- promocja
Martwiec - ebook
Martwiec - ebook
Trzynasty tom sagi o Lipowie.
Niewielki lokalny autobus wyrusza swoją standardową trasą, ale nie dociera do celu. Po kierowcy i pasażerach nie pozostaje żaden ślad. Jakby rozpłynęli się w powietrzu. Po jakimś czasie jedna z podróżnych wraca. Nic nie pamięta i nie umie powiedzieć, co się wydarzyło. Kiedy w końcu zaczyna przypominać sobie fragmenty zdarzeń, zostaje zamordowana.
Tymczasem, w niemal opustoszałej wsi pośród lasów, trwa poruszenie. Zrozpaczona matka twierdzi, że jej córkę pochowano żywcem i próbuje rozkopać grób. Otwarcie trumny podsuwa nowe przesłanki do podejrzeń, że być może się nie myliła. To nie jedyne dziecko, które kobieta straciła. Dokładnie rok wcześniej zamordowano jej syna i odcięto mu głowę. Teraz policja znajduje czaszkę. Pojawia się myśl, że przyczyna śmierci chłopaka jest zupełnie inna niż podejrzewano. Aspirant Daniel Podgórski próbuje powiązać obie sprawy. Jednocześnie boryka się z pewną bardzo wrogo nastawioną koleżanką. Czy podinspektor Mari Carmen Sikora zdoła mu zaszkodzić? Jaki ma z tym związek dziwna lampa z napisem? I czy w lesie czai się… ten martwy?
Katarzyna Puzyńska (ur. 1985) - z wykształcenia psycholog. Przez kilka lat pracowała jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii. Teraz całkowicie skupiła się na swojej największej pasji, czyli pisaniu. W wolnych chwilach biega i zajmuje się swoim czworonożnym stadem - psami i końmi. Uwielbia Skandynawię i Hiszpanię. Kocha muzykę rockową, zwłaszcza punk i metal. Mówi się, że jest najbardziej wytatuowaną polską pisarką. Od lat jest weganką.
Lipowska saga to nie tylko trzymające w napięciu klasyczne kryminały psychologiczne, ale także powieści z rozbudowanym wątkiem społecznym i obyczajowym. Prawa do publikacji powieści Puzyńskiej sprzedano do ponad dwudziestu krajów. Puzyńska jest też autorką książek non-fiction "Policjanci. Ulica", "Policjanci. Bez munduru" i "Policjanci. W boju", w których razem ze swoimi rozmówcami przedstawia służbę funkcjonariuszy Policji od zupełnie innej strony, niż miało to dotychczas miejsce w literaturze.
W 2019 roku wspólnie z Fundacją wydawnictwa Prószyński i S-ka przeprowadziła z sukcesem I charytatywną akcję #NIEBIESKIM, z której dochód został przekazany Fundacji Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach. Z okazji jubileuszu stulecia Polskiej Policji za książki "Policjanci. Ulica" i "Policjanci. Bez munduru" otrzymała od Komendanta Głównego nagrodę w kategorii "Policja w literaturze".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-787-6 |
Rozmiar pliku: | 599 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brodnica.
Sobota, 1 września 1984.
Godzina 19.00.
Ciszyciel
Czyżby trzasnęło?
Ciężki oddech Ciszyciela zdawał się głośniejszy niż odgłosy dochodzące z miasta. Czaszka tego typa była rozbita. Tak się przynajmniej wydawało.
A może nie?
Ciszyciel nie wiedział, czy to kości pękły, a może to tylko głęboka rana na skórze.
Przyglądał się strużce krwi. Zdawała się płynąć bardzo, bardzo powoli. Ale być może to czas zwolnił. Tak bywało, kiedy w żyłach buzowała adrenalina. Znał dobrze to uczucie.
Do Ciszyciela dopiero zaczynało dochodzić, jak bardzo jest zmęczony. Dopiero teraz. Kiedy tamten prawie już nie żył.
Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy. Dobre sobie.
Ciszyciel cofnął się kilka kroków. Krew ofiary spływała po płytach chodnikowych. Ale tylko przez chwilę. Beton zdawał się chciwie ją wchłaniać.
