzo dobrze – pochwa­lił Ire­ne­usz, moje dzieci nie chcą ziemi, idą na stu­dia w świat, jak mówią. I nie ma rady, dałem spo­kój, niech robią co chcą – powie­dział i dodał – mło­dzież już ina­czej myśli, niż my sta­rzy. Ale chodźmy, chodźmy do rządcy, niech ustali, kiedy wysłałby do cie­bie fur­manki.

Tydzień póź­niej przy pomocy sąsia­dów, szopa i pra­cow­nia sto­lar­ska Jana Zawadz­kiego została opróż­niona. Męż­czyźni znik­nęli z domu. Już nawet noco­wali na budo­wie, przed­tem jed­nak sta­wia­jąc barak do spa­nia dla sie­bie i cze­lad­ni­ków. Jan tak sobie wszystko zor­ga­ni­zo­wał, że i codzien­nie w kociołku nad ogniem goto­wała się pożywna zupa dla wszyst­kich. Praca szła bar­dzo szybko i spraw­nie, tak spraw­nie, że jesz­cze dobu­do­wany został kur­nik i nie­wielki budy­nek gospo­dar­czy. Po skoń­czo­nej pracy, kiedy wszy­scy robot­nicy zasie­dli przy kociołku, aby się poży­wić, Antoni Tyszko spoj­rzał na teścia i powie­dział: – Naj­pierw dzię­kuję tobie tato, a potem już wam wszyst­kim. Dobrzy i mądrzy z was fachowcy są.

Sie­dzący wokół ludzie uśmiech­nęli się na te słowa.

– Antek, jesz­cze piece. Masz tro­chę roboty z pie­cami, moja bry­gada teraz już musi iść! Mamy robotę w majątku Borowe i musimy się sta­wić poju­trze do pracy – sko­men­to­wał Jan. – Weź sobie zduna od nas z Jur­kowa, dobry facho­wiec, pomo­żesz i się uwi­nie­cie. Zacznij­cie od pieca w kuchni i żeby był z oka­pem, pamię­taj. Ogro­dze­nie to sam sobie zro­bisz ze szta­che­tek. Zostało dużo łat, to z nich możesz zro­bić szta­chety. Ale to może pocze­kać – pod­su­mo­wał Jan, wsta­jąc z drew­nia­nego pieńka, na któ­rym sie­dział.

Tysz­ko­wie prze­pro­wa­dzili się do swo­jego domku w Ugłach w środku gorą­cego lata, w sierp­niu 1934 roku. W pewną nie­dzielę Zawadzcy wraz z dziećmi i połową wozu pro­wiantu wybrali się do Ugłów fur­manką. Jechali drogą przez las i roz­ma­wiali. Mal­wina jak zawsze mar­twiła się o wszystko.

– Ewe­linka znów jest przy nadziei, jak sobie biedna sama pora­dzi beze mnie?

– Pora­dzi sobie! To nie­da­leko, miniemy las i już jeste­śmy z Ugłach – uspo­ka­jał Jan. – Prze­cież nie jest sama! Antek spodo­bał mi się przy budo­wie domu. Dziel­nie się spi­sał! Dopiero przy pracy go pozna­łem. Wcze­śniej myśla­łem, że z niego wiel­kie pani­sko, bo mało się odzy­wał. Ale po skoń­czo­nej budo­wie, podzię­ko­wał mi i wszyst­kim i wiesz co? Po raz pierw­szy nazwał mnie tatą – mówiąc to, Jan uśmiech­nął się i pod­krę­cił wąsa.

Sły­sząc to, i Mal­wina się uśmiech­nęła. Z tyłu za rodzi­cami sie­działy dzieci, Mary­sia i Pio­truś. Patrzyli w las, obser­wu­jąc ska­czące wie­wiórki.

Radość ze spo­tka­nia rodziny w Ugłach była ogromna. Michaś sta­wiał pierw­sze kroczki i ze sma­kiem zaja­dał słodką bułeczkę przy­wie­zioną przez bab­cię. Ewe­lina opro­wa­dzała matkę po domu, potem po obej­ściu. Sto­jąc za budyn­kiem gospo­dar­czym, Mal­wina zapro­po­no­wała córce urzą­dze­nie w tym miej­scu ogrodu warzyw­nego.

