Martwe popołudnie - ebook
Martwe popołudnie - ebook
„Pewni ludzie znikają, a inni ludzie ich szukają. Tak to jest skonstruowane”, mówi Marcin Hłasko, specjalista do spraw bezpieczeństwa i ekspert zajmujący się poszukiwaniem zaginionych.
Upalne lato 2013 roku. W gdańskim hotelu zostaje zastrzelony polski parlamentarzysta. Motywy sprawcy – lub jego mocodawców – nie są jasne, a zabójstwo, które wyraźnie wygląda na egzekucję, budzi niepokój wśród polityków i urzędników państwowych.
Kilka tygodni później Marcin Hłasko dostaje prywatne zlecenie: ma odnaleźć specjalistę
od marketingu politycznego, Daniela Okońskiego, który pracował nad biografią wpływowego polskiego biznesmana i pewnego dnia zniknął bez śladu. Hłasko, choć bez
entuzjazmu, przyjmuje zlecenie, i zamiast przesiadywać w swoim domku fińskim na
Jazdowie, krąży po warszawskich slumsach i hipsterskich klubach na Placu Zbawiciela,
wkracza w świat polityki, szantażu, narkotyków, dużych pieniędzy i mediów. Stopniowo odkrywa ślady prowadzące do zdarzeń sprzed wielu lat.
Ale niektórzy zrobią wszystko, by zabrał zdobytą wiedzę do grobu.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7985-045-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Pewni ludzie znikają, a inni ludzie ich szukają. Tak to jest skonstruowane”, mówi Marcin Hłasko, specjalista do spraw bezpieczeństwa i ekspert zajmujący się poszukiwaniem zaginionych.
Upalne lato 2013 roku. W gdańskim hotelu zostaje zastrzelony polski parlamentarzysta. Motywy sprawcy – lub jego mocodawców – nie są jasne, a zabójstwo, które wyraźnie wygląda na egzekucję, budzi niepokój wśród polityków i urzędników państwowych.
Kilka tygodni później Marcin Hłasko dostaje prywatne zlecenie: ma odnaleźć specjalistę od marketingu politycznego, Daniela Okońskiego, który pracował nad biografią wpływowego polskiego biznesmana i pewnego dnia zniknął bez śladu. Hłasko, choć bez entuzjazmu, przyjmuje zlecenie, i zamiast przesiadywać w swoim domku fińskim na Jazdowie, krąży po warszawskich slumsach i hipsterskich klubach na Placu Zbawiciela, wkracza w świat polityki, szantażu, narkotyków, dużych pieniędzy i mediów. Stopniowo odkrywa ślady prowadzące do zdarzeń sprzed wielu lat.
Ale niektórzy zrobią wszystko, by zabrał zdobytą wiedzę do grobu.MARIUSZ CZUBAJ
Profesor antropologii kultury, autor powieści kryminalnych -21:37, Kołysanka dla mordercy i Zanim znowu zabiję. Wraz z Markiem Krajewskim stworzył postać komisarza Jarosława Patera, bohatera Alei samobójców i Róży cmentarnych.
Pisze nie tylko kryminały, lecz także opracowania poświęcone temu gatunkowi powieści (Krwawa setka. 100 najważniejszych powieści kryminalnych, napisana wspólnie z Wojciechem Bursztą, i Etnolog w Mieście Grzechu. Powieść kryminalna jako świadectwo antropologiczne) oraz innym obszarom kultury popularnej.
W 2009 Mariusz Czubaj zdobył Nagrodę Wielkiego Kalibru za najlepszą polską powieść kryminalną i sensacyjną. Jego książki zostały przetłumaczone na angielski, niemiecki, ukraiński i turecki.
Martwe popołudnie to pierwsza z cyklu powieści z Marcinem Hłaską.1
Tego czerwcowego wieczoru przynajmniej trzy osoby nie zaliczyły do udanych. Pierwszą była ofiara, drugą morderca. Trzecia i tak miała sporo szczęścia. Tyle że życie na ogół nie lubi szczęśliwych zakończeń. A nic, zwłaszcza szczęście, nie trwa wiecznie.
W ostatnią sobotę czerwca 2013 roku poseł Sławomir Młynarczyk przyjechał do Gdańska. Lubił to miasto, a nawet darzył je sentymentem, który pozostał z czasów, gdy wynajmował pokój w starej części Wrzeszcza, tuż przy fontannie z baletnicą, i studiował na pobliskiej politechnice. Także tu, jeszcze jako student z ambicjami, stawiał pierwsze kroki w polityce, aby po latach dotrzeć niemal na sam szczyt, który wydawał się na wyciągnięcie ręki. Drgania i poważniejsze tąpnięcia w gospodarce, drobne afery, większe przekręty i salonowa walka partyjnych buldogów, charakterystyczna dla czasów niepewności i przesilenia – wszystko to sprzyjało jego planom. Jeszcze jeden wysiłek i niezbędna w jego fachu doza cierpliwości, mówił sobie w rzadkich chwilach zwątpienia, a marzenia się spełnią. Karierę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych zakończył równie szybko, jak rozpoczął, gdy uznał, że nie tędy, nie przez ministerialne posady, będzie prowadzić jego droga. Jednak to właśnie wtedy nauczył się tego, co najważniejsze: kluczem do wszystkiego jest wiedza. Wiedza o ludziach. Im więcej o nich wiesz, tym dalej zajdziesz. Im więcej wiesz o osobach ważnych, tym jesteś cenniejszy. Im więcej tajemnic, jak mawiał jego polityczny mentor i przyjaciel, tym jaśniejszy świecznik. To życiowe credo wiodło posła Młynarczyka przez życie i zapewniało sukcesy. Aż do pewnego czerwcowego wieczoru.
***
Dwie doby wcześniej w jego kieszeni zawibrował telefon. Dobiegała właśnie końca kolacja w L’Atelier de Joel Robuchon, na którą polskiego parlamentarzystę zaprosili francuscy deputowani odpowiedzialni za służby specjalne nad Sekwaną. I tym razem potwierdziło się to, że na całym świecie ludzie ze specsłużb trzymają się razem. Młynarczyk po raz kolejny mógł dziękować rodzicom, że zmuszali go do nauki języków obcych. Pod tym względem należał do sejmowej elity, podczas gdy – myślał o tym z satysfakcją – większość jego koleżanek i kolegów z trudem składała zdania w języku ojczystym. Mógł też dziękować Francuzom, dzięki którym miał wreszcie okazję spróbować sławnego purée ziemniaczanego Joela Robuchona – artysty wśród kucharzy i zdobywcy dwudziestu ośmiu gwiazdek Michelina.
Oko czujnego obserwatora, a takich tego wieczoru w L’Atelier nie brakowało, spostrzegłoby, że polski poseł między jedną a drugą porcją pureée zawahał się, a następnie odłożył widelec, by lewą ręką sięgnąć do prawej kieszeni marynarki. Nigdy nie ignorował tego sygnału. Ten numer telefonu znało tylko kilka osób. Na wyświetlaczu pojawiły się literki GG. Do poszczególnych numerów nie przypisał imion i nazwisk, tylko inicjały. G.G. Głębokie Gardło – sam nazwał tak kiedyś tego człowieka. Przeprosił francuskich kolegów, wyszedł z sali i odebrał.
– No nareszcie – usłyszał. Jego rozmówca był wyraźnie zniecierpliwiony. – Mam nowy towar. Z ubiegłego weekendu. Pierwsza klasa. Spodoba ci się. Poza tym…
– Jestem w Paryżu, teraz nie mogę. – Młynarczyk rzucił okiem w głąb sali restauracyjnej. – Zdzwońmy się po moim powrocie.
Już miał się rozłączyć, ale ciekawość była silniejsza.
– Był ostatnio ktoś nowy? – zapytał.
– A jakże! – Rozmówca się roześmiał. – Nie uwierzysz kto! Pustak we własnej osobie. Nasza sieć się zapełnia.
Zapadło milczenie. Nie. To nie tylko ciekawość sprawiła, że Młynarczyk kontynuował rozmowę. W ciągu ostatniego roku rozmawiali wiele razy. W głosie Głębokiego Gardła tym razem pobrzmiewał ton, którego wcześniej nie słyszał. Zmiana była ledwie wyczuwalna, ale Młynarczyk był przecież mistrzem w wychwytywaniu takich niuansów. To między innymi dzięki spostrzegawczości budował swoją pozycję.
– Zacząłeś mówić o… Czy… czy wszystko w porządku?
– zapytał cicho, chociaż miał pewność, że nikt go nie podsłuchuje.
– Jest jeszcze coś… – W głosie GG wyczuł wahanie. – Wydaje mi się, że… ktoś chyba o nas wie… To znaczy ktoś, kto nie powinien… Nie mam pewności, ale zdaje się, że przeszukano moje mieszkanie. Tyle że ja niczego tam nie trzymam – oświadczył zdecydowanie. – Poza tym czuję się tak…
– No jak?
– Jakby ktoś chciał się włączyć w nasze sprawy… Tak czy inaczej trzeba porozmawiać i sprawdzić, co jest nie tak.
– Warto rozmawiać – potwierdził Młynarczyk. – Nawet w telewizji tak mówią.
Zawsze warto rozmawiać, powiedział sobie, gdy wymieniwszy jeszcze kilka zdań, rozłączył się.
***
Powtórzył w myślach całą tę rozmowę, wychylając się przez hotelowe okno. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta. Jego gość niedługo powinien być. Młynarczyk nie przypadkiem wybrał na miejsce spotkania Gdańsk. W weekend odbywa się na Śląsku konwencja partii, złożone zostaną dziesiątki obietnic, które nigdy nie zostaną zrealizowane, a przyklaskiwać temu będą wszyscy zainteresowani miejscami na następnej liście wyborczej, najlepiej na samym szczycie. Do końca kadencji zostało wprawdzie jeszcze trochę czasu, ale poseł coraz częściej obserwował nerwowe ruchy koleżanek i kolegów, a i pytania o przyszłość, zadawane niepewnym głosem, padały coraz częściej. W tę sobotę w Gdańsku nie grozi mu przypadkowe spotkanie z kimś niepożądanym. A że zabraknie go na konwencji? O swoją pozycję nie musi się martwić, a po nowym rozdaniu będzie naprawdę mocna. Nareszcie. I nic nie stanie mu na drodze. Głębokie Gardło przyjedzie z Warszawy, będzie miał wystarczająco dużo czasu, by zorientować się, czy nie ciągnie za sobą jakiegoś ogona.
Czy ktoś mógł się dowiedzieć, co robią? Przejrzeć ich plany? A jeśli tak, to kto? Te pytania nie dawały Młynarczykowi spokoju przez ostatnie czterdzieści osiem godzin. Jeżeli GG w drodze do Gdańska zauważy, że coś nie gra, podniesie alarm. Spotkanie się nie odbędzie i trzeba będzie skontaktować się z innymi ludźmi. Bardzo ważnymi. Przymknął oczy. Wyobraził sobie, że jest w miejscu, które kiedyś odwiedzał regularnie. Strzelnica, wokół puste stanowiska, nikt i nic go nie rozprasza, a on uspokaja oddech i oddaje kolejny celny strzał. Bum! Trzeba po prostu zachować spokój. Także w tej sytuacji. GG był świetny w swoim fachu, ale jak każdy… no, prawie każdy, miał słaby punkt. Nikt nie jest doskonały. Może po prostu zabrakło mu pieniędzy oraz szczęścia w proszku i kryształkach, jak zwykł mawiać, i stąd ta niepotrzebna nerwowość. Tak czy inaczej niedobrze. Młynarczyk zamrugał, jeszcze bardziej wychylił się przez okno i głęboko odetchnął.
Na Wybrzeże przyjechał kilka godzin przed spotkaniem. Skorzystał z bankomatu i pobrał pieniądze z konta, o którego istnieniu wiedziało jeszcze mniej osób niż o jego drugim numerze telefonu. Zadzwonił właśnie z tej komórki, przeznaczonej do zadań specjalnych, po czym ruszył w kierunku Sopotu. Na stacji benzynowej, znajdującej się przy arterii, która dzieliła miasto na pół, spotkał się z dwudziestolatkiem o twarzy wystraszonego szczura, a godzinę później pojawił się w hotelu Artus.
Był tu stałym gościem. Lubił to miejsce, położone przy samym rynku, nie przeszkadzał mu gwar turystów. Przeciwnie. Zgiełk i ludzie snujący się wkoło fontanny Artusa i kościoła Mariackiego sprawiali, że miasto żyło, a on rozpływał się w tym tłumie i upodabniał do innych. Rok wcześniej, gdy odbywały się mistrzostwa Europy w piłce nożnej, zabalował tu do białego rana z Irlandczykami. Lubił też hotele, w których można otworzyć na oścież okno, ale takich miejsc było coraz mniej. Właściciele podobnych przybytków, w trosce o bezpieczeństwo gości, a przede wszystkim dbając o reputację i statystyki prób samobójczych, instalowali te fatalne uchylne okna, które prawie wszędzie stały się już normą.
Chciało mu się pić. Sprawnie wymijał grupki turystów oraz stragany i gablotki z milionami bibelotów, które mogły się kojarzyć z pamiątką znad morza. Usiadł w restauracji Republika i zamówił piwo czerwone Książęce. Patrzył na Motławę i galeon, przy którym kłębił się tłum chętnych na wyprawę w kierunku Westerplatte. Przy stoliku obok ośmioletni może chłopiec jadł gigantycznego hamburgera, a wyżeł chłeptał wodę z miski. Republika. Ta nazwa musi pewnie nawiązywać do zespołu rockowego, którego uwielbiał słuchać, gdy był młodszy. W Gdańsku czuł, że krew i myśli krążą jakoś inaczej, a on sam, choć na chwilę, bierze rzeczywistość w nawias. Może dlatego tak lubił to miasto. To takie proste sprawy. Na przykład, gdy był tu poprzednio, zauważył, że naprzeciwko hotelu Artus jest miejsce zwane Zaułkiem Pocałunków. Wielokrotnie tamtędy przechodził, a nigdy jakoś tego nie dostrzegł. Tak. Proste spostrzeżenia i bezinteresowne przyjemności, na które ma coraz mniej czasu. Trzeba będzie to zmienić, pomyślał. Albo się zestarzeję. Kiedyś. Ale jeszcze nie teraz.
Ciekawe, jakie jeszcze przyjemności czekają mnie dzisiaj? Kto dał się złapać tym razem? Sieć robi się coraz pełniejsza, pomyślał zadowolony. A ja jestem jak cierpliwy, doświadczony rybak. I nawet Pustak dał się złowić. Przypomniał sobie zwalistą sylwetkę posła opozycyjnej partii, który z sejmowej mównicy grzmiał o zapaści budownictwa i obiecywał wybudowanie miliona tanich mieszkań, gdy on i jemu podobni dojdą do władzy. Pustak wypchany gównem. Tak o tym geniuszu mówiono na sejmowych korytarzach i w hotelu poselskim po kilku głębszych.
Podniesione dziecięce głosy przypomniały Młynarczykowi, że trwa pierwszy weekend wakacji. Zadzwonił do domu i porozmawiał z córką, która skończyła właśnie czwartą klasę. Kilka tygodni wcześniej rozpoczęli żmudne negocjacje, i w końcu musiał przystać na to, by świadectwo z czerwonym paskiem wycenić na najnowszy model iPhone’a. Teraz potwierdził wcześniej złożoną obietnicę. Twarda dziewczyna, pomyślał z satysfakcją. Już teraz dba o swoje. Widocznie ma to w genach. Wiadomo po kim.
Pod hotelem grupka osób czekała na występ teatru ulicznego. Jeden z aktorów wręczył mu ulotkę. Zombie Moon Walk, przeczytał tytuł. Spektakl o tym, jak politycy zamieniają się w żywe trupy. Dobre. W sumie sam robię coś podobnego, przemknęło mu przez głowę. Wkrótce zamienię wiele wpływowych osób w polityczne trupy, a ja będę miał nad nimi pełną władzę. Aktorka z pomalowaną na zielono twarzą wręczyła mu dwie maski. Mimo zdeformowanych rysów nie miał wątpliwości, kogo przedstawiają. Obecny i poprzedni premier. Obaj z bielmem na oczach, wyszarpanymi, jakby nadgryzionymi policzkami i strużką krwi w kącikach ust. Wahał się tylko chwilę. Zabierze je do sejmu, będzie niezły ubaw, może nawet trafią we właściwe ręce.
***
Raz jeszcze spojrzał na zegarek. Kwadrans po dwudziestej. Fasady kamienic skryły się już w cieniu. Założył maskę i wyjrzał przez okno. W Zaułku całowała się jakaś para, nieopodal, ze względu na sąsiedztwo komisariatu, stał radiowóz. Na dole tłum widzów gęstniał. Tliło się kilka pochodni, a dwóch aktorów na szczudłach, z maskami na twarzach poruszało się w rytm przeboju Michaela Jacksona.
Młynarczyk nie mógł się powstrzymać.
– Hej! To ja, wasz premier! – krzyknął najgłośniej, jak potrafił, wychylając się przez okno.
Kilka osób zadarło głowy. Widział, jak dziewczynka, z pewnością młodsza od jego córki, wyrywa się opiekunce i macha do niego.
Majestatycznym gestem, jaki przystoi głowie państwa, pozdrowił tych, którzy go zauważyli.
Wydawało mu się, że słyszy elektroniczny dźwięk otwieranych drzwi na korytarzu. Dla Głębokiego Gardła zarezerwował pokój tuż obok. Występ teatru ulicznego przestał go interesować.
Wyszedł na korytarz i zapukał do sąsiednich drzwi. Ktoś najpierw ostrożnie je uchylił, a potem otworzył na oścież.
– No, wreszcie jesteś! – Młynarczyk wszedł do pokoju.
– Cholerne korki – mruknął mężczyzna. – Wlokłem się godzinami. To się nigdy nie zmieni. Masz? Masz to dla mnie? – spytał nerwowo.
Był młodszy od Młynarczyka prawie o dziesięć lat. Inne pokolenie. Ale miał podobny wzrost i posturę. Tyle że poseł stał spokojnie, trzymając w ręku maskę, a Głębokie Gardło przestępował nerwowo z nogi na nogę. Dłonie przyciskał do ud, żeby nie było widać, że drżą.
Poseł sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął torebkę z białym proszkiem i bez słowa rzucił ją mężczyźnie. Była w tym geście zarówno pogarda, jak i czytelny sygnał, kto tu rządzi.
– Nasyć się – mruknął.
GG pognał do łazienki. Młynarczyk zdjął marynarkę i powiesił na oparciu krzesła. Otworzył okno. Transowe takty Thrillera stały się głośniejsze. Westchnął. Już niedługo, i nie będzie musiał zadawać się z takimi śmieciami jak ten ćpun. Zdolny, ale jednak ćpun. Cierpliwości.
Z łazienki szedł inny człowiek. Uśmiechał się trochę głupawo, nieco przepraszająco, a na jego twarzy rysowała się ulga jak po wizycie u dentysty. Przestał się trząść. Przeczesał palcami grzywkę.
– Tego mi było trzeba. Rozumiem, że skombinowałeś więcej?
– Nie miałeś po drodze przygód? – odpowiedział pytaniem Młynarczyk.
– Wszystko gra. Zaraz ci pokażę, co mam. Padniesz! Impra się udała! A potem my się zabawimy. – Głębokie Gardło skierował się do drzwi.
– Dokąd się wybierasz? – Poseł ściągnął brwi.
– Idę na chwilę do recepcji. Przyjmowali jakichś Niemców, był bałagan, więc powołałem się na ciebie i wziąłem tylko kartę do pokoju.
– Bardzo ci się spieszyło. – Młynarczyk czuł narastającą irytację. Nie lubił, gdy ktoś powoływał się na niego, nie pytając o zgodę.
GG się roześmiał.
– Zaraz jestem. A potem sam zobaczysz… Nie pożałujesz! – Uniósł kciuk i zniknął na korytarzu.
Młynarczyk wybijał rytm Thrillera na blacie stołu. Jakaś wyjątkowa długa wersja, pomyślał. Usłyszał oklaski dobiegające z ulicy. Podszedł do okna i zobaczył dwie trumny. Koło nich klęczała aktorka i co jakiś czas wznosiła ręce do nieba.
Popsuję im tę głupią zabawę.
Sięgnął po maskę i wychylił się przez okno.
– Pieprzcie się! – krzyknął i zasłonił twarz.
Na dole musieli go usłyszeć. Znów uniosło się kilka głów. Ktoś się roześmiał.
– Pieprzcie się! – powtórzył i pokazał publiczności oraz aktorom środkowy palec.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale tego nie zrobił. Jego uwagę zwrócił cichy dźwięk dobiegający z głębi pokoju. Zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Po chwili ktoś stał za jego plecami. Młynarczyk odwrócił się gwałtownie.
Zobaczył wycelowany w siebie pistolet. Chciał się poruszyć, ale nie mógł. Chciał zedrzeć maskę z twarzy i krzyknąć, lecz nie był w stanie. Gdyby nie był taki przerażony, wprawnym okiem strzelca dostrzegłby nietypowy model broni.
– Co, do diabła? Czego tu, kurwa… – wyszeptał wreszcie, odrywając ręce od parapetu.
To były jego ostatnie słowa. Zabójca nacisnął spust. Kula eksplodowała w ciele Młynarczyka. Poleciał na okno, rama trzasnęła, posypało się szkło.
Gdy ciało posła uderzyło o dach samochodu i stoczyło się na bruk, dziewczynka młodsza od jego córki zaklaskała. Kilku innych widzów, przekonanych, że wciąż oglądają spektakl, zrobiło to samo i westchnęło z zachwytem. Twarz, wciąż zasłonięta maską, zwróciła się w stronę grafitowego nieba. Dopiero gdy szczeliny między kocimi łbami zaczęła wypełniać krew, rozległ się przeraźliwy krzyk, który odbił się echem od ścian kamienic.
Zabójca tego nie widział. Poruszał się błyskawicznie. Broń o specjalnej, na zamówienie robionej rękojeści, znikła w kaburze. Miał kilka, może kilkanaście sekund. Ręką w rękawiczce sięgnął po marynarkę Młynarczyka i z prawej kieszeni wyjął portfel. Szybkim ruchem rozsunął plastikowe karty i znalazł tę, której szukał. Wpatrywał się w nią chwilę za długo, niż na zawodowca przystało. Następnie cisnął kartami o ścianę, a portfel schował do kieszeni.
– Sam się pieprz – szepnął i spojrzał w okno.
***
Głębokie Gardło kierował się w stronę dworca kolejowego. Dziękował opatrzności, że zesłała mu taksówkarza, który miał dość czekania na spóźniających się napranych Angoli.
Siedział z tyłu i łapczywie chwytał powietrze, jak człowiek po śmiertelnym wysiłku. We wstecznym lusterku napotkał czujne spojrzenie taksówkarza.
W jednej ręce trzymał pendrive’a.
Drugą zaciskał na torebce z białym proszkiem.2
Mężczyzna podszedł do okna. Nie czuł się tak od wielu lat: osaczony i bezradny. Jak zwierzę. Jak zwierzę schwytane w pułapkę. Był pewien, że ten stan wkrótce minie. Jeszcze tego dnia wszystko wróci do normy. Kilkanaście minut temu odebrał telefon. Wreszcie się uśmiechnął. Będzie nawet lepiej, niż to zaplanował. Na łysinie pokrytej brązowymi plamami pojawiły się kropelki potu, ale je zignorował, tak jak lekceważył nasilający się ból w klatce piersiowej. Był twardym człowiekiem, który przywykł radzić sobie z przeciwnościami losu i z każdej opresji wychodził obronną ręką. Wmawiał sobie, że to wina tych cholernych upałów, które ostatnio na szczęście zelżały. Tu i tak przecież oddycha się lepiej niż w Warszawie. Zmrużył oczy i spojrzał na niebo, jakby tam chciał znaleźć pocieszenie albo odpowiedź na dręczące go pytania. Po gwałtownym nocnym deszczu nie było śladu, ale od wschodu nadciągała ciemna, fioletowobrunatna plama. Powolny głęboki wdech, wydech, jeszcze jeden wdech i ból ustąpił. Za kilka godzin będzie burza. A może wcześniej. Czerniejące powoli niebo kojarzyło mu się z siniakiem. Albo gangreną wyniszczającą ciało chorego. Gangrena. Kilka razy powtórzył w myślach to słowo, jakby chciał je zapamiętać. Gangreny należy pozbyć się jak najszybciej. I właśnie to zamierzał zrobić. Przypuszczał, że to kwestia kilku najbliższych minut.
Gdy zegar zaczął wybijać godzinę, drgnął. Niedługo będzie po wszystkim. Niech to się już skończy, pomyślał ze złością. Odwrócił się, odczekał chwilę i podszedł powoli do przeciwległej ściany, na której wisiały dwa zdjęcia, a między nimi stary taternicki hak. Większe przedstawiało górę przeciętą czerwonym zygzakiem kończącym się na szczycie. Zbliżył twarz do fotografii, by przeczytać podpis. Wschodnia ściana Mnicha z zaznaczoną, ekstremalnie trudną drogą. Obok zdjęcie mężczyzny, który tę drogę, nazywaną „Wariantem R”, pokonał jako pierwszy. Spojrzał na zamieszczony przy nazwisku rok urodzenia oraz śmierci i nie miał wątpliwości, jaki los spotkał taternika. Pokochał góry, a one pokochały jego. Tak to brzmiało w romantycznej wersji. Nie rozumiał wspinaczy. Owszem, ryzykował wiele razy, ale nigdy nie był to bezinteresowny hazard. Taki wydał mu się czystą głupotą. A natura odsiewa głupców, bo takie jest jej prawo i logika postępu.
Położył dłoń na mahoniowej obudowie zegara. Piękna stara robota. Przyjrzał się metalowej, ręcznie malowanej tarczy i grawerowanemu napisowi: „London 1802”. Mahoń skrywał serce zegara, mechanizm oparty na dwóch wagach. Jakieś piętnaście lat temu kupił podobne cudo, potem kolejne i jeszcze następne. Nie, nie zwariował i nie dopadła go obsesja upływającego czasu. Zegary, zwłaszcza te solidne, dwumetrowe, stojące, pamiętające czasy sprzed dwóch wojen, fascynowały go z zupełnie innych powodów. Stara, precyzyjna robota. A precyzję cenił ponad wszystko. Przez wiele lat nauczył się działać tak, by nie zostawiać śladów. Zawsze w cieniu i zawsze z przygotowanym planem awaryjnym. Planowanie to jedna z rzeczy pozwalających przetrwać. Dziś jego majątek był trudny do oszacowania dla postronnych obserwatorów, a już z pewnością mgławicowy dla skarbówki oraz innych wścibskich instytucji. Dzieło, które stworzył, było niewidoczne dla świata, i takie miało pozostać. Tylko przypadek mógł zakłócić funkcjonowanie tego precyzyjnego mechanizmu. Zresztą nie. To nie przypadek. To zwyczajna nieostrożność i błąd w sztuce. Nagłe zaćmienie, które sprawiło, że pojawił się jeden głupiec i wszystko zepsuł. A potem kolejny głupiec. Jeszcze chwila, i wszystko wróci na właściwe tory.
Pogładził raz jeszcze drewno, jakby dotykał uda kobiety. Zegary to także konsekwencja. Nieuchronność. Nieubłagalność. Mimo upału nie zdjął lekkiej beżowej marynarki. Bezwiednie sięgnął do kieszeni i natrafił na przedmiot, z którym nigdy się nie rozstawał, jeden z dwóch talizmanów. Pomyślał kiedyś, że tylko te dwie rzeczy zabrałby na bezludną wyspę i miałby pewność, że nawet tam przyniosą mu szczęście. Miedziana poczerniała pięciogroszówka z 1949 roku wyglądała na jego olbrzymiej dłoni jak strup. Znów był młodym, bardzo młodym człowiekiem walczącym o przetrwanie. Nieco zatarte przez czas wspomnienie. Było ich czterech i jeden zaczął pękać. A gdy pęknie jedno ogniwo, rozpada się cała reszta. Sypał czy nie sypał? Donosił czy nie donosił? Patrzył mu w oczy i nie potrafił tego rozstrzygnąć. Rzucił pięciogroszówką, i już wiedział, co trzeba zrobić. Gdy tamten spał, zakradł się i odrąbał mu głowę. Tak po prostu. Następnego dnia rzucił ją pod nogi dwóm pozostałym, odwrócił się i odszedł bez słowa. Kilka godzin później, gdy był już daleko, teren otoczono, a jego sentymentalni towarzysze, którzy postanowili zakopać ciało, zostali złapani. Jeden zgnił w więzieniu, o drugim słuch zaginął. Dowiedział się o tym wszystkim po kilku latach, gdy miedziana moneta zrosła się już na dobre z jego losem. Tym razem jednak nie będzie potrzebował jej pomocy. Wszystko jest przecież rozstrzygnięte. Pięciogroszówka powędrowała do kieszeni.
Stare zegary to także wieczność. On nie był wieczny i nie wierzył w bzdury dotyczące życia po śmierci, ale nie zamierzał jeszcze odchodzić. Wręcz przeciwnie. Jak zwykle doprowadzi wszystko do zwycięskiego końca. Wydało mu się, że otwierają się drzwi wejściowe. Poprawił nowy aparat słuchowy, do którego nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić, i czekał. Tak, nie pomylił się. Kroki były coraz głośniejsze. Szelest, cichy głos, stłumiony jęk. Uśmiechnął się. A więc jednak. Udało się.
Zdjął ze ściany hak, który tkwił w niejednej skalnej szczelinie. Wpatrywał się w drzwi, jakby chciał je w ten sposób otworzyć. Klamka drgnęła.
Już się nie uśmiechał.
Wiedział, co powie na powitanie.
Martwe oczy o barwie nieprzeniknionej stali patrzyły na intruza.
– No więc… – zaczął.3
– Zacznijmy od prostych rzeczy.
Wiceminister sięgnął po telefon, wyjął z niego baterię i powolnym ruchem, jakby odprawiał rytuał, położył go na stole.
Czterech ponurych mężczyzn, cztery ponure ciemne garnitury i bezosobowe wnętrze klimatyzowanej salki konferencyjnej.
Rany, co za bufonada, pomyślał Grzegorz Wiślicki. Wiceminister sprawiedliwości Józef Gilbas budził w nim odrazę pomieszaną ze strachem. Te odczucia pojawiały się w różnych proporcjach, w zależności od sytuacji. Tym razem Wiślicki miał mięśnie napięte tak, że aż piekły. A przynajmniej chciał, by było to zwykłe fizyczne odczucie, a nie strach, który paraliżuje i pozbawia szans na obronę.
Rozmawiali wczoraj przez telefon. W ciągu ostatniej doby jego aparat rozgrzał się do czerwoności. Dzwonili głównie dziennikarze, zarówno łowcy sensacji, jak i ci, którzy chcieli się dowiedzieć, jakim człowiekiem był poseł Młynarczyk. Świętej pamięci, tragicznie zmarły poseł Młynarczyk. Rozmowa z Gilbasem miała zupełnie inny charakter.
– Pomyślałem… wiesz, pomyślałem – jego głos brzmiał niepewnie – że chyba się z tego wycofam.
Usłyszał ciężkie westchnienie.
– Po tym… – wścibski przełknął ciężko ślinę – po tym wszystkim przemyślałem parę spraw.
– Szybko myślisz. – W głosie Gilbasa zabrzmiała drwiąca nuta. – Myśliciel z ciebie. Chyba tak samo szybko myślałeś osiem lat temu. Od razu wiedziałeś, do kogo zadzwonić.
To już nie była drwina. W ostatnim zdaniu usłyszał wyraźną groźbę.
– Przypomnij sobie, co zdarzyło się osiem lat temu. A jeśli masz kłopoty z pamięcią, to są kwity, które pomogą ci ją odświeżyć. Pomyśl, gdzie byłeś wtedy, a gdzie jesteś teraz. Sądziłem, że nigdy nie będę musiał ci tego tłumaczyć i zniżać się do takiego poziomu. – Teraz w głosie Gilbasa słychać było rozczarowanie i wymówkę. – Widzimy się jutro o dziesiątej u mnie w ministerstwie. Nikomu nie mów o tym spotkaniu. A myślenie zostaw mnie – zakończył ze śmiechem.
W nocy Wiślicki miał koszmary. Wraca z jakiejś partyjnej nasiadówy. Wcześniej wypił kilka kieliszków, jak to przy takich radosnych okazjach bywa. Jedzie wiejską drogą. Potrąca pieszego, który nie wiadomo kiedy znalazł się przed maską. Widzi jego przerażoną twarz. Zamyka oczy i słyszy metaliczne „bum”. Jedzie dalej, jakby nic się nie stało. Nie patrzy we wsteczne lusterko. Ktoś jednak widział zdarzenie i zaczęły się kłopoty. Telefon do Gilbasa załatwił sprawę. Wszystko udało się odkręcić i ukręcić – to wtedy usłyszał. W śnie znów jedzie wiejską drogą. Znowu widzi przed sobą tamtą twarz, tyle że o osiem lat starszą. Mężczyzna tym razem śmieje się i wyciąga w jego stronę palec, jakby chciał wskazać winnego. Rechocze coraz głośniej, a Wiślicki gapi się w pozbawione zębów usta przemieniające się w czarny las.
Gdy się ocknął, wpatrywały się w niego czujne oczy matki. „Krzyczałeś przez sen” – powiedziała. Czterdziestodwuletni poseł, który wciąż mieszka z mamusią.
– Halo, a pan, panie pośle? – z odrętwienia wyrwało go pytanie. – Pan chyba się jeszcze nie obudził.
Przyglądali mu się dwaj mężczyźni: wiceminister z rozbawieniem, a ten, którego nie znał, badawczo.
– Musimy zacząć od prostych rzeczy – odezwał się poseł Janowiak, który siedział bliżej wiceministra. – Wrócić do podstaw. Zapomnieliśmy o ostrożności.
Wiślicki zacisnął zęby. Janowiak. Pan Jaka-To-Melodia. Specjalista od zgadywania, co jego bosowie mają na myśli. Czasami wystarczyło podrzucić mu tylko jedno słowo.
– Nie wiem, po co ten cały cyrk – prychnął Wiślicki i sięgnął po komórkę. Musi zapanować nad nerwami. Irytacja w niczym tu nie pomoże. Zdemontowane komórki, leżące między filiżankami z kawą, szklankami z sokiem pomarańczowym oraz talerzykami z owsianymi ciasteczkami, wyglądały, jakby znaleziono je po jakiejś katastrofie. Wiceminister i Jaka-To-Melodia patrzyli na niego wyczekująco.
– Drugiego telefonu nie mam – powiedział Wiślicki. – Nie przy sobie.
Gilbas westchnął. Wstał, zasunął wertikale i w salce zapanował półmrok.
– Panowie – powiódł wzrokiem po obecnych – tego spotkania nie zapisałem w moim kalendarzu.
– My też – dopowiedział Janowiak.
– I wy też. – Wiceminister pokiwał głową. – A jeśli kiedyś stanęlibyśmy przed jakąś komiczną komisją śledczą, to spotkaliśmy się na nieformalnych konsultacjach w sprawie zmian w ustawie… o pedofilii, kibolach, zresztą… zresztą później ustalimy jakiej. Wolno nam, nie? I jeśli już, to spotkaliśmy się we trzech. Tego pana – popatrzył na nieznajomego – nigdy nie widzieliście.
Mężczyzna wstał, a gdy zapiął marynarkę, wydawał się jeszcze szczuplejszy i wyższy. Przeczesał palcami blond wąsy, poprawił węzeł krawata w delikatny beżowy deseń, odchrząknął i wsunął pendrive’a do laptopa.
– Jak panowie zapewne wiecie, zero-zero-jeden powołał specjalną ekipę, która ma się zająć sprawą śmierci posła Młynarczyka. Nie tylko spektakularny charakter sprawy, ale także inne okoliczności sprawiają, że premier postawił na nogi wszystkie możliwe służby w państwie. Proszę mi wierzyć – popatrzył na zebranych – wszystkie. Ostatnio coś takiego działo się przy okazji Smoleńska. – Odchrząknął. – Według oficjalnej wersji było to zabójstwo na tle rabunkowym. Przypadkowa zbrodnia, wakacyjny klimat i dziany facet.
– Ale media tego nie kupiły – wtrącił Jaka-To-Melodia.
– Oczywiście, że nie. Wszyscy wiedzą, że Młynarczyk działał w speckomisji, miał kontakt z resortami siłowymi, wyczuwają więc jakiś smrodek i węszą. Nie wiedzą jednak najważniejszego – ściszył głos i nacisnął przycisk na laptopie. – Pewne informacje zostały objęte pełnym embargiem.
Na ściennym ekranie pojawiło się kilka zagadkowych przedmiotów, których Wiślicki nie potrafił zidentyfikować.
– W marynarce zmarłego znaleziono torebki z kokainą oraz metamfetaminą. Pierwsze badania wykazały, że to towar najwyższej próby.
– Rany boskie… – Janowiak zasłonił ręką oczy. – Narwany kolekcjoner zegarków, aferzyści, a teraz narkoman. Jeśli to się przedostanie…
– Chodzi o to, żeby się nie przedostało – przerwał mu nieznajomy.
– Czy on…
– Jeśli pozwoli mi pan skończyć, postaram się co nieco wyjaśnić. – Nieznajomy położył dłonie na blacie stołu. Było w tym geście więcej stanowczości niż zniecierpliwienia. Poprawił obrączkę na palcu. – Jak już powiedziałem, nad sprawą pracują wszystkie służby. Badania toksykologiczne, zlecone oczywiście w trybie pilnym, wykluczyły obecność narkotyków w ciele denata.
– Francuski łącznik – mruknął Gilbas. – Miał przekazać komuś towar.
– I tu dochodzimy do kolejnej sprawy. Młynarczyk zarezerwował w hotelu Artus dwa pokoje. Niestety, nie wiemy, dla kogo przeznaczony był ten drugi.
– Jak to: nie wiecie? – nie wytrzymał Wiślicki. – Miałbym też prośbę. Czy mógłby pan nie nazywać zmarłego denatem?
Nieznajomy upił łyk kawy. I jeszcze jeden. Przez tych kilka sekund nie spuszczał wzroku z Wiślickiego.
– Oba pokoje – wyświetlił kolejne zdjęcie przedstawiające hotelowy korytarz z obrysowanymi czerwoną linią drzwiami – zostały zarezerwowane na nazwisko denata… przepraszam – uśmiechnął się – zmarłego. W recepcji panował niezły bałagan. – Kolejne zdjęcie, nieco rozmazane, zapewne pochodzące z kamery monitoringu, pokazywało ludzi kręcących się po holu. – Komputery się zawiesiły, właśnie przyjechała grupa z Niemiec, którą trzeba było obsłużyć w pierwszej kolejności. Recepcjonista nie pamiętał zbyt dobrze mężczyzny, który pytał o Młynarczyka, mimo to udało się sporządzić portret pamięciowy.
Na następnym zdjęciu ujrzeli bruneta o rozmytych, miękkich rysach i szeroko rozstawionych oczach. Portret pasujący do połowy mężczyzn w tym kraju.
– Próbujemy go namierzyć. Każda godzina życia posła Młynarczyka zostanie dokładnie prześwietlona i znajdziemy tego człowieka. Ale nie on jest tu najważniejszy…
– Nie? – zdziwił się Janowiak.
Na ekranie pojawił się kolejny slajd – przedstawiał pistolet z krótką lufą.
– Najważniejszy jest zabójca. I tu pojawiają się problemy. Kaliber był bardzo nietypowy. Jedenaście przecinek czterdzieści pięć milimetra. Nasi specjaliści są prawie pewni, że to liberator.
– Nigdy o takim nie słyszałem. – Gilbas pokręcił głową.
– Skonstruowali go specjaliści od wywiadu i dywersji armii amerykańskiej. Pistolety te przerzucano w czasie drugiej wojny światowej na teren krajów okupowanych, sporo ich było we Francji, Holandii, a także w Grecji. Pistolet ma prosty zamek, który jest pozbawiony możliwości wyciągu łuski i rzeczywiście, nie znaleziono jej na miejscu zabójstwa. Zatem – nieznajomy wyprostował kciuk – nietypowa broń. Dwa – wyprostował palec wskazujący – kaliber. Trzy: pocisk penetrujący. I cztery: tłumik.
– Pocisk penetrujący? Dum-dum? – zapytał Wiślicki.
Mężczyzna z blond wąsem zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie, to coś innego. Dum-dum rozrywa, a taki pocisk, gdy zetknie się z ciałem, deformuje się i rozkwita wśród czterech regularnych nacięć na głowicy. Nie będę panów zanudzał szczegółami, ale, proszę mi wierzyć, ostre krawędzie robią z człowieka miazgę. Zdeformowany pocisk może w ciele odbijać się na przykład od kręgosłupa, łopatek, talerzy biodrowych i wówczas ze zwiększoną energią dokonuje spustoszenia wewnątrz ciała, rozrywa narządy, naczynia i co tam jeszcze chcecie. Kula trafiła Młynarczyka w klatkę piersiową, ale blisko barku. To był precyzyjny strzał. Resztę pominę, bo to zbyt drastyczne. Krótko mówiąc – zawiesił głos – tu nie chodziło tylko o to, by zabić z zimną krwią, ale także o to, by ofiara cierpiała. Może przede wszystkim o to.
Spojrzał na trzech obecnych. Wiceminister przeżuwał ciastko i zanim skończył jedno, sięgnął po kolejne. Janowiak wpatrywał się w zdemontowaną komórkę, a Wiślicki przymknął oczy. Już nikt się nie uśmiechał.
– Jeśli nie macie, panowie, pytań, to jeszcze kilka informacji. – Nieznajomy odchrząknął. – Prosta konstrukcja lufy liberatora sprawia, że bardzo łatwo dopasować do niego tłumik. Francuzi w czasie wojny przystosowali w tym celu tłumik od stena MK dwa. Zresztą nieważne. – Machnął ręką. – Istotne jest to, że mamy do czynienia z profesjonalistą. Z kimś, kto działał z zimną krwią. Przecież – wyświetlił kolejne zdjęcie – hotel Artus sąsiaduje z komisariatem i policjanci znaleźli się na miejscu prawie natychmiast. Zabójca nie wyszedł tylnym wyjściem, bo tam jest jakieś muzeum i przejścia nie ma. Strzelił i wykorzystując zamieszanie, spokojnie opuścił hotel. Możecie w to wierzyć albo nie, ale w tej chwili kilku, a może kilkunastu ludzi po raz setny ogląda nagrania z monitoringu, by go wyłapać.
– Chcę się upewnić. – Wiślicki wpatrywał się w marynarkę nieznajomego. – To była… to była egzekucja?
Ten dopił kawę i odstawił filiżankę na stół.
– Możemy tak to nazwać. Dlatego ta sprawa tak niepokoi premiera. Poseł zajmujący się służbami specjalnymi i zawodowy zabójca. Jest jeszcze inny powód. Te liberatory można dziś w całości zrobić na drukarce trzy-D. Żadne detektory metalu nie wychwycą takiej broni. Dlatego jest ona śmiertelnie niebezpiecznym narzędziem w rękach terrorystów i wszelkiej maści ekstremistów.
– I premier obawia się, że to nie był jednorazowy atak? – Janowiak zaczął się jąkać, a jego zwykła pewność siebie uleciała.
– To pan to powiedział, panie pośle. – Przez twarz nieznajomego przemknął uśmiech, a cieniutkie blond wąsy się uniosły.
Gilbas zaczął składać komórkę i był to znak, że spotkanie dobiegło końca.
– Może wypijemy rozchodniaczka? – zaproponował nagle.
Nikt nie odpowiedział.
– A, zapomniałem, że tylko ja w tym towarzystwie mam służbowego kierowcę.
Nieznajomy wyszedł pierwszy, nie żegnając się.
– Chciałbym jeszcze zamienić kilka zdań z Grzegorzem – powiedział wiceminister, ściskając dłoń Janowiakowi.
– Na osobności? – Jaka-To-Melodia znowu był sobą.
– Tak. Na osobności.
Gdy zostali sami, zapadło milczenie. Wiceminister sięgnął po kolejne ciasteczko i Wiślicki zrozumiał, że to on musi zacząć.
– Więc? Chciałeś, żebym został…
– Chciałem, bo on nie powiedział wszystkiego. – Okruszki ciastka osiadły wiceministrowi w kącikach ust. – Hipoteza, że ktoś zabija polskich polityków, jest dobra dla Janowiaka i, sam zobaczysz, on zaraz chlapnie coś o tym jakiemuś pismakowi, powołując się na wiarygodne źródła. – Wiślicki milczał. – O wiele bardziej prawdopodobne jest to, że ktoś nas namierzył. Młynarczyka, mnie, ciebie. – Gilbus wycelował palec w pierś posła i powróciły wspomnienia nocnego koszmaru.
Wiślicki zadrżał.
– Ja nie…
– Wiem – wszedł mu w słowo wiceminister. – Wiem, że nic nikomu nie powiedziałeś. Nie jesteś przecież głupi. Ale Janowiak przynajmniej w jednym miał rację: ktoś był nieostrożny. I polała się krew. Słyszałem, jak wyglądało ciało Młynarczyka. – Skrzywił się.
Wstał, podszedł do Wiślickiego i położył mu dłoń na ramieniu.
– Dlatego teraz ważne jest, abyśmy trzymali się razem, rozumiesz? I wiesz, co trzeba zrobić? – Nie czekał, aż tamten odpowie. – Trzeba rozwiązać problem. Odkręcić, a potem ukręcić.
***
– No i co? Jakie wrażenie zrobił na tobie maminsynek?
– Maminsynek?
– Tak go nazywamy. Wciąż mieszka z mamusią. Dorosły facet. To chore, nie?
Mężczyzna z blond wąsem wzruszył ramionami. Nie miał na sobie marynarki, poluzował krawat, a na koszuli pod pachami pojawiły się plamy potu.
– Ale mi miejsce znalazłeś – sapnął. – W tej kanciapie było gorąco jak w saunie.
Gilbas się roześmiał.
– Zupełnie zapomniałem, że nie ma tam klimy – odrzekł. – Ale przynajmniej wszystko dobrze widać i słychać. Więc co o nim sądzisz?
– Myślę, że ma kupę w gaciach. Zgrywa twardziela, ale cholernie się boi. A doświadczenie podpowiada mi, że ludzie, którzy się panicznie boją, prędzej czy później robią głupstwa. Będę miał go na oku.
– A ta druga sprawa?
– Facet rozpłynął się w powietrzu. Zniknął. Ale nie jest zawodowcem, więc to nie potrwa długo. Swoją drogą Młynarczyk niezłego kumpla sobie znalazł.
– On naprawdę wygląda tak, jak na tym portrecie pamięciowym? Nigdy go nie widziałem.
Blond wąsik drgnął.
– Nie, to ściema. Sam zrobiłem portrecik przed spotkaniem. Ma się ten talent do sztuk przepięknych, co? – Roześmiał się. – Po co mają za dużo wiedzieć?
Włożył marynarkę. W salce konferencyjnej słychać było szum klimatyzatora.
– Najważniejsze jest co innego. Nasi ludzie przejęli komórkę Młynarczyka, wiesz którą… Aż nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby trafiła w niepowołane ręce. Jego kartę kredytową też mamy.
Gilbas sięgnął do kieszeni, wyjął kopertę i podał mężczyźnie z jasnym wąsem. Ten trzymał ją przez chwilę, jakby ważył zawartość, a potem schował do kieszeni marynarki.
– Znajdziemy go, spokojna głowa. A tego skurwysyna, który zabił Młynarczyka, sam dopadnę – obiecał.
Wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi.4
– Pan Hłasko?
Nie jestem wysoki i nawet dziewczyny na rolkach nieco mnie deprymują.
Siedziałem w Bobby Barze, tuż przy Złotych Tarasach, czekałem na cheeseburgera z frytkami i popijałem fritz colę – napój składający się z samych dodatków, dodatków do dodatków i konserwantów tych wszystkich składników. Takie czasy.
Oczywiście najchętniej delektowałbym się kuchnią pięciu przemian, myślał o tym, że krótka wiosna zamieniła się w ekstremalnie gorące lato, że drewno ustąpiło miejsca ogniowi, więc jest idealna pora na smaki gorzkie, pobudzające przemianę materii. Tyle że jestem bardzo zapracowanym człowiekiem, a przynajmniej lubię sprawiać takie wrażenie, i nie mam czasu na pięć przemian. Nie mam czasu nawet na jedną. Tym razem przemiana materii dokonywała się samoistnie i nawet w nieco przyspieszonym tempie, gdy naprzeciwko mnie pojawiła się ta dziewczyna.
– Pan Hłasko? – powtórzyła.
Nie miała rolek, ale i tak była wysoka. Ubrana w czarne skórzane spodnie, motocyklowe buty i białą skórzaną kurtkę z napisem, którego nie mogłem odczytać. Wpatrywała się we mnie wyczekująco skośnymi zielonymi oczami i poprawiała kasztanowe włosy związane w koński ogon. W drugiej ręce trzymała kask motocyklowy, który, nie sposób było tego nie dostrzec, harmonizował z jej kształtami. Krągłość cheeseburgera – wciąż na niego czekałem – a nawet nazwa lokalu, Bobby Bar, dopełniły tego obrazu i podziałały na moją wyobraźnię. Pomyślałem, że może jednak kiepsko rozpoczęty dzień nie będzie do końca stracony. Nagle wróciła mi chęć życia.
– Witamy w naszej miejskiej dżungli. Pani z daleka? – Upiłem łyk fritz coli i gestem zaprosiłem ją, by usiadła.
Zrobiła to.
– To podobno pan jest specjalistą od odnajdywania ludzi w miejskiej dżungli.
Na stolik wjechał cheeseburger oraz frytki, znikła natomiast tabliczka z cyferką 7, oznaczającą numer zamówienia. Wgryzłem się w chrupiącą bułkę i wołowinę. Byłem głodny, ale przede wszystkim chodziło o zyskanie na czasie.
– Chciałabym, żeby odnalazł pan tego człowieka.
Położyła obok tacki zdjęcie. Zerknąłem na trzydziestoletniego bruneta, po czym spojrzałem jej w oczy.
Szybko przeszła do rzeczy. Naprawdę szybko.
– To chyba nieporozumienie. Jeśli pani chłopak uciekł z inną, proszę zwrócić się do jakiegoś biura detektywistycznego. Dla nich to bułka z masłem. Może frytki? – Wskazałem tackę. – A może zamówić pani coś innego?
– Szef nalega, żeby to był pan. – Schowała fotografię do kieszeni kurtki.
– Jeśli szef jest pani siostrą bliźniaczką, to może zmienię zdanie.
Wydawało mi się, że przez jej twarz przemknął cień uśmiechu.
– Niestety, w tej sprawie muszę pana rozczarować. W innych nie.
Zabrzmiało to trochę jak zaproszenie, a trochę jak wyzwanie, ale nie podjąłem rękawicy.
– Powinni panią zatrudnić w Top Gear. – Wskazałem kask, który trzymała na kolanach.
Znów cień uśmiechu.
– A dlaczego ja? Dlaczego właśnie ja miałbym zająć się sprawą, która tak nurtuje pani szefa?
– Bo podobno jest pan najlepszy. Znajdzie pan zaginionego nawet na Kamczatce. Mówią, że ten detektyw od małej Madzi mógłby panu buty czyścić.
– Ale wcześniej musiałby zdjąć swoje szałowe lustrzanki.
Połknąłem ostatni kęs cheeseburgera i wytarłem usta serwetką.
– Proszę mnie posłuchać – pochyliłem się w jej stronę – zadała pani sobie sporo trudu, odnalazła mnie pani. Trochę zagrała. Nie powiem, również zaintrygowała. Sprzedała wątpliwy komplement, że jestem lepszy od jakiegoś ćwoka wdzięczącego się w tabloidach i telewizji. No, ale koniec końców pani szef nie jest bliźniaczką. A ja sam jestem sobie szefem – dodałem po chwili. – I miałem kiepski dzień.
Nim wstała od stolika, minęło kilka długich sekund.
– Do zobaczenia – rzuciła. – I nie zadałam sobie żadnego trudu. Proszę mi wierzyć.
Patrzyłem przez okno, jak się oddala. Jej sylwetka wtopiła się w tłum przechodniów, aż wreszcie znikła. „Do zobaczenia”. Zabrzmiało to jak obietnica. Myślałem, że zaraz usłyszę wściekły ryk motoru, który zagłuszy rytmiczną muzykę płynącą z głośników, i dziewczyna wjedzie na motorze do lokalu, rozbijając szybę, ale nic takiego nie nastąpiło. Dziwne spotkanie w lepkie, duszne popołudnie. Chciałem się jeszcze nad tym zastanowić, ale Bobby Bar to nie jest dobre miejsce do takich rozmyślań.
– Kochanie, musisz być twardy dla mojego ojca.
Parka przy stoliku obok siedziała tu dłużej niż ja, więc już wcześniej dobrze im się przyjrzałem. Cóż, nawyk zawodowy. Ona drapała go paznokciem po wierzchu dłoni i wpatrywała się w niego oczami zasnutymi mgiełką uwielbienia. On miał na szyi korporacyjny identyfikator wyglądający jak psia obroża. Wyobraziłem sobie ich życie. Ona pracuje w Zarze i szczebioce o promocjach oraz nowej dostawie fioletowych slipów. Tak, kochanie, to twój rozmiar, coś w sam raz dla ciebie. On pracuje w pobliskim wieżowcu na dwudziestym którymś piętrze i opowiada jej o nowych projektach i społecznej odpowiedzialności biznesu, a wtedy mgiełka w jej oczach gęstnieje. A potem idą do galerii handlowej i przemierzają bulwary nigdy niezachodzącego słońca konsumpcji. Mają latte na ustach i wyglądają jak radosne spienione rumaki nadwiślańskiego kapitalizmu. A jeśli chce się zobaczyć, że jest inne życie, wystarczy przecież zrobić kilka kroków i przejść ze Złotych Tarasów w stronę podziemi Dworca Centralnego, który, oczyszczony i odświeżony, wygląda jak kurwa po liftingu. No i chodzi o to, by nigdy tam nie skończyć. Dlatego czasami przywołuje go do porządku, chce zrobić z niego mężczyznę i mówi: „Kochanie, musisz być twardy”.
Dopiłem fritz colę i poczułem w ustach gorzki smak kłamstwa.
Ludzie zatracili wolną wolę. Zadowala ich miraż wyboru. Zamówić hamburgera z frytkami czy frytki z hambuksem? Taki to wybór.
Spojrzałem na parkę. Oni mają swoich szefów i ja też mam. W sumie niczym się od siebie nie różnimy. Tyle że ja, w momentach takich jak ten, nie czuję się najlepiej. Przyzwyczaili się i tkwią w kleszczach posłuszeństwa i zależności, a ja jestem krępowany w podobny sposób. Tyle że ja chcę żyć inaczej.
Zupełnie inaczej.