- W empik go
Marika. Agentka Ultra. Tom 3 - ebook
Marika. Agentka Ultra. Tom 3 - ebook
Kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, w miejscu ukrytym głęboko w puszczy bez śladu znikają ludzie. Opowieści o tych wypadkach nie tylko przerażają okolicznych mieszkańców, ale także podejrzanie wzmagają aktywność grupy byłych, dawno "uśpionych" agentów KGB.
Rozpoczyna się cichy, bezlitosny i krwawy pojedynek między nimi, a polskimi służbami specjalnymi o dostęp do przerażającej tajemnicy sprzed wielu lat.
Aleksander Kołynin - dawny rosyjski szpieg, niegdyś odsunięty za zakazany związek z młodą polską opozycjonistką z lat 80-tych, musi wybrać po której stanąć stronie.
Nikt nie wie, że tylko on zna prawdziwą tajemnicę przerażającej... Mariki.
Kolejna część serii powieści o dziennikarzu Adamie Kniewiczu, którego z wiecznych kłopotów wyciąga agentka służb specjalnych - Ultra. W Marice dwójka bohaterów znowu stanie obok siebie, tym razem aby odkryć prawdę, której przez lata bali się nawet najpotężniejsi ludzie z najwyższych kręgów władzy.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66807-53-2 |
Rozmiar pliku: | 999 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Mamo, nie zostawiaj mnie tutaj… – powiedziała mała dziewczynka, obejmując ciemnowłosą, szczupłą kobietę w niebieskim płaszczu.
Dziewczynka miała osiem, może dziewięć lat. Ubrana była skromnie, w granatowo-białą sukienkę, białe skarpetki i czarne buciki.
Spojrzała w kierunku bramy – stojąca tam starsza kobieta starała się uśmiechać, ale srogość, która wyżłobiła w jej twarzy surowe bruzdy, budziła niepokój małej, może nawet strach. Odwróciła się raptownie, wpiła kurczowo palce w plecy matki i uniosła czerwone od łez oczy, usiłując dostrzec w smutnym i jakby nieobecnym spojrzeniu kobiety jakąś odpowiedź.
– Tu będziesz bezpieczna – odparła cicho matka tonem, który wydał się małej delikatny i śpiewny, jakby miała zaraz zanucić kołysankę. – Wrócę po ciebie…
– Dlaczego nie możesz zostać ze mną?
– Tak trzeba. Pewni… źli ludzie chcą nam obu zrobić krzywdę i dlatego muszę na trochę wyjechać, ale wrócę i wtedy już zawsze będziemy razem.
– Kiedy?
Kobieta uklękła przed dzieckiem, biorąc w dłonie małe rączki.
– Nie wiem, ale nie płacz, będzie ci tu dobrze.
– Nie chcę, żeby mi tu było dobrze! – dziewczynka ponownie wybuchła płaczem.
Kobieta chwyciła małą za ramiona… za mocno, ale po chwili opuściła ręce i zajrzała jej jeszcze raz w oczy.
– Posłuchaj. Wiem, że to trudne, ale zapamiętaj, co ci teraz powiem.
Dziewczynka zasłoniła twarz dłońmi.
– Nie chcę!
– Nie bój się, musisz mnie wysłuchać. To ważne. Popatrz na mnie.
Mała oderwała ze strachem dłonie od twarzyczki.
– Boję się, mamo!
Kobieta wciągnęła głęboko powietrze do płuc.
– Wiem, że sobie poradzisz, ale gdybym długo nie wracała… – na chwilę przerwała – …jeśli kiedykolwiek, teraz albo za kilka lat, ktoś przyszedłby do ciebie i zapytał… tak po prostu: „Gdzie jest… Marika?”…
– Tak!?
– Uciekaj, ile sił w nogach. Zapamiętałaś?
– Gdzie jest Marika?
– Tak. Ktokolwiek o to zapyta, będzie chciał zrobić ci krzywdę.
– To będą źli ludzie!?
– Tak. Muszę już iść.
– Jeszcze nie!
– Zapamiętaj!
Kobieta wstała i dała znak stojącej przy bramie wychowawczyni, aby zabrała małą.
– Nieee! – wrzasnęło dziecko z całych sił, gdy tylko poczuło, jak silne dłonie podnoszą je z ziemi, a matka odwraca się i szybkim krokiem odchodzi.
Kobieta starała się zniknąć jak najprędzej za zakrętem. Po kilkudziesięciu krokach zachwiała się jednak i upadła na kolana. Usiłowała szybko się podnieść, ale zabrakło jej tchu. Na szczęście dziewczynka nie widziała już tego.ROZDZIAŁ 1
Kilkanaście lat później
Marat Gawin, szybko, choć ostrożnie, posuwał się do przodu, mimo że las był dość gęsty. Oddalił się już co najmniej sto metrów od drogi, ale wciąż miał wrażenie, że doskonale wie, w którym kierunku ma iść, aby szybko dotrzeć do miejsca spotkania.
Jesień zrzuciła już z drzew część liści, które głośno chrzęściły pod butami, Gawin jednak nie zwracał na nie uwagi. Nie miał zamiaru ukrywać swojej obecności, nie odbezpieczył nawet broni. Odgarniał metodycznie rękami gałęzie młodych drzew rosnących na jego drodze i konsekwentnie parł naprzód. Do polanki zostało mu, jak sądził, czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów, lecz prześwitu wciąż nie było widać. Słońce wyjrzało na chwilę zza chmur, ale niewiele to pomogło. Miał przed sobą niezmiennie gęsty, cichy i ponury las, w którym – na tle delikatnego szumu przemykającego między drzewami lekkiego wietrzyku – jego kroki brzmiały brutalnie jak odgłos tłuczonego szkła. Szedł konsekwentnie w kierunku wskazywanym mu przez niewielkie urządzenie, które trzymał w prawej dłoni, na razie nie niepokojąc się na wyrost.
Marat Gawin był wysokim i szczupłym mężczyzną. Jego twarz, rześka, opalona, pozbawiona zarostu, zdradzała wyuczoną przez lata czujność, o której nie zapominał nawet w chwilach relaksu czy sytuacjach, kiedy czuł się bezpiecznie – jak teraz. Szeroko osadzone niebieskie oczy, gęste brwi, szarawa cera mogły mylnie sprawiać wrażenie łagodnej swojskości. Marat Gawin był wytrenowanym drapieżnikiem, obdarzonym w dodatku niebywałym talentem. Instynkt rzadko go zawodził, a fakt, że skończył pięćdziesiąt sześć lat, nie miał jeszcze dostrzegalnego wpływu na wytrenowane ciało, przystosowane do zmiennych, trudnych i niebezpiecznych warunków.
Między drzewami zaświtała wreszcie niewielka polanka. Zwolnił kroku. Zastanowił się chwilę i wyjął pistolet, odbezpieczył go i schował za pasek. Na wszelki wypadek. Niepokój Andrieja przed tym spotkaniem ostatecznie go przekonał. Oczywiście był pewny swego i nie sądził, aby groziło mu jakiekolwiek niebezpieczeństwo, instynkt jednak po raz kolejny uszczypnął go w policzek, zmuszając do ostrożności.
Wyszedł wolno na polankę i rozejrzał się dookoła. Wyglądała na pustą, ale był prawie pewien, że to tylko pozory. Nie mylił się. Zza drzew po jego prawej stronie wyłonił się ubrany w brązową kurtkę potężny mężczyzna. Miał przynajmniej dwa metry wzrostu, a w jego wielkich dłoniach pistolet wyglądał jak zabawka. Wymierzył prosto w Gawina, uśmiechając się przy tym niemal przyjaźnie.
– Zaskoczony? – spytał po rosyjsku.
– Grigorij!? – Jeśli nawet Gawin był zaniepokojony, zręcznie to ukrywał. – I ty, Brutusie?
– Chyba trochę źle rozumiesz historię, Marat. To ty jesteś zdrajcą, nie ja.
– Dla kogo teraz pracujesz? FSB? SWR?
– Dowiesz się w odpowiednim czasie. Przykro mi, że się rozczarowałeś. Rozumiem, że spodziewałeś się Szaliapina?
– Co z nim zrobiłeś!? – głos Gawina stał się groźny.
– Przekonałem go, aby powiedział mi, gdzie się z nim umówiłeś – Grigorij wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Z akumulatorem na jądrach, jak to masz w zwyczaju?
– No cóż – olbrzym rozłożył ręce – po przyjacielsku nie wychodziło.
– Nie możesz mnie zabić – stwierdził spokojnie Gawin. – Nawet Szaliapin nie wiedział, jak dotrzeć do Mariki. Tylko ja to wiem.
– Kłamiesz – głos Grigorija stał się chłodny. – Mamy pewność, że są osoby, które wiedzą co najmniej tyle ile ty.
– Tylko nie wiesz, gdzie ich szukać? – Marat Gawin wybuchnął tryumfalnym śmiechem.
– Zamknij się – mruknął spokojnie olbrzym. – Wracamy do domu, stary przyjacielu. Do Kaliningradu jest stąd najwyżej sześćdziesiąt kilometrów.
– Jak chcesz mnie zmusić, żebym przekroczył granicę?
– To moja sprawa. A co? Powiesz Polakom, kim jesteś i czego szukasz? Na pewno cię przyjmą jak brata – teraz z kolei Grigorij parsknął śmiechem.
– Nie o tym mówię, kretynie. Chodzi o to, że obrażasz mnie, przychodząc tu sam, bez wsparcia.
– Nie wydaje mi się, abyś mógł tak gadać w sytuacji, w której właśnie się znalazłeś – potężny Rosjanin po raz kolejny wybuchnął śmiechem.
– Mylisz się, Grisza. Na twoim miejscu obejrzałbym się do tyłu.
Olbrzym szybko odwrócił głowę, cały czas trzymając broń wycelowaną w Marata.
– Skretynieliście!? – burknął, widząc kilka metrów za sobą Andrieja Gordiejewa, celującego z kolei do niego z kałasznikowa.
– Dzień zaskoczeń i niespodzianek… – mruknął pod nosem Gawin. – Jak na starym, dobrym, amerykańskim filmie.
