Martwe dziewczyny - ebook
Martwe dziewczyny - ebook
Detektyw Alisha Green zostaje poważnie ranna podczas policyjnej obławy na seryjnego mordercę. Po dwóch miesiącach wraca do służby. Jest zdeterminowana, by dopaść psychopatę, który zamierzał ją dołączyć do swojej kolekcji martwych kobiet. Skomplikowane śledztwo dodatkowo utrudnia fakt, że Ali nie odzyskała pełni zdrowia i ma kłopoty z pamięcią. Często nie wie, co wydarzyło się naprawdę, a co jest jedynie wytworem jej wyobraźni. Wydaje się, że nie ma szans w konfrontacji z mordercą, który umiejętnie zaciera ślady i już wybiera kolejną ofiarę. Napędza go przymus zabijania, ale równie silny impuls kieruje Ali. Ona chce nie tylko uratować czyjeś życie, ale też pomścić śmierć wszystkich bestialsko zamordowanych kobiet.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3980-6 |
Rozmiar pliku: | 1 018 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sierżant Eli Diaz, do niedawna z wydziału kryminalnego komendy w Thetford, później oddelegowany do wydziału zabójstw komendy głównej i do dziś prowadzący poszukiwania kilku młodych kobiet zaginionych na terenie całego hrabstwa, zadumał się na chwilę nad zasadnością tego stwierdzenia.
Stał u stóp żelaznego pojedynczego łóżka przytwierdzonego śrubami do podłogi pokrytej czarną gumową matą. Łóżko stało wewnątrz klatki z siatki metalowej, sześć metrów na sześć, klatka stała pośrodku piwnicy, piwnica była ukryta pod garażem, a garaż stał tuż obok kamiennego domu w głębi lasu na otwartej ośmiohektarowej przestrzeni.
Należał do mężczyzny, który przynajmniej do tej chwili był głównym podejrzanym o przetrzymywanie Eriki Shaw, do niedawna uznawanej za zaginioną, która później zyskała status zbiega i ostatnio była widziana niespełna godzinę temu, gdy stojąc przed garażem, zastrzeliła jedną i usiłowała zabić jeszcze dwie osoby – dwoje detektywów współpracujących z Elim – zanim udało jej się uciec.
I teraz jedna z tych osób, sierżant Ali Green, do niedawna z wydziału kryminalnego komendy w Norwich, później oddelegowana do wspomnianego wcześniej wydziału zabójstw, obecnie przebywająca gdzieś sam na sam z tamtym mężczyzną, nie odbierała telefonu.
Diaz zgarnął komórkę z podłogi, gdzie ją wcześniej cisnął, i rzucił się do drzwi klatki, machając jeszcze na konstabla i krzycząc:
– Próbuj się do niej dodzwonić! – po czym zostawił go całkiem samego i wyraźnie zaniepokojonego.
Wbiegł na górę, pokonując po dwa stopnie za jednym zamachem, i nie zważając na rozsadzający czaszkę ból wynikający z błędnej oceny wysokości atrapy kredensu, wypadł na środek garażu.
– Green! – ryknął, pochwyciwszy spojrzenie pierwszej pary oczu, jaką napotkał jego wzrok, zdaje się, że należącej do konstabla z Norwich Road, Wintersa, Winterbourne’a czy jakoś tak. – Widziałeś Ali Green?
Wzruszenie ramion. Niepewny, przeczący ruch głową. A potem dobiegający zza pleców głos:
– Jest z właścicielem. Szli w stronę domu.
– Kurwa – raczej mruknął, niż powiedział, dławiony paniką.
Wybiegł z garażu na pogrążony w chaosie podjazd i siekący deszcz, roztrącając techników próbujących rozstawić biały namiot wokół ciała, i prawie zapominając o oddychaniu, pognał na łeb na szyję w kierunku domu. Daleko mu było do tej idealnie sprawnej maszyny, za jaką się uważał podczas porannego joggingu, zupełnie jakby bez spodenek, adidasów i opaski monitorującej aktywność był tylko nieporadnym, potykającym się o własne nogi źrebakiem.
Jeszcze zanim tam dotarł, wiedział, że nie będzie próbował zwolnić, i jeśli drzwi nie ustąpią od razu pod uderzeniem jego barku, na pewno zaboli.
Były otwarte. Tego się nie spodziewał. Odskoczyły na zawiasach, zbytnio go nie spowalniając, więc gdy jego stopy napotkały plątaninę płaszczy i przewrócony wieszak na kapelusze, runął jak długi, tak że powietrze uszło mu z płuc, po czym pokonał ślizgiem cały hol, zdzierając sobie skórę na nosie, łokciach i kolanach.
Nie przejął się bólem. Strach sprawił, że dźwignął się szybko na nogi. Odepchnął się od ściany, która powiększyła wgłębienie w jego głowie, i zaczął się obracać, skacząc wzrokiem od drzwi do drzwi, od kuchni do schodów, od schodów do salonu.
Nagle zamarł i wstrzymał oddech, nasłuchując przez głośny szum deszczu skrzeku krótkofalówek, przekrzykiwania się mundurowych i warkotu silników wysokoprężnych.
Cisza.
Postanowił sprawdzić kuchnię. Przywarł do ściany przy futrynie i zajrzał do środka. Pusto. Przewrócone krzesło. Na popękanej dębowej podłodze śliski karmazynowy bajzel. Poczuł, jak ściska mu się żołądek, a krtań wzbiera żółcią.
Chryste, nie, co on jej zrobił?
Naprzeciwko kuchni salon. Otwarte drzwi. Nieodparte uczucie, że coś jest w środku. Sofa. Pióropusz ciemnych włosów. Spokój.
Diaz wziął trzy boleśnie głębokie oddechy. Kątem oka obserwując szczyt schodów, podszedł ostrożnie do drzwi i wychylił lekko głowę, żeby zorientować się w sytuacji.
Pusto, poza nią.
– Cholera – mruknął. Stanął tyłem do holu, wytężając słuch. – Green?
Brak odpowiedzi.
– Ali? – wrzasnął na tyle głośno, że sam się wystraszył swojego głosu.
Nic. Cisza.
Wypuścił powietrze z płuc, pozbywając się adrenaliny. Ponownie sprawdził schody. Skrzywił się z bólu rozsadzającego sklepienie czaszki. Zacisnął palce w pięści i skinąwszy głową w daremnej próbie dodania sobie otuchy, powiedział:
– Już dobrze. Jestem tutaj – po czym wszedł do pokoju.
W salonie było zimno. Zimno, pusto i cicho. Grał telewizor, ale nie odbierał zwykłego programu; to było coś innego i Diaz od razu wiedział co, gdy tylko spojrzał na ekran. Obraz o dużej rozdzielczości ukazywał wnętrze klatki i konstabla, z którym właśnie się rozstał, nadal stukającego w ekran telefonu, przypuszczalnie w poszukiwaniu numeru, którego nie posiadał.
W pokoju panował też mrok. Oba okna – jedno od frontu, drugie z boku – miały zaciągnięte zasłony. Lampy były wyłączone, w kominku nie płonął ogień i wszystko spowijał cień: ciężkie regały zawalone książkami, różnymi drobiazgami i papierami; narożne stoliki zastawione pokracznymi figurkami; długą, niską kanapę; fotele z bocznymi oparciami na głowę i stolik do kawy, na którym stały dwa pełne kubki i leżał samotny telefon. Ten cień spowijał wszystko z wyjątkiem ekranu telewizora i rzucanego przez niego snopu światła pełnego tańczących drobin kurzu, który odbijał się jako dwa maleńkie, srebrne punkciki w oczach Ali Green.
Te oczy były otwarte, lecz mętne, niewidzące. Siedziała z bezwładnie rozchylonymi nogami, ręce spoczywały przy bokach, palce były zakrzywione do wnętrza zwróconych ku górze dłoni, włosy leżały rozsypane na oparciu kanapy po tym, jak się na niej osunęła. Miała też otwarte usta. Gdy Diaz, nie powstrzymując przekleństwa, przykucnął między jej kolanami, zobaczył ślinę zebraną wokół języka i usłyszał bulgotanie dochodzące z jej gardła przy każdym płytkim, niepewnym oddechu.
– Ali – wyszeptał, w jednej chwili uświadamiając sobie boleśnie potrzebę zachowania ciszy, by móc usłyszeć choćby najlżejszy dźwięk, jaki z siebie wyda, na wypadek gdyby miał być ostatni. – Słyszysz mnie?
Położył rękę na jej ramieniu i poczuł drżenie, którego nie widział, coś jak wibracje wydobywające się gdzieś z głębi niej, ale nie odpowiedziała, nawet nie mrugnęła.
Nachylił się zatem bliżej, by przyłożyć usta do jej ucha, ale powstrzymała go krew. Cienka strużka ściekała z wolna między małżowiną a stawem żuchwy – swoją drogą cóż za delikatne uszka, zauważył, i uroczo spiczaste, jak u elfa – i dalej po szyi aż do kołnierzyka koszuli, żeby wykwitnąć na podszewce marynarki.
Przełknął z bólem powietrze, odchylił się na piętach, po czym wyjął telefon z kieszeni i najspokojniej, jak mógł, powiedział:
– Już dobrze, już dobrze, Ali, nic ci nie będzie – jakby naprawdę w to wierzył.
Odblokował komórkę, wklepał numer, żeby wezwać pomoc, po czym spojrzał w jej oczy i ku swemu zdziwieniu zauważył, że przeszywa go pełnym skupienia wzrokiem. Poruszała ustami, jakby chciała coś powiedzieć, więc odsunął telefon od ucha i skinąwszy głową, dodał:
– Wszystko w porządku – dla otuchy kładąc rękę na jej kolanie.
– Z… – wyszeptała. – Z…
– Już dobrze – powtórzył, kręcąc głową i zarazem potakując. W telefonie odezwał się czyjś głos, lecz on dalej ją uspokajał: – Pomoc jest w drodze. Leż spokojnie, nic ci nie będzie. Znajdziemy go.
Przyłożył komórkę do ucha i usłyszał:
– Sierżancie?
W tej samej chwili Ali Green wychrypiała:
– Za to… – a potem po policzku pociekła jej samotna łza.
Oddech uwiązł mu w gardle i zanim zamknęła oczy, zobaczył, jak jeden z tych srebrnych punkcików zasnuwa się cieniem.
Nie był w stanie wydusić z siebie niczego oprócz:
– Jest za mną, prawda?ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dwa miesiące później
Zabawne, jak umysł potrafi nas zaskakiwać, no nie? Weźmy mój, dla przykładu. Po trzydziestu czterech wspólnie spędzonych latach mam chyba prawo myśleć, że znam go dość dobrze. Skoro już spędziliśmy ze sobą dzieciństwo, kiedy wbijano mi różne rzeczy do głowy, i całe moje dorosłe życie, kiedy wychodziłam ze skóry, żeby sprostać jego wyzwaniom, to wręcz powinnam. A jednak oto stanęłam przed niespodziewanym dylematem.
Pomimo plusku wody i głuchego dudnienia dobiegającego z łazienki słyszałam, że dzwoni mój telefon, i wiedziałam, że skoro dzwoni o szóstej nad ranem, to pewnie sprawa jest na tyle pilna, że powinnam odebrać. Szkopuł w tym, że nie wiedziałam, gdzie go zostawiłam.
Normalnie, jak każdy człowiek, wyczołgałabym się z łóżka, dałabym sobie chwilę na dojście do siebie i poczekała, aż świat przestanie wirować, i założywszy, że telefon jest w torbie, a torba w salonie, poszłabym sprawdzić. Gdyby go tam nie było i przestałby tarabanić, zadzwoniłabym z telefonu stacjonarnego i prędzej czy później bym go namierzyła, żeby oddzwonić i wysłuchać złych wieści. Potem wlałabym w siebie litr kawy w płonnej nadziei, że dzięki temu będę mogła w miarę bezpiecznie prowadzić, ubrałabym się w pośpiechu i ruszyła w drogę.
Normalnie tak bym zrobiła, ale nie dzisiaj. Po pierwsze dziś, w przeciwieństwie do innych poranków, leżałam pod pościelą kompletnie naga, a obraz w jedynym oku, które z bólem zdołałam otworzyć, był tak rozmazany, że nie potrafiłam zlokalizować swojego ubrania. Biorąc pod uwagę możliwość krępującego spotkania z tajemniczą postacią okupującą prysznic, oznaczało to, że musiałabym owinąć się gigantyczną kołdrą i kluczyć niepewnie, próbując poznać układ domu, który nie był moim domem, jak sobie mgliście uświadamiałam.
Telefon już nie dzwonił, za to snop światła przenikający przez cienkie żaluzje rozsadzał mi czaszkę niczym sztylet. Nagle prysznic ucichł, a serce zaczęło mi walić, jakby chciało połamać żebra. Jedyne, co mogłam zrobić, to nakryć głowę kołdrą i udawać, że mnie tu nie ma.
Nie wiem, jak długo czekałam. Słyszałam kroki na podeście, skrzypienie schodów, różne odgłosy – dzwonienie, łomot, pobrzękiwanie – dobiegające z kuchni. Ponownie rozległ się dzwonek mojego telefonu. Cholera! A potem na schodach znów zadudniły kroki, telefon dzwonił coraz głośniej, i po chwili, o mój Boże, ktoś wszedł z nim do pokoju.
– Hmm.
Zamarłam.
– Mogłabym przysiąc, że chwilę temu jeszcze tu była – powiedziała jakaś kobieta głosem jakby znajomym. – Gdzie ona się podziała?
Osłupiałam kompletnie skołowana. Telefon nadal dzwonił. Usłyszałam jakiś odgłos – czyżby kubek odstawiany na stolik? Ktoś usiadł na skraju łóżka, materac zapadł się, tak że o mało nie zsunęłam się w tamtą stronę.
– Żyjesz?
Wzięłam trzy oddechy, po czym skinęłam głową.
– Potakujesz?
Zaprzeczyłam ruchem głowy i usłyszałam chichot.
– Przyniosłam ci kawę. Och, i dzwoni twój telefon.
– Wiem – wychrypiałam. – Dziękuję.
– Zostawię go tutaj. Jesteś głodna?
Nie byłam pewna. Przerażenie łatwo pomylić z głodem, prawda?
– Chyba tak.
– Łazienka jest wolna. – Poklepała mnie przez kołdrę po biodrze. – Pójdę sobie, żebyś mogła w spokoju odebrać. – Potem wstała i odeszła.
Odrzuciłam kołdrę na bok i otworzyłam oczy, mruganiem rozpraszając oślepiające światło. Na stoliku nocnym dostrzegłam zielony kubek, nad którym unosiła się para, a także krem do twarzy, herbatniki oraz chusteczki higieniczne. Nieco dalej z boku leżała książka z biblioteki. Moja torba z kolei leżała na podłodze obok łóżka i uporczywie brzęczała.
Schyliłam się z sykiem, czując w plecach ostry ból, i wygrzebałam telefon. Błagałam, żeby przestał dzwonić, ale ktoś był niezmordowany i najwyraźniej bardzo zdeterminowany, żeby ze mną porozmawiać. Tym kimś okazał się Kevin. Odebrałam.
– Kevin. – Westchnęłam.
– Ali – rzucił Kevin – tu Kevin. – To już wiedziałam. – Gdzie jesteś?
Cholera wie!
– Jak to gdzie jestem? Leżę w łóżku. Jest kurewsko wcześnie. O co chodzi?
– Jest szósta osiemnaście – uściślił. – Słońce wzeszło ponad godzinę temu, a ty powinnaś tu być od dwudziestu minut.
Z cichego muczenia w tle wywnioskowałam, że najpewniej dramatyzuje.
– Słyszę krowy. – Ziewnęłam i zajrzałam do szufladki stolika nocnego. Pełno w niej było gumek do włosów i starych cukierków, a także długopisów w pastelowych kolorach, plastrów mocujących i rozlicznych ładowarek.
– Jestem na łące – odpowiedział.
– Fantastycznie, ale pomyliły ci się poniedziałki. Wracam dopiero w przyszłym tygodniu. – Podniosłam książkę. Tytuł brzmiał „Grzeczna dziewczynka”. Wzdrygnęłam się.
– Chyba jednak nie.
– Wydaje mi się, że wiem lepiej. – Roześmiałam się. Śmiech przyprawił mnie o pulsujący ból w okolicy czoła. W ustach zaś czułam niesmak, jakby coś tam zdechło. – W piątek byłam u lekarza. Jestem jeszcze na zwolnieniu, leżę w łóżku i dzięki tobie znowu pęka mi głowa. Mam dzisiaj milion spraw do załatwienia i żadna nie dotyczy zwierząt hodowlanych. Poza tym strasznie chce mi się siku, więc jeśli zaraz nie powiesz: „Przepraszam, Ali, zapo…”, nie, raczej: „Przepraszam, pani sierżant, proszę zapomnieć, że dzwoniłem. Życzę zdrowia i miłego weekendu”, to przysięgam na Boga, że cię dorwę i spuszczę ci solidne baty. Za tydzień. – Jako zakładki używała karty bibliotecznej… wystawionej na nazwisko Edith Macfarlane. A niech mnie, znałam ją.
– Przepraszam, naprawdę – powiedział, chichocząc ironicznie, a moje serce prawie stanęło. – Główny inspektor jest innego zdania. Myślałem, że już do ciebie dzwoniono, ale cóż, wcale mnie to nie dziwi. Tak czy siak, sprawa jest jakby dla ciebie.
Czekał chyba wieczność, aż go zapytam, co ma na myśli, ale dość oczywiste było, że nie spodoba mi się jego odpowiedź, więc nie pytałam. Poza tym cały czas wstrzymywałam oddech, usiłując nie zmoczyć łóżka.
W końcu oznajmił:
– Znaleźliśmy Johna Fairey a.
I wypuściłam powietrze.
W łazience nadal było ciepło, lustro i okna wciąż zasnuwała para przypominająca o niedawnej bytności Edith. Na dnie wanny zalegał osad po jej kąpieli; był tak śliski, że nogi rozjechały mi się na wszystkie strony, gdy weszłam do środka i odkręciłam prysznic. Oparłam się o kafelki, zaciskając zęby pod naprzemiennymi strugami lodowatej i wrzącej wody, dopóki nie osiągnęła przyjemnej ciału temperatury. Wyszorowałam się mydłem Edith i wreszcie poczułam, że ściskający mnie węzeł paniki zaczyna się rozsupływać. Natarłam głowę szamponem Edith, a potem spłukałam pojedyncze pasma jej włosów, które uczepiły się moich palców, kiedy sięgnęłam po jej odżywkę. Użyłabym też jej peelingu do twarzy, ale w tubce została tylko resztka. Dlatego, spędziwszy pod prysznicem zaledwie pięć minut, zakręciłam wodę i wytarłam się jej wciąż wilgotnym ręcznikiem.
Na szczęście miałam swoje ubranie, chociaż było pomięte i cuchnęło barem, a majtki właściwie nie nadawały się już do noszenia. Usłyszałam, że Edith kręci się na dole, więc wysunęłam górną szufladę komody, unikając swojego odbicia w lustrze, i zaczęłam grzebać w kłębowisku luźno zwiniętych damskich fig, upchniętych za starannie poskładaną jedwabną konfekcją. Wyciągnęłam jedną parę. Z Hello Kitty. Trudno, niech będą.
Wszystko inne musiało jeszcze dać radę. Stanik miał już za sobą trzy wyjścia, a czarne przykrótkie dżinsy chyba z sześć. Jasnożółty top odsłaniający ramiona co prawda nie był przepocony pod pachami, ale śmierdział wódką i perfumami, chociaż dezodorant i świeże powietrze zapewne rozwiązałyby ten problem. Dobrze, że przynajmniej byłam na tyle przezorna, żeby włożyć wygodne buty, bo miałam ochotę rzucić się sprintem do drzwi i stąd uciec.
Tylko dokąd?
Ostrożnie rozchyliłam żaluzje, osłaniając oczy drugą dłonią, i spojrzałam przez palce na okolicę. W zasadzie nie było na co patrzeć – szereg klockowatych domów po drugiej stronie ulicy, podjazdy obstawione niemieckimi oraz szwedzkimi samochodami w odcieniach czerni i szarości, łącznie z tym parkującym bezpośrednio pod oknem. Mój wóz był jasnoczerwony, więc od razu zauważyłam, że tam nie stoi. Gdzie więc był, do cholery? I gdzie, do diabła, byłam ja?
Edith o wiele łatwiej było zlokalizować. Siedziała przy stole kuchennym i powitała mnie krótkim „hej” oraz uśmiechem. Nic się za tym nie kryło – ot, zwykła poranna dawka uprzejmości.
Ewidentnie nasłuchiwała, czy schodzę; przyszykowała mi filiżankę świeżej kawy i miskę płatków ryżowych, które jeszcze strzelały i pykały, czy co tam zwykle robią.
– Zrobiłam ci śniadanie.
Usiadłam naprzeciwko niej, dziękując w duchu za swoją karnację; mam w połowie środkowoazjatyckie geny, więc nie opalam się na czerwono, i co ważniejsze, czerwienię się też ledwo zauważalnie.
– Dzień dobry – przywitałam się, próbując zapanować nad głosem, i oczywiście osiągnęłam efekt zgoła przeciwny. – Dzięki.
– Dobrze spałaś?
Moje wnętrzności skręciły się z przerażenia. To podchwytliwe pytanie? Wiedziała, że nie pamiętam niczego z zeszłej nocy?
– Jak niemowlę – odparłam. – A ty?
Kolejny neutralny uśmiech.
– Nie najgorzej, zważywszy na okoliczności. Znalazłaś swój ręcznik?
Och.
– Tak – skłamałam i zdradziłam się, kręcąc głową. – Dziękuję.
Patrzyłam z ustami pełnymi płatków, jak czyta „The Independent”, żałując, że w tle nie gra telewizor czy choćby radio, które mogłoby zagłuszyć moje odgłosy chrupania i przeżuwania. Wysiłki podejmowane przez Edith w tymże samym kierunku zdawały się przynosić znacznie lepsze efekty.
Była już ubrana. Miała na sobie czarny, szyty na miarę żakiet zapinany na pięć guzików i pasującą do niego spódnicę tuż za kolana. Siedziała z wyciągniętymi pod stołem nogami, jej kostki – smukłe i lekko opalone – spoczywały wygodnie skrzyżowane zaraz obok moich. Kasztanowe włosy przetykane czarnymi pasemkami były związane w luźny kucyk. Promienie słońca, rozpraszane przez kwiaty i stare, zabytkowe butelki na parapecie, igrały kolorami tęczy na trójkątnych partiach jej szyi, osiadając w zagłębieniu obojczyka, który wyzierał spod bluzki. Jej krągłe piersi…
– Wszystko w porządku? – spytała, choć zabrzmiało to, jak: „Zainteresowana?”.
Zaskoczona podniosłam wzrok. Czułam, że się rumienię.
– Hmm?
Złożyła gazetę i odrzuciła ją na bok, potem przysunęła bliżej kawę i dosypała cukru z cukiernicy stojącej pośrodku stołu.
– Nie wyglądasz najlepiej – stwierdziła, celując we mnie łyżeczką i zataczając nią kółka jak czarodziejską różdżką. – Chyba nie zwymiotujesz?
Właśnie dotarło do mnie, że mam buzię pełną letniego mleka i rozmiękłych płatków ryżowych, które w rozkojarzeniu zapomniałam przełknąć. Zrobiłam to teraz.
– Nie, czuję się świetnie – odpowiedziałam beznamiętnie.
Parsknęła cynicznie.
– Czyżby? – spytała, mieszając kawę. – Widywałam cię w lepszym stanie. – Podniosła kubek do ust, dmuchnęła ceremonialnie na gorący napój i upiła łyk. – Jesteś zła?
Odłożyłam łyżkę do miski z niedojedzonymi płatkami i odsunęłam ją od siebie, bo nagle straciłam apetyt.
– Oczywiście, że nie! – Przerażona, owszem. Skołowana, speszona i głęboko zawstydzona, jak najbardziej, ale nie zła.
– To dobrze, bo… wiesz…
To nie znaczy, że chcę o tym rozmawiać.
– Wiem.
– To nie tak, że…
– Rozumiem.
– Chodzi mi o to, że wczoraj naprawdę świetnie się bawiłam, ale…
Zachłysnęłam się kawą.
– Ale teraz muszę iść do pracy. – Uśmiechnęłam się.
Odwzajemniła uśmiech i zamyśliła się, wbijając wzrok w stół. W końcu skinęła głową i oświadczyła:
– Taa, ja też.
– Nie wiem tylko, gdzie mam samochód.
– Ach. – Zachichotała. – Zostawiłaś go pod pubem, pamiętasz?
Nie.
– Podrzucę cię – zaproponowała. – Uwiniesz się w pięć minut?
Potwierdziłam ruchem głowy. Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc wypaliłam bez namysłu:
– Pożyczyłam twoje majtki. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.
Prychnęła i spojrzała na mnie z ukosa.
– Nie, skąd! – skwitowała ze śmiechem. – W każdym razie… życzę ci miłego dnia. Uważaj na siebie i nie pracuj za ciężko.
– Och, nie mam takiego zamiaru. – Roześmiałam się, czując dreszcz ulgi i wdzięczność za zmianę tematu. Gdyby to mnie ktoś tak parsknął w twarz, pewnie uznałabym, że to niestosowne i trochę niepokojące. Na szczęście Edith albo tego nie zauważyła, albo miała na tyle przyzwoitości, żeby nie karcić mnie spojrzeniem. – Tylko… – próbowałam, coś wymyślić – …wygarnę szefowi, że niepotrzebnie mnie ściąga, i wrócę do domu. Zdążę na „Ostre cięcie”.
– Dobry plan – stwierdziła, lecz zaraz dodała, chichocząc pod nosem: – Wiesz, co byłoby lepsze?
– Nie, co?
– „Ostre rżnięcie”.
He, he.
Wiedziałam, że do lunchu będę jak nowa. Chłód poranka raz-dwa przywróci mi trzeźwość umysłu i pomoże ustalić priorytety. Przynajmniej taką miałam nadzieję.
Okazało się jednak, że gdy wysiadłam z auta, było już gorąco jak w piekle. Stanęłam na wypalonym słońcem piachu i wyciągając na wierzch odznakę zawieszoną na szyi, wkroczyłam do świata przemocy i grozy. Na to, co tam zastałam, nie przygotowały mnie nawet najbardziej odrażające z moich rozlicznych koszmarów.
Była szósta pięćdziesiąt dziewięć. Ja nazywam się Alisha Green, a to, na ile mogę sobie wierzyć, jest cała prawda o Erice Shaw.ROZDZIAŁ DRUGI
Wiewiórka przeskoczyła niepewnie po gałęzi nad moją głową, wodząc szarym aksamitnym noskiem po obrzeżach cieni rzucanych przez liście i obwąchując podejrzliwie wdzierające się pod koronę promienie słoneczne. Wysoko w górze, w zielonej gęstwinie, samotny dziki gołąb zatrzepotał skrzydłami, strząsając resztki snu z pomiętych piór. Wyglądał, jakby miał za sobą ciężką noc.
Ja wyglądałam gorzej, jeśli wierzyć mojemu odbiciu w szybie samochodu. Przez całą drogę jechałam ze spuszczonymi oknami, więc moje niedosuszone włosy przypominały natapirowane ptasie gniazdo. Zsunęłam gumkę z nadgarstka i zebrałam całe to kłębowisko w niedbały, wilgotny kok przy samej szyi. Nawet jeśli nie poprawiło to mojego wyglądu, to może przynajmniej gołębiowi nie będzie się chciało tam zamieszkać.
Oparłam stopę o wypłowiałą od słońca drewnianą ławeczkę i pochyliłam się, żeby zasznurować mocniej but. Tuż obok dwie wygłodniałe osy krążyły nad koszem z odpadkami, zachowując jednak wobec siebie pełen szacunku dystans, gdy na zmianę nurkowały do środka po małe co nieco. Trzecia w tym czasie badała lepki brzeg puszki po coli, ciśniętej bezmyślnie w trawę niespełna metr dalej; srebrzyste krawędzie przecinające jej zmiażdżony korpus rzucały tysiące roziskrzonych kryształków światła na tabliczkę ostrzegawczą przyklejoną do kosza: „Zakaz śmiecenia pod karą grzywny w wysokości dwóch i pół tysiąca funtów”. Kwintesencja absurdu obowiązkowej opłaty w imię ekologicznej poprawności zaklęta w lśniącym czerwono aluminiowym pojemniku.
Podniosłam puszkę i zrobiłam z nią to, co należy. Osa ani drgnęła.
Właśnie o takim spokoju marzyłam: promienie porannego słońca łaskoczące moją twarz; leniwe chlupotanie wody obijającej się o usłane kamykami brzegi rzeki; ciche kwakanie kaczątek, nieustannie odrywanych od żmudnego podążania za mamą; odległy szum ulicy, słyszalny na tyle, by zniwelować wrażenie całkowitego odosobnienia, lecz bez zakłócania błogiej, idyllicznej ciszy tego…
– Hej! Pocahontas! Tutaj!
A, racja. Kevin.
Wciągnęłam w płuca haust powietrza zaprawionego pyłkami kwiatów i wonią krowich placków.
Geoff Green – żaden mój krewny – powitał mnie obojętnym skinieniem głowy, gdy przecisnęłam się między alfą a sąsiednim wozem patrolowym. Widywałam tego przysadzistego konstabla wystarczająco często, żeby wiedzieć, jak się nazywa, ale jego żmijowate spojrzenie i lekceważąca postawa zawsze skutecznie zniechęcały mnie do tego, by poznać go bliżej. Może był wiecznie niezadowolony, a może po prostu nie przepadał za mną, tak samo jak ja za nim. Nie potrafiłam stwierdzić z całą pewnością. Zresztą nieszczególnie mnie to obchodziło.
Geoffowi powierzono dodatkowe zabezpieczenie wewnętrznego fragmentu terenu. Ewidentnie działał w pośpiechu: biało-niebieska taśma ostrzegawcza dzieląca na pół pole piknikowe zwisała luźno między palikami wbitymi krzywo i w nieregularnych odstępach w piaszczysty grunt. Całe to przedsięwzięcie zdawało się też poniekąd zbędne, ponieważ droga dojazdowa była zablokowana przez radiowozy już u wlotu, niecały kilometr dalej, kolejni policjanci strzegli wjazdu na parking dodatkowo ogrodzonego taśmą, a czwarty kordon ludzi otaczał coś, co najwyraźniej stanowiło obiekt zbiorowej uwagi – spalony wrak samochodu porzucony na skraju polany.
Gdybym znała Geoffa lepiej, mogłabym mu zarzucić, że wzniósł tę barykadę tylko po to, by wyglądało, że robi coś ważnego. Jednak przez sześć lat nie odbyliśmy ani jednej towarzyskiej rozmowy i żadne z nas nie czuło potrzeby, żeby to zmieniać. Zachowałam więc swoje podejrzenia dla siebie i również skinęłam głową, przechodząc pod taśmą, którą uniósł tak, że pewnie nadziałabym się na nią szyją, gdybym się w porę nie schyliła.
Z kolei Kevin McManus, jakby dla zachowania równowagi we wszechświecie, i zupełnie przecząc ponuremu wrażeniu, jakie robił przez telefon, był chodzącym radosnym promyczkiem. Przedzierał się przez labirynt żółtych plastikowych znaczników i wydzielonych za pomocą palików poletek piachu, szeleszcząc sterylnym kombinezonem, błyskając w uśmiechu białymi zębami i rozkładając szeroko ręce, jakby chciał mnie przytulić.
– Wiesz, przez chwilę myślałem, że zostawisz mnie na lodzie – rzucił radośnie. Jego głos brzmiał głucho i niemal ginął w harmidrze skrzeku krótkofalówek, trajkotu techników kryminalistycznych oraz terkotu prądnicy.
– Daruj sobie. Trafiłeś dziś na szczyt mojej czarnej listy – ostrzegłam.
– Oho, ktoś tu wstał lewą nogą. – Wbrew ograniczeniom anatomicznym i zapewne przypuszczając, że żartuję, uśmiechnął się tak szeroko, że jego oczy niemal zniknęły z twarzy. – Słuchaj, nie zabijaj posłańca, okej? Wiesz, że nie wykopałbym cię z łóżka, gdyby…
Zakrztusiłam się własną śliną.
– To znaczy… No wiesz, nie wyciągałbym cię z…
– Gdzie on jest?
– Kto?
Na Boga, Kevin.
– No pomyśl, okej? Nie ma pośpiechu, mam cały dzień.
– John – oświadczył wreszcie bez śladu zażenowania, jakiego można by się spodziewać po kimś, kto palnął głupotę. Zwyczajnie przeczesał dłonią swoją ciemną, szorstką czuprynę i podrapał się po łysym placku na szczycie głowy, pamiątce po niedawnym uderzeniu kolbą rewolweru.
– On, yyy… jest w wozie – odparł. – Tak sądzę.
– Tak sądzisz?
– Cóż, to… – Spojrzał przez ramię na szczątki auta i jakby westchnął.
– A co z konstablem Keithem? Coś wiadomo? – John Fairey nie był sam, kiedy pozornie rozpłynął się w powietrzu; po świeżo upieczonym detektywie, którego wziął ze sobą do pomocy, także zaginął wszelki ślad.
Kevin wzruszył tylko ramionami i obdarzył mnie pełnym współczucia uśmiechem.
– Przyniosę ci kombinezon – oświadczył.
– Gdzie Mal?
– Gdzie co? – Kevin rzucił mi pod nogi parę niezwykle seksownych białych gumowców, a następnie wręczył papierowy kombinezon, który wydobył ze stojącej nieopodal furgonetki ekipy techników. Chwilę wcześniej próbował flirtować z Sandrą, dyżurną patolog, ale akurat rozmawiała przez telefon i przegoniła go poirytowanym spojrzeniem. Uśmiech, który dotychczas nie schodził mu z ust, zniknął w jednej sekundzie.
– Mal – powtórzyłam. – Mal Lowry. Powinien tu być.
Kevin zmrużył oczy i skinął głową, posyłając mi spojrzenie, które zdawało się mówić: „Bez jaj, Sherlocku”.
– Tak, wiem – skwitował. – Wszyscy mamy jakieś problemy osobiste, prawda?
Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi; wiedziałam tylko, że jego odpowiedź nie wyjaśniała, gdzie teraz podziewa się główny inspektor. Rozłożyłam kombinezon płasko na ziemi i wsunęłam stopy w otwory nogawek.
– Wiesz, czego jeszcze nie widzę? – Podciągnęłam strój do pasa i nagle zdałam sobie sprawę, że jest tyłem do przodu.
– Czego?
– Zwłok. Nie ma ich w samochodzie. Gdzie są? – Przekręciłam go tylko raz czy dwa razy? Teraz miałam wrażenie, że jest do góry nogami.
– Właśnie do tego zmierzałem. – Kevin przyglądał się z zaciekawieniem, jak zmagam się z kombinezonem, daremnie próbując przełożyć go za plecami bez odwracania.
– Pomóc ci?
– Mógłbyś? – Trudno zliczyć, ile już razy w mojej dotychczasowej karierze musiałam wciskać się w te cholerstwa, ale tak się składa, że jest to jedna z tych czynności – dziwne, że zwykle związanych z czymś do ubrania – w których pomimo niewątpliwej praktyki nigdy nie nabiorę wprawy. Nigdy nie dam rady zawiązać sobie z tyłu fartucha i nigdy nie zdołam się ubrać w jednoczęściowy ochronny kombinezon bez pomocy drugiej osoby. Taka prawda.
– Nie przejmuj się Lowrym – powiedział, co było dziwne, bo nawet nie zamierzałam. – Po prostu ciesz się ciszą i spokojem, dopóki możesz. – Złapał mnie za ramiona i odwrócił tyłem do siebie, po czym zrolował kombinezon i przykucnął za mną, klepiąc mnie na zmianę w nogi, żebym je podniosła i opuściła. – Wybacz obmacywanie.
– Tylko się nie zapędzaj – powiedziałam ze śmiechem. – Geoff patrzy.
Konstabl odwrócił wzrok jak gdyby nigdy nic, a Kevin podciągnął mi kombinezon na biodra.
– Chyba na ciebie leci – stwierdził.
Stłumiłam chichot.
– Wiesz, ilekroć się widzimy, aż go świerzbi, by pociągnąć mnie za warkoczyki.
– Chłopcy zawsze dokuczają dziewczynkom, które im się podobają – przyznał, po czym wstał, przekładając moje ręce przez odpowiednie otwory i narzucając mi na ramiona górną część kombinezonu. – Poradzisz sobie sama z zamkiem czy też ci pomóc?
Posłałam mu karcące spojrzenie i odparłam:
– Ha, ha, bardzo śmieszne – siłując się jednocześnie z suwakiem. Kevin udawał, że nie widzi, jak drżą mi palce. – Kto nas zawiadomił?
– Tradycyjnie. Jakiś facet na spacerze. – Podał mi maskę ochronną zakrywającą całą twarz. – Podobno jego pies wciąż ujadał, więc poszedł sprawdzić. Ogląda dużo seriali kryminalnych.
– Facet czy pies?
– Nie jestem pewien.
– O której to było?
– Piąta trzydzieści pięć.
– Gdzie jest teraz?
– Odesłałem go do domu. Jeśli będzie nam potrzebny, ściągniemy go po południu.
– Rozmawiałeś z nim osobiście?
– Tak.
– Jakie sprawiał wrażenie?
– Uczciwego.
Pokiwałam głową i włożyłam maskę na twarz, a Kevin zrobił to samo.
– Ogej – wymamrotałam, machając do Sandry, a ona pokazała mi uniesione kciuki. – Łudźmy na do ogiem.
Nie miałam wątpliwości, że jest to mondeo mojego byłego partnera. Spędziłam w nim wiele godzin, wbijając wzrok w szybę albo trzymając się kurczowo siedzenia, bądź też odruchowo naciskając prawą stopą nieistniejący pedał gazu. Siedziałam w środku, kiedy zawadził o pachołek, wyginając nadkole, i stałam tak jak teraz, gdy w przypływie złości wywołanej jakimś upokorzeniem wgniótł przedni błotnik kopniakiem. Mojego fotela już nie było, pozostał jedynie odkształcony metalowy stelaż. Nie było też wytartego dywanika – w zasadzie nie było niczego poza wypatroszoną karoserią. Ale te wgniecenia były jak odciski palców.
Wóz nie był już niebieski. Raczej pomarańczowo-czarno-brunatny, sama rdza, sadza i śmierć. Siedział smutno na ramie zagłębionej w piachu, jedne z tylnych drzwi zwisały smętnie na wykrzywionych zawiasach. Cały dach był zapadnięty, a tył tak zwichrowany, że klapa bagażnika stała niemal na sztorc, otwarta na oścież niczym rozdziawione z przerażenia usta. Mogłam tylko przypuszczać, że wewnątrz znajdują się szczątki moich dwóch byłych kolegów.
Kość to kość, właściwie trudno ją z czymś pomylić. Pewnie mogłabym sobie wmówić, że to kawałki koralowca albo – na upartego – kamyki, ale nawet nie próbowałam. To były drobne fragmenty zwęglonych kości oblepione posklejanym w bryłki popiołem. Na moje oko – oko kompletnego laika – mogły należeć zarówno do człowieka, jak i do zwierzęcia. Owszem, czytam książki i znam wszystkie fachowe terminy. Szwy czaszkowe. Spojenie łonowe. Wyrostek sutkowaty, który zawsze przywodzi mi na myśl nie to, co trzeba. Mogłabym nawet wyjaśnić, co każdy z nich znaczy, i opowiedzieć, jak na podstawie szkieletu ustalić czyjś wzrost albo wyczytać płeć i rasę z czaszki. Ale nie jestem ekspertem, więc moja opinia nie jest warta trudu jej sformułowania i nie miałabym bladego pojęcia, jak się zabrać za te puzzle, które miałam przed sobą. Dlatego czując gdzieś w głębi, że patrzę na miejsce ostatniego spoczynku inspektora Johna Faireya i konstabla Juliana Keitha, zwalczyłam pokusę, żeby zanurzyć rękę w prochach, wyłowić z nich jakiś szary, zwapniony odłamek i krzyknąć „aha!”, i oddaliłam się od wozu.
– Okej, zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistych – powiedziałam, gdy zdjęłam maskę i wreszcie mogłam normalnie oddychać. Wskazałam placyk u mych stóp pokryty kępkami sczerniałej trawy, jeden z kilkunastu, które zauważyłam, pozostałych po beztroskim wakacyjnym grillowaniu. – Wygląda to tak, jakby wypalone ślady były wszędzie, tylko nie pod samochodem. Kto szuka miejsca zbrodni?
Kevin przeniósł wzrok na samochód i z powrotem na mnie, po czym podrapał się z tyłu głowy.
– Jeszcze się tym nie zająłem – oświadczył, co jak musiałam przyznać, było trafną, choć niewyczerpującą odpowiedzią. – Byłem sam i miałem ręce pełne roboty. Nawet nie wypiłem porannej herbaty.
Miałam zwolnienie do poniedziałku. Nawet nie zamierzałam czynić sobie wyrzutów, że zjadłam śniadanie.
– Świetnie się spisałeś – pochwaliłam go, chociaż wiedziałam, że Sandra pewnie zjawiła się przed nim i wzięła sprawy w swoje ręce. – Nie mamy tu całego samochodu. Brakuje zderzaków, opon, wszystkich plastikowych i gumowych elementów, które się stopiły. Wokół wraku nie ma odłamków. Nie widać też śladów wleczenia, mamy za to ślady błota i oleju ciągnące się przynajmniej do końca drogi. Widzisz? – Wskazałam palcem grube grudki piachu i gliny z odciśniętymi śladami szerokich opon, które prowadziły do i od forda mondeo, a potem zawijały na asfalcie przy wjeździe na teren piknikowy. – Najpewniej ktoś go tu przetransportował ciągnikiem. Ładowarką, dźwigiem czy jak go tam zwą.
Kevin przytaknął.
– Co było miłe ze strony tego kogoś.
– Ha! Pytanie brzmi: kto to zrobił i dlaczego teraz? Minęły dwa miesiące.
Zastanawiał się przez chwilę i wreszcie, podrapawszy się po głowie, spytał:
– Czy ta data jest z jakiegoś powodu szczególna?
– Nie wydaje mi się.
Od razu wiedziałam, dokąd zmierza.
– Wiesz, gdyby to był film, to powiedziałbym, że „klient wysyła nam wiadomość”, ale… to nie jest film, prawda?
– Dla ciebie może jest – stwierdziłam. – Ale nie dla tego, kto podrzucił tu ten wrak. Mamy wygodny ślad z okruszków, tylko że to po prostu ślady ubłoconych opon, a tych nie upozorujesz. Jeśli prowadzą do miejsca, w którym auto spłonęło, to nie stało się tak celowo. Przy okazji, nigdy więcej nie mów „klient”. To brzmi idiotycznie.
– W porządku.
– Trochę słaba ta teoria, prawda?
– Trochę.
– To może pojadę sprawdzić ten trop i pozwolę ci się pouganiać za Sandrą?
– Och, daj spokój!ROZDZIAŁ TRZECI
Nie, to ty daj spokój. Byłam zmęczona, skacowana, spragniona i naprawdę skołowana, a przecież nawet nie powinno mnie być w pracy – ani dziś, ani w ogóle w tym tygodniu. Pomyślałam więc, że miła, spokojna przejażdżka po okolicy dobrze mi zrobi. Szczerze mówiąc, uważałam to za stratę czasu; ilość błota, jaką można wepchać w bieżnik, jest skończona, więc zakładałam, że trop szybko się urwie, a wtedy będę mogła wyskoczyć do pobliskiej wioski i kupić sobie trochę słodzonych napojów, i może nawet – w przypływie wielkoduszności – coś dla Kevina.
Właściwie Kevin za bardzo nie oponował. Najwyraźniej podobało mu się to, że był jedynym i zarazem najstarszym rangą detektywem na miejscu, i obnosił się z tym jak paw z ogonem. Miał jeszcze może godzinę, żeby się tym delektować, więc chętnie sprawiłam mu tę przyjemność. Ewidentnie sprawiłam ją także Geoffowi, bo tym razem, gdy chciałam przejść, uniósł taśmę wysoko nad moją głową.
Ślad był banalnie łatwy do tropienia: grudki ziemi, piachu i gliny, kępki chwastów wyrwane z pobocza przez koła pojazdu, który wyraźnie nie mieścił się na jednopasmowej drodze. I w dodatku miał wyciek. Nie wiedziałam, czy to olej, czy płyn hydrauliczny, w każdym razie plamy – każda wielkości mojej pięści – pięknie połyskiwały w słońcu i pojawiały się mniej więcej co dziesięć metrów.
Nie śpieszyło mi się. Nawet nie dotykałam pedału gazu, po prostu wrzuciłam dwójkę, zwolniłam sprzęgło i pozwoliłam, by auto toczyło się swoim tempem. Taki to właśnie był poranek. Policjanci blokujący drogę zjechali leniwie na bok, żeby mnie przepuścić. Gdy ich mijałam, pomachaliśmy sobie, wymieniając się uśmiechami, i wreszcie byłam wolna. Skręciłam w prawo w wąski boczny trakt prowadzący do wioski, i już wiedziałam, że mogę zapomnieć o wycieczce na zakupy, bo ślady błota i oleju ciągnęły się także po drugiej stronie szosy. Podążałam ich tropem jeszcze przez kilka kilometrów, aż wreszcie zawinęły się po łuku w lewo, znikając za metalową bramą blokującą wjazd na szeroką betonową drogę.
Zatrzymałam się i westchnęłam, zastanawiając się, co teraz. Wiedziałam dokładnie, co powinnam zrobić, ale w ustach czułam suchość i potworny niesmak, a skronie zaczęły mi niebezpiecznie pulsować. Zresztą i tak straciłam zasięg w telefonie, a do najbliższej miejscowości miałam tylko półtora kilometra, więc pomyślałam „pieprzyć to”, i tak właśnie zrobiłam.
Dzięki Bogu, w wiosce znalazłam kiosk z gazetami, który był otwarty, choć nie wyglądał zachęcająco. Tęgi jegomość o rumianych policzkach, wciśnięty w tweedową marynarkę, otaksował mnie wzrokiem zza lady. Czułam, jak jego spojrzenie przewierca mi czaszkę, gdy sięgnęłam do lodówki, pewnie starszej ode mnie, i wyjęłam z niej trzy puszki chłodnawej coli. Zmusiłam się, żeby na niego nie patrzeć, przeglądając zawartość zakurzonych półek zawalonych konserwami i zabawkami sprzed dekady w poszukiwaniu czegoś, co mogłabym wrzucić na ząb o tej porze, i ku mojemu zadowoleniu znalazłam opakowanie nurofenu, który – o dziwo – nie był przeterminowany. To powinno wystarczyć, ale na wszelki wypadek wzięłam też garść batoników Twix i loda Magnum o smaku miętowym, i rzuciwszy to wszystko na ladę, wreszcie obdarzyłam faceta uśmiechem.
– Dzień dobry – powiedziałam.
Skinął nieznacznie głową i rejestrując sprzedaż w kasie, rzucił kurtuazyjnie:
– Jak się pani miewa, pani władzo?
Włosy zjeżyły mi się na karku, a oddech uwiązł w gardle. Instynktownie obejrzałam się przez ramię, omiatając wzrokiem pusty sklep. Znałam go skądś? Powinnam kojarzyć jego twarz? Może on kojarzył moją?
– Słucham?
Milczał przez chwilę, po czym uderzył w klawisz na kasie, wywołując tym łoskot przypominający huk pioruna. Kwota zamigotała na zielono na małym zewnętrznym wyświetlaczu.
– Jak się pani miewa? – powtórzył.
Wpatrywałam się w niego, może trochę za długo. Jego lewa powieka w końcu zaczęła drgać.
– Dobrze – odparłam. – Dziękuję. Przepraszam, czy my się znamy?
Zmrużył oczy w przebłysku jakiejś nieodgadnionej myśli i odparł:
– Nie wydaje mi się. Sześć osiemdziesiąt pięć.
Co znaczy sześć osiemdziesiąt pięć?
Moje myśli zaczęły błądzić, ogarnęła mnie panika. Tego się nie spodziewałam.
– Sześć osiem… – Nagle dostrzegłam kwotę na ekranie: sześć funtów i osiemdziesiąt pięć pensów. Ciąg cyferek ułożonych równo w linii i świecących na zielono. Racja.
– Racja. – Pokiwałam głową i otrząsnąwszy się z roztargnienia, sięgnęłam po portfel. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że wciąż mam na szyi smyczkę. Wybuchnęłam śmiechem tak gwałtownym, że pewnie wyszłam na jeszcze większą dziwaczkę. – Racja - powtórzyłam, podnosząc z pokorą odznakę, kiedy wręczałam sprzedawcy dziesięciofuntowy banknot. – Boże, przez chwilę myślałam, że gdzieś się spotkaliśmy. Przepraszam, jeszcze nie do końca się obudziłam. – Uśmiechnęłam się, próbując zamaskować fakt, że jestem o krok od załamania nerwowego.
Sklepikarz wyraźnie się rozluźnił, ale nie odwzajemnił mojego uśmiechu.
– To najlepsza pora dnia – skomentował, wydając resztę.
Podjęłam temat:
– Muszę przyznać, że jest tu bardzo spokojnie. Podejrzewam, że nieczęsto zdarza się wam wzywać policję?
Przyglądał mi się z ciekawością, jego przekrwione oczy mignęły błękitem. Jestem pewna, że wiedział równie dobrze jak ja, że znam odpowiedź. Mimo to sprawił mi tę przyjemność i odparł:
– Właściwie to tak. Rzadko dochodzi do nieporozumień, których nie jesteśmy w stanie sami rozwiązać. Podobno nocą dzieją się tu jakieś dziwne rzeczy, ale o dwudziestej trzeciej gasną latarnie, więc niczego nie widać.
Starałam się ukryć dreszcz, który przebiegł mi po plecach, i spytałam:
– A jak jest za dnia?
Wzruszył tylko ramionami. Wiedziałam, że nie powie mi nic konkretnego, uznałam jednak, że jeśli pociągnę go jeszcze za język, to może przynajmniej oszczędzi mi trochę czasu.
– Może będzie mi pan w stanie pomóc – zaczęłam, niezrażona jego pustym wyrazem twarzy. – Mniej więcej półtora kilometra stąd w prawo odbija betonowa droga zagrodzona bramą. Wie pan, co się za nią kryje?
Zamyślił się na chwilę. Pewnie doszedł do wniosku, że nie ma tam nic, czego nie znalazłabym na mapie, więc odparł:
– Dawne lotnisko.
– Już nim nie jest?
– Od zakończenia wojny. Kiedyś była tam baza bombowców.
– Więc co jest tam teraz?
– Pole pszenicy i jęczmienia.
– Wie pan, do kogo należy?
– Do Gilesa.
Czekałam, aż się uśmiechnie, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona.
– Giles jest farmerem?
– Zgadza się.
– Farmer Giles.
Pokiwał wolno głową.
– Nikt go tak jeszcze nie nazywał. Zabawne – powiedział, lecz nadal się nie uśmiechnął.
Uznałam, że to dobry moment, żeby się pożegnać.
Farmer Giles miał idealne wyczucie czasu. Wiedziałam, że upiorny sklepikarz zadzwoni do niego, gdy tylko zamkną się za mną drzwi, więc oszczędziłam sobie trudu i po prostu przyczaiłam się przy wjeździe na dawne lotnisko, czekając, aż się zjawi. Zajechał pod bramę nowiutkim range roverem, akurat gdy kończyłam obgryzać czekoladę z patyka po lodzie.
– Pan Giles, prawda? – spytałam, wysiadając z auta, gdy i on wysiadł. – Dziękuję za szybkie przybycie. Jestem sierżant Green. Myślę, że mógłby mi pan pomóc.
– Giles Wynne-Parker – przywitał się, wyciągając rękę. – Co mogę dla pani zrobić? – Nienaganna dykcja. Równiutko przystrzyżone włosy siwiejące przy skroniach. Wydatny podbródek zwieńczony dołkiem.
Wyrzuciłam patyczek, by uścisnąć mu dłoń, a on spojrzał na mnie z uniesioną brwią.
– Ups. Pewnie jest na to jakiś paragraf – powiedziałam.
Wpatrywałam się w niego w milczeniu wystarczająco długo, by zrozumiał, że żarty się skończyły. W końcu wskazałam ślady oleju na ziemi i dodałam:
– Zdaje się, że pański ciągnik wymaga naprawy.
Giles westchnął i skinął głową, spuszczając wzrok na podejrzanie niezabłocone trapery.
– Tak, wiem – przyznał z uśmiechem pełnym rezygnacji. – To płyn hamulcowy. Mam cieknący zacisk.
– Na pana miejscu zrobiłabym z tym porządek, zanim zostawi pan więcej takich anonimowych pamiątek – powiedziałam, pochylając głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. – Ale dziękuję za zwrot naszego wozu. Zastanawialiśmy się, gdzie się podział.
Poderwał gwałtownie głowę, wbijając we mnie wzrok czarnych źrenic, nagle jeszcze szerszych niż przed chwilą.
– Waszego wozu?
– Och tak, to wóz policyjny – wyjaśniłam ze śmiechem. – Ale nie to jest najgorsze.
– Niech to diabli – rzucił. – Jestem w dużych opałach?
Zadumałam się nad jego słowami, pozwalając, żeby przez głowę przemknęły mu straszne myśli. W końcu odparłam:
– Tym się na razie nie martwmy. To znaczy, owszem. Szczerze mówiąc, postąpił pan niezbyt mądrze, porzucając ten wóz tuż obok znaku zakazu wyrzucania śmieci. Wie pan, mogliśmy to potraktować jako zniewagę. Poza tym dzisiaj miałam nie pracować, więc mam do pana osobisty żal, że nie poczekał pan z tym do poniedziałku, teraz jednak najbardziej zależy mi na tym, żeby zabrał mnie pan tam, gdzie go znalazł, bo brakuje kilku części i przypuszczalnie popełniono tam morderstwo.
Krew odpłynęła mu z twarzy szybciej niż siki spuszczone w pisuarze.
– Morderstwo?
– Dlaczego zwlekał pan z tym dwa miesiące?
– Dwa miesiące?
– Tyle go szukaliśmy.
– Ja… – Pokręcił głową, a jego szeroko otwarte oczy zdradzały zdenerwowanie. – Nie było nas, wyjechaliśmy na Florydę. Wróciliśmy dopiero przed dwoma tygodniami, a ja rzadko tędy jeżdżę. Brama główna znajduje się na drugim końcu pasa startowego. Tutaj niczego nie ma. Przyjechałem tu tylko dlatego, że uciekło nam kilka kur. Ja…
– Dlaczego nie zadzwonił pan na policję?
– Dla… – Westchnął ciężko i znowu pokręcił głową. – Szczerze?
Czekałam, aż mi powie, że i tak nie zadalibyśmy sobie trudu, żeby tu przyjechać, że władze nie zaprzątałyby sobie głowy usuwaniem spalonego wraku z prywatnej posiadłości. I pewnie miałby rację, jednak nie zrobił tego; po prostu wzruszył ramionami i rzucił zdawkowe:
– Nie wiem.
– W porządku – powiedziałam. – Spokojnie. Proszę się nie denerwować. Może po prostu pokaże mi pan to miejsce?
Potrzebował chwili, żeby zaczerpnąć powietrza, lecz w końcu skinął głową i odparł:
– Jasne. – Następnie wyjął z kieszeni ciężki pęk kluczy, otworzył zamek bramy i uchyliwszy ją, oznajmił: – Nie musimy nigdzie jechać. To właściwie tutaj.
Znajdowało się tuż za bramą, na prawo od pasa. Było to niewielkie poletko suchej, gliniastej ziemi, osłonięte od drogi trawiastym poboczem, zaś od reszty gospodarstwa kępami drzew i przerośniętych krzewów jeżyn. Czarny placyk upstrzony poskręcanymi, stopionymi bryłkami, których wzajemne położenie pozwalało się tylko domyślać, czym kiedyś były – tu zderzak, tam opona.
Grunt był twardy i suchy, ale nie dwa miesiące temu. Do miejsca po wraku prowadziły ślady kół aż do dzisiejszego poranka utrwalone w ziemi, teraz jednak skruszone i zmiażdżone przez ciągnik Gilesa, którego ciężkie opony pokryły je jodełkową mozaiką. Cmoknęłam cicho z dezaprobatą, chociaż właściwie nie miało to większego znaczenia; ewidentnie było to miejsce zbrodni, nieważne, jak bardzo je zadeptał.
Co więcej, Giles podjechał prosto do wraku i wrócił tą samą drogą, nie krążył wokół wypalonego placu, a to, jak sobie uświadomiłam po dokładniejszej inspekcji, mogła być naprawdę świetna wiadomość. Odwróciłam się do niego; stał niezgrabnie przy range roverze, skubiąc skórkę wokół paznokcia. Pokazałam palcem na samochód i spytałam:
– Giles, czy wjeżdżał pan tu swoim wozem?
Zrobił kilka kroków w moją stronę i pokręcił głową.
– Nie. Czemu pani pyta?
Wskazałam fragment ziemi między wypalonym śladem a drogą.
– Nie podjechał pan do auta, żeby się przyjrzeć?
– Nie, absolutnie.
Podziękowałam mu skinieniem głowy i powróciłam wzrokiem do miejsca, w którym drugi zestaw wyżłobionych śladów oddzielał się od pozostałych i zawijał tuż przy poboczu, po czym urywał się nagle kilka metrów dalej. W miarę oddalania ślady kół były coraz lepiej widoczne, a tam, gdzie się kończyły, wręcz bardzo wyraźne.
Były naprawdę doskonale zachowane. Wzór bieżnika odcisnął się w miękkiej glinie i utrwalił, wystawiony na działanie bezlitosnego słońca podczas fali upałów, którą Brytyjczycy już po kilku dniach przeklinali, a za którą ja teraz po cichu dziękowałam Bogu.
– Czyli twierdzi pan, że nie ma powodu, dla którego ktoś miałby tu parkować? – krzyknęłam w jego kierunku.
Pokręcił głową.
Przytaknęłam i wyjęłam komórkę. Nadal brak zasięgu. Zgrzytnęłam zębami, czując kłujący ból w biodrze, i dołączyłam do Gilesa.
– Jeszcze jedno – zwróciłam się do niego. – Ma pan przy sobie działający telefon? Muszę zadzwonić.
Zaczął mamrotać i gmerać w kieszeni, a ja tymczasem przyjrzałam się temu, co miałam przed sobą. Nie znałam okoliczności. Nie wiedziałam, czy John i Julian właśnie tutaj zginęli, a jeśli tak, to czy przyjechali tu dobrowolnie. Jednak zdrowy rozsądek podpowiadał, że to dość dziwne miejsce na spotkanie, zwłaszcza z kimś, kto wyprawił ich na tamten świat.
Bo owszem, nawet nie znając biegu wypadków, dobrze wiedziałam, kto za tym stoi.
Tak jakby.