Martwi nie piszą listów - ebook
Martwi nie piszą listów - ebook
Paweł Kruk, pracoholik, zostaje wysłany na przymusowy urlop. Jego przyjazd zbiega się z zagadkową śmiercią kuracjusza w miejscowym inhalatorium.
Wszystko wskazuje, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Z każdym kolejnym dniem przybywa jednak wątpliwości. Podobnie jak ofiar.
Paweł, który zawodowo zajmuje się analizą danych, zaczyna prowadzić własne śledztwo. Do zdemaskowania mordercy dąży także nieśmiała pielęgniarka Kasia.
By odkryć prawdę, oboje będą musieli poznać szczegóły pewnej makabrycznej zbrodni, do której doszło wiele lat temu w Bieszczadach…
- Dokąd zaprowadzi ich ta niebezpieczna gra?
- Czy mroczna postać, której imię wypowiada się ściszonym głosem, istnieje naprawdę?
- I kto stoi za serią tajemniczych zgonów?
Ta powieść wciąga jak wilgotny mrok lasu. Zanim się zorientujesz, nie będziesz już chciał wracać w jasność gasnącą za plecami. Szczerze polecam.
Igor Brejdygant
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788383176161 |
| Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczyna zobaczyła oczy potwora dopiero wtedy, gdy żarówka przy suficie rozjaśniła całe wnętrze. Już wcześniej czuła jednak na sobie spojrzenie mężczyzny. W półmroku widziała jedynie smukłą, nieruchomą postać siedzącą na krześle ustawionym pod nienaturalnie małym oknem, które najpewniej powstało ze starego otworu wentylacyjnego. Człowiek ten nie poruszył się ani w momencie, gdy weszła do pomieszczenia, ani chwilę później, kiedy zapaliło się światło.
Na pierwszy rzut oka nie kojarzył się z bestią. Przeciętna, choć przesadnie wyprostowana sylwetka, opadające na ramiona jasne włosy i biała, jednoczęściowa szata przywodziły na myśl raczej mnicha pątnika niż diabła. Twarz poza szeroką blizną na lewym policzku była delikatna, wręcz młodzieńcza. Wszystko tworzyło ciepły, stonowany obraz. Wyjątkiem były jasnoniebieskie oczy. Przeszywały dziewczynę na wylot. Przez kilka sekund poczuła wszystkie możliwe emocje i nie potrafiła opanować drżenia rąk. Mężczyzna wstał, wciąż wpatrując się w blondynkę. Gdy wykonał krok w jej kierunku, kobieta znieruchomiała niczym mysz sparaliżowana wzrokiem zbliżającego się do niej grzechotnika. Nie była w stanie wykonać ruchu, chociaż adrenalina buzowała w jej żyłach, próbowała krzyknąć, ale głos nie wydobył się z jej ust, chciała zamknąć oczy, lecz nie umiała wyrwać się z hipnotycznego transu.
Potwór już miał podejść jeszcze bliżej dziewczyny, gdy drzwi za jej plecami otworzyły się gwałtownie i do pomieszczenia wpadło z hałasem czterech mężczyzn. Dwóch błyskawicznie chwyciło kobietę pod ręce i wyciągnęło na korytarz, a ich koledzy stanęli przed bestią, nie do końca wiedząc, czego się spodziewać i co robić dalej. Serca waliły im jak oszalałe, a na skroniach pojawiły się kropelki potu. Stojący naprzeciw potwór, z niezmąconym nagłym zamieszaniem spokojem, przeczesał włosy i powoli przechylił na bok głowę, by po raz ostatni spojrzeć na blondynkę. Jednocześnie uniósł skrawek kartki i przez moment trzymał go nieruchomo tak, by ona zdołała przeczytać zapisaną na nim wiadomość.
Kilka sekund później do pomieszczenia wszedł jeszcze jeden człowiek, starszy od tych czterech, którzy wpadli do niego wcześniej. Twarz miał szorstką i pomarszczoną jak u osoby, której życie nie szczędziło najgorszych doświadczeń. Rozejrzał się dokoła ze złością, jakby chciał zakląć, walnąć pięścią w futrynę i rzucić pytanie, co, do cholery, się tu dzieje. Ale nie zrobił tego. Powoli wypuścił powietrze, jego spojrzenie stało się pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Wiedział, że ta chwila może nadejść. I że właśnie w tym momencie emocje mogą być bardziej niebezpieczne niż myśliwski nóż. On jeden ze wszystkich przybyłych musiał zachować całkowity spokój. Od tego zależało życie jego, czterech mężczyzn i dziewczyny. Odwrócił się w stronę korytarza.
– Zabierzcie ją stąd – rzucił. – Natychmiast.
Mężczyźni ponownie chwycili dziewczynę pod ręce i ruszyli z nią w kierunku dużych, dwuskrzydłowych drzwi.
– Wy dwaj na zewnątrz – polecił osiłkom stojącym naprzeciw potwora.
Gdy oni również, z wyraźną ulgą, wykonali polecenie, dokładnie przyjrzał się wnętrzu pomieszczenia. Okno, sufit, ściany, wyposażenie... Wzrok przesuwał metodycznie, lata doświadczenia sprawiły, że zajęło mu to zaledwie kilkanaście sekund. Nic nie wzbudziło jego niepokoju. Potem rzucił okiem na skrawek kartki trzymany przez człowieka w białej szacie. Delikatnie wyjął mu go z ręki, złożył na pół i wsunął do kieszeni spodni.
– A ty, John – zwrócił się do potwora, po raz pierwszy od chwili wejścia spoglądając mu prosto w oczy – wyśpij się dobrze. Jutro przeprowadzka.
ROZDZIAŁ 1
Nic nie zapowiadało tragedii. Do tej pory ten dzień z nurzącą precyzją przypominał cztery poprzednie. Włodzimierz Grzegocki przez ostatnich kilkanaście lat naprawdę sporo doświadczył. Na tyle dużo, żeby niczego nie brać za pewnik i z pokorą przyjmować każdy scenariusz, który napisze dla niego życie. Potrafił przewidzieć o wiele więcej niż inni i często polegał na swojej nieprzeciętnej intuicji. Pomimo to zupełnie się nie spodziewał, że umrze w ciągu kolejnych piętnastu minut.
Miał na sobie granatowy szlafrok. Kruczoczarne włosy mężczyzny gdzieniegdzie były poprzetykane siwymi pasmami, a wydatny brzuch świadczył o latach diety odbiegającej od rekomendacji Światowej Organizacji Zdrowia. Nic nie wskazywało na zbliżający się dramat, a złe przeczucia, nawet jeśli kiedykolwiek towarzyszyły Włodzimierzowi, tym razem były równie odległe, jak jego rodzinny dom stojący na południowo-wschodnim skraju Polski. Od wielu lat Grzegocki nie czuł się tak dobrze, jak przez ostatni tydzień pobytu w kujawskim uzdrowisku. Spokojne miasteczko było jak pedał hamulca w rozpędzonym do granic bezpieczeństwa życiu. Dziś rano po raz pierwszy od dawna poczuł wyrazisty aromat śniadania i czarnej kawy. Dotychczas intensywna praca tłumiła wszystkie zmysły poza tymi niezbędnymi do jej wykonywania. Niemal zdążył już zapomnieć, czym są smak, węch i wrażliwość na delikatny dotyk.
Od posiłku minęła niecała godzina. Mężczyzna ścisnął pasek granatowego szlafroka i poprawił klapki na stopach. Z grupą około piętnastu innych kuracjuszy czekał niecierpliwie na wejście do sali inhalacyjnej. Wykonał kilka ruchów głowy, jakby rozgrzewając szyję przed walką bokserską, i dyskretnie się rozejrzał. Prawie w tym samym momencie pożałował swojej ciekawości. Jego oczy spotkały się z parą brązowych ślepi wychudzonej emerytki owiniętej niczym mumia różowym ręcznikiem plażowym. Drugi, mniejszy skrawek tkaniny miała okręcony wokół włosów ułożonych w niemodny kok. Grzegocki próbował jeszcze desperacko odwrócić się z powrotem w kierunku drzwi, ale wiedział, że jest już za późno.
– Panie Włodku! Tu pan jest. – Piskliwy głos rozdarł powietrze, burząc spokój jak karabinowy pocisk rozbijający wielobarwny szklany witraż.
Ktoś stojący obok zakrztusił się własną śliną. Kilka ptaków, siedzących dotąd spokojnie na gałęzi za oknem, zerwało się gwałtownie do lotu, w panice gubiąc garść piór. Tego głosu nie dało się zapomnieć ani porównać z niczym innym.
– Coś niesamowitego – kontynuowała kobieta, miotając dźwiękową amunicją we wszystkie strony. – Nie wiedziałam, że ma pan zabiegi o tej samej porze co ja. Wspaniale!
Włodzimierz znieruchomiał w przeciwieństwie do swojej prawej powieki, która zaczęła gwałtownie drżeć niczym nadajnik kodu Morse’a. Musiało minąć kilka sekund i kilkanaście sekwencji sygnału SOS, zanim niewielki mięsień powieki się rozluźnił, a pobladła twarz mężczyzny nabrała na powrót lekkich rumieńców.
– Faktycznie, to niesamowite – odpowiedział. Znał panią Jadwigę ze śniadań, na których, niestety, nie miał serca jej odmawiać, gdy pytała, czy może się przysiąść do jego stolika. Być może był to efekt szacunku dla starszej kobiety, a może fizycznego podobieństwa między kuracjuszką a jego niedawno zmarłą matką. Grzegocki konsekwentnie próbował przychodzić na posiłki o różnych porach, jednak pech chciał, że niemal za każdym razem, tak czy inaczej, na siebie trafiali. I można by pomyśleć, że nie było w tym nic strasznego, gdyby nie piskliwy głos sprzężony z nieustającym potokiem słów, za którym zwykły śmiertelnik nie był w stanie nadążyć.
Mężczyzna czuł presję, aby kontynuować rozmowę, i przygotował już w głowie dłuższą wypowiedź na temat porannej prognozy pogody, gdy z opresji wyrwał go zgrzyt otwieranych drzwi do sali inhalacyjnej. Włodzimierz uśmiechnął się z ulgą i bez słowa odwrócił w stronę pomieszczenia. Stojąca tam, ubrana w obcisły fartuch brunetka zamaszystym ruchem ręki zachęciła zebranych do wejścia. Z tą panią Grzegocki akurat chętnie by porozmawiał przy porannej kawie, wiedział jednak, że nie ma na to najmniejszych szans.
Po paru minutach grupa spacerowała już w gęstej, przesyconej solą parze, która unosząc się ku górze, ograniczała widoczność do zaledwie kilkudziesięciu centymetrów. Mężczyzna w granatowym szlafroku wolno przesuwał klapki po poszarzałych kafelkach. Maszerował jak pozostali po okręgu, jakby do rytmu wybijanego na skórzanym bębnie przez niewidzialnego bosmana. Przed sobą miał zamgloną sylwetkę owiniętą żółtym ręcznikiem i lekko przekrzywioną na prawą stronę. Oddychał głęboko, jednocześnie starając się utrzymać stały dystans do ledwie widocznej postaci.
Nieoczekiwanie przy szóstym czy może siódmym okrążeniu zaskrzypiały drzwi będące w tym momencie po przeciwnej do Włodzimierza stronie pomieszczenia.
– Dopiero zaczęliśmy... – odezwała się głośno jedna z kuracjuszek, jakby z miejsca zakładając, że ktoś zamierza przerwać przysługującą jej inhalację.
Nikt nie odpowiedział. Kilkanaście sekund później Grzegocki usłyszał coś jeszcze. Coś, co przypominało szept, kilka niewyraźnych słów wypowiedzianych bardzo blisko niego, niemal tuż przy jego uchu. Zatrzymał się i zamierzał odwrócić, ale nie zdążył. Ktoś popchnął go z ogromną siłą, nie pozostawiając mu szans na reakcję. Włodzimierz z impetem runął na posadzkę, zahaczając głową o niewielki, żeliwny kaloryfer. Trzask pękającej czaszki był prawdopodobnie ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał. Zobaczył jeszcze wolno oddalającą się postać. Poruszała się zaskakująco lekko, jakby w ogóle nie stąpała po płytkach, tylko raczej unosiła tuż nad powierzchnią podłogi.
Tuż przed śmiercią neurony w mózgu rozbłyskują jak świąteczna choinka. Nikt nie wie dlaczego. Pewne jest jednak, iż stąd bierze się wrażenie, że całe życie przelatuje człowiekowi przed oczami. Wśród tych fajerwerków emocji, barw i zapachów jedno wspomnienie leżącego w inhalatorium emeryta wybiło się na pierwszy plan i zatrzymało jak filmowa stopklatka. Był to radosny moment tuż po zwycięskim meczu siatkarskiej drużyny, którą trenował. Uśmiechnięte twarze, głośne krzyki i parkiet uginający się od podskoków. Pod wpływem tego obrazu gasnący umysł mężczyzny, doładowany ostatnim wyrzutem koktajlu hormonów, dostrzegł coś jeszcze. Odchodząca sylwetka poruszała się lekko, ale w jej ruchach było coś niedoskonałego. Delikatnie utykała. Zwykła osoba by tego nie dostrzegła, ale Włodzimierz zbyt wiele lat spędził na boisku, żeby taki szczegół mógł mu umknąć. Była to pozostałość po niedoleczonej kontuzji, charakterystycznej dla pozycji rozgrywającego. „Zdecydowanie za szybko zdjęta opaska usztywniająca kostkę”, ta absurdalnie oderwana od sytuacji, pozbawiona melancholii i patosu myśl była ostatnią, jaka przemknęła przez mózg Grzegockiego. Chwilę później posadzkę pokryła tafla krwi, a pomieszczenie wypełnił krzyk przerażonych ludzi.
***
Radiowóz podjechał pod boczne drzwi Szpitala Uzdrowiskowego mniej więcej dwadzieścia minut później. Bez syreny i zbędnego rozgłosu. Policjanci zameldowali dotarcie do celu i powoli wygramolili się z pojazdu. Starszy, na oko przed sześćdziesiątką, rozejrzał się dookoła i podsunął przyciemniane okulary na nosie. Miał krótko przystrzyżoną brodę i gęste brwi. Żuł gumę. Młodszy, żółtodziób po szkole, wydawał się równie przejęty, co niezdarny. Był blondynem średniego wzrostu o jasnoniebieskich oczach. W pierwszej kolejności przykuwał uwagę jego garbaty, lekko skrzywiony nos, który kiedyś zapewne został złamany. Weszli do budynku i po kilkunastu krokach stanęli przed otwartymi na oścież drzwiami sali inhalacyjnej. Para już dawno uleciała, odsłaniając niewidoczne wcześniej ubytki w płytkach zabytkowego obiektu.
Pracownicy kostnicy miejskiej, którzy pojawili się na miejscu dziesięć minut wcześniej, zdążyli już nakryć twarz zmarłego kawałkiem płótna. Młodszy z nich kończył wypisywać na kolanie dokumentację medyczną, starszy opierał się o futrynę, popalając papierosa – cienkiego, bo takie ponoć są zdrowsze. Mężczyzna wiedział, że to pic na wodę, ale niełatwo rzucić nałóg po trzydziestu latach. Delektował się wchłanianą nikotyną, wpatrując się w unoszące się smugi dymu, jakby analizował zasady kierujące ich pozornie chaotycznym ruchem. Miał posiwiałe, rozwichrzone włosy, które w pewien dziwaczny sposób komponowały się z niechlujnym ubiorem. Nosił bowiem szare spodnie z paskiem zapiętym o jedno oczko za luźno i marynarkę w tym samym kolorze z łatami na łokciach. Koszulę, która jako jedyna sprawiała wrażenie świeżo upranej, spinał pod szyją niesymetryczny węzeł granatowego krawatu. Na wszystko narzucony był jasnobłękitny, jednorazowy fartuch z cienkiej wiskozy. Z jego prawej kieszeni wystawała para zakrwawionych lateksowych rękawiczek. Właśnie do tego mężczyzny podszedł starszy z funkcjonariuszy.
– Czołem, Stefan – rzucił, podając mu rękę. – Co tu mamy?
– Cześć, Teksas – odparł tamten, ściskając dłoń starego kumpla.
Amerykańska ksywka, przywodząca na myśl kowbojów z rewolwerami przy pasie i kapeluszami o nienaturalnie dużym rondzie, przylgnęła do gliniarza, gdy zaczynał podstawówkę. Wtedy uciekał z lekcji, by oglądać westerny, a zamiast lektur szkolnych czytał powieści Karola Maya. Potem oglądał seriale policyjne z Chuckiem Norrisem, które kochał do dziś, i żuł gumę – uzależnił się od niej na początku swojej kariery stróża prawa. Mało kto ma przezwisko idealnie pasujące zarówno do wyglądu, pracy, jak i cech charakteru. W tym przypadku obca osoba byłaby w stanie bezbłędnie wskazać tego policjanta wśród setki innych ludzi.
– Martwy kuracjusz – zrelacjonował krótko Stefan. – Prawdopodobnie poślizgnął się na płytkach i zarył głową w kaloryfer. Pęknięta czaszka, krwotok, stracił przytomność niemal natychmiast, zmarł pewnie pół minuty później.
– Przykra sprawa – mruknął Teksas.
– No. – Stefan zaciągnął się po raz ostatni i rozgniótł niedopałek na framudze drzwi. – Weźmiemy chłopa na autopsję, ale nie spodziewaj się tutaj porządnego kryminału. Najpoważniejsze, co znajdziemy, to pewnie grzybica paznokci i postępująca miażdżyca.
Przez kilkanaście sekund obaj przyglądali się denatowi. Blade ciało z kończynami wygiętymi w nienaturalnej pozie ukazującej dramaturgię zdarzenia wyglądało tak, jakby zmarły próbował w ostatniej chwili chwycić się jakiejś nieistniejącej balustrady, a drugą ręką zamortyzować nieuchronny upadek.
– Będziemy jeszcze musieli tutaj przelecieć mopem, bo Kaśce już wystarczy wrażeń na dzisiaj – dodał Stefan, wskazując głową brunetkę w obcisłym fartuchu, która wciąż stała w tym samym miejscu co kilkadziesiąt minut wcześniej, kiedy z uśmiechem zapraszała kuracjuszy na zabieg.
– Jak się czujesz? – zapytał ją młodszy z policjantów.
– Dzięki, Dawid – odpowiedziała powoli. – Wciąż widzę, jak... – Głos jej się załamał i mocno się w niego wtuliła. Długie, ciemne, kręcone włosy przez moment dotykały twarzy funkcjonariusza. – Wciąż widzę, jak wchodzą na zabieg – dokończyła, unosząc głowę i ocierając łzy. Nawet z rozmazanym makijażem wyglądała ślicznie. – Nie mogę uwierzyć, że to się stało.
– Tak bywa, gdy chodzi się boso po śliskich płytkach – rzucił Teksas, wskazując palcem parę granatowych klapek. – Zakładam, że to jego. Pasują do szlafroka.
Wszyscy spojrzeli na ustawione pod ścianą japonki, a potem na bose stopy nieboszczyka.
– Ale przecież miał je na sobie – wymamrotała brunetka. – Zawsze zwracam na to uwagę.
– To nie twoja wina. – Dawid położył dłoń na ramieniu dziewczyny. – Takie rzeczy po prostu się zdarzają...
– Nie rozumiecie! – przerwała mu. – Jestem niemal pewna, że miał klapki na nogach.
Mężczyźni westchnęli z nieukrywaną dozą znużenia.
– Po upadku raczej ich nie zdjął – burknął Teksas, na co Kasia rzuciła mu wściekłe spojrzenie i odwróciła się w stronę okna.
– Nie jestem wariatką – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Wiem – stwierdził Dawid. – Ale nie masz pewności, prawda? Odpocznij. Jeśli chcesz, to wpadnę po południu i porozmawiamy jeszcze o tym, zgoda?
Dziewczyna lekko skinęła głową.
– Coś jeszcze? – zapytał obojętnie Teksas.
– Rzemyk – odparła brunetka. – Brązowy, skórzany, z metalowym rekinem. Zwykle go nosił, teraz go nie ma...
– Ale miał go, kiedy wchodził?
– Nie jestem pewna... – odpowiedziała cicho, jednocześnie nerwowo pocierając łańcuszek z czterema kamykami zapięty na własnym nadgarstku. Miała go od dzieciństwa i za każdym razem, gdy go dotykała, czuła się bezpieczniej, jakby obok byli jej rodzice.
Policjanci rozejrzeli się po pomieszczeniu, potem wypytali kilku świadków, ale żaden z nich nie słyszał nic podejrzanego. Nikt też nic nie widział, co w sumie nie było dziwne, zważywszy na okoliczności zdarzenia. Na koniec Teksas raz jeszcze podszedł do denata, przykucnął i delikatnie uniósł płótno. Skrzywił się i potrząsnął głową. Potem wstał, wziął dwa głębokie wdechy i wyszedł z sali.
– Zbieramy się – zarządził i ruszył w kierunku radiowozu. Po drodze poklepał po ramieniu Stefana i wyrzucił gumę do śmietnika.
Po chwili dołączył do niego Dawid i jak zawsze zajął miejsce kierowcy. Przekręcił kluczyk w stacyjce i powoli ruszył. Teksas włączył radio i na moment je pogłośnił, słysząc, że spiker przekazuje prognozę pogody. Miało być słonecznie do końca tygodnia. Policjant rozprostował nogi i wziął do ust kolejny listek gumy do żucia.
– I co sądzisz? – zagadnął Dawid.
– Co sądzę o czym?
– O sprawie.
Teksas lekko się uśmiechnął.
– Fakt, poważna sprawa. Ale dla nas to raczej krótki raport.
– A co, jeśli Kasia miała rację?
– Co sugerujesz? – Teksas obrócił się w stronę kierowcy. Ten milczał. – Morderstwo? W Ciechocinku nie było żadnego od zakończenia wojny. A takie insynuacje trzeba szybko ucinać, bo szkodzą interesom wszystkich. Ludzie mogą się wystraszyć, a pensjonaty i gastronomia ucierpią. Poza tym co ma o tym świadczyć? Para japonek? Zapamiętaj sobie, że zawsze jestem czujny. Nigdy nie ignoruję najmniejszej poszlaki. Takie mam zasady. Ale ta, jak to ująłeś, sprawa, jest zamknięta.
Kolejne trzysta metrów przejechali w ciszy.
– A co do Kaśki... – odezwał się ponownie Teksas.
– Tak? – Dawid był nieco zaskoczony.
– Znasz mnie dość dobrze. Dużo wiem o moim fachu. Czytam, robię szkolenia i takie tam. Policja to moje życie – zaczął Teksas. – Ale też innego nie mam. Nie mam baby ani dzieci i tak już pewnie zostanie. Nie bierz ze mnie przykładu. Mało wiem o związkach, ale widzę, jak na siebie patrzycie.
– Co masz na myśli? – Dawid udawał, że nie rozumie.
Teksas spojrzał na niego i przewrócił oczami.
– Nie zachowuj się jak frajer. Bo ona wiecznie wolna nie będzie. Jest na to zbyt ładna.
Dawid skrzywił się na ostatni komentarz.
– Mam ją zagadnąć? – zapytał po chwili.
Jego starszy kolega głęboko odetchnął.
– Geniusz – rzucił.
– Kiedy niby miałem to zrobić?
– Ostatnia okazja trafiła ci się jakieś dziesięć minut temu. Powiem ci jedno. Widzisz ten rewolwer? – spytał, wskazując na broń przy pasie. Była wsunięta w brązową, skórzaną kaburę z wyrzeźbionym roślinnym motywem przebiegających przez całą jej długość. – To jest smith & wesson model 327 z tytanowym bębenkiem i chwytem z drewna palisandrowego. Sprowadziłem go zza oceanu. Napisałem chyba z tuzin wniosków, zanim dostałem zgodę, żeby nosić go na służbie. Bębenek mieści osiem nabojów. Niektóre amerykańskie służby zalecają, by pierwszą komorę zostawić pustą, drugą po niej załadować ślepakiem i dopiero kolejne ostrą amunicją. Ale ja tak nie robię. U mnie wszystkie wypełniają solidne naboje z ciężkimi pociskami półpłaszczowymi. A wiesz dlaczego?
Dawid wzruszył ramionami.
– Bo życie masz tylko jedno – odpowiedział sam sobie Teksas. – Wiem, że kiedy będę musiał wyciągnąć broń i nacisnąć spust, to zrobię dziurę na wylot w brzuchu drania, który chce mnie zabić. W prawdziwym świecie nie ma miejsca na filmowe ślepaki. Musisz być pewny siebie i patrzeć naprzód. Rozumiesz?
Żółtodziób przytaknął.
– A ty byłeś kiedyś zakochany? – zapytał po chwili, gdy minęli kolejną przecznicę.
Jego przełożony na moment znieruchomiał, jakby przywołując przed oczami obraz sprzed wielu lat.
– Dawno temu – odparł wreszcie.
Nie powiedział nic więcej, zamiast tego podkręcił radio. Stary przebój w stylu country, dotąd ledwie słyszalny w głośnikach, wypełnił teraz całe auto.
– W innym życiu – dodał, wciąż patrząc przed siebie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------