Grigorij pokręcił głową z dezaprobatą.
– Przecież i tak nie macie szans. Kopiecie sobie grób własnymi rękami. Przyszedłem tu jak przyjaciel. Odłóżcie spluwy i pogadamy jak trzeba.
– Za późno, stary przyjacielu – rzucił Gawin, sięgając błyskawicznie po broń ukrytą z tyłu za paskiem. Olbrzym nie zdążył się nawet odwrócić, kiedy Marat wystrzelił prosto w jego skroń. Grigorij niemal natychmiast padł na ziemię. Krew obficie wypłynęła z roztrzaskanej czaszki. Broń wypadła mu z ręki, lądując na liściach metr od ciała.
– Zwariowałeś!? – jęknął Andriej. – Mogłeś mnie trafić!
– Nie przesadzaj… – odparł spokojnie Gawin. Opuścił pistolet i podszedł do leżącego.
– Mówiłem ci, że wiedzą o nas!
– Miałeś rację – przyznał obojętnie. – Dlatego tu, do cholery, przyszliśmy, żeby to sprawdzić. Zjeżdżamy.
– Trzeba coś z nim zrobić – Andriej wskazał na leżącego.
– Nie mamy czasu, on rzeczywiście mógł z kimś przyjść.
– Dobrze się rozejrzałem, tu nikogo nie ma.
– A jeśli ktoś czeka na niego na drodze? Na pewno już usłyszał strzały i idzie tutaj.
– Im też zależało na tajemnicy. Nie sądzę, aby sprowadził tu chmarę agentów.
– Nie ryzykujmy.
Andriej przez chwilę nie odpowiadał.
– Masz rację, spieprzajmy stąd.
Arek Skręta, rezolutny dziewięciolatek z przedmieść Skierniewic, zszedł właśnie z leśnej drogi, wchodząc między drzewa w poszukiwaniu grzybów. Zwykle bywał tu z dziadkiem kilka razy w tygodniu, niekiedy bardzo wcześnie, o czwartej, piątej rano. Dzisiaj jednak wybrał się do lasu sam, nie budząc starego Skręty, mając jednocześnie nadzieję, że koszyk prawdziwków nazbierany samodzielnie będzie dla staruszka przyjemną niespodzianką. Dziadkowi coraz więcej kłopotów sprawiały długie poranne wyprawy do lasu, o czym Arek doskonale wiedział, choć obaj rozmów na ten temat raczej unikali. Rzadko również rozmawiali o przyszłości, której dzieciak szczególnie się lękał, wiedząc, że po śmierci starego Skręty czeka go niechybnie dom dziecka. Zresztą po drugim zawale dziadka Arek większość obowiązków domowych wziął na siebie, ani przez chwilę nie czując się z tego powodu poszkodowany.
Mieszkali w niewielkim, drewnianym domku przy ulicy Sosnowej, na skraju lasu, kilkadziesiąt metrów od skrzyżowania z szosą do Makowa, gdzie stała tabliczka oznaczająca granicę miasta. Do centrum z tego miejsca było ponad cztery kilometry, a okolice Sosnowej zupełnie już miasta nie przypominały. Kilkadziesiąt rodzin żyjących w domach, a niekiedy w zwyczajnych wiejskich chałupach po obu stronach ulicy, hodowało drób, bydło, dorabiało zbieractwem, mając jednocześnie dumną świadomość bycia obywatelami ponadpięćsetpięćdziesięcioletniego miasta, które kwitło, zanim jeszcze do Warszawy zdążyli dotrzeć książęta mazowieccy. O historię zresztą, szczególnie po osiemdziesiątym dziewiątym roku, w Skierniewicach troskliwie dbano. Odbudowano część ocalałej rezydencji carskiej, pałac, napisano kilka książek o historii miasta, a z zabytkowej stacji kolejowej skierniewiczanie byli szczególnie dumni, gdyż wszystkie chyba historyczne polskie i nie tylko polskie filmy ze scenami na dworcach kolejowych nagrywano właśnie tu, na jednym z przystanków słynnej niegdyś ciuchci wiedeńskiej. Kościół św. Jakuba, mieszczący się przy rynku, przechowywał przez pokolenia i wciąż przechowuje dokumenty pochodzące nierzadko jeszcze z czternastego i piętnastego wieku (nikt nawet nie myśli o przekazaniu ich jakiemukolwiek muzeum ziemi mazowieckiej), a wśród nich notatkę pewnego kupca z południa Europy – z tego mniej więcej okresu – który w języku łacińskim powiadamiał, że właśnie wybiera się w kierunku mieściny Warszawa, leżącej gdzieś pod Skierniewicami.
Tutejsi mieszkańcy są święcie przekonani, że ich miasto leży idealnie w geograficznym środku Europy. Być może dlatego przywiązujący do takich drobiazgów dość duże znaczenie towarzysz Edward Gierek swego czasu uczynił Skierniewice miastem wojewódzkim, narażając się na dozgonną niechęć obywateli pobliskiego Żyrardowa, przekonanych o swej wyższości wobec zarozumiałych ich zdaniem sąsiadów. Był ponoć wśród nich niejaki Leszek Miller, który jednak szybko przeniósł się do Skierniewic, tam rozpoczynając swoją karierę polityczną i, jak udowodniła historia, dobrze zrobił, bo będąc żywym przykładem kompletnej nielogiczności najnowszych dziejów Polski, został po kilkudziesięciu latach premierem. Udowodniło to także jego skądinąd dość frywolną tezę, że nieważne jest, jak mężczyzna zaczyna, ale ważne jak kończy, ogłoszoną, co pewnie część polskiej populacji pamięta, na forum publicznym, ku potomności.
Arek Skręta niewiele jeszcze wiedział o historii Skierniewic, choć dziadek już kilka razy o takich sprawach wspominał. Nie zawracał sobie głowy wieloletnimi animozjami skierniewicko-żyrardowskimi, nie wgłębiał się, choć stary Skręta go do tego namawiał, w liczne kronikarskie opisy przygód cara i jego świty na polowaniach w tutejszych lasach, mało go także obchodziła pozycja Unii Skierniewice w trzeciej lidze piłkarskiej. Żył z dnia na dzień w swoim świecie na skraju lasu, nie czując się mimo śmierci rodziców przed kilkoma laty dzieckiem skrzywdzonym przez los; był chłopcem dość pogodnym, a nawet wesołym. Kochał las i spędzał w nim większość czasu. Takiego życia również nauczył go dziadek, wpajając szacunek do natury i pogardę dla parweniuszowskiego, mieszczańskiego materializmu. Nigdy nie był w Warszawie ani Łodzi, bo choć Skierniewice leżą w połowie drogi między tymi miastami, a dzieli je od nich po siedemdziesiąt kilometrów, dziadka nigdy tam nie ciągnęło. To również chłopca nie martwiło, choć w przyszłości planował podróż do stolicy.
Arek znał las dość dobrze, ale były oczywiście takie miejsca, w które sam nigdy się nie zapuszczał. Nawet dziadkowi zdarzyło się kilka razy zgubić drogę i z tego powodu wracał do domu dwie, trzy godziny później, więc z pewnością zawsze trzeba było uważać. Nie byłby jednak sobą, gdyby z lekka nie nagiął „przepisów” ustalonych ze starym Skrętą, więc kroczył śmiało między drzewami, idąc w stronę mokradeł. Wszyscy wiedzieli, że właśnie w tych okolicach grzybów jest najwięcej, nie tylko z powodu mokrej ściółki, ale przede wszystkim ze względu na upiorne tabliczki z napisem „Uwaga niebezpieczne bagna”, skutecznie odstraszające większość ludzi, szczególnie przyjezdnych. Nawet mieszkańcy Sosnowej, choć znali świetnie te tereny, wybierali się raczej gdzie indziej na leśne wyprawy. Las był ogromny i miejsca z pewnością nie brakowało. Przez lata zdarzyło się tu kilka wypadków, nawet wśród tutejszych, co dodatkowo przekonywało do omijania mokradeł. Trzeba przy tym zaznaczyć, że mało kto się przejmował opowieściami pewnej dziwnej i dość egzaltowanej mieszkanki chaty oznaczonej numerem sto pięćdziesiąt cztery o tym, jak to las „zabija” i „zjada” za grzechy, na co miała ponoć wiele dowodów. Chodziło przeważnie wyłącznie o ostrożność. Zaginął nawet w tych okolicach jeden żołnierz, a może dwóch, oczywiście w czasach kiedy były to jeszcze tereny wojskowe, a na wielkiej kilkunastokilometrowej polanie pod lasem znajdował się poligon. Do dzisiaj stały również i tam tabliczki, ale z ostrzeżeniami: „Teren wojskowy. Przebywanie grozi śmiercią lub kalectwem”. Polany i lasu w całości jednak nigdy nie ogrodzono, a poligonu używano wyłącznie do ćwiczeń taktycznych i kondycyjnych. Bardzo rzadko i ostrożnie, ze względu na bliskość Sosnowej, korzystano z broni, a z ciężkiej amunicji do czołgów czy armat – nigdy. W latach osiemdziesiątych z wiadomych powodów ruch się zwiększył, pojawiło się setki łazików, transporterów, ciężarówek i wiele innych, czasem dziwnych pojazdów, ale okolicznych mieszkańców, przyzwyczajonych od dziesiątków lat do podobnych „atrakcji”, niewiele to obchodziło. Zakaz wstępu akurat tutaj traktowano dość pobłażliwie i gdy tylko wojsko nie szalało na poligonie, mieszkańcy Sosnowej mogli bez przeszkód wchodzić do lasu. Pewne jego części były oczywiście w różnych czasach poodcinane i ogrodzone, ale z pewnością w grzybobraniu nikomu to nie przeszkadzało.
Arek zorientował się, że chyba zaszedł zbyt daleko, bo pod nogami pojawiło się już mokre podłoże, co najwyraźniej zwiastowało bliskość bagien. Grzybów jak na złość było mało, stąd być może taka determinacja chłopca w ciągłym marszu naprzód. Teraz jednak nastąpił moment, w którym odwrót był nieunikniony. Już miał zawrócić, gdy nagle w oddali dojrzał wysoką, choć przygarbioną, jak mu się wydawało, postać. Najpewniej ktoś tak jak on, rozczarowany słabym urodzajem po drugiej stronie lasu, zapuścił się aż tu, by szukać szczęścia w pobliżu niebezpiecznych mokradeł. Chłopiec zdecydował się podejść szybko jeszcze kilka metrów. Postać chyba usłyszała kroki i spojrzała w jego stronę. Dopiero teraz Arek poznał Lecha Góraja, sześćdziesięcioletniego właściciela dwóch pól pszenicznych po północnej stronie Sosnowej.
– To pan, panie Góraj!? – krzyknął dla pewności. Mężczyzna podniósł głowę i wytężył wzrok.
– Aaaa, to ty Arek!? – odpowiedział mu wesoło. – Co tu robisz? Gdzie dziadek?
– Został w domu. Niech mu pan nie mówi, że doszedłem aż tutaj… Grzybów nie ma, chciałem mu zrobić niespodziankę.
Góraj machnął ręką.
– Nie przejmuj się chłopcze, ale już wracaj, bo dziadek rzeczywiście będzie się denerwował.
Arek był trochę zły na sąsiada, że go wysyła do domu, kiedy sam wciąż idzie do przodu, lecz zacisnął usta i zaczął maszerować w kierunku drogi. Góraj oczywiście nie miał zamiaru zawracać i śmiało podążał ku mokradłom. Chłopiec zrobił może dwadzieścia kroków, kiedy dziwny, nienaturalny, a przy tym głośny dźwięk przypominający syk zmusił go do odwrócenia się w stronę, w którą poszedł sąsiad. To, co zobaczył, spowodowało, że koszyk z grzybami wypadł mu natychmiast z ręki, a przerażenie całkowicie go sparaliżowało. Z pewnością było za późno na ucieczkę. Potężny podmuch gorącego powietrza rzucił go kilka metrów na najbliższe drzewo, dotkliwie raniąc prawą rękę i nogę powyżej kolana. Uderzenie zamortyzowały na szczęście niskie, rozłożyste gałęzie jodły, ale mimo to chłopiec uderzył mocno głową o konar. Nie stracił przytomności. Atak paniki sprawił, że zapomniał na kilka sekund o bólu. Wybuchnął płaczem. W nieskoordynowany sposób starał się na czworakach uciec z tego miejsca. Potężne zawroty głowy nie pozwalały mu wstać, ale adrenalina dodawała cały czas sił.
– Mamo!!! – wrzasnął przez łzy, nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co wykrzykuje.
Komisarz Marek Szczęsny wyjął legitymację, aby pokazać ją dwóm policjantom, pilnującym dojścia do miejsca, gdzie leżał zastrzelony mężczyzna. Przeszedł pod taśmą i mijając ekipę pakującą do teczek sprzęt dochodzeniowo-śledczy, dotarł do kolejnych dwóch mundurowych, którzy poprosili o ponowne wylegitymowanie się. Szczęsny oprócz legitymacji wyjął złożoną wcześniej starannie kartkę, którą wręczył starszemu stopniem aspirantowi. Sierżant stał spokojnie, czekając na rozwój wypadków.
– Powiadomiono was, że przejmuję dowództwo? – spytał mrukliwie komisarz.
– Tak, ale obawiam się, że to niemożliwie – odparł spokojnie aspirant.
– To jest upoważnienie od inspektora Szwajcowskiego – Szczęsny rozłożył papier, wyjęty przed chwilą z kieszeni.
– Tak, ale ona ma upoważnienie z kancelarii prezydenta – aspirant wskazał palcem na ciemną blondynkę w szykownym czarnym płaszczu, pochylającą się nad ciałem. Miała włosy sięgające tuż za ramiona, spięte z tyłu gumką, brązowe obcisłe spodnie i wysokie, ciemnobordowe buty. Nie zwracała uwagi na rozmawiających dwadzieścia metrów od niej mężczyzn po drugiej stronie polanki. Oglądała uważnie ciało, co chwila notując coś w niewielkim zeszyciku. Co pewien czas przykładała do lewego oka aparat i robiła zdjęcia.
– Niezła dupencja, panie komisarzu, co? – uśmiechnął się aspirant. – Ma najwyżej trzy dychy, a już wszystkich zdążyła tu porozstawiać po kątach.
Szczęsny wychylił się zza pleców policjantów, aby lepiej przyjrzeć się dziewczynie, po czym opuścił bezradnie ręce.
– Kurwa mać! – warknął przez zęby. – Skąd ona się tu wzięła?
– Nie mamy pojęcia, panie komisarzu – zameldował oficjalnie sierżant.
Szczęsny minął policjantów i podszedł do blondynki.
– Co tu robisz, Ultra? – spytał zniecierpliwiony. Agentka odwróciła się.
– Co za idiotyczne pytanie – wzruszyła ramionami i skinęła na chudego faceta, stojącego dwa metry od niej pod drzewem.
– Co was może obchodzić jakiś mięśniak znaleziony w lesie? – burknął komisarz, kręcąc głową. – Pewnie z tutejszej mafii.
– Obrażasz mnie, Mareczku – Ultra wzięła od chudego pęsetę i menzurkę. – Wiesz dobrze, kto to był.
– Jest jakaś szansa na to, że wyjaśnisz mi, dlaczego zabieracie nam tę sprawę?
– CBŚ zajmuje się wspieraniem i koordynowaniem działań wykonawczych jednostek policji w realizacji zadań dotyczących przestępczości zorganizowanej – wyrecytowała, nie odwracając się od denata. – Opracowuje metody i formy zwalczania tej przestępczości. Narkotyki, ochrona świadków koronnych…
– Przestań! – uciął.
Ultra wstała i spojrzała przenikliwie na Szczęsnego.
– Czytałeś kiedyś zbiór celów i zadań postawionych przez ministerstwo Centralnemu Biuru Śledczemu, w którym zresztą pracujesz?
– Wyostrzył ci się humorek na jesień?
– A ja czytałam. I jakoś nigdzie nie natknęłam się na fragment o martwych byłych agentach KGB, znalezionych parę kilometrów od granicy z Ruskimi!
– Ale argument!
Agentka oddała menzurkę z próbkami chudemu facetowi i ponownie spojrzała na komisarza.
– Wiesz, co on robił przez ostatnie dziesięć lat? Znasz jego kumpli? Wiesz, jak ich szukać? Wiesz, co powiedzieć Rosjanom?
Szczęsny nie odpowiadał.
– To nie zawracaj dupy i pomóż – zakończyła.
– Nie rób ze mnie idioty – żachnął się komisarz. – Faceta znaleziono sześć godzin temu i już wszystko o nim wiecie? Takie bajdy możecie opowiadać Skrobkowi. Stąd jest paręnaście kilometrów do granicy, on najprawdopodobniej ledwo wjechał do kraju. Może uciekał przed kimś i tu go dopadli, może robił interesy nie z tymi co trzeba…
– On wyjeżdżał – przerwała agentka.
– Co?
– Mówię, że nie wjeżdżał do Polski, tylko wyjeżdżał. Był tu ponad tydzień.
– Śledziliście go?
Ultra nie odpowiedziała, lecz pochyliła się ponownie nad denatem. Szczęsny wybuchnął śmiechem.
– Obserwowaliście faceta i spieprzyliście sprawę? Tuż pod waszym nosem ktoś wam sprzątnął ruskiego ubeka! A to dobre!
– Nie my, tylko wy – odparła spokojnie agentka, nie odwracając się od ciała.
– Słucham!?
– Nic ci nie powiedzieli… – Ultra pokręciła z niedowierzaniem głową. Wstała i ponownie spojrzała komisarzowi w oczy. – My wyczailiśmy faceta, bo przez ostatnie pół roku był w Polsce jedenaście razy. Zawsze około tygodnia. Dlatego trzeba było wziąć go pod obserwację. Zawiadomiliśmy CBŚ, które zobowiązało się wspomóc nas operacyjnie, między innymi przy obserwacji tego kagebowca. Wynik masz przed sobą. Więc przysłali ciebie, abyś ratował sprawę, ale jakoś w pośpiechu zapomniano ci powiedzieć, o co tu, do cholery, chodzi, i teraz robisz z siebie idiotę, udając, że nie wiesz, kim był ten koleś.
Szczęsny zacisnął ze złości zęby.
– Coś mi się wydaje, że parę minut temu cytowałaś mi zakres naszych celów i zadań! Po cholerę ta komedia? Sprawdzasz mnie? Chcesz wiedzieć, jakie mam rozkazy?
– Wy mieliście go tylko śledzić! Jesteście, kurwa, Centralnym Biurem Śledczym, to przynajmniej śledzić powinniście umieć! Resztą zajmujemy się my.
– KGB w dawnej formie już nie istnieje. To tylko były ubol, najpewniej wplątany w mafijne porachunki.
– Jeśli się okaże, że tak rzeczywiście było, przejmiecie sprawę. Ale wszystko wskazuje na to, że się mylisz.
– Kto tak mówi? Krentz? Bauer? Ty?
– Specjalnego śledztwa życzy sobie prezydent. Jeśli ci się to nie podoba albo mi nie wierzysz, to poproś Szwajcowskiego, żeby zadzwonił do Maliniaka.
– Ludzie od Maliniaka też tu są?
– Mają swoje zadania, gówno cię to obchodzi. Szczęsny odetchnął głęboko, usiłując zmienić ton.
– Dlaczego jesteś taka wściekła?
– Dlaczego!? Czy ty się, kurwa, naćpałeś? Nie widzisz, że twoi kumple spieprzyli sprawę, którą zajmujemy się od wielu miesięcy!? Co mamy teraz zrobić? Widzisz tu gdzieś napis: „Nazywam się tak i tak, i to ja go zabiłem. A w ogóle to jestem członkiem tajnej siatki wywiadowczej, skierowanej przeciwko Polsce”. To byli zawodowcy. Cud, że zostawili ciało.
– Musieli się śpieszyć.
– Na pewno. I w dodatku wiedzieli, że niewiele się tu dowiemy.
– Przecież mówiłaś, że coś wiecie o jego kontaktach. Ultra machnęła ręką.
– Za mało. Nie wiemy, co tu kombinują, ale coś się kroi. Coś bardzo niedobrego.
– Co mamy robić? – spytał wreszcie potulnie policjant. Ultra skinęła na chudego, aby zakrył ciało, i przeszła kilka kroków w stronę, gdzie nie było ludzi. Szczęsny podreptał za nią.
– Wszystko, co tu się dzieje, jest ściśle tajne. Żadnej prasy, żadnych przecieków.
– Jasne.
– Spróbujcie jak najszybciej pogrzebać w papierach i jeszcze raz przyjrzeć się niewyjaśnionym zabójstwom w tym stylu z ostatniego półrocza. Niech kilku bystrych ludzi usiądzie nad tym i wyciśnie, co się da. Może znajdą jakieś wspólne cechy, coś szczególnie charakterystycznego, wiesz, o czym mówię. Uważnie obserwujcie także, co się dzieje teraz. Czystki bywają seryjne. Najważniejsze jest to, żebyście do takich miejsc docierali jak najszybciej i natychmiast je zabezpieczali, nie dopuszczając dziennikarzy. Wszystko, co jest związane z tą sprawą, nie może wyjść poza nas.
– Oczywiście.
Ultra zastanowiła się chwilę.
– A w ciągu ostatniej doby…
– …było bardzo spokojnie – Szczęsny włożył ręce do kieszeni. – Nie odnotowano żadnych zabójstw. Tylko w okolicach Skierniewic, jakieś czterysta kilometrów stąd, również w lesie, w dziwnych okolicznościach zaginął sześćdziesięcioletni mężczyzna.
– W dziwnych okolicznościach?
– Świadek, dziewięcioletni chłopiec, twierdzi, że facet… rozpłynął się w powietrzu…
– Co to za bzdury? – skrzywiła się Ultra.
– Nie wiem, taki przeczytałem meldunek.
– Kim był ten facet?
– Tamtejszy rolnik.
– Zostaw to gliniarzom ze Skierniewic, to nie dotyczy naszej sprawy.
Szczęsny pokiwał głową.
– Idę rozdać ludziom robotę.
– Powodzenia.
– A co ty będziesz robić?
– Jak to co? Szukać igły w stogu siana. Jak zwykle.
Adam Kniewicz siedział w bufecie przy studiu numer trzy w bloku F i opychał się napoleonką. Skończył na dzisiaj pracę. Pozostało mu jeszcze jutrzejsze wypisanie wszystkich kart emisyjnych i będzie mógł pójść na bardzo już zasłużony urlop. Nie był jednak w zbyt dobrym humorze. Odkąd przekroczył trzydziestkę, nie znosił swoich urodzin, a dziś właśnie skończył trzydzieści sześć lat. Zamierzał po powrocie do domu znaleźć pocieszenie w ramionach pięknej realizatorki dźwięku Marty Karskiej, z którą mieszkał już od ponad roku, a następnie solidnie się upić. Wiedział, że nie wypada w takim dniu wyłączać komórki, ale miał na to dużą ochotę. Co kilka minut ktoś dzwonił z wylewnościami, życząc wielkich pieniędzy, zdrowia, czasem egzotycznych podróży i prawie zawsze stu lat, najlepiej z jedną żoną. Nawet telefon od rodziców go rozdrażnił, ale oczywiście wysłuchał wszystkiego z cierpliwością i grzecznie podziękował.
Niedawno przeczytał w jakimś piśmie, że ciało człowieka rozwija się tylko mniej więcej do trzydziestu pięciu, sześciu lat, a później – na przykład, tkanki mięśniowej może już tylko ubywać. Przeraziło go to nie na żarty jak każda przesłanka na temat nieuchronnego wchodzenia w wiek średni, i był w stanie rozwalić talerz z ciastkami na głowie każdej następnej osoby, która przerwie mu konsumpcję w celu wyszczebiotania kolejnych urodzinowych banałów. Marta, młodsza o ponad dziesięć lat od Adama, wszystkie lęki o „odpływanie młodości” kwitowała pukaniem się w czoło, uznając to za niegroźną histerię rozpuszczonego przystojniaka, przyzwyczajonego do adoracji widzów i panienek z zespołu produkcyjnego. Uważała, że z czasem to przejdzie, więc chwilowo dodatkowe środki zaradcze były zbędne.
Do bufetu wpadł Kazik Zarzecki, korpulentny, niewysoki blondyn, wydający popularny, choć nie zawsze, zdaniem Kniewicza, ambitny program Oko Kota na temat niezwykłych zjawisk, zazwyczaj niepoddających się logicznej – z punktu widzenia fizyki – analizie. Kazik sprawiał wrażenie energicznego detektywa, całkowicie oddanego pracy, nad wyraz poważnie traktującego przedmiot swoich poszukiwań, jakby wyginane myślą łyżeczki, wylatujące samodzielnie z lodówki jajka czy wychodzenie z ciała, zwane naukowo eksterioryzacją, miało zadecydować w pierwszym rzędzie o przyszłości świata. Adam lubił go. Kazik był jedną z tych przyzwoitych, nieuwikłanych w żadne układy uczciwych osób, niemających czasu na szemranie po korytarzach, wymyślanie kolejnych intryg czy wdawanie się w wojny „na górze” lub „na dole”. Adam liczył, że przynajmniej on nie będzie go dziś obściskiwał, przypominając o tej smutnej i niepokojącej rocznicy.
– Adam! Spadłeś mi z nieba! – gruchnął bez wstępów, przysiadając się do Kniewicza.
– Co się stało?
– Tragedia, totalna awaria, powódź, szarańcza, krew w rzekach i w ogóle…
– Spokojnie – Adam poklepał kolegę po ramieniu.
– Tylko ty… możesz się okazać manną z nieba!
– Mówiłem ci, żebyś odstawił prozac.
– Jeśli mi nie pomożesz, to nie będę miał materiału do ostatecznego zmontowania i zabraknie minut. I wiesz, co się stanie? Gruba wsadzi mi do dupy montaż numer pięć, na którym jutro o dziewiątej miałem kończyć robotę. Tak powiedziała. Będę wtedy wyglądał gorzej niż ona, bo montaż numer pięć składa się z dwóch komputerów, stołu, trzech monitorów…
– Dobra! – Adam uniósł ręce do góry, dając znak, że się poddaje. – O co chodzi?
– Kazała mi jechać do Elbląga, gdzie mam zrobić materiał o facecie, który znajduje ludzi za pomocą osobistych przedmiotów. Nie mogę tego odpuścić. Ale wczoraj rano w Skierniewicach zdarzyła się cholernie interesująca sprawa, którą też muszę zrobić teraz, bo temat przepadnie…
– Gruba nie może ci jakoś pomóc?
– Zwariowałeś? To dyrektor zamawiający, jutro ma nasiadówę u szefa Jedynki.
– Chodzi mi o to, czy nie może ci kogoś dać. Zarzecki zaprzeczył kategorycznym ruchem głowy.
– Nie chcę, żeby jechał tam jakiś gówniarz. Proszę cię, pomóż, to dobra forsa.
– Kaziu, ja jadę na urlop… – jęknął Adam błagalnie.
– Jeden dzień i masz parę złotych więcej na swój urlop, pliiiiiiiiiiiizzz!
Kniewicz opuścił bezradnie głowę.
– No dobra, co to za sprawa?
– Wczoraj wczesnym rankiem w lesie pod Skierniewicami zaginął tamtejszy rolnik.
– Jaki to może mieć związek z twoim programem?
– To nie było zwykłe zaginięcie – Kazio podniósł znacząco palec do góry. – Facet szedł po lesie i nagle… rozpłynął się w powietrzu.
– Kaziu…
– Posłuchaj, jest świadek. Dziewięcioletni chłopak, sąsiad tego faceta, spotkał go przypadkowo w lesie i widział całe zajście. Ni stąd, ni zowąd, jak mówi ten dzieciak, „pojawił się dziwny duch, który zdematerializował rolnika, a jego rzucił dobre parę metrów na pobliskie drzewo”.
– Dziewięcioletni chłopak ze wsi opowiedział ci o dematerializacji?
– No, nie używał takich słów, ale dokładnie opisał, co się stało. Poza tym Skierniewice to pięćdziesięciotysięczne miasto, a nie wieś.
– Kiedy z nim rozmawiałeś?
– Nie rozmawiałem – zaprzeczył Kazio. – Wiem to od znajomych gliniarzy. Nadają mi każde takie zdarzenie. A o tym dowiedziałem się tak późno, dlatego że do wypadku doszło w Skierniewicach. Zanim wiadomość dotarła do Warszawy, trochę minęło.
– Gdzie jest chłopak?
– Wczoraj cały dzień był w szpitalu, na obserwacji, ale teraz podobno już jest w domu. Zdrowo się poharatał, no i był w szoku. Ledwo doczłapał do chałupy, lecz nic poważnego mu się nie stało.
Adam podniósł do góry brwi.
– Ty chyba nie wierzysz w tę historię? Kazio rozłożył ręce.
– Sam sobie tego nie zrobił. Jest poobijany, przestraszony, a rolnik zaginął. Trzeba sprawdzić.
– Słuchaj, ja raczej siedzę w polityce… – próbował się bronić Kniewicz.
– Nie ściemniaj. Trzy lata byłeś reporterem, poza tym robiłeś sport i programy dla niepełnosprawnych.
– To co innego.
Kazio wstał i zwiesił głowę.
– Trudno – mruknął smutno. – Smacznego, muszę iść.
– Dobrze, już dobrze – Adam gestem zachęcił go, żeby z powrotem usiadł. – Co z ekipą?
Zarzecki spojrzał na zegarek.
– Jest… pięć po drugiej. Zdążysz zjeść obiad, a o trzeciej samochód i ekipa będą czekać na ciebie w „białym domku”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Książka dostępna także w formie audiobooka!