Marnotrawka - ebook
Pewnego dnia… przyjdzie Nicość i nas zje.
Ośmioletni Zdunio z nudów zaczyna splatać Nicość. Wydaje się to nieszkodliwym zajęciem – zwłaszcza w porównaniu z jego wcześniejszymi wybrykami: hipnotyzowaniem mieszkańców wsi, zmienianiem struktury materii czy znikaniem na życzenie. Jednak tym razem zabawa szybko wymyka się spod kontroli. Nicość ożywa i zaczyna pożerać wszystko – furtkę, sąsiada, stodołę… Na ratunek przybywa wojsko, ale kiepsko radzi sobie z tak nietypowym wyzwaniem.
Tymczasem życie w wiosce stopniowo zamiera. Wygląda na to, że przyszłość ludzkości pozostaje w rękach Zdunia. Czy rezolutny malec zdoła naprawić swój błąd i uratować świat przed pochłonięciem?
„Marnotrawka” to opowieść o polskiej wsi, która w obliczu kosmicznego absurdu wciąż zachowuje typowy lokalny koloryt. Pełna lingwistycznych smaczków, aluzji do popkultury i refleksji nad tym, co dzieje się, gdy zbyt uważnie wpatrujemy się w otchłań… która w końcu zaczyna patrzeć w nas.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8423-143-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ale właśnie: dla Zdunia nie było już „pożytecznych” rzeczy do robienia. Zdunio widział, dokąd każda z nich zmierzała, i wcale nie było w nich nic wzniosłego ani chwalebnego. Ani nawet kolorowego. Więc Zdunio powziął przeświadczenie, że starać się nie będzie. I się nie starał. Tyle że w rezultacie nudził się potwornie. I właśnie z tych nudów siedział teraz na przyzbie i zaplatał Nicość. A Nicość jak to Nicość: nie miała za wiele do powiedzenia. Była i tyle (czy może raczej _nie_ była, ale to mądrzejszych trzeba zapytać).
Było już mocno po południu i każda poczciwa dusza wiedziała, że powinna zająć się jakąś robotą. Zdunio też wiedział, lecz z przyczyn opisanych powyżej jakoś się nie mógł przemóc. Nie uszło to uwadze Grzelaka, sołtysa od ostatnich dwunastu lat, tak z wyboru, jak i z definicji. Grzelak na sołtysa pasował jak gacie do tyłka i jak już raz go wybrano, tak od tamtej pory do głowy nikomu nie przyszło wybierać kogoś innego. Grzelak bardzo sumiennym sołtysem był, często łaził po wsi i sprawdzał, „jak się sprawy majo”. Nie dało się zbyt długo chodzić po Kapotach, żeby w końcu nie trafić na chałupę Pęklaków, na przyzbie której siedział Zdunio. Sołtys wielce rad był z siebie i z funkcji, którą pełnił, i w ogóle rad był z dzisiejszego dnia, pogody i ludzi, aż trafił na niebieską siatkę i szpaler bzów okalający dom Pęklaków. Zwolnił nieco, żeby zebrać się w sobie, i już miał podejść do furtki, ale zamiast tego popatrzył chwilę i zatrzymał się przy ogrodzeniu.
– Zdunio! – zawołał donośnie głosem władczym i pełnym sołtysowego majestatu. – Zduunio! – powtórzył dla lepszego efektu.
Zdunio zapragnął być niewidzialny i zniknął. Opamiętał się jednak natychmiast i chwilę potem podczłapał pod siatkę, o którą opierał się Grzelak, wykręcając szyję na wszystkie możliwe strony, byle tylko nie patrzeć na niskiego, ciut pulchnego chłopaczka o kędzierzawych kudełkach. Zdunio trzymał ręce w kieszeniach pomimo setki rozmów na ten temat.
– Powiedz mi no, Zduńciu – rozpoczął sołtys protekcjonalnie mentorskim tonem. – No, powiedz mi, serdeńko… Jak tam matula? – To było tchórzliwe i obaj o tym wiedzieli, ale Grzelak nie zamierzał się tłumaczyć, a Zdunio, z uprzejmości (bo był dobrze wychowany), nie zamierzał sołtysa demaskować.
– Matula dobrze.
– Taa… – skwitował Grzelak. – A ojciec jak?
Zdunio, nie odrywając wzroku od gleby, nieznacznie przygryzł wargę. Nicość przy furtce zabuczała o ton niżej i nieco jakby ciut intensywniej.
– Ojciec też zdrowi. A jak tam wasze dziatki?
No, tak. To było do przewidzenia. Jak się zaczyna z kimś rozmowę, to prędzej czy później druga strona przejmie pałeczkę. Normalnie to Grzelak w towarzystwie brylował i dowcipu mu nigdy nie zbrakło, lecz teraz poczuł, jakby mu kto w mózgu halogenowy reflektor zapalił. Nagle zdał sobie sprawę, że powinien być gdzieś bardzo, bardzo daleko stąd i w żadnym razie nie powinien się spóźnić.
– Słuchaj, Zduniu. Bo ty dobrze wiesz, że niedługo się, tego… szkoła zacznie i… no, wszyscy jak tu mieszkamy, znaczy dzieciaki wszystkie… i ty sam! – Tu sołtys podniósł głos. Nicość zafalowała. – Dobrze wiecie, że uczyć się trzeba! No!
Sołtys nabrał oddechu i wypuścił powietrze jak po pierwszych w życiu oświadczynach. Zdunio gapił się w piach i zagryzał wargę.
– Sierpień jest – skonstatował w sposób zabijający wszelką polemikę.
– Tak! – wykrzyknął Grzelak, wbijając wzrok w komin Pęklakowej chałupy. – No, jest! Tak! Sierpień, a co! Ale, tego… jak już wrzesień, ten tego, przyjdzie, to… niech cię ojciec… albo matula… albo… No, sam już ty wiesz najlepiej, co ci tam będę po próżnicy gadał! Każdy swoje musi robić, ot co!!! – wypluł z siebie koronną sentencję Grzelak i po raz pierwszy w trakcie rozmowy spojrzał na Zdunia.
To był błąd. Chłopak patrzył prosto na niego.
Grzelak poczuł, jak krew odpływa mu z kończyn, a przed oczami zamajaczyły czarne kropki.
Zdecydowanie czas było kończyć.
– No! To tak jak żeśmy ustalili. – Pobębnił pięścią w słupek ogrodzenia. – Każden do swojego! I żeby mi tu… no! – I zapuściwszy pozorowanego żurawia na podwórko, odwrócił się i odczłapał, skąd przyszedł.
Uznał, że lepiej będzie zawrócić za chałupą, niż przechodzić koło furtki. Jak to bywa z alternatywami: nigdy się nie przekonał, czy to była słuszna decyzja.
Zdunio stał chwilę, gapiąc się na swoje buty i gryząc wargę, po czym obrócił się na pięcie i pomaszerował do domu.
Ojciec siedział za stołem w odświętnej koszuli. Dłonie płasko na kolanach, szczęka wysunięta, ślepia rozwarte i wybiegające na podwórko. Przed nim, na stole stała butelka, a obok szklanka wódki. Jakby się kto dobrze przyjrzał, to by zobaczył spocone ręce, kark i twarz. Ale nikt się nie przyglądał.
– Niech się ojciec napiją – rzucił Zdunio po drodze do kuchni.
Matka krzątała się przy garach.
– Witaj, synciu! Usiądź sobie. Jeść ci się nie chce? Mizerny jakiś jesteś. Nie pobiłeś się z kim? Obiad zara będzie. Ręce idź umyć – wyrzucił z siebie jednym tchem Zdunio, nie patrząc na matkę.
Ta, z kamienną twarzą, szorowała patelnię. Jeszcze czuć było jajecznicę. Zdunio usiadł za stołem i podniósł do ust kubek z herbatą, który wyglądał, jakby na niego czekał. Upił łyczek i odezwał się znowu:
– Grzelak. Gadał głupoty. Szkołą mnie straszył. Wejść do dom się bojał. O lasek nie spytał. Jak będzie zebranie, znowu się o ojca rentę czepną. Nie, nie chcę jajecznicy. Zmęczona jestem. Ty za lekcje się weź, a przecież! Szkoła nie teraz! Niech się ojciec napiją! – krzyknął w głąb domu. – Zmęczona jestem, to spać pójdę! Ty nie siedź do wieczora. Braciszkiem się zajmij. Dobrze!
Ostatnie słowo Zdunio powiedział ciut głośniej. Matka słuchała tego wszystkiego, wycierając talerze i chowając je do szafki. Nie odwracała głowy. Jak skończyła, wytarła dłonie o fartuch, wzięła sweter i wyszła na obejście. Brzęknęła blaszana miska, a potem zgrzytnęła furtka od kurnika. Zdunio odczekał chwilę i zaczął powtarzać pod nosem:
– Taś, taś, taś, taś, taś, taś…
Pod jego nogami zagrzechotało coś i zaburczało. Dały się słyszeć dźwięki siorbiące i gulgoczące. Zdunio podniósł obrus i zajrzał pod stół.
– Cześć, larwo!
– Ździunio! – radośnie zagulgotał obśliniony potworek o niebieskich oczkach, szurający po podłodze poobijanym drewnianym samochodzikiem.
– Powierzchnia Księżyca wynosi trzy tysiące czterysta siedemdziesiąt cztery kilometry, a obwód Ziemi to czterdzieści tysięcy siedemdziesiąt pięć kilometrów.
– Ździunio! – wyfaflał berbeć.
– Kwas siarkowy tężeje w temperaturze dwunastu stopni, a największe złoża pirytu znajdują się w Rawie Mazowieckiej.
– Ździunio! Ździunio! – zaszczekało uradowane dziecko i poczęło walić samochodzikiem o podłogę, aż odleciało jedno kółko i poturlało się pod kredens.
– Będą z ciebie ludzie – zawyrokował Zdunio, przyglądając się braciszkowi. – Teraz szoruj do wyra.
Mały stworek zapiszczał i okręcił się wokół własnej osi, po czym podreptał na czworaka w stronę, z której nadpełzł, zarzucając baniakowatym łebkiem i półodsłoniętym małym kuperkiem. Zdunio patrzył za nim przez chwilę, po czym wstał i skierował się do drzwi, ale zanim wyszedł, nagle zawrócił i podszedł do stołu w pokoju, za którym siedział nieporuszenie ojciec. Zdunio popatrzył przez chwilę uważnie.
– Przecież powiedziałem, żeby się ojciec napili, tak?
Wodniste i wyblakłe oczy mężczyzny nie poruszyły się, ale z jego ust dobył się cichy, rzężący półszept, półskowyt. Trochę jak u zombie z _Powrotu żywych trupów_. Zdunio wahał się przez chwilę.
– Niech ojciec nie dramatyzują. Powiedziałem, że do skutku. Nie dłużej.
Popatrzył jeszcze chwilę, po czym wyszedł na dwór.
No tak. Tego się dłużej tak nie da ciągnąć. Zawsze było tak samo: na początku uśmiechy, kiwanie głowami i ogólna zgoda. Potem wycia, widły i stosy. W ciągu swojego krótkiego życia Zdunio zdołał poznać naturę swych bliźnich i nie miał złudzeń. Do momentu, aż kolektywny strach przyćmi indywidualny rozsądek, był bezpieczny. Ale po minięciu tego punktu Kapoty cofną się do średniowiecza w ciągu kilku dni i nie będzie ucieczki. Zdunio czuł się jednocześnie przygnębiony nieuchronnością swej analizy, a jednocześnie masochistycznie uradowany jej trafnością. Idealny obraz siebie zburzył mu widok przy furtce. No, trochę się zapomniał: Nicość pozostawiona bez dozoru powoli, acz nieubłaganie przejmowała przestrzeń. Bramka znikła niemal całkowicie, zostały tylko metalowy słupek i kawałek siatki. Przestrzeń pośrodku była wolno wirującym ośrodkiem _niczego_…
Zdunio nie był głupi, do rachunków się przykładał, więc zgrabnie obliczył, że Kapoty ulegną molekularnemu rozwiązaniu za trzy miesiące, sześć dni, dwie godziny i dwanaście minut. Cały powiat przestanie istnieć za jakieś dwa i pół roku, a kraj za czternaście lat. W przybliżeniu. Szybko obliczył, czy zdąży zrobić maturę, po czym cicho zaklął. Pomyślał o swoim braciszku, o Grzelaku i rodzicach i zaklął ponownie. Pomyślał o Sławciu.
Pomyślał o Sławciu! No tak! Przecież już dobrze po południu! Odwrócił się na pięcie i pognał w stronę domu. W połowie podwórka rozmyślił się jednak i odbił w lewo, prosto do letniej kuchni. Przekopawszy stertę garów, pakunków i gazet, wyciągnął małe zawiniątko, kopniakiem otworzył małe drzwiczki i poleciał na pole. Ziemia była rozmiękła i mokra, jak to po deszczu. Zdunio przebiegł parę bruzd i zatrzymał się. Delikatnie rozwinął pakunek, który ściskał pod pachą. Wielki kawał białego sera. Patrzył na niego przez moment, rozejrzał się dookoła, po czym chlupnął ser w błoto. Postał chwilę i zawrócił, odbiegając na skraj pola. Zastygł w oczekiwaniu, patrząc na gawrona badającego bruzdy. Ptak, zobaczywszy ser, wzbił się w powietrze i usiłował doń podlecieć, lecz w ostatniej chwili zawinął się z przeraźliwym skrzekiem i dał drapaka daleko za las. Błoto wokół grudy białego sera poruszyło się niespokojnie, rozkołysało potężniej i nagle ziemia rozstąpiła się, rozpychana na boki przez masywne zwały białawej materii. Wyglądało to, jak gdyby ktoś puścił przyspieszony film o rosnącym grzybie, lecz zamiast kolorowego kapturka dziwaczny twór rozdzielił się na czubku, ukazując dwie poprzeczne czerwonawe wstęgi. Wstęgi rozchyliły się, odsłaniając rzędy grubych, stożkowatych zębów. Stwór wygiął szyję i zakołysał łbem, jakby węsząc, w lewo i w prawo, aż nagle zadziwiająco szybko zanurkował otwartą paszczą w miejsce, gdzie Zdunio wyrzucił ser. Spory kawał pola zakołysał się jak wanna pełna cementu i znieruchomiał. Jedynie gawron, który przysiadł na skraju lasu, miał wyraz dzioba w stylu: „Chyba mnie coś ominęło”.
– Na zdrowie, Sławciu – wymamrał Zdunio.
Ależ to znowu będzie biegania, jak go nakryją – pomyślał Zdunio. Ciekawe, czy więcej jak ze spodkiem. „UFO! UFO!” – darły się ludziska i biegały w tę i we w tę, podziwiając wielki aluminiowy dysk, wiszący dokładnie dwadzieścia metrów nad polem. Oczywiście przysłali też tych „mądrych”. Z samego Radomia. Odświętnie ubrani, z walizkami pełnymi sprzętu, nowiutką Skodą zajechali. Dwa tygodnie pomiary robili, zdjęcia pstrykali, na zabawy chodzili, panny podrywali, a UFO wisiało. Nazajutrz, po dwóch tygodniach, jak już wojskowych mieli wzywać – UFO znikło. Odleciało, chciałoby się rzec, bo zazwyczaj najprostsze wyjaśnienia są właściwe. I w zasadzie to powinno wszystkim do szczęścia wystarczyć, gdyby nie mała zielona książeczka, którą Zdunio miętosił w łapkach przez cały ten czas. Gdyby ktoś przyjrzał się był onej książeczce dokładniej, być może zwróciłby uwagę na tytuł: _Psychologiczne aksjomaty zbiorowej hipnozy_ Klausa Vernera. Ale przecież nikt się nie przyglądał głupiej książce, skoro nad polem wisiało UFO! Tylko że ze Sławciem nie byłoby tak różowo. Za bardzo polubił ser i nie było wiadomo, na jakie odległości potrafił się przemieszczać i jak długo mógł pozostawać pod ziemią. Podczas tych wszystkich spotkań i dokarmiania jakoś się nie zgadało i dlatego Zdunio się martwił.
Po drugiej stronie pola dał się słyszeć brzęk tłuczonego szkła i głuchy łoskot. Zdunio popatrzył w tamtą stronę i powolutku podreptał w kierunku domu.
Po wejściu do pokoju zastał swojego ojca, leżącego na podłodze. Stół, nieco przekrzywiony, zalany był wódką. Na podłodze walały się szczątki stłuczonej butelki. Ojciec Zdunia wydawał z siebie rzężące dźwięki i niemrawo grabił palcami po podłodze. Zdunio patrzył na niego przez chwilę, po czym podszedł doń od tyłu i wsadził mu ręce pod pachy. Podniósł go, choć nie bez wysiłku, i posadził z powrotem na krześle. Poszedł do kuchni i zaraz wrócił ze ścierką. Dokładnie wytarł stół a potem podłogę. Z szafki nad zlewem wyjął nową flaszkę, a z kredensu szklankę. Odkręcił butelkę, nalał do połowy szklaneczki i postawił przed swoim ojcem. Twarz tego ostatniego wydawała się zrobiona z kredy, a oczy były tak blade i wodniste, aż zdawało się, że lada chwila wypłyną. Spomiędzy warg ojca wydobył się ponownie ten niemy ni to skowyt, ni to szept. Zdunio przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw.
– Niech ojciec słuchają uważnie, bo nie będę powtarzać. – Zdunio nie mógł darować sobie cytatu z ulubionego serialu. – Nie chodzi o to, że celowo staram się być okrutny. Wolałbym, żeby ojciec sami zrozumieli, że robią sobie krzywdę. Wóda wykańcza, a ojciec, zresztą jak prawie każdy, są za słabi, żeby znieść samowykańczanie. Stąd ten eksperyment. Ojciec pamiętają, jak kazałem _Mitologię_ Parandowskiego czytać?
Ojciec Zdunia patrzył jednocześnie tępo i z jakąś histeryczną mocą.
– No właśnie. A pamiętają ojciec Tantala i jego karę? Że nie mógł się ruszyć, napić ani zjeść? – Zdunio patrzył bardzo uważnie, ale za dużej reakcji nie było. – No to niech sobie tu ojciec posiedzą i popatrzą na tę szklankę. Może się ojciec czego dowiedzą. Jak się ojciec znów poszczają, to sprzątnę, spokojna głowa.
Z ust mężczyzny dobył się dźwięk, a z jednego oka po policzku potoczyła się nabrzmiała łza. Zdunio skrzywił się i wstał od stołu. W sieni zamajaczyła postać matki.
– Jezu, co wy tu wyprawiacie po nocy? Stary, długo tak będziesz siedział? Co tu tak śmierdzi? Kto to teraz będzie zmywał? A ty czego jeszcze nie śpisz? Braciszka położyłeś? Tak! – Ostatnie słowo Zdunio wykrzyknął znów głośniej niż poprzednie i spojrzał na matkę.
Ta, nie odzywając się ani słowem, odwróciła się i przygarbiona poczłapała z powrotem.
Zdunio siedział na łóżku w piżamie w króliczki i patrzył przez otwarte okno na sad. Tak, czas kończył się dość dramatycznie. Być może wymuszanie zmian psychicznych pod presją czasu nie było eksperymentalnie korzystne, ale zdecydował się na taki krok trochę z powodów opisanych powyżej. Nie wiedział, ile jeszcze mu zostało, a działać zdecydowanie trzeba było. Wydawało mu się, że poczuł pod stopami nieznaczne wibracje, ale może to jedynie autosugestia, bo znów pomyślał o Sławciu. Po chwili westchnął lekko, pospiesznie odklepał pacierz i zarzucił kołdrę na głowę. Zasypiając, wsłuchiwał się w ledwo słyszalne buczenie Nicości, milimetr po milimetrze pożerającej pozostałości ogrodzenia.
*
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_