Nagle mężczyzna otworzył oczy. Były fiołkowe. Damskie. Nie pasowały do postawnego chłopa, który leżał na ziemi przed Ciszycielem.
Błagały o litość.
Ciszyciel nie był pewny, czy jest w stanie ją okazać.
Pomyślał o słowie, które poznał niedawno. Teraz zdawało się do nich wszystkich pasować. Martwiec.
Podkręcił wąsy i ruszył do ofiary.
Litość?
Nie. Tego słowa od dawna nie znał.ROZDZIAŁ 1
Cmentarz w Rarogach.
Sobota, 31 października 2020.
Godzina 9.10.
Weronika Podgórska
W powietrzu czuć było wyraźny zapach wilgoci. Nie tylko po wczorajszym deszczu, nasiąkniętych wodą jesiennych liściach i wietrze dmuchającym od jeziora Robotno. Tak pachnie mokra ziemia. Weronika Podgórska wpatrywała się w kobietę rozkopującą świeżą mogiłę.
– Ona żyje! – krzyczała Alina Konopka. – Nie rozumiecie?! Dominika żyje!
Niczym w amoku kobieta rozrzucała ziemię wokoło. Na jej twarzy malował się wyraz rozpaczy. Weronika zadrżała. Ten widok przejmował do szpiku kości. Bardziej niż chłodne jesienne powietrze.
Usłyszała głośne westchnienie po prawej stronie. Spojrzała kątem oka na byłą teściową. Starsza pani przeżegnała się dwa razy. Potem jeszcze trzeci raz; może na wszelki wypadek. Maria chodziła do kościoła kilka razy w tygodniu, a to, co teraz działo się na starym cmentarzysku w Rarogach, chyba zupełnie nie mieściło jej się w głowie.
Podgórska musiała przyznać, że ona też czuła… Odetchnęła głębiej, żeby się uspokoić. Co właściwie czuła? Trudno było to określić. Było w tym coś z przerażenia, coś z odrazy. Najbardziej chyba jednak głęboki niepokój.
Niepokój zawsze wydawał jej się jeszcze gorszym uczuciem niż paniczny strach. Strach z reguły miał swoje źródło. Niepokój ogarniał człowieka nieoczekiwanie i atakował do głębi. Nie dało się określić, czego konkretnie dotyczył. I nie dało się zdefiniować źródła takiego lęku. Dlatego nie można było w żaden sposób mu przeciwdziałać.
Choć w tej sytuacji może było inaczej. Weronika znów spojrzała na pogłębiającą się dziurę w ziemi. Omszałe kamienie pobliskich grobów zdawały się pochylać nad nią, jakby miały zapaść się do świeżo rozkopywanej mogiły.
To, co krzyczała zrozpaczona matka pochowanej dziewczyny, wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. Dominika Konopka nie mogła przecież żyć, skoro wczoraj odbył się jej pogrzeb. Żałobnicy stali nad trumną i śpiewali pieśni intonowane przez księdza Rokowskiego. Weronika nie znała wszystkich słów, ale nuciła cicho.
Myśli kłębiły się jej w głowie. Najbardziej paradoksalna i nieodpowiednia była chyba ta, że rodzice zmarłej zdążyli z pochówkiem tuż przed tym, jak premier zarządził zamknięcie cmentarzy na Święto Zmarłych z powodu pandemii. Słowa rychło w czas wydawały się co najmniej mało odpowiednie podczas ceremonii pogrzebowej.
Tak więc twierdzenie, że Dominika żyje, zakrawało na szaleństwo. Z drugiej strony rodziło się pytanie: co, jeśli? Myśl, że budzisz się w trumnie kilka metrów pod ziemią, była wystarczająco przerażająca, żeby Weronika sama miała ochotę się przeżegnać. Jak była teściowa przed chwilą. A potem wskoczyć do grobu i kopać wraz z Aliną Konopką.
– Spoko – mruknęła Klementyna Kopp.
Maria i Klementyna były w podobnym wieku, ale tak bardzo się różniły. O ile była teściowa stanowiła wręcz kwintesencję starszej pani, emerytowana komisarz kryminalna Kopp była ostatnią osobą, którą ktoś mógłby nazwać seniorką. Jej twarz pokrywała wprawdzie sieć zmarszczek, ale ogolona na łyso głowa, tatuaże na niemal całym ciele, skórzany żakiet i czarne bojówki przywodziły raczej na myśl młodą buntowniczkę. Ciężkie wojskowe buty dopełniały całości.
– Spoko? – wyrwało się Weronice.
To słowo w żaden sposób nie pasowało do sytuacji. Klementyna była na tyle specyficzna, że czasem trudno było ją zrozumieć. Nie tylko dlatego, że z reguły wypluwała słowa jak z karabinu maszynowego. Jej tok myślenia też bywał mocno pokrętny.
– Pomóżcie mi! – zawołała matka pochowanej dziewczyny, zanim Kopp zdążyła odpowiedzieć. – Trzeba ratować Dominikę. Ona żyje!!! Niepotrzebny był ten pośpiech! Ona żyje!
Do rozkopanej mogiły wskoczył Zbigniew Konopka. Mąż Aliny stał do tej pory za jednym z omszałych grobów. Jakby nie chciał w tym uczestniczyć, a jednak nie mógł zostawić żony samej. Na jego ogorzałej twarzy malował się wyraz zaciętości. Zakasał rękawy flanelowej koszuli i bez słowa zaczął rozkopywać ziemię.
– Ja nie wiem, co robić – powtarzał ksiądz Rokowski nerwowo. – Cmentarze zamknięte. My wszyscy tutaj w nekropolii. A jak nas skontrolują?
Trudno było wyobrazić sobie jakąkolwiek kontrolę w Rarogach. Wieś kryła się w gęstym borze porastającym brzegi jeziora Robotno. Można było tu dotrzeć tylko leśną drogą. Szlaku nie utwardzono, asfaltu nie położono. Jeżeli ktoś nie wiedział, że w głębi kniei kryje się siedziba ludzka, chybaby tu nie trafił.
Weronika znów się wzdrygnęła. Rarogi to wieś duchów. Chyba usłyszała gdzieś to określenie. W każdym razie tak zaczęła ją nazywać w myślach już od pierwszego dnia, kiedy tu przyjechały. To było w lutym. Niedługo po tym, jak zajęły się sprawą pewnego zaginionego autobusu. Tak właśnie poznały Dominikę i jej rodziców. No i same Rarogi.
Miejscowość składała się z co najmniej dwudziestu domostw. Tylko pięć było teraz zamieszkanych. Wliczając w to plebanię i kościół. Reszta spoglądała na okolicę czarnymi od pustki oknami. Weronice wydawały się niby oczy bez dna. Ilekroć tu przyjeżdżały, zawsze czuła niepokój. Długo nie znikał. Nawet kiedy wyjeżdżały z lasu na szosę, cały czas ją gnębił. Jakby niewidzialni mieszkańcy tego miejsca ciągle towarzyszyli umykającym gościom. Jak gdyby chcieli się upewnić, że ci nigdy już do wsi nie odważą się wrócić.
– Pani Alino – zawołał błagalnie ksiądz. Wyglądał na zupełnie bezsilnego wobec furii kobiety. – Niechże się pani uspokoi… Bardzo proszę.
Matka pochowanej dziewczyny go zignorowała. Nie przestawała kopać. Trochę wyrzuconej szaleńczymi ruchami ziemi trafiło prosto w koloratkę kapłana. Ksiądz starał się ją zetrzeć, ale tylko rozprowadził brud po materiale.
– Potrzebna jest jakaś pomoc?
Wszyscy odwrócili się w stronę pordzewiałej bramy cmentarza. Stała w nich kobieta, którą Weronika zdążyła już wcześniej poznać. Maria i Klementyna zdawały się przy niej młodymi dziewczynami. Hanna Lorenz chyba dobiegała setki. Na te lata wyglądała. Jej skóra przypominała pergamin. Miała długie siwe włosy, haczykowaty nos i rzeźbioną laskę. Nadawało jej to wyglądu wiedźmy z jakiegoś horroru. Jakby jej szczególny wygląd był tylko charakteryzacją.
Weronika zawsze widziała ją w otoczeniu młodych chłopaków, którzy chyba byli bywalcami siłowni. Golili się na łyso. A Podgórska podejrzewała, że bardzo chętnie zasłaniali twarze, jeszcze zanim rozpoczęła się pandemia. Pasowali raczej do stadionowej bojówki niż jako świta starej kobiety w zagubionej pośród lasów wsi.
– Nie wiem, co zrobić – przyznał ksiądz. Był chudy i wysoki. Wyglądał, jakby wiatr znad jeziora miał go zaraz przewrócić. To tylko potęgowało wyraz bezradności w jego głosie.
Weronika spojrzała znów w stronę świeżej mogiły. Rodzice pochowanej kobiety pracowali zaskakująco szybko. Widać już było sosnowe wieko trumny. Wyczuwało się ich przerażenie, że córka faktycznie mogła zostać pochowana żywcem.
Podgórska kolejny raz się wzdrygnęła i pomyślała o swej malutkiej córeczce. Po porodzie dopadła Weronikę silna depresja i nie potrafiła znaleźć w sobie chęci, żeby zająć się dzieckiem. Ostatnio czuła się lepiej i coraz częściej potrafiła podołać opiece nad Emilką. Teraz poczuła, że chciałaby ją przytulić i upewnić się, że wszystko z nią w porządku. Że nie leży gdzieś w ciemnej ziemi. W czerni trumny. Weronika z trudem pohamowała irracjonalne myśli. Córeczka została bezpieczna w Lipowie pod czułą opieką obecnego partnera Podgórskiej.
– To straszne, to straszne – szepnęła Maria głucho.
Zniknięcie autobusu, czwórki jego pasażerów i kierowcy było oczywiście przedmiotem oficjalnego policyjnego dochodzenia, ale od lutego robiły, co mogły, żeby rozwikłać tę sprawę na własną rękę. Jak dotąd niewiele osiągnęły, mimo że dwoiły się i troiły.
O tym zdarzeniu opowiedziała teściowej sąsiadka. Rozwiązały akurat zagadkę Śreżogi i postanowiły, że rozwikłają również tę nową. Przeliczyły się. Autobus jakby rozpłynął się w powietrzu. Jedynym punktem zaczepienia okazał się nieoczekiwany powrót jednej z pasażerek. Właśnie tej. Weronika spojrzała na rozkopaną mogiłę. Wieko trumny było już prawie odsłonięte. Dominika Piekarska, z domu Konopka, jak często powtarzała, chcąc się chyba odciąć od męża, wróciła do Rarogów dwa dni po zniknięciu autobusu.
Wróciła to może nie było dobre słowo, poprawiła się w duchu Weronika. Pojawiła się było chyba znacznie lepsze. Autobus zaginął wieczorem dwudziestego czwartego lutego. Ostatnio widziany był właśnie w okolicach Rarogów. Kierowca był miejscowy. Nazywał się Szczepan Prawda, a jego żona prowadziła malutki sklepik w wiosce duchów. Trasa autobusu nie wiodła oczywiście przez ich miejscowość, ale Prawdzie zdarzało się zjeżdżać z asfaltu, żeby zabrać sąsiadów. Nie musieli wędrować przez las do najbliższego kursowego przystanku.
Tamtego wieczoru też tak było. Do autobusu wsiadła właśnie Dominika Konopka. Drugim pasażerem był Tomasz Lorenz, wnuk starej kobiety stojącej teraz w bramie cmentarza. Zabrał się też Modest Obuch, który razem z bratem żył w najbardziej zniszczonym domu w opustoszałej wsi. Kiedy Weronika zobaczyła budynek po raz pierwszy, zdziwiła się, że nie woleli zająć któregoś z pustych. Może bali się ich mieszkańców?
Tylko ostatnia pasażerka autobusu nie była stąd. Edyta Majchrzak jechała własnym autem, ale zabrakło jej benzyny. Napisała wiadomość do męża, że złapała autobus na stopa i jedzie do domu. Jej porzucony samochód stał na poboczu niedaleko miejsca, gdzie leśna droga z Rarogów docierała do szosy. Najwyraźniej więc tam jeszcze autobus był na trasie. Nikt natomiast nie wiedział, co wydarzyło się potem.
Nawet Dominika Konopka. Jedyna ocalała. Powróciła z samego rana dwudziestego siódmego lutego. Zniknęła więc na dwa pełne dni. Była wychłodzona, odwodniona i głodna. Ubranie miała brudne i częściowo poszarpane. Nie potrafiła powiedzieć, gdzie była ani co się stało.
Co dziwniejsze, pojawiła się zupełnie nie tam, gdzie ktokolwiek mógłby się jej spodziewać. Autobus miał kurs do Nowego Miasta Lubawskiego. Jechał z Brodnicy przez Zbiczno, potem zbaczał w las do Rarogów, wracał, jechał dalej przez Ciche, Tereszewo i mijając Kurzętnik, docierał do celu. Tymczasem Dominika wybiegła na krajową piętnastkę w Tamie Brodzkiej. Czyli dobrych kilkanaście kilometrów dalej na południe. Zupełnie nie po drodze, choć oczywiście z Brodnicy do Nowego Miasta większość osób jeździła właśnie tamtędy.
Biegli stwierdzili, że traumatyczne przeżycie wywołało u Dominiki Konopki amnezję. Istniała szansa, że odzyska pamięć, ale to nie nastąpiło. Weronika, Klementyna i Maria próbowały ożywić jej wspomnienia. Bezskutecznie. Podgórska była z wykształcenia psychologiem i przed przyjazdem w te strony dość długo prowadziła praktykę w Warszawie. Nigdy nie zetknęła się z takim przypadkiem, ale wiedziała, że to możliwe. Pozostawało oczywiście pytanie, co było aż tak wielką traumą, żeby Dominika wymazała całe zdarzenie z pamięci.
A teraz nie żyła. Albo właśnie żyła, poprawiła się znów w duchu Weronika, jeśli wierzyć jej zrozpaczonej matce.
– Unieszkodliwić ich? – zapytał jeden z osiłków towarzyszących Hannie Lorenz.
Zakasał rękawy czarnej bluzy z orłem, demonstrując imponujące przedramiona. Stara kobieta pokręciła głową. Na jednym oku miała bielmo. Ale właśnie ono zdawało się przeszywać na wylot. Jakby widziało więcej niż to zdrowe.
– Alino, co robicie? – zapytała Hanna Lorenz.
Głos miała melodyjny i silny. Zupełnie nie pasował do jej wiedźmiego wyglądu. Trochę jakby ktoś zamknął młodą osobę w ciele staruchy.
– Dzwoneczek! – załkała matka pochowanej. – Ona żyje! Moja Dominiczka żyje! Co z dzidziusiem? Musimy otworzyć trumnę!
Dominika Konopka była w zaawansowanej ciąży, kiedy została zamordowana. Weronika poczuła kolejną falę niepokoju. Znów zapragnęła natychmiast pojechać do domu i sprawdzić, co z Emilką, choć jej córeczka była bezpieczna w Lipowie z Mariuszem. Nie leżała w grobie. Nic z tych rzeczy.
– Co, jeżeli ona naprawdę żyje? – wyszeptała Podgórska wbrew sobie.
Zrobiło jej się głupio. Dużo by dała, by cofnąć te słowa, ale było już za późno. Całe szczęście słyszały ją tylko Maria i Klementyna.
– Spoko. Ale! Przestań panikować – syknęła Kopp. – Niemożliwe, żeby Dominika żyła. Same wiecie, co się stało we wtorek. Raczej nie wstała z martwych.
– Wiem – powiedziała Weronika szybko. – Wiem…
Zniknięcie autobusu to nie był koniec przygód Dominiki Konopki. Od lutego wprawdzie życie w Rarogach płynęło spokojnie i w swoim rytmie, ale w miniony wtorek znów wywróciło się do góry nogami.
A to dlatego, że Dominika Konopka została zamordowana.ROZDZIAŁ 2
Las w okolicach Rarogów.
Sobota, 31 października 2020.
Godzina 9.10.
Aspirant Daniel Podgórski
Aspirant Daniel Podgórski rozejrzał się po polanie. W jej północnym krańcu zauważył sporo prawdziwków i kilka dorodnych kań. Policjant zawsze nosił przy sobie scyzoryk, więc mógł łatwo je wyciąć, żeby nie niszczyć grzybni. Korciło go, żeby to zrobić. Oczami wyobraźni widział już kanie zapiekane z serem albo w panierce. Tylko w co je zebrać. W samochodzie miał kilka foliowych torebek, ale one się nie nadawały. Grzyby mogłyby się zaparzyć.
– Mogę zobaczyć? – zapytała Malwina Górska, odwracając się. Duże kolczyki i bransoletki na nadgarstkach brzęczały w takt każdego jej ruchu.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że pisarka mówi o czaszce, a nie o skarbach puszczy, które rosły na polanie. Właściwie to nie była czaszka. Lepiej powiedzieć, że była to pozostałość głowy. Bo na kościach w niektórych miejscach nadal widać było coś, co policjantowi zdawało się fragmentami skóry i włosów. Większość miękkich tkanek już się co prawda rozłożyła albo rozprawili się z nimi mniejsi i więksi mieszkańcy lasu. Ciągle jednak można było powiedzieć, że mają do czynienia z trupem, a nie ze szkieletem. Przynajmniej według osobistej klasyfikacji Podgórskiego. Mech porastający kości sprawiał wprawdzie wrażenie, jakby od śmierci delikwenta minęło wiele czasu, ale przecież byli w lesie. Tu mech rósł wszędzie i rozprzestrzeniał się błyskawicznie.
Głowa ukryta była w niewielkiej rozpadlinie osłoniętej korzeniami. Obok tkwiła piła mechaniczna, częściowo zagrzebana w ziemi. Chyba ktoś próbował ją zakopać, ale zrezygnował w trakcie. Narzędzie było pordzewiałe. Na pierwszy rzut oka nie dało się orzec, czy dlatego, że znajdowało się na tej polanie na tyle długo, że warunki atmosferyczne zrobiły swoje, czy też było już dość zużyte, kiedy je tu umieszczono. Jedno wydawało się natomiast dość oczywiste. Piła z dużą dozą prawdopodobieństwa mogła posłużyć do odłączenia głowy od ciała.
Na razie wyglądało na to, że reszty zwłok na polanie nie było. Akurat to nie wzbudziło w nikim na komendzie większego zaskoczenia, kiedy niejaka Bożena Prawda zadzwoniła, żeby zawiadomić ich o znalezisku w lesie. Rok wcześniej w Rarogach zginął młody mężczyzna. Nazywał się Leszek Konopka. Bezgłowe ciało znaleziono na leśnej drodze. Sprawa nadal była nierozwiązana. Może teraz śledztwo ruszy z kopyta, skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa Daniel patrzył właśnie na głowę młodego Konopki.
– Tylko ostrzegam, że to nic przyjemnego do oglądania – dodał, kiedy Malwina podeszła.
Pisarka sprowadziła się do Lipowa w lutym. Poznali się podczas śledztwa w sprawie Śreżogi. Ich historie były trochę podobne. Może dlatego szybko znaleźli wspólny język. Do tego stopnia, że niektórzy we wsi i na komendzie zaczęli plotkować, że coś ich łączy. Ale to była tylko przyjaźń. Oboje bardzo się w tej kwestii pilnowali.
Daniel był zdziwiony tymi plotkami. Bo spójrzmy prawdzie w oczy: co taka celebrytka mogłaby chcieć od prowincjonalnego gliniarza? I to takiego z nieco zbyt zaokrąglonym brzuchem, a nie wysportowanego patrolowca, których u nich nie brakowało. Nie, Podgórski nie był facetem dla takiej kobiety. Choć musiał przyznać, że trochę mu schlebiało, że ludzie mogli myśleć, że ona zwróciła uwagę na niego. Ale to by było na tyle. Zresztą nie miał ochoty na nowe związki. Nie po tym wszystkim, co przeżył w ostatnich latach. Dobrze mu było samemu i niech tak zostanie. A jutro Święto Zmarłych, więc tym bardziej powinien skupić się na kobiecie, którą kochał. Tej, która już nie żyła.
– Czy to może być chłopak, który zginął w Halloween rok temu? – zastanowiła się Malwina Górska.
Daniel opowiedział jej o Leszku Konopce. Nowy komendant zgodził się, żeby dziś mu towarzyszyła w czynnościach. Imponowało mu chyba, że taka persona chce się przyglądać pracy jego funkcjonariuszy. A może chciał się trochę ogrzać w blasku jej sławy. Ochoczo zaprosił Malwinę na kawę do swojego gabinetu i zapewnił, że jego ludzie są do jej dyspozycji.
Podgórski nie zamierzał więc ukrywać przed nią informacji na temat śmierci Leszka Konopki. Tym bardziej że Górska okazała się mistrzynią wyszukiwania informacji w sieci i potrafiła znajdować najróżniejsze przydatne rzeczy szybciej, niż on zdążył zajrzeć do akt.
O Konopce będzie musiał jeszcze poczytać. Nie znał szczegółów sprawy, bo rok temu prowadził ją ktoś inny. Ale Daniel wiedział, że Malwina współpracowała z Klementyną, jego matką i Weroniką w ich prywatnym śledztwie dotyczącym zaginionego autobusu. Leszek był bratem dziewczyny, która wtedy zniknęła. Malwina była więc i tak zorientowana w temacie.
– Możliwe, że to on – przyznał Podgórski.
Byli na niewielkiej polanie ukrytej pośród gęstego lasu porastającego brzegi jeziora Robotno. Policjant zapewne sam by tu nigdy nie trafił, gdyby kobieta, która ich wezwała, nie czekała na nich przy szosie i nie poprowadziła ich na miejsce. Najpierw leśną drogą, potem mniejszą ścieżką, a potem jeszcze mniejszą. W końcu przedzierali się przez zarośla. Dobrze, że była jesień. Część liści już opadła na leśne runo. Gdyby przyszło im iść tędy latem, dopiero byłoby trudno.
A i tak Daniel całą drogę słyszał za plecami narzekania Ziółkowskiego. Technik był niezadowolony, że musi nieść swój sprzęt w tych warunkach. Trzeba przyznać, że Ziółkowski nigdy nie był zadowolony. Na tym właśnie polegał jego urok. Za to był jednym z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie. Dobrze, że akurat dziś miał dyżur. Podgórski lubił z nim pracować.
– To jest rana od postrzału? – zapytała Malwina, przyklękając przy rozpadlinie. – Ten otwór tam przy skroni.
Farbowane na różowo włosy zaplotła w krótki warkoczyk. W ich niewielkim światku wyglądała niemal równie egzotycznie jak Klementyna z jej tatuażami.
– Też zwróciłem na to uwagę – przyznał Podgórski. – Jak pan sądzi?
Do tej pory wszyscy uważali, że powodem śmierci Leszka Konopki była dekapitacja. Dość jasny i klarowny powód zakończenia egzystencji. Teraz okazywało się, że mogli się mylić. Jeżeli oczywiście mieli przed sobą głowę Leszka. W czaszce widać było wyraźny otwór.
– Ja… – zająknął się medyk sądowy.
Daniel go nie znał. Z reguły współpracował z doktorem Koterskim i bardzo to sobie chwalił, bo podobnie jak Ziółek Zbyszek znał się na swojej robocie jak mało kto. Teraz niestety Koterski był nieobecny. Ktoś z jego bliskich poważnie cierpiał z powodu COVID-u. Lekarz sądowy wyjechał więc do rodziny i rzadko odbierał telefony. Podgórski uznał, że nie będzie mu przeszkadzał.
Były sprawy ważne i ważniejsze. Daniel dostrzegł to stosunkowo późno. Służył w policji dwadzieścia lat. I chyba właśnie dokładnie tyle zajęło mu zrozumienie, że świat nie kończy się na mundurze. Lepiej wprawdzie dostrzec to po dwóch dekadach niż wcale, uśmiechnął się w duchu Podgórski. Ale żałował, że tak późno to do niego dotarło.
Coraz więcej spraw w firmie zaczynało go denerwować i męczyć. Coraz częściej miał wrażenie, że to nie jest już formacja, o jakiej marzył, kiedy był młodym, pełnym ideałów chłopakiem. Z wiekiem przybyło mu nie tylko kilogramów, ale też bagażu emocjonalnego.
Ktoś kiedyś powiedział mu, że ci najbardziej zaangażowani wypalają się najszybciej. Może to była prawda. Może za dużo się napatrzył. Nie tylko na trupy… Bardziej na kliki i koterie, które wyrastały tu i ówdzie i skutecznie zniechęcały do podejmowania jakichkolwiek inicjatyw.
A po sprawie Śreżogi zrobiło się u nich jeszcze gorzej. Ludzie polecieli ze stołków, a na czele ich jednostki stanął człowiek z Bydgoszczy. Nowy komendant, młodszy inspektor Michał Więckowski, uosabiał wszystko to, co Podgórskiemu się nie podobało w firmie. A co gorsza, był znajomkiem osoby, która bardzo Danielowi zalazła za skórę. Ale to już była zupełnie inna historia.
– Ja… No bo to trzeba wysłać do biegłego antropologa – dodał medyk. – Ja sam to nie wiem… znaczy nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy to był postrzał.
Doktor nazywał się chyba Bratkowski. W przeciwieństwie do Koterskiego, który uśmiechał się zawsze, młody mężczyzna przybrał marsową minę, jak tylko wysiadł z samochodu. Jeszcze zanim okazało się, że czeka ich przeprawa przez krzaki. Co chwilę z wyraźną nerwowością poprawiał okrągłe okularki. Szczerze powiedziawszy, wyglądał Danielowi na kogoś, kto dopiero co skończył studia. Wiedzę chyba miał również na tym poziomie. Podgórski westchnął. Nie będzie łatwo.
– Pani, która nas tu skierowała, mówi, że to rana postrzałowa – odezwała się aspirant sztabowy Laura Fijałkowska.
Była naczelnikiem wydziału kryminalnego.
Mimo afer, które przetoczyły się przez komendę, Fijałkowska nie tylko nie wyleciała, ale dostała swój wymarzony kierowniczy stołek. Wyglądało więc na to, że zawsze spada na cztery łapy. Jeździła co jakiś czas na zdarzenia, ale chyba tylko po to, żeby się pokazać. Wszyscy wiedzieli, jak nienawidziła oglądania trupów. Już samo słowo sprawiało, że kuliła się w sobie. Pewnie by się tu dziś nie zjawiła, gdyby nie to, że po śmierci kolegi, który prowadził śledztwo w sprawie Leszka Konopki, to ona przejęła dochodzenie. Chyba jeszcze nikomu go nie przekazała. Nie było więc sposobu, żeby mogła się wykręcić. Stała do tej pory z boku i deptała piękne grzyby, zupełnie nie zwracając na nie uwagi.
– To, że pani Bożena Prawda twierdzi, że to rana postrzałowa, niekoniecznie oznacza, że ta dziura faktycznie nią jest – włączył się do rozmowy szef techników. – To może być cokolwiek. Również powstałego potem.
Ziółkowski mówił tonem osoby, która wygłasza oczywistą oczywistość i ma tego absolutną świadomość.
– Jasne, wiem – odparła z godnością Fijałkowska. – Ale sami przyznajcie, że to wygląda na postrzał.
Daniel uśmiechnął się pod nosem. Mówiła to z taką pewnością, a szczerze wątpił, żeby szefowa kiedykolwiek widziała ranę postrzałową. Przynajmniej na żywo.
Czaszkę odkryła sklepikarka z pobliskich Rarogów, kiedy wyszła rano na grzyby. O ranie postrzałowej faktycznie gadała. I to jak najęta. Kiedy prowadziła ich tu wąskimi ścieżkami, usta praktycznie jej się nie zamykały. Do tego stopnia, że Podgórski zaczął podejrzewać, że zależy jej bardzo na tym, żeby uwierzyli, że to postrzał. Oczywiście mogło tak być. Miała też powód, żeby im to wmawiać.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI