Mars - ebook
Mars - ebook
Rafał Kosik Mars
Dokładnie trzysta lat po rozpoczęciu terraformowania Marsa na pustyni dokonano przerażającego odkrycia, które stawia w nowym, zaskakującym świetle historię Czerwonej Planety.
Mars Rafała Kosika to thriller polityczny poruszający wciąż aktualne tematy i trzymająca w napięciu powieść science fiction o niezmienności natury człowieka. T o także romans i nastrojowa opowieść o losach ludzi, którzy opuścili Ziemię, ale zamiast nowego, lepszego życia znaleźli gorące i duszne czerwone piekło. Mars to kawał znakomitej rozrywki – trudno się oderwać od tajemnic, spisków i sieci intryg oplatających bohaterów niczym rdzawy marsjański pył.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66178-64-9 |
Rozmiar pliku: | 927 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zimnoniebieskie słońce zapadało już za horyzont. Monotonię i spokój bezkresnej pustyni zakłócały trzy ustawione w trójkąt okręgi, o średnicy pięćdziesięciu metrów każdy. Krzątające się przy nich postacie w białych skafandrach wyglądały jak termity, drepczące wokół fundamentów swojego przyszłego domu.
Przekręciła regulator ciągu i rozpoczęła hamowanie. Mały otwarty latacz zniżał lot, przymierzając się do lądowania w bazie, jakieś trzysta metrów dalej. Kilkanaście obłych kontenerów połączono korytarzami, wyższa kopuła chroniła główne pomieszczenia habitatu.
Ciemność zapadła w kilka minut. Teraz na czarnym, bezchmurnym niebie świetnie widoczne były gwiazdy. Tak mogło wyglądać niebo nad australijskim Interiorem czy nad Teksasem. Ale to miejsce nazywało się Utopia Planitia i od Teksasu dzieliło je w tej chwili sto milionów kilometrów. Bazę rozświetliły ustawione na wysokich rusztowaniach lampy, nadające wszystkiemu w zasięgu wzroku zjadliwie pomarańczowy odcień.
Latacz, trzeszcząc amortyzatorami i wzbijając chmurę pyłu, usiadł wewnątrz wyznaczonego okrągłego pola. Trzy niewielkie dysze zamarły i po chwili, stygnąc, zaczęły tykać – ledwo słyszalnie za sprawą rzadkiej atmosfery. Jedna z postaci krzątających się przy zabudowaniach uniosła rękę, pozdrawiając przybyłą. Kobieta odpowiedziała tym samym gestem, choć z tej odległości nie mogła rozpoznać twarzy ukrytej za szkłem hełmu.
Odpięła pas i lekko, jak tylko pozwalał jej gruby kombinezon, zeskoczyła na ziemię. Podeszła do dystrybutora stojącego opodal lądowiska, wyciągnęła jeden z grubych kabli, rozwinęła go i wpięła trzy końcówki do trzech gniazd w tylnej części kadłuba latacza. Zielona kontrolka zgasła, zapaliła się czerwona. W papierowym notesie, leżącym za przezroczystymi drzwiczkami dystrybutora, ołówkiem, przyczepionym łańcuszkiem do urządzenia, zapisała godzinę rozpoczęcia ładowania. Potem starannie zamknęła drzwiczki.
Przestawiła częstotliwość radia na główny kanał.
— … _raz zacina się trakcja w trójce_ — usłyszała.
Rozejrzała się, ale przecież rozmówca mógł być nawet po przeciwnej stronie bazy. Już w pierwszym tygodniu prac wysiadła udawana stereofonia, pozwalająca określić przynajmniej kierunek, z którego dochodzi sygnał. Nikt nie potrafił tego naprawić.
— _Rozbieramy i jeszcze raz przeglądamy śrubkę za śrubką_ — odpowiedział inny głos. — _Nie wyobrażam sobie nawet, co będzie, jak za tydzień albo za miesiąc to się zatnie_.
Z poziomu ziemi widać było, że trzy wznoszone właśnie okrągłe budynki osiągnęły już kilkanaście metrów wysokości. Na krawędzi pierwszego z nich leżał podłużny ciemny kształt uczepiony ścian dwiema solidnymi łapami. Po drabince, ledwo widocznej z tej odległości, wolno wspinał się w jego kierunku człowiek w krępującym ruchy skafandrze. Dotarł do maszyny i otworzył pokrywę. Wgramolił się wyżej, schował się we wnętrzu do połowy. Zapewne to on mówił jednym z głosów.
Dalej, oddalone ze względów bezpieczeństwa o pół kilometra, stały trzy wrzecionowate rakiety, którymi za parę dni załogi wszystkich baz odlecą do domu. Zostawią planetę bezludną na dwa lata. W tym czasie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, automaty, krążąc wokół rosnących okręgów, będą wylewać kolejne warstwy betonu, aż zbudują sześćsetmetrowe budowle – trzony wież elektrolitycznych. Po dwóch latach ludzie wrócą tu z nowym sprzętem i dokończą pracę zbyt już skomplikowaną dla maszyn. Wreszcie, po kilku sezonach prac, opuszczą Marsa na niemal sto lat. Kontrolowane reakcje nuklearne podgrzeją grunt, rozpoczynając proces zmiany klimatu i uwalniania wody, uwięzionej dotychczas wiele metrów pod powierzchnią. Roztopią się czapy polarne, co uwolni do atmosfery jeszcze więcej wilgoci i dwutlenku węgla, doprowadzając do gwałtownego efektu cieplarnianego.
Setki podobnych wież elektrolitycznych będą pracowicie przechwytywać wilgoć i produkować tlen, by pierwsi osadnicy mogli odetchnąć czystym powietrzem. Zamiast pustyni przywitają ich zarośnięte stepy i zielone od porostów skały.
Lasy będą już musieli zasadzić sami, a morza… na morza trzeba będzie zaczekać znacznie dłużej.
Jaka przyszłość nas tu czeka?, pomyślała.
Odpowiedzią był wrzask, wypełniający wnętrze hełmu. Drgnęła i rozejrzała się, próbując odszukać źródło dźwięku. Krzyk zmienił częstotliwość, co oznaczało rozszczelnienie skafandra, po czym ucichł zduszonym jękiem i metalicznym zgrzytem. Teraz słychać było tylko monotonne szuranie i terkot. Dźwięk, bez kierunku i odległości, trwał zawieszony, to nasilając się, to słabnąc. Zdawał się dochodzić od strony rakiet, chwilę potem z habitatu, to znów od budowy.
Im mocniej się wsłuchiwała, tym wydawał się bardziej obcy, nieludzki. Poczuła na plecach nieprzyjemne ciarki. Obejrzała się – tuż za barakiem magazynowym zaczynała się pustynia. Krzyk mógł dochodzić skądkolwiek, więc i stamtąd.
Wyobraziła sobie maszyny kroczące z _Wojny światów_ Wellsa, które idąc przez pustynię w stronę bazy, szurają w piasku i terkoczą gwintowanymi tulejami gigantycznych kończyn. Irracjonalnie czekała, aż wejdą w zasięg pomarańczowego światła.
Technicy, poprawiający instalację hydrauliczną przy zabudowaniach bazy, stali zdezorientowani. Pod jedną z rakiet trzy osoby gestykulowały, zetknęły się hełmami, aby się porozumieć bez radia. Mechanik na jednej z wież wciąż grzebał we wnętrzu automatu – na zewnątrz wystawały tylko jego nogi.
— _Meldować się po kolei!_ — głos przebił się przez szuranie. — _Sekcjami. Pierwsza!_
Kolejne osoby rzucały swoje nazwiska w kolejności alfabetycznej.
— _Druga!_
Znów kilka nazwisk.
Gdy zapadała cisza pomiędzy kolejnymi meldunkami, mikrofony wyłączały się, powracał zaś ów niepokojący dźwięk – ni to terkot, ni szuranie. _Szur, szur…_
— _Trzecia!_
Nazwiska, potem kolejne dwie sekcje i kolejne nazwiska. I znów szuranie. W okrągłych oknach bazy pojawiły się wystraszone twarze.
— _Martinez?_
_Szur, szur, szur._
— _Martinez?! Odezwij się._
_Szur, szur, szur._
— _Martinez!!!_
Ktoś rzucił narzędzie i zaczął biec. Pozostali od razu ruszyli za nim.
Kobieta spojrzała za nimi. Nie wiedziała, kim jest Martinez ani gdzie go szukać – pracowało tu kilkaset osób. Powiodła wzrokiem w kierunku celu, do którego wszyscy biegli. Zacisnęła zęby. Z wnętrza przesuwającego się powoli automatu, który pracował przy przyszłych wieżach, wystawały nogi. Nieruchome.
Ktoś wyłączył napęd. Terkot zwolnił i ustał. Wtedy pobiegła i ona.
Nie było maszyn kroczących ani Marsjan. To tylko zacinający się mechanizm i nieostrożny mechanik.
Układali go już na ziemi, gdy z trudem łapiąc oddech, dotarła na miejsce. Kombinezon był rozerwany w połowie klatki piersiowej, a wypływająca z niego krew od razu zamarzała. Górna część ciała należała już do północnej wieży.
* * *
Pogrzeb trwał krótko. Nie mieli czasu na uroczyste ceremonie. Kilkadziesiąt osób w zamyśleniu wpatrywało się zza złocistych szyb hełmów w niski kurhan. Potem wszyscy, jedno za drugim, odeszli. Od samego początku liczyli się z ofiarami, stanowiły część tej gry.
Ona została najdłużej. Żegnała człowieka, którego nawet nie znała, a potem ruszyła w przeciwną stronę niż wszyscy. Miała jeszcze dość tlenu. Weszła niemal na szczyt jednej z wydm, by przed snem popatrzeć na nocnego Marsa. Zasapała się, choć ważyła tutaj mniej niż połowę tego co na Ziemi. Z niepokojem myślała o tym, co będzie, kiedy wróci do domu. Po zaledwie trzech miesiącach pracy tutaj odzwyczaiła się od własnego ciężaru.
Za plecami miała pracującą całą dobę bazę, przed sobą zanurzoną w bladym blasku gwiazd martwą pustynię, ciągnącą się przez tysiące kilometrów. Nie, nie do końca martwą – gdzieś tam jest przecież następna baza i dalej jeszcze następna. Obok każdej z nich rośnie, lub jest już wykańczana, wieża. Czasem dwie. Nie wiedziała, dlaczego układ trzech wież będzie tylko tu.
Gdzieś tam, setki kilometrów dalej, spoczywała sonda Viking 2 i wiele kolejnych. Nie próbowali ich szukać, zajmowali się czymś innym. Może za trzysta lat znajdzie się ktoś, kto będzie miał wystarczająco dużo czasu, żeby marnować go na fanaberie.
Żałowała, że nie dożyje narodzin nowego świata. Osiedli się tu dopiero piąte pokolenie. Będą ją oglądać na starych zdjęciach, pośród wielu innych anonimowych postaci. Żal przyszłych dni. Ale przecież tak samo myśleli jej przodkowie, zaczynający ten wyścig, i tak samo kolejne pokolenia będą myśleć o swoich następcach.
Odwróciła się i zrobiła pierwszy krok w dół, ale zatrzymała się. Wydało jej się, że widzi na sąsiedniej wydmie jakiś ruch. Zatrzymała się, oniemiała. Przeszył ją zimny dreszcz. Teraz widziała już wyraźnie – pięćdziesiąt metrów dalej stała dwójka dzieci. Kilkuletni chłopczyk obejmował starszą dziewczynkę, a ona przytulała go opiekuńczym gestem. Drugą ręką wskazywała odległy punkt na pustyni.
Kobieta, nie mogąc oderwać od nich wzroku, osunęła się na kolana. To musiał być odblask! Złudzenie.
Dzieci nie miały skafandrów.1
Allen Ryan zajęty był zwracaniem obiadu do foliowej torebki.
Nie spodziewał się aż tak trudnych warunków. Nikt go nie uprzedził, że tu nie będzie sztucznego ciążenia. Dwa dni temu, po wyłączeniu głównego ciągu zapewniającego przyspieszenie półtora G, wszystko, łącznie z pasażerami, nagle uniosło się w powietrze. Kilkakrotnie ostrzegano ich o zbliżającym się wyłączeniu silników, jednak Allen nie kojarzył tego z zanikiem ciążenia.
Wiedział, że aby zapewnić ciążenie, statek powinien się obracać jak pocisk wystrzelony z rewolweru lub mieć obrotowe pierścienie mieszkalne. To teoria, ale poruszając się we wnętrzu statku plątaniną korytarzy, trudno było stwierdzić, gdzie jest przód, gdzie tył i czy to wszystko się obraca, czy nie. Rozczarowało go, że w części dostępnej dla pasażerów nie ma okien. Nie tylko nie mógł rzucić ostatniego spojrzenia malejącej w oddali matce Ziemi, ale nawet nie czuł, że się przemieszcza.
Bilet na podróż frachtowcem był tani. Za miejsce na bardziej komfortowym statku pasażerskim musiałby zapłacić co najmniej pięciokrotnie więcej. Kiedy przed startem siedział na miękkim fotelu na wprost atrakcyjnej dziewczyny z biura podróży, nie widział powodu do uszczuplania swoich skromnych oszczędności. Teraz, z perspektywy dwutygodniowego zamknięcia w zardzewiałym pudle, wyglądało to już zupełnie inaczej. Nie miał do niej żalu, nie namawiała go wcale na podróż frachtowcem. Wprost przeciwnie – próbowała mu wcisnąć bilet trzeciej klasy. Statki pasażerskie przez część podróży przyspieszały, przez drugą część hamowały. Podróż trwała krócej, no i przez większość czasu było ciążenie.
Wybrał sam i mógł mieć pretensje do siebie. Siedział teraz uczepiony jedną ręką jakiegoś uchwytu, drugą próbując złapać w torebkę własne wymiociny. Nie on jeden rzygał, toteż zapach unoszący się w powietrzu był mało przyjemny. Wymienniki powietrza ustawiono na minimum, do tego stopniowo zmniejszano ciśnienie, by ułatwić późniejszą aklimatyzację. Po dwu dniach bez ciążenia wszyscy, nawet ci, których żołądek się nie buntował, stracili apetyt.
Dla pasażerów przeznaczono trzy kajuty z piętrowymi kojami i wiecznie przygasającymi lampami, które dawały zimne, nieprzyjemne światło. Z oferty podróży tym złomem skorzystało dwadzieścia pięć osób. Zapewne równie niezamożnych jak on.
Coraz mniej ludzi emigrowało na Marsa. Allen to wiedział, ale właśnie w tym upatrywał swojej szansy. Miał dwadzieścia lat i cały majątek zakodowany w mikrochipie karty kredytowej. To był może nie najbezpieczniejszy, ale na pewno najtańszy sposób przeniesienia pieniędzy do któregoś z marsjańskich banków.
Rodziców nie znał, dalszej rodziny też nie. Był sam, a rachunek ekonomiczny jego ostatnich trzech lat nie wyglądał najlepiej. Allen nie mógł zrozumieć, w jaki sposób ludzie, z którymi pracował, potrafili utrzymać siebie i rodzinę. Jeśli nie chciał wylądować w tekturowym domku pod mostem, miał do wyboru kilka rozwiązań, a Mars był prawdopodobnie najlepszym z nich. Dla wielu najtrudniejszą decyzją było porzucenie praktyk religijnych – na Marsie były zabronione. Jednak dla Allena to nie stanowiło problemu.
Większość pasażerów prawie nie opuszczała kajut. Postanowili przewegetować podróż. Jedli, spali, trochę rozmawiali, a głównie grali albo oglądali coś na komunikatorach, które w cenie biletu dostali od biura podróży – takie urządzenia wciąż były używane na Marsie. I tu pojawiała się kolejna przykrość, o której chyba nikt wcześniej nie pomyślał – zaraz po starcie znikł internet.
Allen nie mógł znieść towarzystwa tych wszystkich ludzi. Internetu nie było, ale miał dostęp do pokładowej bazy danych. Czytał więc dużo o Marsie, chciał wiedzieć jak najwięcej o swoim przyszłym domu. Od zawsze lubił czytać.
Czasem wędrował korytarzami i zaglądał wszędzie, gdzie tylko mógł. Raz wszedł niechcący przez właz techniczny do jednej z ładowni. Po brzegi wypełniały ją silniki spalinowe, opakowane w drewniane ramy. Po co silniki spalinowe na Marsie? Tam przecież nie ma paliw kopalnych.
— Połknij to. — Czarnowłosa dziewczynka przerwała mu rozmyślania. Wyciągała do niego dłoń z szarą pastylką.
Uniósł wzrok, koncentrując się na jej palcach. Było mu już wszystko jedno. Wziął pastylkę i przyjrzał jej się z bliska.
— Pomoże, jeśli dasz jej wystarczająco dużo czasu — usłyszał.
Włożył ją do ust i połknął bez popijania. Powstrzymał kolejną falę nudności.
Kwadrans spędził na walce z żołądkiem. Potem poczuł się lepiej. Płynąc od ściany do ściany, odnalazł małą w mesie.
— Dzięki. — Uśmiechnął się. — Chyba działa.
— Kosztuje grosze, można takie kupić w każdej aptece. Znalazłam właśnie zapasowe opakowanie i rozdaję wszystkim. Jessica — przedstawiła się, wyciągając dłoń.
— Allen. — Uścisnął jej drobną rączkę, unosząc się na środek sali. Głupio to wyglądało, bo zamiast kontynuować rozmowę, szukał podparcia, by chociaż pozostać przodem do rozmówczyni.
Ona jednak, niezrażona, kontynuowała:
— Podróżuję z mamą i bratem. Tato jest na Marsie od trzech lat. Nie mogę się już doczekać lądowania, bo tutaj jest strasznie nudno. Nic się nie dzieje.
— Nudno, ale lepiej, że nic się nie dzieje. — Chwycił się obudowy lampy. — To znaczy, że jeszcze żyjemy.
Mówił poważnie, ale ona zaśmiała się, biorąc to za żart.
— Jak to?
— Mam na myśli awarię. Rozważałem też przed odlotem teorię, że nie ma żadnej kolonii, a statki otwierają luki i po prostu wyrzucają emigrantów w przestrzeń kosmiczną. Potem wracają po następny ładunek. O rany… — Zorientował się, z kim rozmawia. — Nie chciałem cię wystraszyć, przepraszam.
Zmarszczyła brwi. Czarne włosy, niewinna buźka, porządne ubranie. Zapewne traktowała tę podróż jak zabawę. Tylko czemu mamusia wybrała taki substandard? Nie zapytał. Wolał uniknąć identycznego pytania z jej strony.
— Byłeś kiedyś na Marsie? — zapytała.
— Nie, ale… dużo czytałem.
— Czy to prawda, że tam wszyscy są o połowę lżejsi? — zapytał mały chłopczyk, podlatując do nich tak sprawnie, jakby to robił od dawna.
— To mój brat, Jared — przedstawiła go dziewczynka.
— Będę archeologiem — oznajmił.
Powiedział to z niezwykłą pewnością siebie.
— Wybrałeś złą planetę — odparł Allen. — Na Marsie nikogo przed nami nie było. Może bakterie, miliardy lat temu.
— Byli Marsjanie!
— Jak ich znajdziesz, pierwszy ci pogratuluję. Co do ciążenia, to po kilku dniach się przyzwyczaisz, a kiedy wrócisz na Ziemię, będzie ci się wydawało, że na plecach nosisz drugiego siebie.
— My nigdy nie wrócimy na Ziemię — powiedział malec, poważniejąc.2
Allen zamknął oczy i zaciągnął się rzadkim, ciepłym powietrzem pachnącym przegrzanym metalem powierzchni kadłuba. Przypomniał sobie historię pierwszych ludzi na Marsie. Kobieta i mężczyzna przylecieli tu, by zatknąć gwiaździsty sztandar i flagę zjednoczonej Europy. Nie chcieli potem zdradzić, którą flagę wbili najpierw.
— Tutaj będę żył i tutaj umrę — powiedział cicho, wodząc wzrokiem po horyzoncie.
Inni pasażerowie nie dali mu się dłużej delektować pierwszą chwilą nowego życia. Potrącali go, mrucząc pod nosem nieuprzejme uwagi. Westchnął i razem z nimi ruszył stromym trapem, rezonującym w rytmie kroków. Marsjański wiatr rozwiewał jego jasne włosy.
Uderzenie gorąca nie było spowodowane upałem, to osłony radiacyjne w seriach trzasków i głuchych uderzeń oddawały nadmiar ciepła. Kiedy ich stopy dotknęły ziemi, poczuli jeszcze żar bijący od nagrzanej silnikami płyty lądowiska. Ciągnęła się daleko, przechodząc płynnie w pomarańczoworudą pustynię. Chyba od dawna nikt tu nie sprzątał, bo na betonie tworzyły się niewielkie ruchome wydmy wyglądające jak żebra. Lądujący statek oczyścił z piachu obszar o średnicy stu metrów, usypując na jego krawędziach wał wyższy miejscami od człowieka. Allen szukał wzrokiem miasta, ale poza odległym terminalem, pustynią i wiszącym nad nią fioletowo-różowym niebem, niczego nie dostrzegł.
Im dalej od statku, tym mocniej czuć było chłód zbliżającego się wieczoru. Allen obejrzał się. Nocą na Florydzie, w strugach ulewnego deszczu, niewiele widział. Dopiero teraz oglądał statek z zewnątrz. Na średniej wielkości klasycznym frachtowcu ledwo wypatrzył wymalowaną białą farbą nazwę – „November Rain”. Kadłub, wysoki na jakieś sto dwadzieścia metrów, rozszerzał się na dwóch trzecich wysokości i zwężał łukiem ku górze. Kontrastowe światło zachodzącego słońca kładło ostre cienie na obłych wybrzuszeniach i guzach, kryjących bliżej nieznane szczegóły wnętrza. Powietrze wokół drgało. Cztery wielkie, szeroko rozstawione podpory utrzymywały gasnące czerwienią dysze kilka metrów nad ziemią. Rzadki, niebieskawy dym unosił się wzdłuż kadłuba, wyżej dawał się porwać wiatrowi.
Kilometr dalej stał identyczny frachtowiec i dwa statki pasażerskie klasy 500. Większe jednostki w ogóle nie wchodziły w atmosferę. Okrążały planetę, zrzucając ładunek w cylindrycznych kontenerach, które spadały, rozżarzając się do białości w górnych warstwach atmosfery, by potem wypuścić spadochrony i uderzyć w pustynię gdzieś z dala od miast. Statki, uwolnione od ciężaru, wykorzystywały grawitację Marsa, by przy minimalnym zużyciu paliwa wrócić na Ziemię. Zawartość kontenerów zabierano kopterami bądź transporterami. Nic się nie marnowało – wykorzystywano nawet same kontenery i ich spadochrony.
Jednak nie każdy ładunek mógł przetrwać lot przez atmosferę i uderzenie w grunt. Średnie jednostki zawsze będą potrzebne.
Allen dogonił resztę grupy. Ponieważ jego bagaż ograniczał się do plecaka, pomógł starszej kobiecie nieść ciężką torbę. Nie było tu portu kosmicznego w ziemskim rozumieniu. Nikt nawet po nich nie wyjechał. Jak się zastanowić, to decydując się na emigrację do nieco zacofanego świata, tego właśnie należało się spodziewać.
Pasażerowie, narzekając, szli w stronę odległego o pół kilometra, skonstruowanego z kilku kopuł, budynku z napisem „New London”. Pod stopami zaczynał chrzęścić nawiewany znów piasek. Szli wolno; mimo pozornej lekkości ciał, już brakowało im tchu. Nie przyjechał po nich żaden pojazd. Racje żywnościowe dla człowieka poruszającego się pieszo były przecież takie same, jak dla przywiezionego. Marsjańska rzeczywistość. Jedynie z boku statku zatrzymała się limuzyna, przypominająca pojazd terenowy. Widocznie na pokładzie byli też jacyś ważniejsi pasażerowie.
Tuż przed budynkiem portu minęli kilka kopterów, przycumowanych linkami do ziemi. Allen miał wrażenie, że bez trudu doskoczyłby do rotora wiszącego cztery metry nad ziemią.
Zanim wszedł do hali portu, rzucił ostatnie spojrzenie na „November Rain”. Za dwa dni frachtowiec wystartuje w drogę powrotną. Potem, na blisko półtora roku komunikacja z Ziemią ustanie. Koniec sezonu tłumaczył pustki i senną atmosferę.
Wnętrze hali wyglądało imponująco. Dopiero tutaj widać było, że budynki portu są ogromne, tylko zagłębione na kilka kondygnacji w ziemi.
Z dwudziestu stanowisk odprawy paszportowej pracowało tylko jedno. W szczycie sezonu, kiedy Ziemia i Mars zbliżały się do siebie, przewijało się tędy kilka tysięcy osób dziennie.
Allen doczekał się na swoją kolej. Znudzony oficer zadał kilka rutynowych pytań, choć chyba nie był zainteresowany odpowiedziami.
— Witamy na Marsie. — Wręczył Allenowi nową kartę ID z flagą po jednej stronie, a zdjęciem i informacjami po drugiej. — Od tej chwili jest pan obywatelem Federacji Marsjańskiej.
Trzy miliardy Marsjan stanowiły najliczniejsze państwo w Układzie Słonecznym, choć daleko mu było do niezależności – długo jeszcze nie będzie mogło funkcjonować bez dostaw z Ziemi. Formalnie wszyscy należeli do jednego społeczeństwa.
Szybko poszło. W ogóle nie poczuł doniosłości chwili. Włożył kartę do komunikatora i ruszył za pozostałymi pasażerami. Obyło się bez wylewnych powitań. Hostessa w czapce z daszkiem i przylepionym do ust sztucznym uśmiechem przesłała każdemu na komunikator podstawowe informacje dotyczące pierwszych dni w Nowym Londynie, rozdała dwulitrowe butelki wody i wskazała drogę do stacji kolejki podziemnej.
Utrzymanie naziemnych dróg poza miastami było nieopłacalne. Nawet przy dobrej pogodzie usuwanie z nich piasku kosztowałoby zbyt wiele. Tak więc port z miastem łączył blisko trzydziestokilometrowy tunel z dwoma torami szybkiej kolejki elektrycznej podobnej do ziemskiego metra z połowy XXI wieku.
Zeszli kilkanaście metrów pod ziemię; nie było schodów ruchomych ani wind. Dwuwagonowy pociąg wyglądał zabawnie przy jednym z trzystumetrowych peronów pustej podziemnej stacji. Kiedy wszyscy wsiedli, pociąg rozpoczął łagodne przyspieszanie i teraz płynął niemal bezgłośnie na pneumatycznym zawieszeniu. Dysze przed pierwszymi kołami zdmuchiwały ziarenka piasku, by spowolnić proces zużycia szyn.
Allen nigdzie nie mógł dostrzec Jessiki. Zmęczeni podróżni w większości spali, ale ani jej, ani Jareda wśród nich nie było. Już pod koniec podróży trzymała się na uboczu. Widział ją kilka razy, ale uśmiechała się tylko, nie podejmując rozmowy, no a teraz znikła całkiem. Może przestraszył ją tym gadaniem o otwieraniu luków w próżni.
Za oknem przesuwały się nieregularne ściany tunelu. Pociąg monotonnie pokonywał kilometry. Ci, którzy nie spali, na ekranach swoich urządzeń wertowali broszurę. Allen przeczytał pierwsze zdanie, że po dotarciu do miasta najpierw musi się udać do centrum imigracyjnego.
Zerknął na etykietę nadrukowaną na butelce z wodą. Ile prawdy jest w tym, że do wszystkich napojów na Marsie dodawane są leki, głównie przeciw astmie i chorobie wysokościowej? Poprawił się w fotelu i pociągnął spory łyk. Smakowała jak woda.
* * *
Wyszedł z podziemnej stacji do przeszklonej hali. Przypominała pierwszy lepszy dworzec kolejowy na Ziemi. Za oknami pięły się w niebo wysokie budynki, błyszczące czerwienią w świetle zachodzącego słońca. Johannesburg? Miami? Prawie. Poprawił plecak, sprawdził, czy portfel schowany jest głęboko w zapiętej kieszeni, i wyszedł na ulicę, w kolorowy tłum. Ludzie wyglądali tak samo, może byli trochę wyżsi. Przemieszczali się głównie na wszelkiego typu rowerach: dwu-, trój- i czterokołowych, poziomych, pionowych, ze szklanymi osłonami i bez. Nie dostrzegł żadnych samochodów osobowych, z wyjątkiem elektrycznych autobusów miejskich. Przy krawężnikach parkowały za to łaziki na grubych oponach. Do oszklonych, zakurzonych kabin trzeba się było niemal wspinać.
W centrum stało kilkadziesiąt wieżowców. Słabe ciążenie znakomicie ułatwiało stawianie wysokich budynków. Z tego, co Allen wyczytał wcześniej, działki w centrum miasta były najdroższe, bo kilometrami ciągnąca się we wszystkich kierunkach zabudowa dawała najlepszą ochronę przed pustynią.
Jednak najwyższymi budowlami w Nowym Londynie pozostawały wciąż trzy wieże elektrolityczne. Betonowe trzony konstrukcji miały ponad sześćset metrów wysokości. Otoczone plątaniną rur i chodników, główne elementy aparatury: skraplacze, baterie słoneczne i same komory elektrolityczne, znajdowały się mniej więcej w połowie wysokości. Aparatura po stu latach pracy traciła szczelność, toteż w trójkącie między wieżami cały czas siąpił rzadki deszczyk; w kogoś, kto stałby tam przez godzinę, mogła trafić jedna kropla, może dwie. Założono tam więc główny park miejski, w którym rosły prawie stuletnie teraz dęby. Allenowi nie wydawało się to niecodzienne, ale dla przeciętnego Marsjanina drzewa były rzadkim widokiem.
Wilgoć, wytracana przez wieże, zapewniała okolicy całkiem dobry klimat. Nic więc dziwnego, że park otaczały najdroższe w mieście apartamentowce z loggiami zielonymi od bujnej roślinności, z tarasami penthouse’ów przypominającymi dżunglę. Takie widoki zazwyczaj były tłem ziemskich reklamówek marsjańskich biur podróży. Brakowało tylko wyjaśnienia, że mieszkają tu jedynie najbogatsi. Pustynię pokazywano za to jako ciekawostkę turystyczną, lokalną atrakcję, przemilczając, że mimo ogromnych wysiłków zajmuje ona nadal niemal całą powierzchnię planety.
Z zapatrzenia wyrwał go hałasujący samochód odkurzacz, zbierający naniesiony w ciągu dnia piasek. Wszystko pokrywała warstwa pomarańczowego piasku i pyłu.
Biuro imigracyjne. Chłopak zerknął na plan centrum miasta na wyświetlaczu komunikatora. Central Park, jak nazywano trójkąt między wieżami, stanowił doskonały punkt orientacyjny. Biuro znajdowało się dwieście metrów stąd, ale… było już zamknięte.
Krwistoczerwone słońce skryło się za dachami biurowców. Niebo na wschodzie było wyraźnie fioletowe, co doskonale świadczyło o postępujących procesach zmiany składu atmosfery. Allen miał w zasięgu wzroku kilka szyldów hoteli z wyeksponowanymi informacjami o cenie za noc i dobowym limicie zużycia wody. Szyldy zamiast neonów… Ponownie wyjął z kieszeni komunikator i przeliczył dolary amerykańskie na lokalne. Cena była prawie dziesięciokrotnie niższa niż w podobnych miejscach na Ziemi. I tak wybrał najtańszy hotel.
Większość budynków przypominała kostki ustawione wzdłuż ulicy, z trudem utrzymujące jednolitą wysokość zabudowy. Hotel o niezwykle oryginalnej nazwie „Mars” nie należał do wyjątków.
Allen pociągnął szklane drzwi i wszedł do zakurzonej recepcji ze szkła i lastriko. Najtańszym materiałem na Marsie, oprócz szkła, był rodzaj sztucznego kamienia uzyskiwanego z nadtopionego i barwionego piasku. Nazywano go nie całkiem poprawnie lastrikiem.
Nie było tu ekranu ani żadnej innej formy automatycznej recepcji, jak w każdym z podobnych miejsc na Ziemi.
Allen uderzył w dzwonek, stojący obok doniczki z iglastym bonsai, ze szklaną przykrywką w kształcie kopułki. Z zaplecza wyszedł przygarbiony staruszek, nieco zdziwiony widokiem gościa. Zapewne nie spodziewał się już nikogo z Ziemi przez najbliższe półtora roku.
— Ostatni transport. — Przywitał Allena skinieniem głowy. Wpisał dane do archaicznego terminalu i poprosił o kartę płatniczą. — Tym nie może pan płacić — stwierdził, biorąc do ręki Visę. — Dziś przenocuję pana na kredyt, ale jutro rano musi pan założyć konto w tutejszym oddziale banku.
Allen kiwnął głową.
Z dwunastu pokoi jedenaście było wolnych. Recepcjonista dał mu lokum na drugim piętrze, na tyłach budynku. Widać było stamtąd śmietnik, niechlujne podwórka innych domów, ale też szczyty drzew Central Parku. Zapewne więc był to jeden z lepszych pokoi.
Allen wziął prysznic, wykorzystując ponad połowę czterolitrowego dziennego limitu wody. Położył się i natychmiast zasnął.3
Obudziły go głód i suchość w gardle i w nosie. Leżał z zamkniętymi oczami i próbował sobie przypomnieć, gdzie jest. Seattle… koja na „November Rain”… hotel „Mars”! Z trudem otworzył oczy. Uniósł się na łokciach. Stopy wystawały mu spod zdecydowanie za dużej kołdry. Usiadł, a przed oczyma zatańczyły mu czarne plamy. Odczekał chwilę i wstał. Wypił połowę pozostałej wody z butelki, którą dostał w porcie kosmicznym. Trochę pomogło.
Toaleta miała konstrukcję przypominającą te w samolotach. Znowu oszczędność. Oszczędność wody, energii, powietrza. Tu wszystko trzeba oszczędzać!
Przylot ostatnim transportem miał swoje plusy. W najbliższym dużym banku bez kolejki otworzył konto i przelał tam wszystkie pieniądze z karty chipowej. Tutaj również obsługiwał go człowiek. Nie było mowy, by użyć terminala, a już tym bardziej usługi sieciowej.
Wyszedł na ulicę i chwilę obracał w dłoniach bezużyteczną ziemską kartę. Wrzucił ją do kosza. Czas zacząć nowe życie. A najpierw rozejrzeć się za jakimś barem. Pierwszy okazał się za drogi. Kanapka kosztowała ponad dziesięć dolarów. Allen przeliczył to na walutę amerykańską i ze zdziwieniem stwierdził, że zwykła kanapka jest tu prawie dziesięć razy droższa niż w Seattle. Sprawdził kilka następnych knajpek – wszędzie ceny były podobne.
Jednak musiał coś zjeść i się napić. Stał na ulicy, zastanawiając się, co zrobić. Upał stawał się nieznośny. Jak co dzień. Nie ma co tak stać. Wszedł do baru z kilkoma pustymi stolikami. Panował tu zaduch, nie było klimatyzacji. Zamówił kanapkę za jedenaście dolarów i dużą kawę za osiem. Jedno i drugie smakowało nieszczególnie. Zawartość kanapki smakiem i konsystencją przypominała mielone mięso, ale wolał nie pytać, co to jest naprawdę.
Z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że jego komunikator nie loguje się do sieci. Tutaj najwyraźniej nie istniały publiczne nadajniki ani łączność satelitarna, umożliwiająca każdemu swobodny dostęp do sieci.
Schował więc komunikator i na ekranie wbudowanym w blat przejrzał poranne serwisy informacyjne. Lokalne wiadomości niewiele mu mówiły. Przestudiował oferty biur pośrednictwa pracy, ale okazało się, że i tak musi się tam udać osobiście. Ceny żywności skłaniały go do szybkiego działania. Umówił się w biurze Headsearchers, na wszelki wypadek zostawiając sobie godzinę zapasu.
Zapłacił i wyszedł z dusznej nory do rozgrzanego piekarnika. Znów mroczki przed oczami. Wrócił do cienia i oparł się o ścianę. Paskudny klimat. Ludzie nosili przeważnie sandały zakryte z wierzchu przewiewnym materiałem, szerokie spodnie do półłydki i koszule z szerokimi rękawami. Wszystko to z materiału przypominającego len. Wiele osób miało jasne kapelusze. Allen spojrzał po sobie. Bojówki, koszula, wprawdzie rozpięta, ale uszyta z materiału nieodprowadzającego ciepła. Wiedział, że będzie gorąco, ale nie spodziewał się, że aż tak. Ciekawe, ile tu kosztują ubrania? Podwinął nogawki spodni i rękawy koszuli. Trochę pomogło. Czekał go mały spacer.
* * *
W Central Parku, największym na całej planecie, znajdował się również największy pod względem powierzchni zbiornik wody. Reklamy na Ziemi pokazywały wielkie jezioro pod szklaną kopułą, przez którą przeświecało czerwonawe niebo. Allen stał teraz na brzegu. Na urodzonych tu musiało robić wrażenie, ale dla Allena był to zwykły staw. Zawsze fotografowano go tak, by wydawał się większy. Głęboki na trzydzieści centymetrów, w najszerszym miejscu miał zaledwie siedemdziesiąt metrów. Nie było wolno nawet zamoczyć w nim nóg.
Chłopak spojrzał w górę. I dopiero ten widok zrobił na nim wrażenie. Trzy wieże elektrolityczne zbiegały się w perspektywie sześćset metrów wyżej i wyglądały tam wysoko jak cienkie rurki. W rzeczywistości średnica kominów u podstawy wynosiła pięćdziesiąt, a na szczycie – prawie trzydzieści metrów. Na Ziemi budowano wyższe wieżowce, ale te wieże miały w sobie nieopisany majestat. Stały tutaj, nim pojawili się pierwsi osadnicy i będą tu stać dłużej niż jakiekolwiek budynki w tym mieście.
Dalej, w cieniu drzew dostrzegł niewielki pomnik zagubionych duszyczek. Odlane z brązu postacie dwojga dzieci.
Pomimo tłumu dookoła, obszedł park, ciesząc się cieniem i względnym chłodem. Stare drzewa przypominały mu zwykłe ziemskie widoki.
* * *
Windą wjechał na czterdzieste trzecie piętro, gdzie znajdowało się biuro Headsearchers. W dużym pomieszczeniu stały wyłącznie biurka, fotele i płaskie terminale. Żadnych przepierzeń, szaf, boksów. Dziewczyna z długimi blond włosami, na pewno niepraktycznymi w takim klimacie, wskazała mu krzesło przed swoim biurkiem. Tabliczka informowała, że konsultantka nazywa się Doris Westwood.
— Jak mogę panu pomóc? — zapytała, uśmiechając się niewymuszenie.
— Szukam pracy.
— Przyleciał pan ostatnim transportem — stwierdziła, patrząc na jego strój. — Mało dziś klientów. Wypełnię ankietę za pana. — Znów się uśmiechnęła. — Proszę się nie martwić, mamy dużo ofert.
Powinien się martwić?
Stukała w ekran terminala. Z niewiadomych względów nikt tutaj nie używał komplantów.
— Proszę przyłożyć komunikator. — Wskazała górę ekranu. Piknęło. — Allen Ryan, tak? Brakuje miejsca urodzenia.
— Minnesota. Piąty lipca dwa tysiące dwieście osiemdziesiąty czwarty.
— Minnesota? A dokładniej?
— Niestety…
— Wpiszę Saint Paul. To zdaje się stolica? Nie mogę zostawić pustej rubryki. Brakuje też imion rodziców.
Allen spuścił wzrok.
— Moi też nie żyją — powiedziała pocieszająco. — Dotychczasowe doświadczenie zawodowe?
— Budowa i konserwacja urządzeń mechanicznych. Praktycznie każdego rodzaju – pracowałem w wielu różnych miejscach. Naprawiałem kosiarki do trawy, windy, klimatyzatory. Ostatnie dwa lata spędziłem przy budowie kopterów marsjańskich u Bella. Znam w nich każdą śrubkę, jeśli można tak napisać.
Doris spojrzała na niego.
— Chciałby pan pracować przy kopterach?
— Myślę, że tak.
— Zobaczę, co da się zrobić. — Już stukała w klawisze. — Na pewno potrzebują mechaników, choć w naszym biurze nie zgłaszali zapotrzebowania. Odezwę się do nich.
— Byłoby świetnie.
Allen przyłapał się na tym, że jak uczniak mnie w palcach róg koszuli.
— Jeśli znajdziemy panu pracę, nasza prowizja wynosi połowę pierwszej pensji miesięcznej. Może być płatna w ratach do pół roku. Zgadza się pan?
— Chyba muszę.
Anioł nie dziewczyna. Chciał zapytać, co robi wieczorem, ale przypomniał sobie, że stać go jedynie na zaproszenie jej na spacer. Znów spuścił wzrok.
— Dziękuję. — Znów się uśmiechnęła. — Skontaktujemy się z panem, gdy tylko coś znajdziemy. Nie wiem, czy będę to ja. Jutro kończy mi się kontrakt. Połowa naszych klientów to imigranci.
— Jeszcze jedno, nie mogę się zalogować do sieci miejskiej, żeby ściągnąć wiadomości.
— Nie przeczytał pan chyba do końca informacji. — Uśmiechnęła się, tym razem współczująco. — Bez wykupienia dodatkowego abonamentu będzie pan mógł się logować tylko lokalnie, na przykład w barach i hotelach.
Pożegnał się i wyszedł. Wiadomość od dziewczyny przyszła po chwili, gdy był w windzie. Dostał pracę, zapewne tymczasową. Następnego dnia rano miał się udać do zachodniej części miasta. Gdyby wyszedł z budynku, dostałby pewnie tę wiadomość dopiero po zbliżeniu się do jakiegoś lokalnego nadajnika.
Wrócił do hotelu bocznymi uliczkami, kryjąc się w nikłym cieniu wyrastających z dachów kanciastych konstrukcji baterii słonecznych.4
Senator Richard Griffin wyłączył ekran terminala, podniósł z popielniczki wypalone do połowy cygaro i wyszedł na obszerny taras swojego apartamentu przy Central Parku. Zaciągnął się. Z żeliwnego stolika podniósł dużą wojskową lornetkę. Zadarł głowę i wyregulował ostrość na plątaninie rur wychodzących z cylindrów komór elektrolitycznych najbliższej wieży. Komory stanowiły najniższą część wielopiętrowego systemu pozyskiwania tlenu, który umieszczono w połowie wysokości betonowego trzonu wieży. Na pierwszy rzut oka widać było korozję i zacieki – źródło deszczu, życiodajnego dla roślin parku. Oznaczało to jednak również ciągły spadek produkcji tlenu.
Konkretny lokalny zysk kosztem globalnie rozmytej straty. Działo się tak we wszystkich wieżach i nie był to wynik celowego działania. Żywotność wież obliczono na sto pięćdziesiąt lat. Po dwustu miały prawo zacząć szwankować. Tylko według pierwotnego planu wszędzie wokół miast powinny być już lasy, przerabiające dwutlenek węgla w tlen. Plan minimum zakładał roślinność stepową, ale w rzeczywistości i ta nie chciała się utrzymać na jałowym, ruchomym piasku.
Senator odłożył lornetkę i usiadł na leżaku.
— Można by tam polecieć — powiedział do siebie — i sprawdzić z bliska, jak to wygląda naprawdę.
Wieże zaprojektowano jako bezobsługowe. Plany leżały zapomniane gdzieś na Ziemi, a projektujący je inżynierowie od przeszło dwóch wieków odpoczywali w Alei Zasłużonych. Możliwe, że na Marsie nie było ani jednej osoby zdolnej się połapać w tych setkach kilometrów rur. Ostatnie ekspertyzy sprzed kilku lat zaginęły w okolicznościach na tyle dziwnych, że aż podejrzanych. Nowych nie zlecono i nic nie wskazywało na to, by miały prędko powstać. Obszar w promieniu dwóch kilometrów wokół wież objęto całkowitym zakazem lotów, a z ziemi nie było jak się wspiąć do maszynerii.
Nie dalej jak miesiąc temu spadająca śruba zabiła przechodnia. Strata niewielka, ale prasa podchwyciła tanią sensację. Ktoś nawet opublikował animację walącej się wieży.
Bzdura! Beton będzie tu stał jeszcze i dwa tysiące lat.
Sprawa ucichła równie nagle, jak się pojawiła. Griffin bezskutecznie próbował odnaleźć w archiwach redakcyjnych nazwisko ofiary i akt zgonu. Policja nie miała żadnych materiałów dotyczących wypadku. Senator dopuszczał nawet możliwość, że to wszystko było fake newsem.
Raport, który przed chwilą przeczytał, niepokoił go, choć tego się właśnie spodziewał. Optymiści twierdzili, że o tlen nie trzeba się już martwić, bo „Stan równowagi został osiągnięty”. Większości ludzi to wystarczało i z radością wyrzucili z głowy zmartwienie. W rzeczywistości było źle, a ściślej mówiąc, wszystko zmierzało w naprawdę fatalną stronę. Ale optymiści mieli znacznie silniejszy dar przekonywania niż Griffin.
Dobre efekty w zalesianiu osiągano jedynie wewnątrz niewielkich i w miarę nowych kraterów uderzeniowych, których korony nie uległy jeszcze erozji. Osłonięte przed burzami piaskowymi oazy zieleni wciąż wymagały nawożenia i nawadniania. Nawożenie sprowadzało się do prostych procedur: odpadki organiczne z miast, po wstępnym przetworzeniu i odzyskaniu biogazu w procesie fermentacji, transportowano do najbliższych oaz. Gorzej z nawadnianiem. Wydajność nowoczesnych skraplaczy nie wystarczała. Drzewa usychały. Nie mieli kilku stuleci, by przejść stopniowo od roślinności pustynnej, poprzez stepową, sawannę, aż do lasów. A z braku oceanów tylko wielkie połacie lasów mogły ustabilizować klimat na poziomie umożliwiającym ludziom komfortowe życie. Nawet mchy i porosty zdychały z braku wilgoci. Przetestowano kilkaset gatunków i nie znaleziono odpowiedniego. O równowadze nie mogło być mowy.
Pozostawały zatem wieże elektrolityczne produkujące tlen z wody.
Kiedyś planowano kolonizować Marsa poprzez umieszczenie na jałowej planecie szklanych kopuł habitatów. Cóż to byłoby jednak za życie? Ciągły strach przed rozszczelnieniem powłoki i uduszeniem.
Dwa lata temu senator Griffin mógł sobie pogratulować przepchnięcia ustawy przyznającej środki na projekt Waterfall. W kierunku Marsa leciała pierwsza kometa. Towarzyszyły jej trzy bezzałogowe statki. Podgrzewając laserami powierzchnię komety, powodowały wrzenie i wyrzut masy w odpowiednim kierunku. To wystarczało do drobnych korekt toru lotu. Niewielkie jądro i kilkadziesiąt milionów ton lodu. Częściowo H2O, częściowo CO2 plus nieistotne domieszki. Wielkość imponująca, choć nie w skali planetarnej. Jeśli uda się trafić w okolice bieguna, bilans tlenowy poprawi się zaledwie o ułamek procenta, ale otworzy to drogę do zupełnie innego sposobu terraformowania Marsa. Zdecydowana większość lodu wyparuje podczas lotu przez atmosferę i spadnie w postaci deszczu. Dodatkową korzyścią będzie naruszenie pozostałej czapy lodowej, która nie całkiem zanikła, i to mimo podgrzania atmosfery.
Już wkrótce dopuszczalnym kosztem energetycznym będzie można zmieniać tor lotu podobnych obiektów. Pozwoli to na pozyskanie zarówno tlenu, jak i wody, w ilościach umożliwiających dokończenie przemiany Marsa w prawdziwą drugą Ziemię.
Oczywiście istnieje ryzyko rozpadu obiektu przed dotarciem do celu. Stanowiłoby to pewne zagrożenie dla obszarów zamieszkanych, choć największym zmartwieniem naukowców pozostawało niewielkie kamienne jądro, którego nie dawało się dokładnie zbadać. „Niewielkie” jądro uderzające w Marsa mogło oznaczać katastrofę na skalę ziemskiej zagłady dinozaurów i powrót sztucznie przerwanej epoki lodowcowej. Oznaczałoby to również kres ludzkiej cywilizacji na Czerwonej Planecie. Ale do przybycia komety został jeszcze ponad miesiąc. Parę tęgich głów pracowało w ścisłej tajemnicy nad projektem.
Griffin uważał się za marsjańskiego patriotę i wizjonera, choć nie uzewnętrzniał tego ostentacyjnie. Myślał już o następcy projektu Waterfall, który miałby się rozpocząć wiele lat po jego śmierci. Skoro można zmieniać orbity asteroidów i komet, to czemu nie sprowadzić na orbitę Marsa wielkiej bryły żelaza? Bardzo ryzykowne, ale teoretycznie możliwe. Senator nie był jednak głupi i wiedział, że skomplikowane polityczne układy długo jeszcze na to nie pozwolą. To oznaczałoby przecież początek uniezależniania się Marsa od Ziemi. Trzeba z tym jeszcze poczekać.
Sprowadzenie komety było skomplikowane technicznie, ale tak naprawdę to o ból głowy przyprawiały senatora problemy prawne i logistyczne. W świetle obecnego prawa, za wprowadzenie w atmosferę tak dużego obiektu groziła kara śmierci. Trzeba przepchnąć parę ustaw, nim wszystko wyjdzie na jaw. Ponadto pamiętać o takich drobiazgach, jak na przykład odwołanie wszystkich ekspedycji polarnych.
O komecie lecącej w stronę Marsa wiedział senator Griffin i zaledwie kilkunastu jego współpracowników. Jak i kiedy powiedzieć to pozostałym kilku miliardom obywateli – oto kolejny problem, pytanie bez dobrej odpowiedzi.
Na razie potrzebował jeszcze jednej osoby – koordynatora naziemnej części projektu. Kogoś niezależnego, spoza politycznego przydziału. Zbyt wielu ludziom zależało na jego niepowodzeniu. Tak. Senator Griffin potrzebował kogoś niezależnego i uczciwego. I to szybko. Ale jak kogoś takiego znaleźć? Nikt odpowiedni nie przychodził mu do głowy. Jak nie dopuścić, żeby wrogowie nie podstawili mu wtyczki?
— Przejrzeć stare ogłoszenia — mruknął, wracając do gabinetu.
Usiadł przed terminalem i wywołał stronę największego biura pośrednictwa pracy.5
Wokół miasta rozciągała się bariera złożona z trzech parkanów z gęstej metalowej siatki, oddalonych od siebie o kilkanaście metrów. Zewnętrzny miał pięć metrów wysokości, środkowy siedem i pół, a wewnętrzny dziesięć. Ich celem było spowodowanie zawirowań powietrza i wytrącenie przynajmniej większych ziaren. Barierę dawało się stosunkowo łatwo przesuwać. Po każdej burzy setki spychaczy i wywrotek podejmowało syzyfową pracę ponownego przetransportowania piasku w głąb pustyni. Wszystko wskazywało jednak na to, że zachodniej części miasta nie uda się uratować. Prawie stumetrowa diuna napierała na mur, grożąc jego przekroczeniem w ciągu najbliższych tygodni.
Spychaczokoparka na wielkich niskociśnieniowych oponach wspinała się na strome zbocze. Allen co chwila zerkał na wskaźnik przechyłu, choć do czerwonej linii miał jeszcze daleko. Tuż przed wierzchołkiem należało tylko opuścić czerpak i docisnąć gaz. Nie sposób się było nawet pomylić, bo całą hydrauliką czerpaka sterowały dwie dźwignie. Monotonna praca, ale Allen nawet nie pomyślał o wybrzydzaniu. Zbyt dobrze pamiętał kłopoty na Ziemi. A tutaj miał wygodny fotel i klimatyzowaną kabinę.
Sto metrów dalej po prawej i lewej stronie inne maszyny robiły to samo i z takim samym efektem. Po trzech godzinach Allen miał wrażenie, że poznał znaczenie powiedzenia „syzyfowa praca”. Jeśli nawet przesunął wierzchołek diuny o metr, to nikt nie mógł tego obiektywnie potwierdzić. Piasek drobnymi strużkami leniwie zsuwał się po łagodniejszym zboczu w stronę zewnętrznego podnóża wydmy, gdzie kilkanaście maszyn podkopywało zbocze, ładując piach na płaskie wywrotki. Przypominające żółwie pojazdy wywoziły urobek poza południową i północną część miasta.
Zewnętrzny kraniec zachodniej części Nowego Londynu zwano West Endem, analogicznie do wschodniego – East Endu. I mimo że w większości były to niemal slumsy, broniono ich. Allen wykonując automatycznie po raz setny tę samą sekwencję czynności, zastanawiał się, ile w tym szczerej troski o mieszkańców, a ile obawy przed ich migracją do lepszych dzielnic.
Jak się już zorientował, marsjańska polityka była pełna sprzeczności. Z jednej strony próbowano wszelkimi środkami zwiększyć produkcję tlenu, z drugiej – dużej mocy silnik spychaczokoparki spalał wodór, czyli robił coś odwrotnego. Czemu nie używano elektrycznych? Przecież takich maszyn wokół wszystkich marsjańskich miast musiały być tysiące!
Allen odczuwał senność spowodowaną niższym ciśnieniem i niższą zawartością tlenu. Aklimatyzacja jeszcze trwała. Wyliczył na razie, że rachunek za hotel zabierze dwadzieścia pięć procent jego wynagrodzenia. Dalej od centrum ceny na pewno były niższe. Zamierzał zwiedzić miasto i gdy tylko da radę, przenieść się do miłej i taniej dzielnicy.
Po południu, podczas przerwy na lunch przysiadł się do ławy, przy której siedział jego nowy szef. Nazywał się Briks i był solidnie zbudowanym czterdziestolatkiem. Nie golił się chyba od tygodnia.
Kilkudziesięciu robotników kończyło jeść bliżej nieokreśloną białą papkę smakującą rozgotowanym ryżem. Pod szerokim namiotem z metalizowanego materiału było tylko odrobinę chłodniej niż na zewnątrz.
— To ma w ogóle sens? — odezwał się Allen. — Od rana przesuwamy piasek i ledwo spłaszczyliśmy odrobinę szczyt góry.
Szef spojrzał na niego bez zdziwienia czy irytacji i odpowiedział:
— Wiatr porzuca ziarenka tuż za wierzchołkiem wydmy. Dlatego wierzchołek przesuwa się. Cofając wierzchołek wydmy, opóźniamy jej marsz.
— Ta robota będzie trwać w nieskończoność — zauważył Allen.
Kilku robotników zaśmiało się, nie unosząc nawet wzroku.
— Wydmy będą wędrować, dopóki będą piasek i wiatr — powiedział pierwszy.
— Płacą ci, to nie marudź — dodał drugi.
— Według optymistycznych planów, które zwabiły nas na tę cholerną planetę, wszędzie dookoła — Briks zatoczył ręką łuk — od pół wieku miały już rosnąć lasy.