- W empik go
Martwe anioły - ebook
Martwe anioły - ebook
Seryjny morderca grasuje w okolicach placu Stureplan w centrum Sztokholmu, siejąc postrach w całym mieście. Policja prosi o pomoc w śledztwie doświadczoną profilerkę kryminalną, Altheę Molin, która ma początkowo obawy przed przyjęciem tego zlecenia. Niedawno wróciła z Nowego Jorku i próbuje dojść do siebie po brutalnej napaści. W końcu zgadza się przyjąć to zadanie i daje się wciągnąć w intensywny pościg za sprawcą. Althea pracuje pod dodatkową presją, gdyż niektórzy funkcjonariusze kwestionują jej niekonwencjonalne metody. Wkrótce okazuje się, że sprawca jest bliżej, niż można było przypuszczać…
„Martwe anioły” to trzymający w napięciu thriller o złu ukrytym pod maską pozornej normalności. Veronica Sjöstrand jak mało kto potrafi skonstruować wciągającą intrygę pełną zaskakujących zwrotów akcji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-711-2 |
Rozmiar pliku: | 644 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czerwiec 2007
Ogromne lampy wyglądały jak rozżarzone skupiska baniek mydlanych zatrzymane w połowie drogi do sufitu. Na parkiecie tłoczyły się ciała imprezowiczów. Czerwone światła reflektorów i ogłuszająca muzyka dodatkowo potęgowały sugestywny i zmysłowy nastrój. Była trzecia nad ranem. W powietrzu unosiła się woń perfum, potu i alkoholu. Za wielkimi oknami widać było tłum rozbawionych ludzi na placu Stureplan.
Siedziała na wysokim stołku barowym, on stał obok. Blisko. Muskał udem jej kolano. Ona bawiła się sięgającą głęboko w dekolt zawieszką na łańcuszku. Śmiała się. Zwilżyła wargi czubkiem języka, a on głaskał ją po plecach. Od godziny prowadzili ożywioną rozmowę. Tylko raz odwrócił od niej spojrzenie, żeby zamienić kilka słów z przechodzącym obok szefem klubu, który przywitał się po przyjacielsku, uroczo męskim uściskiem.
O czwartej wyszli, trzymając się za ręce. Noc była ciepła i przyjemna. Pachniało latem, ziemią i wilgocią świeżo skoszonych trawników w parku Humlegården, asfalt oddawał nagromadzone w dzień ciepło. Łagodny wiatr pieścił jej nagie ramiona, wciąż rozgrzane słońcem. Minęli kawiarnię L’Angolos i Bibliotekę Królewską, której elewacja wyglądała chropowato i złowrogo w niebieskawym świetle nocy. Gwar ze Stureplan ucichł.
– Dasz się zaprosić na drinka? – spytał.
– Jasne, o ile dostanę też ciebie – odpowiedziała. Prowadząc, całował ją co chwilę w szyję.
Poszli do niego. Przygotował gin z tonikiem dla niej i dla siebie. Wzięła szklankę i pocałowała go namiętnie w usta.
Przez okno wpadły do środka pierwsze promienie słońca. Włożył jej majtki i białą sukienkę do kartonowego pudła. Z maleńkiej torebki wyjął telefon komórkowy, pogłaskał go, wyłączył i położył na nocnym stoliku. Torebka i szpilki również wylądowały w kartonie. Na wierzchu ułożył bibułę. Kupione w Granicie przy Hötorget eleganckie białe pudło postawił na półce w garderobie. Miał tam już trzy identyczne. Później długo stał pod gorącym prysznicem, umył zęby, wyczyścił je nicią dentystyczną, a potem użył jeszcze płynu do płukania jamy ustnej. Założył dobrze skrojony letni lniany garnitur w kolorze piaskowego beżu i białą koszulę. Po chwili zastanowienia wybrał proste spinki do mankietów ze szczotkowanego srebra. Przejrzał się w lustrze. Starannie zaczesał do tyłu półdługie ciemnobrązowe włosy. Roztarł w dłoniach odrobinę żelu i wygładził nim fryzurę. Nałożył go też trochę na bardzo regularne czarne brwi. Podszedł bliżej lustra i spojrzał z dezaprobatą na swoje odbicie. Sięgnął po pęsetę, żeby wyrwać niesforny włosek z prawej brwi. Na jego twarzy odmalowało się zadowolenie. Wziął telefon leżący na nocnej szafce. Zabrał dużą walizkę z przedpokoju i wyszedł.ROZDZIAŁ 2
W piątkowe przedpołudnie powietrze było ciężkie i lepkie. Panował wręcz tropikalny upał. Sztokholm pachniał tego dnia tak, jakby leżał nad Morzem Śródziemnym. Prawie jak Rzym. Mieszanina gorąca, wilgoci i spalin dawała fantastyczny efekt. W słuchawkach rozbrzmiewała Melissa Etheridge. Ale nie te nowe, popowe kawałki, tylko jedna z jej pierwszych płyt, z silnymi akcentami gitarowymi, mroczna, emocjonalna i ascetyczna. Weszłam do miniaturowego parku Tegnérlunden. Bardzo go lubiłam, choć obejmował tylko niewielki pagórek z kilkoma drzewami i imitację strumyka z bloków kamiennych i betonu. Miał jednak w sobie coś szczególnego. Panowały w nim spokój i cisza miejskiego parku w wydaniu mini. Przeczesałam włosy palcami i uniosłam loki, próbując schłodzić spocony kark. Gdy podniosłam wzrok, zobaczyłam stojący na szczycie pagórka bezwzględnie wspaniały, absurdalny posąg Strindberga. Podeszłam do niego z uśmiechem na twarzy. Pomnik składał się z wielkiej litej skały, na której siedział pisarz. Jego muskularne ciało przypominało jakiegoś nordyckiego boga, a pozycja mogła napawać dumą każdego, kto kiedykolwiek pozował nago. Przechodząc obok, pogłaskałam masywną podstawę pomnika. Zastanawiałam się: czy podobałby się samemu Strindbergowi? Chyba podłechtałby jego ego.
Skręciłam w Drottninggatan. Nie potrafiłam się oprzeć, żeby nie poklepać po głowie jednego z kamiennych lwów, które stały pośrodku drogi niczym dwa milczące sfinksy. Dawniej były białe, teraz zrobiły się szare niczym pomyje i łysawe w miejscach, gdzie głaskali je wszyscy przede mną.
Przechyliłam głowę, żeby odczytać biegnące wzdłuż ulicy cytaty wypisane wtopionymi w nawierzchnię błyszczącymi metalowymi literami, upstrzone gdzieniegdzie przydeptaną gumą do żucia. To też Strindberg. „Zawsze mnie kochaj, inaczej przegryzę ci gardło i umrzesz”. Ależ milutki. Orzeźwiająco nienormalny. Przypominał najważniejszy temat na żółtej tablicy z nagłówkami gazet w oknach 7-Eleven. „Ciało 28-letniej zamordowanej kobiety ukryte w walizce”_._ Może już czas wrócić do pracy. Poczułam ukłucie strachu. Przesunęłam palcami wzdłuż blizny biegnącej od lewej strony szyi w dół przez prawą pierś. Nie wiedziałam, kiedy będę mogła znów pracować, czy powrót jest w moim przypadku w ogóle możliwy i czy nadal byłam w tym dobra. Choć bardzo bym chciała, wręcz marzyłam o powrocie do pracy. Odezwały się nerwy i frustracja.
Nie. Dzisiaj nie chcę żadnych śmierci i nieszczęścia. Żadnych lęków. Ostatnio było tego za dużo. Dzisiaj – urządzanie domu, jutro – rzeczywistość.
Weszłam do Tintarella Di Luna, przytulnej kawiarenki, nie większej niż dziura w ścianie. Między stolikami było ciasno, na ścianach wisiały wycinki z wynikami ligi włoskiej. Wyśmienita kawa i zawsze pełno ludzi. Rozejrzałam się za Emelie. Wzięła dzień wolny, żebyśmy mogły poświęcić cały piątek na bezwstydny shopping, nie narażając się na tłumy w sklepach. Niedawno kupiłam mieszkanie i potrzebowałam wszystkiego, od farby do malowania ścian po zasłony, żeby mój dom zaczął jakoś wyglądać. Emelie nie było. Jeszcze nie przyszła. Zawsze się spóźniała.
Wzięłam latte i usiadłam na krześle w niszy okiennej. Na ścianie obok wysokiego stołu w oknie wisiał oprawiony w ramkę afisz filmowy. _Słodkie życie._ Fantastyczny obraz z palącym papierosa Marcello Mastroiannim w odcieniu niebieskim i tańczącą Anitą Ekberg na złoto-czerwonym tle. Pasja. Kobiecość i męskość. Na dole afisza, niewielkimi literami, jako pierwsza wymieniona była Anouk Aimée. Początkowo nie mogłam sobie przypomnieć kto to.
– Tak właśnie powinny wyglądać kobiety! A nie jak wieszaki na ubrania!
Stojąca za mną Emelie wskazała dłonią afisz. Sama była w typie Anity Ekberg. Jej pełne kształty, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, brązowe oczy i obcięte na pazia blond włosy rzucały się w oczy. Zazdrościłam jej, bo sama należałam do tych chuderlawych, płaskich jak deska i mało dystyngowanych. Byłam zupełnym przeciwieństwem Emelie: sto pięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, kręcone czarne włosy, azjatyckie oczy i blada skandynawska karnacja. Tak zwana urocza brzydula – jednego dnia mogłam wyglądać niezgrabnie i niechlujnie, kolejnego sama sobie wydawałam się atrakcyjna, inna, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie wiedziałam tylko, co tu zrobić, żeby więcej dni należało do tej ładniejszej wersji mnie samej.
– Dzięki – powiedziałam, unosząc brwi.
– Przecież chodziło mi o takie, „którym żebra wystają, a głowa wydaje się za duża w stosunku do reszty ciała”. Nie takie jak ty. Chciałabym mieć twoje geny. Ty nigdy nie tyjesz. A ja nabieram ciała na samą myśl o bułeczkach cynamonowych. Patrz! – Emelie złapała w palce ukrytą pod żakietem fałdkę w pasie. Zawsze nosiła niemal idealnie dopasowane garsonki, tymczasem ja preferowałam dziwaczne połączenia dżinsów i bluzek z second handu, najchętniej w intensywnych, czystych kolorach. Niewiele nas łączyło pod względem wyglądu, a jednak z nikim nie byłam związana bliżej. Znałyśmy się od siódmego roku życia.
– No, straszne! Nie mam więc wyjścia, muszę cię od niej uwolnić – powiedziałam, wyciągając rękę po bułeczkę cynamonową, którą trzymała na talerzyku.
– Nigdy w życiu! Kup sobie własne kalorie!
Starszy pan siedzący przy stoliku obok spojrzał na nas z dezaprobatą znad „Svenska Dagbladet”. Emelie usiadła obok mnie, przełamała bułeczkę na pół i podała mi kawałek.
‒ Proszę. To jaki jest plan? – spytała, zanim nadgryzła swoją połówkę.
– Drottninggatan, Sveavägen, Rådmansgatan, Birger Jarlsgatan, a na koniec NK. Jeśli chodzi o lunch, ty wybierasz miejsce, a ja płacę. Na zakończenie zapraszam do mnie na wino i kolację. Może być?
– Fantastycznie. Tyle że kolację i wino muszę odpuścić, bo umówiłam się wieczorem z rodzicami. – Ruszała szczękami, spoglądając na mnie badawczo. – Jakie wrażenia z mieszkania na swoim? Zaczynasz się przyzwyczajać?
Znała mnie aż za dobrze. Unikałam jej spojrzenia, patrzyłam na ulicę, otwierające się sklepy i przechodzących ludzi.
– Tak. Nie. Nie wiem. Czasem mnie to przeraża, czasem jest super. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam, ale w końcu będzie dobrze.
Emelie się uśmiechnęła.
‒ W porządku! Ale nadal chodzisz do psychologa?
‒ Oczywiście. Choćby po lekarstwa. Ale nie, lubię go, naprawdę jest dobry.
Jakieś piętnaście lat temu, gdy byłam nastolatką, moim życiem rządziła nerwica natręctw. Nie było dnia, żebym nie myślała ze strachem, że wróci i rozbije mi świat na kawałki. Niczym trzeźwy alkoholik ciągle cierpiałam na OCD, _obsessive compulsive disorder_, czyli zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, tyle że w tej chwili nie miałam objawów choroby.
Emelie się roześmiała.
‒ Może powinnam wziąć od ciebie jego numer. Mam wrażenie, że zbliża się do mnie depresja. Samotne życie mnie wykańcza. Potrzebuję faceta!
Ukryty za gazetą mężczyzna siedzący za nami nieomal zakrztusił się kawą.
‒ Przeprowadź się do mnie ‒ zaproponowałam.
– W życiu!
Półtora roku temu to ja zamieszkałam u niej. Zaprosiła mnie do siebie, gdy zadzwoniłam, żeby opowiedzieć, co się stało i że postanowiłam wrócić do Sztokholmu.
– Stworzymy klub złamanych dusz, ty, cudem ocalała z morderstwa, i ja, ofiara niewiernego sukinsyna. Mój problem nie jest aż tak poważny, a i tak czuję się podle. Będzie nam super.
Pomysł faktycznie był trafiony. Teraz mogę już przyznać, że przez pierwsze miesiące nie dałabym sobie rady sama. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jakie ślady zostawił we mnie ten napad. Przez większą część roku cierpiałam na zespół stresu pourazowego i napady lęku. Wyjście z tego stanu nie było łatwe, ale przy pomocy Leifa, psychologa, i Emelie powoli dochodziłam do siebie. W końcu poczułam, że potrzebne mi własne mieszkanie. Była to niezwykle ważna decyzja. Prawda jest bowiem taka, że przez całe dorosłe życie zawsze mieszkałam z kimś: przez jakiś czas z babcią, w czasach studenckich w akademiku z Emelie, w USA wspólnie z trzema szalonymi norweskimi studentkami na wymianie i tak dalej.
Ale nadeszła właściwa pora, żeby się usamodzielnić. Wspólnie z Emelie ruszyłyśmy na łowy na sztokholmskim rynku nieruchomości mieszkaniowych. Przez dwa intensywne letnie miesiące ciągle przepychałyśmy się przez tłumy ludzi oglądających kolejne mieszkania. Ostatnie okazało się strzałem w dziesiątkę. Wybrałam je, zanim przekroczyłam jego próg. Wędrowałyśmy na prezentację pieszo przez Kungsbron, łapiąc rześkie, pachnące wodą powiewy wiatru, które dawały chwilową ulgę od upału. Zeszłyśmy z mostu na drogę biegnącą wzdłuż kanału, obok chińskiej restauracji o mało odkrywczej nazwie Hong Kong.
– Najstarsza chińska restauracja w Sztokholmie. Jedna z lepszych, powinnyśmy się tam wybrać. Podają podobno prawdziwą kaczkę po chińsku – oznajmiła Emelie, wskazując palcem witrynę.
Droga była tak wąska, że samochód ledwo się tu mieścił. Po jednej stronie stały modernistyczne wieżowce o surowej formie. Brązowe matowe elewacje i pozbawione ozdób białe balkony. Po drugiej stronie trawnik i rosochate wierzby. Ścieżka spacerowa i kilka łódek podskakujących na fali. Poczułam, że chcę tu mieszkać.
Mieszkanie przeszło moje wyobrażenia. Trzy pokoje. Balkon wielkości altany z widokiem na kanał. Wnętrze mocno zniszczone, beznadziejne kolory ścian, ale rozkład akurat dla mnie. Łazienka z klasycznymi funkcjonalnymi kafelkami w odcieniu butelkowej zieleni. Zapragnęłam je mieć. Tętno mi przyspieszyło.
Przyglądałam się innym oglądającym. Ilu było faktycznie zainteresowanych? Ile mieli do wydania? Uszczypnęłam Emelie w ramię. Odwróciła się do mnie, a ja dyskretnie, choć stanowczo skinęłam głową.
– Czy mieszkanie było zalane? – zapytała głośno Emelie. – Wyraźnie czuć pleśń.
Uśmiechnęłam się. To kompletna wariatka, ale superprzyjaciółka. Po wyrażeniu przez Emelie podejrzeń co do stanu lokum dałam agentowi nieruchomości wizytówkę z numerem telefonu. Udawałam, że nie znam tej podejrzliwej kobiety.
Wygrałam licytację. Nie musiałam się wcale napinać.
Wprowadziłam się, przywożąc ze sobą kilka sztuk mebli, fotel z podłokietnikami, dużą koreańską komodę, kilka kartonów z książkami i ubraniami oraz odziedziczony po babci wielki posąg Buddy. W pierwszym rzucie nakupowałam roślin doniczkowych, którymi zapełniłam pustawe wnętrza. Na balkonie ustawiłam duże skrzynie na kwiaty. Zieleń wyjątkowo mnie relaksuje. Teraz musiałam sprawić sobie resztę mebli i farby. Miałam jednak mocno ograniczony budżet. Nadal dostawałam wprawdzie wynagrodzenie od Modus Operandi Inc. z Nowego Jorku, gdzie pracowałam jako profilerka w czasie napadu, ale nie były to wielkie kwoty. Te wpłaty zagłuszały wyrzuty sumienia, które dręczyły mojego byłego szefa Toma, że zostawił mnie samą z tamtą sprawą. To nie jego wina, że zostałam zaatakowana na służbie, tylko moja, ale obecnie bardzo potrzebowałam tych pieniędzy. A że nalegał, to nie protestowałam. Pokaźna suma odszkodowania, którą dostałam z amerykańskiego ubezpieczenia, poszła na mieszkanie, więc teraz musiałam oszczędzać.
Emelie oblizała palce i oczyściła talerzyk z pozostałych kryształków cukru. Na ulicy za oknem zrobiło się ruchliwiej, było coraz więcej przechodniów.
– Masz listę zakupową?
– Listę? Nie.
Wywróciła oczami i wyciągnęła kartkę.
– No to piszemy.
Patrzyła na mnie wyczekująco, trzymając długopis w pogotowiu. Podrapałam się po głowie.
– Hm, potrzebuję farby do sypialni.
Emelie skinęła i zapisała:
– Farba. Pędzle. Masa szpachlowa, szpachla, papier ścierny, rękawiczki. Okej. Coś jeszcze?
Roześmiałam się.
– Pościel, ręczniki i inne rzeczy potrzebne ludziom. Może wiadro z mopem, ale zdaję się w tym względzie na ciebie!
Po dopisaniu kolejnych rzeczy do listy ruszyłyśmy wreszcie w drogę. Nie zaszłyśmy jednak daleko. Przy pierwszej wystawie za kawiarnią Emelie krzyknęła i złapała mnie za ramię.
– Muszę tu wejść!
Przekroczyłyśmy próg niewielkiego sklepiku o białych ścianach. Spojrzałam ze zdziwieniem na wielki regał, do którego podeszła Emelie. Pośrodku tłoczyły się cherubiny, aniołki, rusałki i figurki Jezusa. Po lewej czarne, lśniące posążki Ozyrysa i Anubisa, po prawej Ganeśa i Budda ze szczotkowanego mosiądzu. Szalona mieszanka stylów i religii. Symbole bez prawdziwych korzeni – ich znaczenie zostało brutalnie wyrwane z kontekstu, żeby łatwiej było je strawić. Kup to, żeby odzyskać harmonię, albo to, jeśli szukasz nowej miłości. Doktor Phil wszelkich religii. Nie podobało mi się coś takiego, lecz nie potrafiłam tego zupełnie odrzucić. Drogi na skróty i proste rozwiązania są kuszące. Ale w życiu nic nie jest proste. Babcia ciągle powtarzała, że coś, co nie wymaga wysiłku, nie ma w sobie siły. Była buddystką. Zazdrościłam jej cierpliwości i aktywności religijnej, bo sama nie byłam lepsza od Emelie, kolekcjonującej aniołki z imitacji marmuru. Też ciągle szukałam, wątpiłam i dawałam się kusić prostym rozwiązaniom.
Postanowiłam poczekać na zewnątrz i wyszłam na ulicę. Oparłam się o chropowatą kamienną elewację. Po drugiej stronie znajdowała się księgarnia Wodnik. Taki sam miszmasz jak sklepik z figurkami, tyle że z książkami. Byłam tam wielokrotnie, ale zawsze nachodził mnie strach przed wyborem lektury, która miała mi zapewnić tak desperacko poszukiwaną wewnętrzną harmonię. Skąd miałam wiedzieć, który z filozofów albo która religia były właśnie dla mnie? Po drugiej stronie kawiarni mieścił się sklepik z artykułami erotycznymi dla kobiet, a kawałek dalej w stronę centrum butik dla amatorów haftu krzyżykowego. Naprzeciwko salonu z sukniami ślubnymi. Uśmiechnęłam się. Ten fragment Drottninggatan charakteryzował się chyba największym rozdwojeniem jaźni. Usłyszałam dźwięk dzwonka nad drzwiami sklepu i zobaczyłam Emelie; trzymała w dłoni malutką torebkę i wyglądała na zadowoloną. Uniosłam pytająco brew.
– Znalazłaś coś?
– Mhm.
Pokręciłam głową.
– Co taką myślącą kobietę jak ty ciągnie do tych aniołków?
Zbierała aniołki, odkąd ją znałam. Najbardziej podobały jej się te ozdobne, mocno napuszone. Miała ich w domu cały regał. Do tego literaturę o aniołach. Nie mogłam tego zrozumieć.
– Logika to nie wszystko, potrzebuję też trochę uczuć.
– Nie pojmuję – mruknęłam w odpowiedzi.
– Wiem, ktoś tak twardo stąpający po ziemi tego nie zrozumie.
Emelie się roześmiała i przytuliła się do mnie. Potem ruszyłyśmy na Hötorget.
Po długich dyskusjach i rozważaniach udało mi się kupić farbę do sypialni i wszystkie narzędzia, które według Emelie były mi potrzebne. Do tego sprawiłam sobie piękną pikowaną orzechowo-połyskującą narzutę na łóżko i okulary słoneczne. Jadłyśmy lunch w IKKI w hali targowej na Hötorget, gdy odezwał się mój telefon.
‒ Cześć. Tu Rickard Magnusson.
‒ Cześć, Rickardzie! Jak miło, strasznie dawno się nie słyszeliśmy. ‒ Musiałam zasłonić drugie ucho ręką, żeby usłyszeć jego słowa. Nasilający się w porze lunchu szmer rozmów i szczęk sztućców oraz porcelany skutecznie go zagłuszał. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy widziałam go po raz ostatni. To było wiele lat temu. Nasi rodzice się przyjaźnili, więc w dzieciństwie spędziliśmy razem wiele imprez noworocznych i zaliczyliśmy mnóstwo spotkań przy grillu, ale chyba nigdy nie spotykaliśmy się sam na sam.
‒ Tak, wieki temu. Mam pytanie… Wiem, że dzwonię znienacka, ale czy znalazłabyś chwilę dla mnie dziś po południu? Stawiam dobrą kawę.
Za miło brzmiącymi słowami dało się wyczuć napięcie i stres. To coś nowego, bo zazwyczaj Rickard był spokojny i wyluzowany.
‒ Oczywiście. Mogę mieć dla ciebie godzinkę koło trzeciej, jeśli ci pasuje. ‒ Nie mogłam mu odmówić, za bardzo chciałam się dowiedzieć, o co chodzi. Emelie na pewno zrozumie. Właśnie zamierzałam zapytać, w czym rzecz, gdy przerwał mi w pół słowa:
– Dobrze. Czyli o trzeciej w okolicy Svampen, może być?
‒ Jasne, a co… ‒ zaczęłam. Rozłączył się, zanim zdążyłam dokończyć pytanie. Wpatrywałam się w ekran.
‒ Mam nadzieję, że skoro zamierzasz mnie porzucić, to chodzi o prawdziwego przystojniaka ‒ skomentowała Emelie.
– Rickard Magnusson, policjant. Pamiętasz?
‒ Aha! Jasne, że tak. Był na sześćdziesiątce twojego taty, tak? Typ profesorski, ale diablo przystojny.
– Tak, ten opis do niego pasuje. Umówiłam się tylko na godzinę, a potem możemy dalej buszować po sklepach.
– Nie ma problemu. – Emelie machnęła pałeczkami. ‒ Przejrzę sobie w tym czasie maile.
Westchnęłam i spojrzałam w sufit. Emelie była wybitnie zdolną programistką, przy tym ciężko uzależnioną od komputera. Zaimponowała mi dzisiaj tym, że już od kilku godzin nie sprawdzała nic na swoim blackberrym, choć domagał się jej uwagi, wysyłając ciche sygnały z wnętrza jej przepastnej torebki.ROZDZIAŁ 3
Zostawiłam Emelie siedzącą na pomiętym egzemplarzu „Metro” na schodach do filharmonii, z telefonem na kolanach, całkowicie pochłoniętą przeglądaniem poczty. Wokół niej paradowała spora armia gołębi, ale moja przyjaciółka nie zwracała na nie uwagi. Rozbawiło mnie to. Była kompletnie szurniętą pracoholiczką. Dwa lata temu zrezygnowała ze świetnie płatnej posady ekspertki do spraw zabezpieczeń przeciw cyberatakom i otworzyła własną działalność. Zbudowała fantastyczny zespół, pięciu superzdolnych młodych chłopaków, lecz wywalczenie sobie miejsca na rynku okazało się trudniejsze, niż się spodziewała. Jej firma, Infosec, dostawała wprawdzie sporo małych zleceń, ale ciągle czekała na coś większego, jakąś długofalową umowę dającą porządny zysk. Wiedziałam, że się martwi, bo firma miała dużo większe kłopoty finansowe, niż Emelie się przyznawała, i z całego serca życzyłam jej powodzenia, na które naprawdę sobie zasłużyła. Imponowała mi uporem, inteligencją, a już szczególnie odwagą.
Lawirowałam w tłumie przechodniów na Kungsgatan. Ruch pieszych mocno kulał, ponieważ sztokholmczycy maszerowali zdecydowanym, szybkim krokiem, a turyści przemieszczali się niespiesznie, rozglądając się cały czas na boki. Włączyłam sobie odcinek podcastu komediowego, który niedawno ściągnęłam na iPoda, ale nic nie mogłam usłyszeć, nawet gdy nastawiłam go na pełny regulator. Na ulicy panował kompletny chaos, udekorowane ciężarówki wiozące szczęśliwych maturzystów, którzy wyśpiewywali swą radość, wtórując dudniącym z głośników rytmom disco, trąbiący kierowcy innych samochodów i sfrustrowani rowerzyści. Skrzyżowanie Sveavägen i Kungsgatan zawsze się korkowało, niezależnie od pory roku, ale w dniu rozdawania świadectw maturalnych dochodziło tam do prawdziwej apokalipsy. Muszę przyznać, że mi się to podobało – posmak karnawału w tym zazwyczaj tak akuratnym mieście. Łatwo tak jednak myśleć, gdy akurat nie musi się nigdzie dojechać samochodem.
Na Stureplan dotarłam dziesięć minut przed czasem, więc przysiadłam na falistym murku z różowego granitu postawionym wzdłuż Birger Jarlsgatan. Było upalnie, powietrze znieruchomiało, a hałas z platform ciężarówek rozkołysanych przez rozemocjonowanych, szczęśliwych maturzystów osiągnął apogeum. Na czerwonym świetle stały właśnie trzy takie pojazdy wyposażone w równie wydajny sprzęt nagłaśniający. _Sommar tider, Like a Virgin_ i trudny do zidentyfikowania kawałek elektroniczny składały się na kakofonię nie do wytrzymania. Ciekawe, że uczniowie zawsze wybierali utwory z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Przecież nie było ich jeszcze wtedy na świecie. Westchnęłam, wyjęłam słuchawki iPoda z uszu i spojrzałam w stronę Svampen, czyli kultowej wiatki w kształcie grzyba. Na podtrzymującej kapelusz kolumnie wisiały cztery przestarzałe czerwone aparaty telefoniczne na monety, oddzielone od siebie niewielkimi szklanymi przegrodami. Niektóre lampy i telefony były rozbite, reklamy maleńkich klubów i ogłoszenia o koncertach pokrywały całą powierzchnię niczym patchwork. Nikt już dzisiaj nie używał takiego sprzętu, bo wszyscy nosili komórki.
Lubiłam to miejsce. W czasie studiów dorabiałam, pracując w gigantycznym sklepie z płytami w samym środku Galerii Stureplan, tam, gdzie teraz jest sklep Massimo Dutti. Sturehof był wtedy mrocznym angielskim pubem, w którym przesiadywaliśmy razem z chłopakami pracującymi w sąsiadującym z nami sklepie z planszówkami. Teraz mieściła się tam restauracja z eleganckimi białymi obrusami na stołach i kelnerami w uniformach. Kiedy byłam tu ostatnim razem, Laroy nazywał się Arnolds i był sto razy mniej pretensjonalnym klubem. Generalnie tutejsze knajpki nie były wtedy tak ekskluzywne i dizajnerskie. Dzisiaj cały plac emanował młodością, modą i emocjami. Wtedy dało się dostrzec większe zróżnicowanie i luz.
Uśmiechnęłam się. Zabrzmiało to jak przemyślenia emerytki. Ale to prawda. Mimo swoich trzydziestu dwóch lat czułam się już za stara na zabawę w nocnych klubach na Stureplan. Brakowało mi urody i modnych ciuchów. Wolałyśmy z Emelie chodzić do Vasastan, na drinka do Mamas & Tapas albo do którejś z mniej modnych knajpek wokół Kungsholmstorg, głośnych i zdecydowanie bardziej przyjaznych ludziom.
Upał robił się nie do wytrzymania. Miałam nadzieję, że Rickard zaraz się pojawi. Przegrzebałam swoją wielką lnianą torbę, znalazłam długopis i za jego pomocą upięłam sobie włosy w kok na czubku głowy.
Zobaczyłam go pierwsza. Szedł w tłumie przechodniów, z zestawem słuchawkowym na głowie. Gestykulował gwałtownie i coś mówił, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym. Jak zwykle miał na sobie białą koszulę, czarne buty i dopasowane klasyczne dżinsy. Rickard zawsze bardziej skupiał się na czynnościach umysłowych niż sprawach przyziemnych w rodzaju mody czy jedzenia. Nosił nienagannie odprasowane ubrania dobrej jakości, ale ciągle w tym samym stylu, czyli dżinsy i białe koszule. Czasami zmieniał kolor spodni na czarne lub granatowe. Możliwe, że w czasie wolnym pozwalał sobie na biały T-shirt w serek, a na imprezy wkładał marynarkę. Kompletny brak fantazji i kreatywności, chodząca schludność. I delikatne pozostałości po tamtym sprytnym, zwariowanym na punkcie książek chłopaku, który dzisiaj jest komisarzem wydziału kryminalnego, które zapewne dostrzegałam już wyłącznie ja, bo znałam go, odkąd skończył dziesięć lat.
Przeczesał dłonią potargane ciemnoblond włosy, które domagały się strzyżenia od co najmniej pół roku. Wtedy mnie zobaczył. Miał najmilsze oczy pod słońcem, a długie rzęsy wcale nie ujmowały mu męskości. Nieco krzywy nos, mocno zarysowane, grube brwi i wysokie kości policzkowe nie czyniły z niego pięknisia, ale nadawały jego twarzy rozważny, interesujący wygląd. Uśmiechnął się od ucha do ucha i zakończył rozmowę przez telefon.
– Altheo!
Objął mnie na powitanie. Jego radość wydawała się autentyczna, ale w jego postawie czaiło się napięcie. Coś go gryzło. Poszliśmy do kawiarni L’Angolos, tuż obok wejścia do Humlegården. Rickard otworzył przede mną drzwi i poczułam uderzenie przyjemnie chłodnego powietrza. Odetchnęłam z ulgą i podeszłam do zagraconego białego baru. Rickard wyciągnął podniszczony portfel z tylnej kieszeni spodni.
‒ Latte? ‒ spytał, patrząc na mnie.
‒ Tak, poproszę.
Usiedliśmy na końcu sali w samym rogu, jak najdalej od zgiełku i upału. Spoglądałam na ulicę przez przeszklone ściany. Po jednej stronie intensywny ruch uliczny na Birger Jarlsgatan, po drugiej dostojne mury Biblioteki Królewskiej, a za nią soczysta zieleń Humlegården. Gęste korony lip rosnących przed szacownym gmachem rozpraszały ostre światło słoneczne. Na chodniku pojawiały się tylko malowane jasnymi plamkami obrazy. Park wydawał się teraz wyjątkowo pusty, zazwyczaj bowiem oblegali go ludzie, którzy zajadali lunch na trawie w cieniu drzew lub po prostu odpoczywali. Może było dzisiaj za gorąco.
Rickard głęboko westchnął i odezwał się ściszonym głosem.
‒ Przyszedłem prosto z miejsca przestępstwa. ‒ Wskazał głową na park. Wtedy obok biblioteki zobaczyłam niebiesko-białą taśmę odgradzającą, którą rozciągnęła policja. Czyli to dlatego park się wyludnił.
‒ Kobieta. Zamordowana za pomocą niebotycznej dawki kokainy i zapakowana w dużą walizkę. Nazywała się Josephine, zdrobniale Tina, Henriksson. Popularna DJ-ka. Dwadzieścia osiem lat.
‒ Widziałam nagłówki w gazetach.
– No właśnie. Prasa nas strasznie naciska.
– Macie jakieś podejrzenia co do sprawcy?
Spojrzałam na niego. Unikał mojego wzroku, kiwnął głową. Blond grzywka opadła mu na oczy, odsunął ją na bok.
– Ktoś, prawdopodobnie morderca, wysłał rano SMS-a do „Expressen” z nazwiskiem ofiary i wskazówką, gdzie można znaleźć ciało.
– SMS-a? No to…
– Powinniśmy go wyśledzić? Jasne, pod warunkiem, że mili reporterzy z „Expressen” przekażą nam albo samą wiadomość, albo numer telefonu nadawcy. Ale nie chcą, powołują się na ochronę swoich źródeł. Wszystko dlatego, że nie zgodziłem się zdradzić im w zamian informacji dotyczących postępowania. Cholerne pajace.
Pokręcił głową. Zapadła cisza. Nie byłam pewna, ale czułam przez skórę, po co do mnie zadzwonił.
– Chodzi o to, że to już trzecie prawie identyczne morderstwo. Ofiarami we wszystkich przypadkach są młode dziewczyny, które znikały po spędzeniu czasu w którymś z klubów przy Stureplan. Znajdowaliśmy je mniej więcej dobę później, upchane w wielkich walizkach. Jak lalki. Pierwszą z nich, Lottę, w sierpniu ubiegłego roku. Znaleźliśmy ją w Hagaparken. Numer dwa, czyli Annę, w maju tego roku w innym parku, Vanadislunden. W dodatku na placu zabaw. Trzecią tu, w Humlegården.
– Jesteście pewni, że sprawcą jest ta sama osoba?
– Mamy DNA z dwóch pierwszych morderstw. W przypadku trzeciej trwa analiza.
I już wiedziałam, dlaczego Rickard chciał się ze mną tak nagle zobaczyć. Od razu poczułam przypływ znajomej fali paniki. Serce biło mi jak oszalałe. Pragnęłam tego najbardziej na świecie. Chciałam wrócić do pracy. Jednocześnie był to mój największy koszmar. Bałam się, że po ubiegłorocznym napadzie nie jestem już taka dobra jak wcześniej i że wyjdzie to na jaw, gdy tylko się do tego wezmę. Zawsze wiedziałam, że albo będę zaliczać się do najlepszych w tym zawodzie, albo nie będę tego robić wcale.
– Gazety rozpisywały się na temat tych dwóch pierwszych przypadków, więc to tylko kwestia czasu, żeby jakiś dziennikarz z dobrą pamięcią połączył ze sobą te morderstwa i wyskoczył z tytułem _Seryjny morderca na Stureplan_.
Poczułam bolesny ucisk w żołądku. Seryjny morderca na Stureplan. Sztokholm oszaleje. Przerażające nagłówki w gazetach, wystraszeni ludzie, wzburzone listy do redakcji o niekompetencji policji. Przeżyłam wystarczająco wiele dochodzeń, żeby wiedzieć, że Rickarda czekały ciężkie dni, pełne stresu i konfliktów. W Szwecji panowało przekonanie, że nie ma u nas seryjnych morderców, że to wyłącznie amerykański fenomen. Ale to nieprawda. Pojawiali się we wszystkich krajach, w każdej kulturze, niszcząc wszystkie społeczeństwa i wszystkich ludzi na swojej drodze.
– Czy te dziewczyny coś łączy? Wygląd, zawód, coś innego? – Wypiłam łyk kawy. Zauważyłam, że drży mi ręka.
– Podobny wiek, koło trzydziestki. Atrakcyjne, ale wcale nie w tym samym typie. Potrzebujemy twojej pomocy – powiedział, patrząc mi w oczy. – Wiem, że nie zajmujesz się teraz profilowaniem. Ale musiałem cię spytać, nie ma nikogo innego z podobnym… doświadczeniem jak ty.
– A zespół profilerów w Centralnym Biurze Śledczym?
– Są zawaleni robotą na kilka lat do przodu. Poza tym nie mają ludzi, którzy mogliby się włączyć do pracy operacyjnej. Potrzebny mi ktoś, kto mógłby być członkiem grupy dochodzeniowej, uczestniczyć w codziennych naradach.
Spojrzał w stronę parku. Zza budynku biblioteki wyszedł policjant w mundurze.
– Na umowę zlecenie, oczywiście. Co prawda nasze stawki za zlecenia są marne, ale jednak zarobisz.
Uśmiechnął się krzywo. Jego długie nogi ledwo mieściły się pod stołem. Siedziałam lekko bokiem, żeby nie dotykać jego kolan. Emanował frustracją i energią. Patrzył w milczeniu na park, potem znowu spojrzał na mnie. Wydawało się, że dzięki empatii i szczerości jego zielone oczy potrafiły mnie przejrzeć.
– Ten facet to prawdziwy potwór. Kiedy sprawa wyjdzie na jaw, wybuchnie panika. – Potarł oczy dłonią. – Cokolwiek zrobię, dochodzenie będzie cały czas kwestionowane. Wystarczyło, że postanowiłem ściągnąć cię do zespołu, i się zaczęło. Ale mam to gdzieś. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy.
Odwrócił głowę. Moje ciało gwałtownie protestowało. Nie chciałam tego słuchać. Rozumiałam desperację Rickarda, naprawdę chciałam mu pomóc. Ale czy będę potrafiła? Czy się odważę? Przesuwałam dłonią wzdłuż długiej blizny na szyi. A jeśli nie dam rady, jeśli posypię się w środku dochodzenia? Na ile by to zaszkodziło Rickardowi?
Popatrzyłam na niego. Widziałam w nim zmęczenie i stres, ale jego spojrzenie nie straciło dawnego ciepła. Na bladej twarzy wyraźnie malował się kilkudniowy zarost. Pracował pewnie całą noc.
Jak mogłabym mu odmówić? Byłam dobrą profilerką. To nie tylko moja praca, ale i pasja, choć w ostatnim czasie bardzo starałam się o tym zapomnieć. Moje umiejętności mogły mu pomóc.
– Daj mi czas do namysłu. Nie wiem, czy dam radę.
Oparł się wygodnie plecami, kiwnął głową i głęboko westchnął.
– Okej. Masz. – Położył na stole szarą kopertę wypchaną do granic wytrzymałości papierami. – Jeśli nie chcesz, nie musisz tego czytać.
Materiały z dochodzeń.
Rickard wyjął wizytówkę i zapisał na odwrocie dwa numery telefonu, a potem mi ją podał.
– Zadzwoń, gdy podejmiesz decyzję.
– Dziękuję. Na pewno zadzwonię.
Nie byłam w stanie wydusić z siebie nic więcej. Rickard wstał. Malująca się na jego twarzy szczera troska wskazywała na to, że wiedział, dlaczego się waham. Nagłówek „Profilerka ze Szwecji napadnięta przez seryjnego mordercę w Nowym Jorku” zrobiłby karierę również w szwedzkich gazetach. Poczułam ulgę, widząc, że wie, jakie są powody mojego wahania, miałam jednak wrażenie, że jest gotów przekonywać mnie tak długo, aż się zgodzę. Uścisnął mnie i ruszył w stronę Humlegården. Chciało mi się płakać. Widziałam, jak przeszedł pod niebiesko-białą taśmą policyjną. Zastanawiałam się, czy nie powinnam była pójść z nim i obejrzeć miejsce zbrodni. Czy tego chciał? Nie. Nie dałabym rady, to pewne, a on miał w sobie wystarczająco dużo empatii, żeby to wiedzieć. Po chwili do parku zaczęli wchodzić kolejni policjanci. Nie wiedziałam, co zrobić, co powiedzieć Emelie.
Zdecydowałam się na taktykę strusia, czyli zaprzeczenie. Przecież już postanowiłam: dzisiaj – urządzanie domu, jutro – rzeczywistość. Potrzebowałam tego dnia. Wcisnęłam kopertę z materiałami ze śledztwa do orzechowej narzuty w torbie ze sklepu Indiska i wyszłam z cudownego chłodu na upalną ulicę, żeby dokończyć rundę zakupową z Emelie. Poczułam uderzenie gorącego, nieruchomego powietrza. Drżącą dłonią włożyłam na nos okulary słoneczne.