– Tu będą rosły ziem­niaki i warzywa, bo obor­nik będzie bli­sko ogrodu, to i nawo­że­nie będzie dobre. Dam ci kilka krza­ków malin i porze­czek. Maliny raz dwa ci się roz­ro­sną. Tru­skawki też lubią obor­nik, to i będą rosły. Jesie­nią znów przy­je­dziemy, to ci przy­wiozę i pomogę posa­dzić – mówiła Mal­wina, patrząc na córkę.

Ewe­lina słu­chała, co mówi matka, ale myślami była gdzieś zupeł­nie daleko, co nie uszło uwa­dze Mal­winy.

– Co tobie córeńko? – zapy­tała Mal­wina, szy­ku­jąc się do drogi powrot­nej. – Źle się czu­jesz może?

– Nie, tylko jak was widzę tutaj wszyst­kich, to mi jakoś żal, że zaraz odje­dzie­cie – odpo­wie­działa ze smut­kiem w gło­sie Ewe­lina.

– Masz takiego faj­nego chło­paka – wska­zała oczami na barasz­ku­ją­cego Micha­sia, niech ci nic nie będzie żal. Zawsze może­cie przy­je­chać, kiedy tylko zechce­cie, a jak Mary­sia pod­ro­śnie, to nie raz do was przy­bie­gnie dróżką przez las – zapew­niała córkę Mal­wina. – A sąsia­dów jakich macie tutaj dobrych? – spy­tała, poka­zu­jąc wzro­kiem na sąsied­nie gospo­dar­stwo.

– Dobrych – powie­działa z uśmie­chem Ewe­lina, patrząc na zagrodę sąsia­dów.

– Jak zbliży się roz­wią­za­nie, to daj­cie mi jakoś znać, przy­jadę i wszystko będzie dobrze, jak przy Micha­siu – pocie­szała córkę Mal­wina. – Bo jak byś tylko chciała, to przed poro­dem zabie­rzemy cie­bie do nas. Pomy­śl­cie o tym we dwoje z Anto­nim – mówiła Mal­wina, wsia­da­jąc na wóz.

Drugi chłop­czyk także przy­szedł na świat w Jur­ko­wie. I to przed świę­tami Bożego Naro­dze­nia. Dobrze się stało, bo w Ugłach na­dal nie było studni i po wodę trzeba było cho­dzić kawa­łek drogi. Ewe­lina po poro­dzie odpo­czy­wała, leżąc w pokoju, a Mal­wi­nie przy przy­go­to­wy­wa­niu świąt poma­gała już ośmio­let­nia Mary­sia. Mło­dzi Tysz­ko­wie wyje­chali z powro­tem do swo­jego domu dopiero na wio­snę, kiedy śniegi roz­ta­jały i można było doje­chać wozem.III. MARY­SIA

III
MARY­SIA

Cztery lata póź­niej. Wszyst­kie dzieci z Jur­kowa cho­dziły do szkoły w Prosz­ko­wie. W drew­nia­nym budynku były dwie klasy, w któ­rych uczyły się dzieci, a z dru­giej strony miesz­ka­nie kie­row­nika szkoły, który żył tam ze swoją żoną, nauczy­cielką i małym syn­kiem. Za boiskiem szkol­nym, pod lasem, powsta­wała nowa duża szkoła, muro­wana, z więk­szą liczbą klas. Kie­row­nik szkoły, pan Andrzej Jabło­now­ski był męż­czy­zną pokaź­nej postury, wysoki, bar­czy­sty, wyróż­nia­jący się wśród ludzi, nato­miast jego żona, pani Bar­bara – drobną, szczu­płą kobietą, o nie­prze­cięt­nej uro­dzie. Uczyła języka pol­skiego, rosyj­skiego, histo­rii, śpiewu, dziew­częta na pra­cach ręcz­nych meresz­ko­wać, hafto­wać i robić z wełny sza­liki na dru­tach. Mate­ma­tyki i bio­lo­gii uczył pan Jabło­now­ski. Reli­gii uczył ksiądz z Pro­zo­ro­ków i ksiądz obrządku grec­ko­ka­to­lic­kiego, który przy­jeż­dżał z Plissa.

Przez otwarte okna w kla­sach wio­sną lub latem sły­chać było śpiew dzieci, wśród któ­rych była i Mary­sia Zawadzka.

_Skow­ro­neczku, szare pta­sze/_

_Czemu rzu­casz pola nasze?_

_Czemu lecisz w kraj daleki?_

_Tam za morza, góry, rzeki?_

_Czy tam pięk­niej słońce wscho­dzi?_

_Lep­sze ziarno zie­mia rodzi?_

_Czy przej­rzy­sta w zdroju woda?_

_Że ci naszych pól nie szkoda?_

_Żal mi gniazdka, żal mi pola,_

_Lecz już taka moja wola._

_Muszę lecieć, by znów wró­cić_

_Pieśń o wio­śnie wam zanu­cić._

_Choćby były w obcym kraju_

_Wszyst­kie cuda, jakby w raju,_

_Mnie naj­le­piej mię­dzy swymi,_

_więc powrócę do swej ziemi._

Sie­działy razem we dwie z Wła­dzią w pierw­szej ławce, zaraz przy biurku nauczy­ciela, ponie­waż były obie naj­mniej­sze wzro­stem z wszyst­kich dzieci w kla­sie. Na samym końcu w ław­kach sie­działy duże i star­sze dziew­częta, ponie­waż naukę roz­po­częły późno w szkole, a zapi­sały się tylko po to, żeby umieć pisać i czy­tać. Wszyst­kie dzieci pocho­dziły z rodzin chłop­skich o róż­nym sta­tu­sie mająt­ko­wym. Nie­które nie miały się w co ubrać, były zanie­dbane, inne były dobrze ubrane i odży­wione. Do jed­nych dzieci na naukę reli­gii przy­jeż­dżał ksiądz pro­boszcz z Pro­zo­ro­ków, do dru­gich pop z Plissa. Kiedy pew­nego razu przy­je­chał pop i w osob­nej kla­sie roz­po­częła się reli­gia, jeden z chłop­ców, pod­glą­da­jąc przez dziurkę od klu­cza lek­cję, powie­dział na głos tak, że wszy­scy sły­szeli, i ci co byli w kla­sie, i ci co byli na kory­ta­rzu: – O ku….wa, jak on się żegna!

Chło­piec zdą­żył odsko­czyć, gdy nagle drzwi się otwo­rzyły i sta­nął w nich pop.

– Który tak powie­dział!? – zapy­tał z groźbą w gło­sie.

Nikt się nie ode­zwał, tylko wszy­scy odsu­nęli się z kory­ta­rza i wyszli na zewnątrz budynku. Po chwili poja­wił się kie­row­nik szkoły. Zro­biono zbiórkę całej mło­dzieży. Pan Jabło­now­ski ze srogą miną cho­dził przed zebra­nymi dziećmi tam i z powro­tem, raz po raz pyta­jąc:

– Który tak powie­dział, bo jak się nie przy­zna, wszy­scy zostają „po kozie” w szkole do wie­czora.

Jed­nak nikt się nie przy­znał. Chło­piec, który to powie­dział sku­lił się ze stra­chu, że dowie­dzą się rodzice, i że go wyrzucą ze szkoły. Nikt go nie wydał. Wszyst­kie dzieci stały na zbiórce nie­ru­chomo, patrząc przed sie­bie. Nie wia­domo, co było powo­dem humoru pana Jabło­now­skiego, bo po chwili z uśmie­chem w oczach roz­ka­zał wszyst­kim posprzą­tać teren wokół szkoły i następ­nie iść do domu. Pod­krę­cał z zado­wo­le­niem wąsa, patrząc, jak dzie­ciaki pra­cują.

Wie­czo­rem przy kola­cji Mary­sia wszystko opo­wie­działa rodzi­com. Jan swoim zwy­cza­jem pod­su­mo­wał zda­rze­nie.

– Myślę, że chło­pak dostał nauczkę na całe życie, żeby nie śmiać się z niczy­jej wiary.

– Ależ on się nie śmiał tatu­siu, tylko zadzi­wił – spro­sto­wała Mary­sia.

– Wszystko jedno, myślę, że Jabło­now­ski był zado­wo­lony ze swo­ich uczniów. Uśmiech­nął się, nie z uczynku chło­paka, urwisa, tylko że nie ma w swo­jej szkole dono­si­cieli.

Nauczy­cielka Marysi, pani Basia, naka­zy­wała Zawadz­kim zapi­sać Mary­się do szkoły w Plis­sach, ponie­waż w Prosz­ko­wie były tylko cztery klasy. Jan zapa­mię­tał na zawsze jej słowa: „Wyjąt­kowo zdolne dziecko, pro­szę tego nie zmar­no­wać!”. Na świa­dec­twie, które przy­nio­sła do domu Mary­sia w roku 1938, były same piątki, a jedno z jej wypra­co­wań zostało w gablotce szkol­nej na pamiątkę.

– Za takie świa­dec­two należy ci się nagroda, prawda? – Jan mówiąc to, mru­gnął do żony.

– Dobrze, dobrze, jedź­cie do mia­sta i kup­cie sobie waszą nagrodę – Mal­wina roze­śmiała się szcze­rze, przy­tu­la­jąc córkę.

Mary­sia aż zakla­skała w ręce.

– A kiedy poje­dziemy, tatu­siu?

– Choćby jutro rano, bo po połu­dniu wyjeż­dżam do pracy – powie­dział poważ­nie Jan.

– Dobrze, ale faj­nie – cie­szyła się dziew­czynka.

– Nie prze­sa­dzaj­cie z wyda­wa­niem pie­nię­dzy na głu­poty, zaraz jesień, może cie­pły płasz­czyk, jakąś cza­peczkę – pod­po­wia­dała matka. – Aha, i chłop­com coś kup, bo do Ewe­linki trzeba będzie pójść albo poje­chać, jak będzie czym.

– Ja biorę wóz i konia jak zawsze, bo jak będę wra­cał do domu to z peł­nym wozem. Musi­cie sobie radzić jakoś, może ktoś będzie jechał w tamtą stronę albo na pie­chotkę, to tylko cztery kilo­me­try – tłu­ma­czył sytu­ację Jan.

Naza­jutrz po ran­nym obrządku i po śnia­da­niu Jan zaprzągł gnia­dego do wozu i poje­chali razem z Mary­sią po spra­wunki do mia­sta. W jed­nej ręce trzy­mał lejce, w dru­giej fajkę i pero­ro­wał:

– Bóg da, że nie będzie wojny, bo w mia­stach ludzie róż­nie mówią. My nic nie wiemy tutaj za mie­dzą, a ludzie mówią, że Niemcy znów grożą. Widzisz Mary­siu, ty masz już dwa­na­ście lat i jesteś mądrą dziew­czynką.

– Ale u nas w szkole nic nie mówili o Niem­cach – wtrą­ciła Mary­sia.

– Do czasu, do czasu nie mówią, żeby ludzi nie stra­szyć – powie­dział Jan, popę­dza­jąc konia.

– Ja wiem o Niem­cach i o pierw­szej woj­nie świa­to­wej, pani nam na lek­cji histo­rii opo­wia­dała.

– A ja nie wiem dziecko, czy jesz­cze kiedy tak z tobą gdzieś we dwoje pojadę, może tak, może nie. Wszystko zależy od Pana Boga. To ci tylko powiem i zapa­mię­taj sobie na zawsze: trzeba mieć zapasy jedze­nia w domu, choćby nie wiem co! Wszystko prze­trwamy, jak będziemy mieli co jeść! Ja buduję ludziom domy, a kto wie, czy nie przyj­dzie Nie­miec i ich nie spali, a ludzi nie poza­bija?

Mary­sia prze­jęła się sło­wami swego taty i zapa­mię­tała dokład­nie, co mówił. Roz­my­ślała i ukła­dała sobie plan. Jed­nak w skle­pie wszyst­kie tro­ski ode­szły. Poja­wiły się za to bere­cik i nowe buciki na co dzień i do kościoła, i jesz­cze buciki gumowe na wypa­dek desz­czu i pele­rynka, i nowa sukienka, i płasz­czyk, jak przy­ka­zy­wała mama. Wszystko to zostało zapa­ko­wane w paczce i prze­wią­zane tasiemką Potem poszli do skle­piku z dzie­cięcą odzieżą i Jan kupił wnu­kom dwie bluzy i dwie pary spodni. Jesz­cze drew­niane trzy gwizdki z kogu­ci­kiem na patyku i piłkę, także dla Pio­tru­sia. Z zaku­pami, które poło­żyli na sąsied­nie krze­sło, usie­dli przy sto­liku w kawia­rence w ogródku pośrodku mia­steczka. Jan zamó­wił sobie piwo, dla Marysi ciastko tor­towe i lemo­niadę.

– Jakie to dobre – nie mogła się nachwa­lić Mary­sia.

– Jedz, jedz na zdro­wie – zachę­cał Jan, patrząc, z jakim ape­ty­tem Mary­sia pochła­nia deser.

Wra­cali do domu w dobrym nastroju. Mary­sia była szczę­śliwa z nowych zaku­pów i nama­wiała tatę, żeby zaśpie­wał coś, bo on tak ład­nie śpiewa.

– Ale co ci zaśpie­wać, po rusku, czy po pol­sku? – pytał, śmie­jąc się.

– No po rusku, o tej her­ba­cie, co to ją goto­wa­łeś z pie­truszki dla swo­jego car­skiego ofi­cera – roze­śmiała się Mary­sia.

– Nie o her­ba­cie będę śpie­wał tylko zaśpie­wam ci pio­senkę Legio­nów Pił­sud­skiego, po pol­sku.

– To ja z tobą, bo nas pani w szkole nauczyła – zawo­łała rado­śnie Mary­sia.

Koń szedł wolno, a Mary­sia ze swoim tatą śpie­wali:

_My Pierw­sza Bry­gada, strze­lecka gro­mada_

_Na stos rzu­ci­li­śmy, nasz życia los_

_na stos, na stos!_

_O ile mąk, ile cier­pie­nia_

_O ile krwi, wyla­nych łez._

_Pomimo to, nie ma zwąt­pie­nia,_

_Doda­wał sił, wędrówki kres…_

_Leli­śmy krew osa­mot­nieni_

_A z nami był nasz drogi wódz!…_

Mal­wina widząc roz­śpie­waną Mary­się na wozie ze swoim tatą, któ­rym wjeż­dżali na podwó­rze, aż przy­sta­nęła zdu­miona. I jej także udzie­lił się dobry nastrój:

– O! Was dwoje tylko do mia­sta posłać – śmiała się, pod­cho­dząc do fur­manki.

– Mamu­siu! Wszystko kupione, co miało być kupione – mówił wesoło Jan, spo­glą­da­jąc na żonę.

– I chło­pacz­kom Ewe­linki też mamy gościńca – zawo­łała Mary­sia. – I Pio­tru­siowi! Chodź do mnie Pio­truś – zawo­łała go z podwórka, gdzie sie­dział z kotem.

Po chwili Pio­truś cho­dził po podwórku i zado­wo­lony gwiz­dał gwizd­kiem, a Zawadzcy wno­sili do domu zakupy.

Po chwili już cała rodzina sie­działa przy stole, jedząc kapu­śniak ugo­to­wany przez Mal­winę.

– Zaraz wyjeż­dżam, jak dobrze pój­dzie za dwa tygo­dnie, albo i wcze­śniej zakoń­czymy robotę. W Plis­sie mam zabrać chło­pa­ków. Umó­wi­li­śmy się doje­chać pod wie­czór, a od jutra rana ruszamy z robotą – tłu­ma­czył żonie Jan.

Mal­wina z sza­cun­kiem spoj­rzała na męża. Miał prze­cież swoją zie­mię odzie­dzi­czoną po rodzi­cach, na któ­rej wybu­do­wał dom, mieli sad, staw, ogród, mogli tej ziemi doku­pić i żyć jak jego rodzice, ale on wolał ciężko pra­co­wać wraz ze swo­imi ludźmi na budo­wach.

– Może uda się ziemi doku­pić, to pra­co­wał­byś w domu i ni­gdzie nie wyjeż­dżał, zosta­wia­jąc nas tutaj same – napo­mknęła nie­śmiało, idąc swo­imi myślami.

– Moja kochana, jesz­cze tą zie­mię, którą masz, porzu­cisz, wspo­mnisz moje słowa. Ludzie mówią w mia­stach, że wojna idzie, bo Niemcy znów grożą.

Mal­wina prze­że­gnała się, ale nic nie powie­działa, za to słowa Jana weszły już w jej świa­do­mość i nie opusz­czały, drę­cząc i zakłó­ca­jąc spo­kój. Zapa­ko­wała Janowi naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy i odpro­wa­dziła go do wozu.

– Jedź i wra­caj z Bogiem – powie­działa, kiedy przy­tu­lił ją mocno do sie­bie.

Po wyjeź­dzie Jana weszła do domu i usia­dła przy stole. Spoj­rzała na puste tale­rze po kapu­śniaku i powoli zaczęła je zbie­rać. Bawiąca się z Pio­tru­siem Mary­sia ode­szła od brata i usia­dła przy kuchen­nym stole. Mal­wina spoj­rzała na nią czule i powie­działa:

– Taty nie ma, jak ja cie­bie samą pusz­czę przez ten las Bory­sko­wi­czów do Ugłów.

– Mamu­siu, tam jest pro­sta droga i ludzie po niej jeż­dżą. Może ktoś będzie jechał, to mnie pod­wie­zie – pocie­szała mamę Mary­sia.

– Boże, Boże, nie wypusz­cza się samego dziecka przez las – narze­kała Zawadzka.

– Ja już mam dwa­na­ście lat, mamu­siu, tylko nie uro­słam taka duża jak Wła­dzia.

– Jutro rano zapa­kuję ci parę rze­czy dla dzieci i pój­dziesz. Tylko jak ja się dowiem, czy doszłaś? Wiem, popro­szę listo­no­sza, żeby zagląd­nął do Ugłów – roz­my­ślała Mal­wina.

Rano, zanim słońce zaczęło mocno przy­świe­cać, Mary­sia z tor­ni­strem szkol­nym wypa­ko­wa­nym podar­kami dla dzieci była gotowa do pie­szej wędrówki.

– Masz tu róża­niec, trzy­maj go mocno w ręku i idź dziecko moje. Ja będę się modlić za cie­bie. Nie schodź z drogi w las. Masz tu kij, trzy­maj go w jed­nej ręce, może jakiś zwie­rzak się napa­to­czy, wtedy krzycz gło­śno i machaj. Pod­pro­wa­dzimy cię z Pio­tru­siem do samego lasu – mówiła Mal­wina ze łzami w oczach.

– Dobrze mamu­siu – powie­działa dziew­czynka, prze­jęta nie mniej od swo­jej mamy.

Przy lesie roz­stali się. Mal­wina długo stała i patrzyła, jak Mary­sia idzie leśną drogą. Kiedy znik­nęła jej z oczu, zawró­ciła razem z syn­kiem do domu.IV. EWE­LINA

IV
EWE­LINA

Mary­sia szła przez las, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce róża­niec, w dru­giej kij, i nuciła tę pio­senkę, co jesz­cze wczo­raj śpie­wali razem z tatą, jadąc na wozie. W pew­nym momen­cie las zakoń­czył się i uka­zała się łąka w doli­nie, a w niej stado pasą­cych się dwor­skich krów, byków i cie­la­ków. Dziew­czynka przy­sta­nęła i stru­chlała ze stra­chu, ponie­waż jeden z byków odłą­czył się od stada i zmie­rzał w jej kie­runku. Rzu­ciła kij w trawę i popę­dziła ile tylko miała sił, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Nie wie­działa nawet, czy byk bie­gnie za nią, czy nie. Mija­jąc pierw­sze zabu­do­wa­nia wsi, zatrzy­mała się. Spoj­rzała za sie­bie. Nikogo nie było. Usia­dła w rowie, żeby odpo­cząć. Była zmę­czona, zasa­pana i roz­trzę­siona. Zdjęła z ramion tor­ni­ster i wyjęła z niego bułkę z jago­dami. Jadła powoli, obser­wu­jąc wysoką trawę, w któ­rej sie­działa. Rosły w niej cha­bry, maki i sto­krotki. Kiedy zja­dła bułkę, zaczęła zry­wać kwiaty. Schy­la­jąc się niżej po żółte kaczeńce, napo­tkała wzro­kiem zaskrońca wygrze­wa­ją­cego się na słońcu. Wstała nagle, zapięła tor­ni­ster i ruszyła dróżką na skróty przez Ugły. Usły­szała czy­jeś woła­nie. Na wzgó­rzu stała Ewe­lina z Micha­siem i Ber­na­siem. Poma­chała do nich i patrzyła, jak dzieci bie­gną w jej kie­runku. Roz­ło­żyła ręce, by je pochwy­cić i przy­tu­lić, ale chłopcy przy­sta­nęli i pod­cho­dząc do niej po kolei, cało­wali ją w rękę. Spoj­rzała na nich zdu­miona, ale po chwili roze­śmiała się, zdjęła z ramion tor­ni­ster i wyjęła z niego bułki. Podała je chłop­com. Kiedy doszli do miej­sca, w któ­rym stała Ewe­lina, Mary­sia przy­wi­tała się z nią ser­decz­nie, a następ­nie zaczęła się jej przy­glą­dać.

– Jestem w ciąży – oświad­czyła Ewe­lina, to już za mie­siąc będzie roz­wią­za­nie – dodała.

– Mama nic mi nie powie­działa – Mary­sia nie mogła uwie­rzyć.

– Bo i mama nie wie­działa. Dawno u nas nie byli­ście.

– Jezu! – powiedz cho­ciaż, że już stud­nię macie! – zawo­łała Mary­sia patrząc na sio­strę.

– Nie mamy, Maryś! Antoś całe dnie pra­cuje, a w nie­dzielę leży pra­wie nie­żywy – tłu­ma­czyła Ewe­lina.

– O Boże! – jęk­nęła Mary­sia, wie­dząc, że teraz na nią spad­nie nosze­nie wody, żeby odcią­żyć sio­strę. – Jak tylko spo­tkam się z tatą, zacznę go męczyć o tę stud­nię dla cie­bie!

Szli pomału w stronę domu Tysz­ków i roz­ma­wiali. Mary­sia opo­wia­dała o szkole, o swoim bar­dzo dobrym świa­dec­twie na koniec roku, o komu­nii, o wyda­rze­niu w szkole z popem, na koniec o tym, że tata mówił, że chyba będzie wojna, bo Niemcy się bar­dzo zbroją.

– Jesz­cze i wojna! – wes­tchnęła Ewe­lina. – Niech Bóg broni wojny! Można wszystko wytrzy­mać, ale bez wojny! Wojna wszystko zabiera i życie także – mówiąc to, spoj­rzała na dzieci.

– Nie bój się! Ja ci pomogę i przy dzie­ciach i wody ci nano­szę – pocie­szała sio­strę Mary­sia.

– Mary­siu moja naj­uko­chań­sza, dobre z cie­bie dziecko, ale ty masz dopiero dwa­na­ście lat!

Jedząc wie­czo­rem kola­cję z Anto­nim, Ewe­lina opo­wie­działa mu o roz­mo­wie z Mary­sią. Antek poki­wał głową na wspo­mnie­nie budowy studni.

– To teraz naj­waż­niej­sza sprawa jest, bo lada chwila przyj­dzie na świat kolejne dziecko, kto ci będzie tę wodę nosił, jak ja w pracy? Mary­sia za mała jest do dźwi­ga­nia, a jesz­cze trzeba wody dać napić się kro­wie, napoić zwie­rzęta.

– Tatuś pomoże, Mary­sia będzie pro­sić, zarze­kała się, że nie da ojcu żyć, żeby tę stud­nię nam wybu­do­wał.

– Razem wybu­du­jemy, choćby w nie­dzielę będziemy kopać. Od razu nie damy rady, ale po tro­chu.

Pew­nej sierp­nio­wej nocy Ewe­lina zaczęła rodzić. Antoni obu­dził Mary­się, kazał jej roz­pa­lić pod kuch­nią i nago­to­wać wody w dużym garnku. Sam pobiegł do wsi po aku­szerkę. Mary­sia roz­pa­lała ogień pod kuch­nią trzę­są­cymi się rękoma. Sły­szała, jak Ewe­lina cierpi, ciężko oddy­cha i krzy­czy. Po chwili pode­szła do niej i kuc­nęła przy łóżku. Dotknęła jej ręki i pogła­skała. Star­sza sio­stra uśmiech­nęła się przez łzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: