Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Martwe anioły - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
28 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Martwe anioły - ebook

Seryjny morderca grasuje w okolicach placu Stureplan w centrum Sztokholmu, siejąc postrach w całym mieście. Policja prosi o pomoc w śledztwie doświadczoną profilerkę kryminalną, Altheę Molin, która ma początkowo obawy przed przyjęciem tego zlecenia. Niedawno wróciła z Nowego Jorku i próbuje dojść do siebie po brutalnej napaści. W końcu zgadza się przyjąć to zadanie i daje się wciągnąć w intensywny pościg za sprawcą. Althea pracuje pod dodatkową presją, gdyż niektórzy funkcjonariusze kwestionują jej niekonwencjonalne metody. Wkrótce okazuje się, że sprawca jest bliżej, niż można było przypuszczać…

„Martwe anioły” to trzymający w napięciu thriller o złu ukrytym pod maską pozornej normalności. Veronica Sjöstrand jak mało kto potrafi skonstruować wciągającą intrygę pełną zaskakujących zwrotów akcji.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-711-2
Rozmiar pliku: 644 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Czer­wiec 2007

Ogromne lampy wy­glą­dały jak roz­ża­rzone sku­pi­ska ba­niek my­dla­nych za­trzy­mane w po­ło­wie drogi do su­fitu. Na par­kie­cie tło­czyły się ciała im­pre­zo­wi­czów. Czer­wone świa­tła re­flek­to­rów i ogłu­sza­jąca mu­zyka do­dat­kowo po­tę­go­wały su­ge­stywny i zmy­słowy na­strój. Była trze­cia nad ra­nem. W po­wie­trzu uno­siła się woń per­fum, potu i al­ko­holu. Za wiel­kimi oknami wi­dać było tłum roz­ba­wio­nych lu­dzi na placu Stu­re­plan.

Sie­działa na wy­so­kim stołku ba­ro­wym, on stał obok. Bli­sko. Mu­skał udem jej ko­lano. Ona ba­wiła się się­ga­jącą głę­boko w de­kolt za­wieszką na łań­cuszku. Śmiała się. Zwil­żyła wargi czub­kiem ję­zyka, a on gła­skał ją po ple­cach. Od go­dziny pro­wa­dzili oży­wioną roz­mowę. Tylko raz od­wró­cił od niej spoj­rze­nie, żeby za­mie­nić kilka słów z prze­cho­dzą­cym obok sze­fem klubu, który przy­wi­tał się po przy­ja­ciel­sku, uro­czo mę­skim uści­skiem.

O czwar­tej wy­szli, trzy­ma­jąc się za ręce. Noc była cie­pła i przy­jemna. Pach­niało la­tem, zie­mią i wil­go­cią świeżo sko­szo­nych traw­ni­ków w parku Hum­le­går­den, as­falt od­da­wał na­gro­ma­dzone w dzień cie­pło. Ła­godny wiatr pie­ścił jej na­gie ra­miona, wciąż roz­grzane słoń­cem. Mi­nęli ka­wiar­nię L’An­go­los i Bi­blio­tekę Kró­lew­ską, któ­rej ele­wa­cja wy­glą­dała chro­po­wato i zło­wrogo w nie­bie­ska­wym świe­tle nocy. Gwar ze Stu­re­plan ucichł.

– Dasz się za­pro­sić na drinka? – spy­tał.

– Ja­sne, o ile do­stanę też cie­bie – od­po­wie­działa. Pro­wa­dząc, ca­ło­wał ją co chwilę w szyję.

Po­szli do niego. Przy­go­to­wał gin z to­ni­kiem dla niej i dla sie­bie. Wzięła szklankę i po­ca­ło­wała go na­mięt­nie w usta.

Przez okno wpa­dły do środka pierw­sze pro­mie­nie słońca. Wło­żył jej majtki i białą su­kienkę do kar­to­no­wego pu­dła. Z ma­leń­kiej to­rebki wy­jął te­le­fon ko­mór­kowy, po­gła­skał go, wy­łą­czył i po­ło­żył na noc­nym sto­liku. To­rebka i szpilki rów­nież wy­lą­do­wały w kar­to­nie. Na wierz­chu uło­żył bi­bułę. Ku­pione w Gra­ni­cie przy Hötor­get ele­ganc­kie białe pu­dło po­sta­wił na półce w gar­de­ro­bie. Miał tam już trzy iden­tyczne. Póź­niej długo stał pod go­rą­cym prysz­ni­cem, umył zęby, wy­czy­ścił je ni­cią den­ty­styczną, a po­tem użył jesz­cze płynu do płu­ka­nia jamy ust­nej. Za­ło­żył do­brze skro­jony letni lniany gar­ni­tur w ko­lo­rze pia­sko­wego beżu i białą ko­szulę. Po chwili za­sta­no­wie­nia wy­brał pro­ste spinki do man­kie­tów ze szczot­ko­wa­nego sre­bra. Przej­rzał się w lu­strze. Sta­ran­nie za­cze­sał do tyłu pół­dłu­gie ciem­no­brą­zowe włosy. Roz­tarł w dło­niach odro­binę żelu i wy­gła­dził nim fry­zurę. Na­ło­żył go też tro­chę na bar­dzo re­gu­larne czarne brwi. Pod­szedł bli­żej lu­stra i spoj­rzał z dez­apro­batą na swoje od­bi­cie. Się­gnął po pę­setę, żeby wy­rwać nie­sforny wło­sek z pra­wej brwi. Na jego twa­rzy od­ma­lo­wało się za­do­wo­le­nie. Wziął te­le­fon le­żący na noc­nej szafce. Za­brał dużą wa­lizkę z przed­po­koju i wy­szedł.ROZ­DZIAŁ 2

W piąt­kowe przed­po­łu­dnie po­wie­trze było cięż­kie i lep­kie. Pa­no­wał wręcz tro­pi­kalny upał. Sztok­holm pach­niał tego dnia tak, jakby le­żał nad Mo­rzem Śród­ziem­nym. Pra­wie jak Rzym. Mie­sza­nina go­rąca, wil­goci i spa­lin da­wała fan­ta­styczny efekt. W słu­chaw­kach roz­brzmie­wała Me­lissa Ethe­ridge. Ale nie te nowe, po­powe ka­wałki, tylko jedna z jej pierw­szych płyt, z sil­nymi ak­cen­tami gi­ta­ro­wymi, mroczna, emo­cjo­nalna i asce­tyczna. We­szłam do mi­nia­tu­ro­wego parku Te­gnér­lun­den. Bar­dzo go lu­bi­łam, choć obej­mo­wał tylko nie­wielki pa­gó­rek z kil­koma drze­wami i imi­ta­cję stru­myka z blo­ków ka­mien­nych i be­tonu. Miał jed­nak w so­bie coś szcze­gól­nego. Pa­no­wały w nim spo­kój i ci­sza miej­skiego parku w wy­da­niu mini. Prze­cze­sa­łam włosy pal­cami i unio­słam loki, pró­bu­jąc schło­dzić spo­cony kark. Gdy pod­nio­słam wzrok, zo­ba­czy­łam sto­jący na szczy­cie pa­górka bez­względ­nie wspa­niały, ab­sur­dalny po­sąg Strind­berga. Po­de­szłam do niego z uśmie­chem na twa­rzy. Po­mnik skła­dał się z wiel­kiej li­tej skały, na któ­rej sie­dział pi­sarz. Jego mu­sku­larne ciało przy­po­mi­nało ja­kie­goś nor­dyc­kiego boga, a po­zy­cja mo­gła na­pa­wać dumą każ­dego, kto kie­dy­kol­wiek po­zo­wał nago. Prze­cho­dząc obok, po­gła­ska­łam ma­sywną pod­stawę po­mnika. Za­sta­na­wia­łam się: czy po­do­bałby się sa­memu Strind­ber­gowi? Chyba pod­łech­tałby jego ego.

Skrę­ci­łam w Drot­t­ning­ga­tan. Nie po­tra­fi­łam się oprzeć, żeby nie po­kle­pać po gło­wie jed­nego z ka­mien­nych lwów, które stały po­środku drogi ni­czym dwa mil­czące sfinksy. Daw­niej były białe, te­raz zro­biły się szare ni­czym po­myje i ły­sawe w miej­scach, gdzie gła­skali je wszy­scy przede mną.

Prze­chy­li­łam głowę, żeby od­czy­tać bie­gnące wzdłuż ulicy cy­taty wy­pi­sane wto­pio­nymi w na­wierzch­nię błysz­czą­cymi me­ta­lo­wymi li­te­rami, upstrzone gdzie­nie­gdzie przy­dep­taną gumą do żu­cia. To też Strind­berg. „Za­wsze mnie ko­chaj, ina­czej prze­gryzę ci gar­dło i umrzesz”. Ależ mi­lutki. Orzeź­wia­jąco nie­nor­malny. Przy­po­mi­nał naj­waż­niej­szy te­mat na żół­tej ta­blicy z na­głów­kami ga­zet w oknach 7-Ele­ven. „Ciało 28-let­niej za­mor­do­wa­nej ko­biety ukryte w wa­lizce”_._ Może już czas wró­cić do pracy. Po­czu­łam ukłu­cie stra­chu. Prze­su­nę­łam pal­cami wzdłuż bli­zny bie­gną­cej od le­wej strony szyi w dół przez prawą pierś. Nie wie­dzia­łam, kiedy będę mo­gła znów pra­co­wać, czy po­wrót jest w moim przy­padku w ogóle moż­liwy i czy na­dal by­łam w tym do­bra. Choć bar­dzo bym chciała, wręcz ma­rzy­łam o po­wro­cie do pracy. Ode­zwały się nerwy i fru­stra­cja.

Nie. Dzi­siaj nie chcę żad­nych śmierci i nie­szczę­ścia. Żad­nych lę­ków. Ostat­nio było tego za dużo. Dzi­siaj – urzą­dza­nie domu, ju­tro – rze­czy­wi­stość.

We­szłam do Tin­ta­rella Di Luna, przy­tul­nej ka­wia­renki, nie więk­szej niż dziura w ścia­nie. Mię­dzy sto­li­kami było cia­sno, na ścia­nach wi­siały wy­cinki z wy­ni­kami ligi wło­skiej. Wy­śmie­nita kawa i za­wsze pełno lu­dzi. Ro­zej­rza­łam się za Eme­lie. Wzięła dzień wolny, że­by­śmy mo­gły po­świę­cić cały pią­tek na bez­wstydny shop­ping, nie na­ra­ża­jąc się na tłumy w skle­pach. Nie­dawno ku­pi­łam miesz­ka­nie i po­trze­bo­wa­łam wszyst­kiego, od farby do ma­lo­wa­nia ścian po za­słony, żeby mój dom za­czął ja­koś wy­glą­dać. Eme­lie nie było. Jesz­cze nie przy­szła. Za­wsze się spóź­niała.

Wzię­łam latte i usia­dłam na krze­śle w ni­szy okien­nej. Na ścia­nie obok wy­so­kiego stołu w oknie wi­siał opra­wiony w ramkę afisz fil­mowy. _Słod­kie ży­cie._ Fan­ta­styczny ob­raz z pa­lą­cym pa­pie­rosa Mar­cello Ma­stro­ian­nim w od­cie­niu nie­bie­skim i tań­czącą Anitą Ek­berg na złoto-czer­wo­nym tle. Pa­sja. Ko­bie­cość i mę­skość. Na dole afi­sza, nie­wiel­kimi li­te­rami, jako pierw­sza wy­mie­niona była Anouk Aimée. Po­cząt­kowo nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć kto to.

– Tak wła­śnie po­winny wy­glą­dać ko­biety! A nie jak wie­szaki na ubra­nia!

Sto­jąca za mną Eme­lie wska­zała dło­nią afisz. Sama była w ty­pie Anity Ek­berg. Jej pełne kształty, sto sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, brą­zowe oczy i ob­cięte na pa­zia blond włosy rzu­cały się w oczy. Za­zdro­ści­łam jej, bo sama na­le­ża­łam do tych chu­der­la­wych, pła­skich jak de­ska i mało dys­tyn­go­wa­nych. By­łam zu­peł­nym prze­ci­wień­stwem Eme­lie: sto pięć­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów wzro­stu, krę­cone czarne włosy, azja­tyc­kie oczy i blada skan­dy­naw­ska kar­na­cja. Tak zwana uro­cza brzy­dula – jed­nego dnia mo­głam wy­glą­dać nie­zgrab­nie i nie­chluj­nie, ko­lej­nego sama so­bie wy­da­wa­łam się atrak­cyjna, inna, w po­zy­tyw­nym tego słowa zna­cze­niu. Nie wie­dzia­łam tylko, co tu zro­bić, żeby wię­cej dni na­le­żało do tej ład­niej­szej wer­sji mnie sa­mej.

– Dzięki – po­wie­dzia­łam, uno­sząc brwi.

– Prze­cież cho­dziło mi o ta­kie, „któ­rym że­bra wy­stają, a głowa wy­daje się za duża w sto­sunku do reszty ciała”. Nie ta­kie jak ty. Chcia­ła­bym mieć twoje geny. Ty ni­gdy nie ty­jesz. A ja na­bie­ram ciała na samą myśl o bu­łecz­kach cy­na­mo­no­wych. Patrz! – Eme­lie zła­pała w palce ukrytą pod ża­kie­tem fałdkę w pa­sie. Za­wsze no­siła nie­mal ide­al­nie do­pa­so­wane gar­sonki, tym­cza­sem ja pre­fe­ro­wa­łam dzi­waczne po­łą­cze­nia dżin­sów i blu­zek z se­cond handu, naj­chęt­niej w in­ten­syw­nych, czy­stych ko­lo­rach. Nie­wiele nas łą­czyło pod wzglę­dem wy­glądu, a jed­nak z ni­kim nie by­łam zwią­zana bli­żej. Zna­ły­śmy się od siód­mego roku ży­cia.

– No, straszne! Nie mam więc wyj­ścia, mu­szę cię od niej uwol­nić – po­wie­dzia­łam, wy­cią­ga­jąc rękę po bu­łeczkę cy­na­mo­nową, którą trzy­mała na ta­le­rzyku.

– Ni­gdy w ży­ciu! Kup so­bie wła­sne ka­lo­rie!

Star­szy pan sie­dzący przy sto­liku obok spoj­rzał na nas z dez­apro­batą znad „Sven­ska Dag­bla­det”. Eme­lie usia­dła obok mnie, prze­ła­mała bu­łeczkę na pół i po­dała mi ka­wa­łek.

‒ Pro­szę. To jaki jest plan? – spy­tała, za­nim nad­gry­zła swoją po­łówkę.

– Drot­t­ning­ga­tan, Sve­avägen, Råd­mans­ga­tan, Bir­ger Jarls­ga­tan, a na ko­niec NK. Je­śli cho­dzi o lunch, ty wy­bie­rasz miej­sce, a ja płacę. Na za­koń­cze­nie za­pra­szam do mnie na wino i ko­la­cję. Może być?

– Fan­ta­stycz­nie. Tyle że ko­la­cję i wino mu­szę od­pu­ścić, bo umó­wi­łam się wie­czo­rem z ro­dzi­cami. – Ru­szała szczę­kami, spo­glą­da­jąc na mnie ba­daw­czo. – Ja­kie wra­że­nia z miesz­ka­nia na swoim? Za­czy­nasz się przy­zwy­cza­jać?

Znała mnie aż za do­brze. Uni­ka­łam jej spoj­rze­nia, pa­trzy­łam na ulicę, otwie­ra­jące się sklepy i prze­cho­dzą­cych lu­dzi.

– Tak. Nie. Nie wiem. Cza­sem mnie to prze­raża, cza­sem jest su­per. Jesz­cze się nie przy­zwy­cza­iłam, ale w końcu bę­dzie do­brze.

Eme­lie się uśmiech­nęła.

‒ W po­rządku! Ale na­dal cho­dzisz do psy­cho­loga?

‒ Oczy­wi­ście. Choćby po le­kar­stwa. Ale nie, lu­bię go, na­prawdę jest do­bry.

Ja­kieś pięt­na­ście lat temu, gdy by­łam na­sto­latką, moim ży­ciem rzą­dziła ner­wica na­tręctw. Nie było dnia, że­bym nie my­ślała ze stra­chem, że wróci i roz­bije mi świat na ka­wałki. Ni­czym trzeźwy al­ko­ho­lik cią­gle cier­pia­łam na OCD, _ob­ses­sive com­pul­sive di­sor­der_, czyli za­bu­rze­nia ob­se­syjno-kom­pul­sywne, tyle że w tej chwili nie mia­łam ob­ja­wów cho­roby.

Eme­lie się ro­ze­śmiała.

‒ Może po­win­nam wziąć od cie­bie jego nu­mer. Mam wra­że­nie, że zbliża się do mnie de­pre­sja. Sa­motne ży­cie mnie wy­kań­cza. Po­trze­buję fa­ceta!

Ukryty za ga­zetą męż­czy­zna sie­dzący za nami nie­omal za­krztu­sił się kawą.

‒ Prze­pro­wadź się do mnie ‒ za­pro­po­no­wa­łam.

– W ży­ciu!

Pół­tora roku temu to ja za­miesz­ka­łam u niej. Za­pro­siła mnie do sie­bie, gdy za­dzwo­ni­łam, żeby opo­wie­dzieć, co się stało i że po­sta­no­wi­łam wró­cić do Sztok­holmu.

– Stwo­rzymy klub zła­ma­nych dusz, ty, cu­dem oca­lała z mor­der­stwa, i ja, ofiara nie­wier­nego su­kin­syna. Mój pro­blem nie jest aż tak po­ważny, a i tak czuję się podle. Bę­dzie nam su­per.

Po­mysł fak­tycz­nie był tra­fiony. Te­raz mogę już przy­znać, że przez pierw­sze mie­siące nie da­ła­bym so­bie rady sama. Wtedy nie zda­wa­łam so­bie sprawy, ja­kie ślady zo­sta­wił we mnie ten na­pad. Przez więk­szą część roku cier­pia­łam na ze­spół stresu po­ura­zo­wego i na­pady lęku. Wyj­ście z tego stanu nie było ła­twe, ale przy po­mocy Le­ifa, psy­cho­loga, i Eme­lie po­woli do­cho­dzi­łam do sie­bie. W końcu po­czu­łam, że po­trzebne mi wła­sne miesz­ka­nie. Była to nie­zwy­kle ważna de­cy­zja. Prawda jest bo­wiem taka, że przez całe do­ro­słe ży­cie za­wsze miesz­ka­łam z kimś: przez ja­kiś czas z bab­cią, w cza­sach stu­denc­kich w aka­de­miku z Eme­lie, w USA wspól­nie z trzema sza­lo­nymi nor­we­skimi stu­dent­kami na wy­mia­nie i tak da­lej.

Ale na­de­szła wła­ściwa pora, żeby się usa­mo­dziel­nić. Wspól­nie z Eme­lie ru­szy­ły­śmy na łowy na sztok­holm­skim rynku nie­ru­cho­mo­ści miesz­ka­nio­wych. Przez dwa in­ten­sywne let­nie mie­siące cią­gle prze­py­cha­ły­śmy się przez tłumy lu­dzi oglą­da­ją­cych ko­lejne miesz­ka­nia. Ostat­nie oka­zało się strza­łem w dzie­siątkę. Wy­bra­łam je, za­nim prze­kro­czy­łam jego próg. Wę­dro­wa­ły­śmy na pre­zen­ta­cję pie­szo przez Kungs­bron, ła­piąc rześ­kie, pach­nące wodą po­wiewy wia­tru, które da­wały chwi­lową ulgę od upału. Ze­szły­śmy z mo­stu na drogę bie­gnącą wzdłuż ka­nału, obok chiń­skiej re­stau­ra­cji o mało od­kryw­czej na­zwie Hong Kong.

– Naj­star­sza chiń­ska re­stau­ra­cja w Sztok­hol­mie. Jedna z lep­szych, po­win­ny­śmy się tam wy­brać. Po­dają po­dobno praw­dziwą kaczkę po chiń­sku – oznaj­miła Eme­lie, wska­zu­jąc pal­cem wi­trynę.

Droga była tak wą­ska, że sa­mo­chód le­dwo się tu mie­ścił. Po jed­nej stro­nie stały mo­der­ni­styczne wie­żowce o su­ro­wej for­mie. Brą­zowe ma­towe ele­wa­cje i po­zba­wione ozdób białe bal­kony. Po dru­giej stro­nie traw­nik i ro­so­chate wierzby. Ścieżka spa­ce­rowa i kilka łó­dek pod­ska­ku­ją­cych na fali. Po­czu­łam, że chcę tu miesz­kać.

Miesz­ka­nie prze­szło moje wy­obra­że­nia. Trzy po­koje. Bal­kon wiel­ko­ści al­tany z wi­do­kiem na ka­nał. Wnę­trze mocno znisz­czone, bez­na­dziejne ko­lory ścian, ale roz­kład aku­rat dla mnie. Ła­zienka z kla­sycz­nymi funk­cjo­nal­nymi ka­fel­kami w od­cie­niu bu­tel­ko­wej zie­leni. Za­pra­gnę­łam je mieć. Tętno mi przy­spie­szyło.

Przy­glą­da­łam się in­nym oglą­da­ją­cym. Ilu było fak­tycz­nie za­in­te­re­so­wa­nych? Ile mieli do wy­da­nia? Uszczyp­nę­łam Eme­lie w ra­mię. Od­wró­ciła się do mnie, a ja dys­kret­nie, choć sta­now­czo ski­nę­łam głową.

– Czy miesz­ka­nie było za­lane? – za­py­tała gło­śno Eme­lie. – Wy­raź­nie czuć pleśń.

Uśmiech­nę­łam się. To kom­pletna wa­riatka, ale su­per­przy­ja­ciółka. Po wy­ra­że­niu przez Eme­lie po­dej­rzeń co do stanu lo­kum da­łam agen­towi nie­ru­cho­mo­ści wi­zy­tówkę z nu­me­rem te­le­fonu. Uda­wa­łam, że nie znam tej po­dejrz­li­wej ko­biety.

Wy­gra­łam li­cy­ta­cję. Nie mu­sia­łam się wcale na­pi­nać.

Wpro­wa­dzi­łam się, przy­wo­żąc ze sobą kilka sztuk me­bli, fo­tel z pod­ło­kiet­ni­kami, dużą ko­re­ań­ską ko­modę, kilka kar­to­nów z książ­kami i ubra­niami oraz odzie­dzi­czony po babci wielki po­sąg Buddy. W pierw­szym rzu­cie na­ku­po­wa­łam ro­ślin do­nicz­ko­wych, któ­rymi za­peł­ni­łam pu­stawe wnę­trza. Na bal­ko­nie usta­wi­łam duże skrzy­nie na kwiaty. Zie­leń wy­jąt­kowo mnie re­lak­suje. Te­raz mu­sia­łam spra­wić so­bie resztę me­bli i farby. Mia­łam jed­nak mocno ogra­ni­czony bu­dżet. Na­dal do­sta­wa­łam wpraw­dzie wy­na­gro­dze­nie od Mo­dus Ope­randi Inc. z No­wego Jorku, gdzie pra­co­wa­łam jako pro­fi­lerka w cza­sie na­padu, ale nie były to wiel­kie kwoty. Te wpłaty za­głu­szały wy­rzuty su­mie­nia, które drę­czyły mo­jego by­łego szefa Toma, że zo­sta­wił mnie samą z tamtą sprawą. To nie jego wina, że zo­sta­łam za­ata­ko­wana na służ­bie, tylko moja, ale obec­nie bar­dzo po­trze­bo­wa­łam tych pie­nię­dzy. A że na­le­gał, to nie pro­te­sto­wa­łam. Po­kaźna suma od­szko­do­wa­nia, którą do­sta­łam z ame­ry­kań­skiego ubez­pie­cze­nia, po­szła na miesz­ka­nie, więc te­raz mu­sia­łam oszczę­dzać.

Eme­lie ob­li­zała palce i oczy­ściła ta­le­rzyk z po­zo­sta­łych krysz­tał­ków cu­kru. Na ulicy za oknem zro­biło się ru­chli­wiej, było co­raz wię­cej prze­chod­niów.

– Masz li­stę za­ku­pową?

– Li­stę? Nie.

Wy­wró­ciła oczami i wy­cią­gnęła kartkę.

– No to pi­szemy.

Pa­trzyła na mnie wy­cze­ku­jąco, trzy­ma­jąc dłu­go­pis w po­go­to­wiu. Po­dra­pa­łam się po gło­wie.

– Hm, po­trze­buję farby do sy­pialni.

Eme­lie ski­nęła i za­pi­sała:

– Farba. Pędzle. Masa szpa­chlowa, szpa­chla, pa­pier ścierny, rę­ka­wiczki. Okej. Coś jesz­cze?

Ro­ze­śmia­łam się.

– Po­ściel, ręcz­niki i inne rze­czy po­trzebne lu­dziom. Może wia­dro z mo­pem, ale zdaję się w tym wzglę­dzie na cie­bie!

Po do­pi­sa­niu ko­lej­nych rze­czy do li­sty ru­szy­ły­śmy wresz­cie w drogę. Nie za­szły­śmy jed­nak da­leko. Przy pierw­szej wy­sta­wie za ka­wiar­nią Eme­lie krzyk­nęła i zła­pała mnie za ra­mię.

– Mu­szę tu wejść!

Prze­kro­czy­ły­śmy próg nie­wiel­kiego skle­piku o bia­łych ścia­nach. Spoj­rza­łam ze zdzi­wie­niem na wielki re­gał, do któ­rego po­de­szła Eme­lie. Po­środku tło­czyły się che­ru­biny, aniołki, ru­sałki i fi­gurki Je­zusa. Po le­wej czarne, lśniące po­sążki Ozy­rysa i Anu­bisa, po pra­wej Ga­neśa i Budda ze szczot­ko­wa­nego mo­sią­dzu. Sza­lona mie­szanka sty­lów i re­li­gii. Sym­bole bez praw­dzi­wych ko­rzeni – ich zna­cze­nie zo­stało bru­tal­nie wy­rwane z kon­tek­stu, żeby ła­twiej było je stra­wić. Kup to, żeby od­zy­skać har­mo­nię, albo to, je­śli szu­kasz no­wej mi­ło­ści. Dok­tor Phil wszel­kich re­li­gii. Nie po­do­bało mi się coś ta­kiego, lecz nie po­tra­fi­łam tego zu­peł­nie od­rzu­cić. Drogi na skróty i pro­ste roz­wią­za­nia są ku­szące. Ale w ży­ciu nic nie jest pro­ste. Bab­cia cią­gle po­wta­rzała, że coś, co nie wy­maga wy­siłku, nie ma w so­bie siły. Była bud­dystką. Za­zdro­ści­łam jej cier­pli­wo­ści i ak­tyw­no­ści re­li­gij­nej, bo sama nie by­łam lep­sza od Eme­lie, ko­lek­cjo­nu­ją­cej aniołki z imi­ta­cji mar­muru. Też cią­gle szu­ka­łam, wąt­pi­łam i da­wa­łam się ku­sić pro­stym roz­wią­za­niom.

Po­sta­no­wi­łam po­cze­kać na ze­wnątrz i wy­szłam na ulicę. Opar­łam się o chro­po­watą ka­mienną ele­wa­cję. Po dru­giej stro­nie znaj­do­wała się księ­gar­nia Wod­nik. Taki sam misz­masz jak skle­pik z fi­gur­kami, tyle że z książ­kami. By­łam tam wie­lo­krot­nie, ale za­wsze na­cho­dził mnie strach przed wy­bo­rem lek­tury, która miała mi za­pew­nić tak de­spe­racko po­szu­ki­waną we­wnętrzną har­mo­nię. Skąd mia­łam wie­dzieć, który z fi­lo­zo­fów albo która re­li­gia były wła­śnie dla mnie? Po dru­giej stro­nie ka­wiarni mie­ścił się skle­pik z ar­ty­ku­łami ero­tycz­nymi dla ko­biet, a ka­wa­łek da­lej w stronę cen­trum bu­tik dla ama­to­rów ha­ftu krzy­ży­ko­wego. Na­prze­ciwko sa­lonu z suk­niami ślub­nymi. Uśmiech­nę­łam się. Ten frag­ment Drot­t­ning­ga­tan cha­rak­te­ry­zo­wał się chyba naj­więk­szym roz­dwo­je­niem jaźni. Usły­sza­łam dźwięk dzwonka nad drzwiami sklepu i zo­ba­czy­łam Eme­lie; trzy­mała w dłoni ma­lutką to­rebkę i wy­glą­dała na za­do­wo­loną. Unio­słam py­ta­jąco brew.

– Zna­la­złaś coś?

– Mhm.

Po­krę­ci­łam głową.

– Co taką my­ślącą ko­bietę jak ty cią­gnie do tych anioł­ków?

Zbie­rała aniołki, od­kąd ją zna­łam. Naj­bar­dziej po­do­bały jej się te ozdobne, mocno na­pu­szone. Miała ich w domu cały re­gał. Do tego li­te­ra­turę o anio­łach. Nie mo­głam tego zro­zu­mieć.

– Lo­gika to nie wszystko, po­trze­buję też tro­chę uczuć.

– Nie poj­muję – mruk­nę­łam w od­po­wie­dzi.

– Wiem, ktoś tak twardo stą­pa­jący po ziemi tego nie zro­zu­mie.

Eme­lie się ro­ze­śmiała i przy­tu­liła się do mnie. Po­tem ru­szy­ły­śmy na Hötor­get.

Po dłu­gich dys­ku­sjach i roz­wa­ża­niach udało mi się ku­pić farbę do sy­pialni i wszyst­kie na­rzę­dzia, które we­dług Eme­lie były mi po­trzebne. Do tego spra­wi­łam so­bie piękną pi­ko­waną orze­chowo-po­ły­sku­jącą na­rzutę na łóżko i oku­lary sło­neczne. Ja­dły­śmy lunch w IKKI w hali tar­go­wej na Hötor­get, gdy ode­zwał się mój te­le­fon.

‒ Cześć. Tu Ric­kard Ma­gnus­son.

‒ Cześć, Ric­kar­dzie! Jak miło, strasz­nie dawno się nie sły­sze­li­śmy. ‒ Mu­sia­łam za­sło­nić dru­gie ucho ręką, żeby usły­szeć jego słowa. Na­si­la­jący się w po­rze lun­chu szmer roz­mów i szczęk sztuć­ców oraz por­ce­lany sku­tecz­nie go za­głu­szał. Pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, kiedy wi­dzia­łam go po raz ostatni. To było wiele lat temu. Nasi ro­dzice się przy­jaź­nili, więc w dzie­ciń­stwie spę­dzi­li­śmy ra­zem wiele im­prez no­wo­rocz­nych i za­li­czy­li­śmy mnó­stwo spo­tkań przy grillu, ale chyba ni­gdy nie spo­ty­ka­li­śmy się sam na sam.

‒ Tak, wieki temu. Mam py­ta­nie… Wiem, że dzwo­nię znie­nacka, ale czy zna­la­zła­byś chwilę dla mnie dziś po po­łu­dniu? Sta­wiam do­brą kawę.

Za miło brzmią­cymi sło­wami dało się wy­czuć na­pię­cie i stres. To coś no­wego, bo za­zwy­czaj Ric­kard był spo­kojny i wy­lu­zo­wany.

‒ Oczy­wi­ście. Mogę mieć dla cie­bie go­dzinkę koło trze­ciej, je­śli ci pa­suje. ‒ Nie mo­głam mu od­mó­wić, za bar­dzo chcia­łam się do­wie­dzieć, o co cho­dzi. Eme­lie na pewno zro­zu­mie. Wła­śnie za­mie­rza­łam za­py­tać, w czym rzecz, gdy prze­rwał mi w pół słowa:

– Do­brze. Czyli o trze­ciej w oko­licy Svam­pen, może być?

‒ Ja­sne, a co… ‒ za­czę­łam. Roz­łą­czył się, za­nim zdą­ży­łam do­koń­czyć py­ta­nie. Wpa­try­wa­łam się w ekran.

‒ Mam na­dzieję, że skoro za­mie­rzasz mnie po­rzu­cić, to cho­dzi o praw­dzi­wego przy­stoj­niaka ‒ sko­men­to­wała Eme­lie.

– Ric­kard Ma­gnus­son, po­li­cjant. Pa­mię­tasz?

‒ Aha! Ja­sne, że tak. Był na sześć­dzie­siątce two­jego taty, tak? Typ pro­fe­sor­ski, ale dia­blo przy­stojny.

– Tak, ten opis do niego pa­suje. Umó­wi­łam się tylko na go­dzinę, a po­tem mo­żemy da­lej bu­szo­wać po skle­pach.

– Nie ma pro­blemu. – Eme­lie mach­nęła pa­łecz­kami. ‒ Przej­rzę so­bie w tym cza­sie ma­ile.

Wes­tchnę­łam i spoj­rza­łam w su­fit. Eme­lie była wy­bit­nie zdolną pro­gra­mistką, przy tym ciężko uza­leż­nioną od kom­pu­tera. Za­im­po­no­wała mi dzi­siaj tym, że już od kilku go­dzin nie spraw­dzała nic na swoim black­ber­rym, choć do­ma­gał się jej uwagi, wy­sy­ła­jąc ci­che sy­gnały z wnę­trza jej prze­past­nej to­rebki.ROZ­DZIAŁ 3

Zo­sta­wi­łam Eme­lie sie­dzącą na po­mię­tym eg­zem­pla­rzu „Me­tro” na scho­dach do fil­har­mo­nii, z te­le­fo­nem na ko­la­nach, cał­ko­wi­cie po­chło­niętą prze­glą­da­niem poczty. Wo­kół niej pa­ra­do­wała spora ar­mia go­łębi, ale moja przy­ja­ciółka nie zwra­cała na nie uwagi. Roz­ba­wiło mnie to. Była kom­plet­nie szur­niętą pra­co­ho­liczką. Dwa lata temu zre­zy­gno­wała ze świet­nie płat­nej po­sady eks­pertki do spraw za­bez­pie­czeń prze­ciw cy­be­ra­ta­kom i otwo­rzyła wła­sną dzia­łal­ność. Zbu­do­wała fan­ta­styczny ze­spół, pię­ciu su­perz­dol­nych mło­dych chło­pa­ków, lecz wy­wal­cze­nie so­bie miej­sca na rynku oka­zało się trud­niej­sze, niż się spo­dzie­wała. Jej firma, In­fo­sec, do­sta­wała wpraw­dzie sporo ma­łych zle­ceń, ale cią­gle cze­kała na coś więk­szego, ja­kąś dłu­go­fa­lową umowę da­jącą po­rządny zysk. Wie­dzia­łam, że się mar­twi, bo firma miała dużo więk­sze kło­poty fi­nan­sowe, niż Eme­lie się przy­zna­wała, i z ca­łego serca ży­czy­łam jej po­wo­dze­nia, na które na­prawdę so­bie za­słu­żyła. Im­po­no­wała mi upo­rem, in­te­li­gen­cją, a już szcze­gól­nie od­wagą.

La­wi­ro­wa­łam w tłu­mie prze­chod­niów na Kungs­ga­tan. Ruch pie­szych mocno ku­lał, po­nie­waż sztok­holm­czycy ma­sze­ro­wali zde­cy­do­wa­nym, szyb­kim kro­kiem, a tu­ry­ści prze­miesz­czali się nie­spiesz­nie, roz­glą­da­jąc się cały czas na boki. Włą­czy­łam so­bie od­ci­nek pod­ca­stu ko­me­dio­wego, który nie­dawno ścią­gnę­łam na iPoda, ale nic nie mo­głam usły­szeć, na­wet gdy na­sta­wi­łam go na pełny re­gu­la­tor. Na ulicy pa­no­wał kom­pletny chaos, ude­ko­ro­wane cię­ża­rówki wio­zące szczę­śli­wych ma­tu­rzy­stów, któ­rzy wy­śpie­wy­wali swą ra­dość, wtó­ru­jąc dud­nią­cym z gło­śni­ków ryt­mom di­sco, trą­biący kie­rowcy in­nych sa­mo­cho­dów i sfru­stro­wani ro­we­rzy­ści. Skrzy­żo­wa­nie Sve­avägen i Kungs­ga­tan za­wsze się kor­ko­wało, nie­za­leż­nie od pory roku, ale w dniu roz­da­wa­nia świa­dectw ma­tu­ral­nych do­cho­dziło tam do praw­dzi­wej apo­ka­lipsy. Mu­szę przy­znać, że mi się to po­do­bało – po­smak kar­na­wału w tym za­zwy­czaj tak aku­rat­nym mie­ście. Ła­two tak jed­nak my­śleć, gdy aku­rat nie musi się ni­g­dzie do­je­chać sa­mo­cho­dem.

Na Stu­re­plan do­tar­łam dzie­sięć mi­nut przed cza­sem, więc przy­sia­dłam na fa­li­stym murku z ró­żo­wego gra­nitu po­sta­wio­nym wzdłuż Bir­ger Jarls­ga­tan. Było upal­nie, po­wie­trze znie­ru­cho­miało, a ha­łas z plat­form cię­ża­ró­wek roz­ko­ły­sa­nych przez roz­e­mo­cjo­no­wa­nych, szczę­śli­wych ma­tu­rzy­stów osią­gnął apo­geum. Na czer­wo­nym świe­tle stały wła­śnie trzy ta­kie po­jazdy wy­po­sa­żone w rów­nie wy­dajny sprzęt na­gła­śnia­jący. _Som­mar ti­der, Like a Vir­gin_ i trudny do zi­den­ty­fi­ko­wa­nia ka­wa­łek elek­tro­niczny skła­dały się na ka­ko­fo­nię nie do wy­trzy­ma­nia. Cie­kawe, że ucznio­wie za­wsze wy­bie­rali utwory z lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych. Prze­cież nie było ich jesz­cze wtedy na świe­cie. Wes­tchnę­łam, wy­ję­łam słu­chawki iPoda z uszu i spoj­rza­łam w stronę Svam­pen, czyli kul­to­wej wiatki w kształ­cie grzyba. Na pod­trzy­mu­ją­cej ka­pe­lusz ko­lum­nie wi­siały cztery prze­sta­rzałe czer­wone apa­raty te­le­fo­niczne na mo­nety, od­dzie­lone od sie­bie nie­wiel­kimi szkla­nymi prze­gro­dami. Nie­które lampy i te­le­fony były roz­bite, re­klamy ma­leń­kich klu­bów i ogło­sze­nia o kon­cer­tach po­kry­wały całą po­wierzch­nię ni­czym pat­chwork. Nikt już dzi­siaj nie uży­wał ta­kiego sprzętu, bo wszy­scy no­sili ko­mórki.

Lu­bi­łam to miej­sce. W cza­sie stu­diów do­ra­bia­łam, pra­cu­jąc w gi­gan­tycz­nym skle­pie z pły­tami w sa­mym środku Ga­le­rii Stu­re­plan, tam, gdzie te­raz jest sklep Mas­simo Dutti. Stu­re­hof był wtedy mrocz­nym an­giel­skim pu­bem, w któ­rym prze­sia­dy­wa­li­śmy ra­zem z chło­pa­kami pra­cu­ją­cymi w są­sia­du­ją­cym z nami skle­pie z plan­szów­kami. Te­raz mie­ściła się tam re­stau­ra­cja z ele­ganc­kimi bia­łymi ob­ru­sami na sto­łach i kel­ne­rami w uni­for­mach. Kiedy by­łam tu ostat­nim ra­zem, La­roy na­zy­wał się Ar­nolds i był sto razy mniej pre­ten­sjo­nal­nym klu­bem. Ge­ne­ral­nie tu­tej­sze knajpki nie były wtedy tak eks­klu­zywne i di­zaj­ner­skie. Dzi­siaj cały plac ema­no­wał mło­do­ścią, modą i emo­cjami. Wtedy dało się do­strzec więk­sze zróż­ni­co­wa­nie i luz.

Uśmiech­nę­łam się. Za­brzmiało to jak prze­my­śle­nia eme­rytki. Ale to prawda. Mimo swo­ich trzy­dzie­stu dwóch lat czu­łam się już za stara na za­bawę w noc­nych klu­bach na Stu­re­plan. Bra­ko­wało mi urody i mod­nych ciu­chów. Wo­la­ły­śmy z Eme­lie cho­dzić do Va­sa­stan, na drinka do Ma­mas & Ta­pas albo do któ­rejś z mniej mod­nych knaj­pek wo­kół Kung­sholm­storg, gło­śnych i zde­cy­do­wa­nie bar­dziej przy­ja­znych lu­dziom.

Upał ro­bił się nie do wy­trzy­ma­nia. Mia­łam na­dzieję, że Ric­kard za­raz się po­jawi. Prze­grze­ba­łam swoją wielką lnianą torbę, zna­la­złam dłu­go­pis i za jego po­mocą upię­łam so­bie włosy w kok na czubku głowy.

Zo­ba­czy­łam go pierw­sza. Szedł w tłu­mie prze­chod­niów, z ze­sta­wem słu­chaw­ko­wym na gło­wie. Ge­sty­ku­lo­wał gwał­tow­nie i coś mó­wił, jakby roz­ma­wiał z kimś nie­wi­dzial­nym. Jak zwy­kle miał na so­bie białą ko­szulę, czarne buty i do­pa­so­wane kla­syczne dżinsy. Ric­kard za­wsze bar­dziej sku­piał się na czyn­no­ściach umy­sło­wych niż spra­wach przy­ziem­nych w ro­dzaju mody czy je­dze­nia. No­sił nie­na­gan­nie od­pra­so­wane ubra­nia do­brej ja­ko­ści, ale cią­gle w tym sa­mym stylu, czyli dżinsy i białe ko­szule. Cza­sami zmie­niał ko­lor spodni na czarne lub gra­na­towe. Moż­liwe, że w cza­sie wol­nym po­zwa­lał so­bie na biały T-shirt w se­rek, a na im­prezy wkła­dał ma­ry­narkę. Kom­pletny brak fan­ta­zji i kre­atyw­no­ści, cho­dząca schlud­ność. I de­li­katne po­zo­sta­ło­ści po tam­tym spryt­nym, zwa­rio­wa­nym na punk­cie ksią­żek chło­paku, który dzi­siaj jest ko­mi­sa­rzem wy­działu kry­mi­nal­nego, które za­pewne do­strze­ga­łam już wy­łącz­nie ja, bo zna­łam go, od­kąd skoń­czył dzie­sięć lat.

Prze­cze­sał dło­nią po­tar­gane ciem­no­blond włosy, które do­ma­gały się strzy­że­nia od co naj­mniej pół roku. Wtedy mnie zo­ba­czył. Miał naj­mil­sze oczy pod słoń­cem, a dłu­gie rzęsy wcale nie uj­mo­wały mu mę­sko­ści. Nieco krzywy nos, mocno za­ry­so­wane, grube brwi i wy­so­kie ko­ści po­licz­kowe nie czy­niły z niego pięk­ni­sia, ale nada­wały jego twa­rzy roz­ważny, in­te­re­su­jący wy­gląd. Uśmiech­nął się od ucha do ucha i za­koń­czył roz­mowę przez te­le­fon.

– Al­theo!

Ob­jął mnie na po­wi­ta­nie. Jego ra­dość wy­da­wała się au­ten­tyczna, ale w jego po­sta­wie cza­iło się na­pię­cie. Coś go gry­zło. Po­szli­śmy do ka­wiarni L’An­go­los, tuż obok wej­ścia do Hum­le­går­den. Ric­kard otwo­rzył przede mną drzwi i po­czu­łam ude­rze­nie przy­jem­nie chłod­nego po­wie­trza. Ode­tchnę­łam z ulgą i po­de­szłam do za­gra­co­nego bia­łego baru. Ric­kard wy­cią­gnął pod­nisz­czony port­fel z tyl­nej kie­szeni spodni.

‒ Latte? ‒ spy­tał, pa­trząc na mnie.

‒ Tak, po­pro­szę.

Usie­dli­śmy na końcu sali w sa­mym rogu, jak naj­da­lej od zgiełku i upału. Spo­glą­da­łam na ulicę przez prze­szklone ściany. Po jed­nej stro­nie in­ten­sywny ruch uliczny na Bir­ger Jarls­ga­tan, po dru­giej do­stojne mury Bi­blio­teki Kró­lew­skiej, a za nią so­czy­sta zie­leń Hum­le­går­den. Gę­ste ko­rony lip ro­sną­cych przed sza­cow­nym gma­chem roz­pra­szały ostre świa­tło sło­neczne. Na chod­niku po­ja­wiały się tylko ma­lo­wane ja­snymi plam­kami ob­razy. Park wy­da­wał się te­raz wy­jąt­kowo pu­sty, za­zwy­czaj bo­wiem ob­le­gali go lu­dzie, któ­rzy za­ja­dali lunch na tra­wie w cie­niu drzew lub po pro­stu od­po­czy­wali. Może było dzi­siaj za go­rąco.

Ric­kard głę­boko wes­tchnął i ode­zwał się ści­szo­nym gło­sem.

‒ Przy­sze­dłem pro­sto z miej­sca prze­stęp­stwa. ‒ Wska­zał głową na park. Wtedy obok bi­blio­teki zo­ba­czy­łam nie­bie­sko-białą ta­śmę od­gra­dza­jącą, którą roz­cią­gnęła po­li­cja. Czyli to dla­tego park się wy­lud­nił.

‒ Ko­bieta. Za­mor­do­wana za po­mocą nie­bo­tycz­nej dawki ko­ka­iny i za­pa­ko­wana w dużą wa­lizkę. Na­zy­wała się Jo­se­phine, zdrob­niale Tina, Hen­riks­son. Po­pu­larna DJ-ka. Dwa­dzie­ścia osiem lat.

‒ Wi­dzia­łam na­główki w ga­ze­tach.

– No wła­śnie. Prasa nas strasz­nie na­ci­ska.

– Ma­cie ja­kieś po­dej­rze­nia co do sprawcy?

Spoj­rza­łam na niego. Uni­kał mo­jego wzroku, kiw­nął głową. Blond grzywka opa­dła mu na oczy, od­su­nął ją na bok.

– Ktoś, praw­do­po­dob­nie mor­derca, wy­słał rano SMS-a do „Expres­sen” z na­zwi­skiem ofiary i wska­zówką, gdzie można zna­leźć ciało.

– SMS-a? No to…

– Po­win­ni­śmy go wy­śle­dzić? Ja­sne, pod wa­run­kiem, że mili re­por­te­rzy z „Expres­sen” prze­każą nam albo samą wia­do­mość, albo nu­mer te­le­fonu nadawcy. Ale nie chcą, po­wo­łują się na ochronę swo­ich źró­deł. Wszystko dla­tego, że nie zgo­dzi­łem się zdra­dzić im w za­mian in­for­ma­cji do­ty­czą­cych po­stę­po­wa­nia. Cho­lerne pa­jace.

Po­krę­cił głową. Za­pa­dła ci­sza. Nie by­łam pewna, ale czu­łam przez skórę, po co do mnie za­dzwo­nił.

– Cho­dzi o to, że to już trze­cie pra­wie iden­tyczne mor­der­stwo. Ofia­rami we wszyst­kich przy­pad­kach są młode dziew­czyny, które zni­kały po spę­dze­niu czasu w któ­rymś z klu­bów przy Stu­re­plan. Znaj­do­wa­li­śmy je mniej wię­cej dobę póź­niej, upchane w wiel­kich wa­liz­kach. Jak lalki. Pierw­szą z nich, Lottę, w sierp­niu ubie­głego roku. Zna­leź­li­śmy ją w Ha­ga­par­ken. Nu­mer dwa, czyli Annę, w maju tego roku w in­nym parku, Va­na­di­slun­den. W do­datku na placu za­baw. Trze­cią tu, w Hum­le­går­den.

– Je­ste­ście pewni, że sprawcą jest ta sama osoba?

– Mamy DNA z dwóch pierw­szych mor­derstw. W przy­padku trze­ciej trwa ana­liza.

I już wie­dzia­łam, dla­czego Ric­kard chciał się ze mną tak na­gle zo­ba­czyć. Od razu po­czu­łam przy­pływ zna­jo­mej fali pa­niki. Serce biło mi jak osza­lałe. Pra­gnę­łam tego naj­bar­dziej na świe­cie. Chcia­łam wró­cić do pracy. Jed­no­cze­śnie był to mój naj­więk­szy kosz­mar. Ba­łam się, że po ubie­gło­rocz­nym na­pa­dzie nie je­stem już taka do­bra jak wcze­śniej i że wyj­dzie to na jaw, gdy tylko się do tego we­zmę. Za­wsze wie­dzia­łam, że albo będę za­li­czać się do naj­lep­szych w tym za­wo­dzie, albo nie będę tego ro­bić wcale.

– Ga­zety roz­pi­sy­wały się na te­mat tych dwóch pierw­szych przy­pad­ków, więc to tylko kwe­stia czasu, żeby ja­kiś dzien­ni­karz z do­brą pa­mię­cią po­łą­czył ze sobą te mor­der­stwa i wy­sko­czył z ty­tu­łem _Se­ryjny mor­derca na Stu­re­plan_.

Po­czu­łam bo­le­sny ucisk w żo­łądku. Se­ryjny mor­derca na Stu­re­plan. Sztok­holm osza­leje. Prze­ra­ża­jące na­główki w ga­ze­tach, wy­stra­szeni lu­dzie, wzbu­rzone li­sty do re­dak­cji o nie­kom­pe­ten­cji po­li­cji. Prze­ży­łam wy­star­cza­jąco wiele do­cho­dzeń, żeby wie­dzieć, że Ric­karda cze­kały cięż­kie dni, pełne stresu i kon­flik­tów. W Szwe­cji pa­no­wało prze­ko­na­nie, że nie ma u nas se­ryj­nych mor­der­ców, że to wy­łącz­nie ame­ry­kań­ski fe­no­men. Ale to nie­prawda. Po­ja­wiali się we wszyst­kich kra­jach, w każ­dej kul­tu­rze, nisz­cząc wszyst­kie spo­łe­czeń­stwa i wszyst­kich lu­dzi na swo­jej dro­dze.

– Czy te dziew­czyny coś łą­czy? Wy­gląd, za­wód, coś in­nego? – Wy­pi­łam łyk kawy. Za­uwa­ży­łam, że drży mi ręka.

– Po­dobny wiek, koło trzy­dziestki. Atrak­cyjne, ale wcale nie w tym sa­mym ty­pie. Po­trze­bu­jemy two­jej po­mocy – po­wie­dział, pa­trząc mi w oczy. – Wiem, że nie zaj­mu­jesz się te­raz pro­fi­lo­wa­niem. Ale mu­sia­łem cię spy­tać, nie ma ni­kogo in­nego z po­dob­nym… do­świad­cze­niem jak ty.

– A ze­spół pro­fi­le­rów w Cen­tral­nym Biu­rze Śled­czym?

– Są za­wa­leni ro­botą na kilka lat do przodu. Poza tym nie mają lu­dzi, któ­rzy mo­gliby się włą­czyć do pracy ope­ra­cyj­nej. Po­trzebny mi ktoś, kto mógłby być człon­kiem grupy do­cho­dze­nio­wej, uczest­ni­czyć w co­dzien­nych na­ra­dach.

Spoj­rzał w stronę parku. Zza bu­dynku bi­blio­teki wy­szedł po­li­cjant w mun­du­rze.

– Na umowę zle­ce­nie, oczy­wi­ście. Co prawda na­sze stawki za zle­ce­nia są marne, ale jed­nak za­ro­bisz.

Uśmiech­nął się krzywo. Jego dłu­gie nogi le­dwo mie­ściły się pod sto­łem. Sie­dzia­łam lekko bo­kiem, żeby nie do­ty­kać jego ko­lan. Ema­no­wał fru­stra­cją i ener­gią. Pa­trzył w mil­cze­niu na park, po­tem znowu spoj­rzał na mnie. Wy­da­wało się, że dzięki em­pa­tii i szcze­ro­ści jego zie­lone oczy po­tra­fiły mnie przej­rzeć.

– Ten fa­cet to praw­dziwy po­twór. Kiedy sprawa wyj­dzie na jaw, wy­buch­nie pa­nika. – Po­tarł oczy dło­nią. – Co­kol­wiek zro­bię, do­cho­dze­nie bę­dzie cały czas kwe­stio­no­wane. Wy­star­czyło, że po­sta­no­wi­łem ścią­gnąć cię do ze­społu, i się za­częło. Ale mam to gdzieś. Mu­simy zro­bić wszystko, co w na­szej mocy.

Od­wró­cił głowę. Moje ciało gwał­tow­nie pro­te­sto­wało. Nie chcia­łam tego słu­chać. Ro­zu­mia­łam de­spe­ra­cję Ric­karda, na­prawdę chcia­łam mu po­móc. Ale czy będę po­tra­fiła? Czy się od­ważę? Prze­su­wa­łam dło­nią wzdłuż dłu­giej bli­zny na szyi. A je­śli nie dam rady, je­śli po­sy­pię się w środku do­cho­dze­nia? Na ile by to za­szko­dziło Ric­kar­dowi?

Po­pa­trzy­łam na niego. Wi­dzia­łam w nim zmę­cze­nie i stres, ale jego spoj­rze­nie nie stra­ciło daw­nego cie­pła. Na bla­dej twa­rzy wy­raź­nie ma­lo­wał się kil­ku­dniowy za­rost. Pra­co­wał pew­nie całą noc.

Jak mo­gła­bym mu od­mó­wić? By­łam do­brą pro­fi­lerką. To nie tylko moja praca, ale i pa­sja, choć w ostat­nim cza­sie bar­dzo sta­ra­łam się o tym za­po­mnieć. Moje umie­jęt­no­ści mo­gły mu po­móc.

– Daj mi czas do na­my­słu. Nie wiem, czy dam radę.

Oparł się wy­god­nie ple­cami, kiw­nął głową i głę­boko wes­tchnął.

– Okej. Masz. – Po­ło­żył na stole szarą ko­pertę wy­pchaną do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści pa­pie­rami. – Je­śli nie chcesz, nie mu­sisz tego czy­tać.

Ma­te­riały z do­cho­dzeń.

Ric­kard wy­jął wi­zy­tówkę i za­pi­sał na od­wro­cie dwa nu­mery te­le­fonu, a po­tem mi ją po­dał.

– Za­dzwoń, gdy po­dej­miesz de­cy­zję.

– Dzię­kuję. Na pewno za­dzwo­nię.

Nie by­łam w sta­nie wy­du­sić z sie­bie nic wię­cej. Ric­kard wstał. Ma­lu­jąca się na jego twa­rzy szczera tro­ska wska­zy­wała na to, że wie­dział, dla­czego się wa­ham. Na­głó­wek „Pro­fi­lerka ze Szwe­cji na­pad­nięta przez se­ryj­nego mor­dercę w No­wym Jorku” zro­biłby ka­rierę rów­nież w szwedz­kich ga­ze­tach. Po­czu­łam ulgę, wi­dząc, że wie, ja­kie są po­wody mo­jego wa­ha­nia, mia­łam jed­nak wra­że­nie, że jest go­tów prze­ko­ny­wać mnie tak długo, aż się zgo­dzę. Uści­snął mnie i ru­szył w stronę Hum­le­går­den. Chciało mi się pła­kać. Wi­dzia­łam, jak prze­szedł pod nie­bie­sko-białą ta­śmą po­li­cyjną. Za­sta­na­wia­łam się, czy nie po­win­nam była pójść z nim i obej­rzeć miej­sce zbrodni. Czy tego chciał? Nie. Nie da­ła­bym rady, to pewne, a on miał w so­bie wy­star­cza­jąco dużo em­pa­tii, żeby to wie­dzieć. Po chwili do parku za­częli wcho­dzić ko­lejni po­li­cjanci. Nie wie­dzia­łam, co zro­bić, co po­wie­dzieć Eme­lie.

Zde­cy­do­wa­łam się na tak­tykę stru­sia, czyli za­prze­cze­nie. Prze­cież już po­sta­no­wi­łam: dzi­siaj – urzą­dza­nie domu, ju­tro – rze­czy­wi­stość. Po­trze­bo­wa­łam tego dnia. Wci­snę­łam ko­pertę z ma­te­ria­łami ze śledz­twa do orze­cho­wej na­rzuty w tor­bie ze sklepu In­di­ska i wy­szłam z cu­dow­nego chłodu na upalną ulicę, żeby do­koń­czyć rundę za­ku­pową z Eme­lie. Po­czu­łam ude­rze­nie go­rą­cego, nie­ru­cho­mego po­wie­trza. Drżącą dło­nią wło­ży­łam na nos oku­lary sło­neczne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: