Martwy klif - ebook
Martwy klif - ebook
Rybacy znajdują ciało mężczyzny dryfujące u brzegów Karsiboru. To tylko wierzchołek góry lodowej: ktoś po kolei morduje wychowawców starego domu dziecka na wyspie Wolin. Trop poprowadzi Ninę Warwiłow do idyllicznej miejscowości położonej pomiędzy lasem a wodami Zalewu Szczecińskiego. W zamkniętej społeczności rybaków i żeglarzy Nina musi wykorzystać swoje specyficzne zdolności śledcze – rozwiązać sprawę, zanim morderca uderzy ponownie. Miasteczko na klifie ma jednak mroczną i powikłaną przeszłość. Przeszłość, w której każdy mógł się podać za kogoś, kim nie jest…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-700-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wojciech Chmielarz _Wampir_
Anna Kańtoch _Łaska_
Wojciech Chmielarz _Osiedle marzeń_
Wojciech Chmielarz _Farma lalek_ (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz _Przejęcie_ (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz _Zombie_
Anna Kańtoch _Wiara_
Jędrzej Pasierski _Dom bez klamek_
Jędrzej Pasierski _Roztopy_
Jędrzej Pasierski _W Imię Natury_
Anna Kańtoch _Pokuta_
Jędrzej Pasierski _Czerwony świt_
Jędrzej Pasierski _Kłamczuch_
Jędrzej Pasierski _Gniazdo_
Więcej informacji: czarne.com.pl1
– Tędy?
Stary mężczyzna skinął głową.
– Musi pan iść z nami – powiedział Szymon Kacperski i gestem wskazał miejsce na łodzi.
Mężczyzna, który został im przedstawiony jako Adam Rogosza, chwilę się wahał. Ale w końcu wsiadł. Czapka z daszkiem zakrywała mu twarz, widać było siwy zapuszczony zarost, podchodzący prawie pod oczy. Wyraźnie jednak nie takiej nagrody – przymusowej przejażdżki z policją – oczekiwał za zawiadomienie władz o swoim nietypowym znalezisku.
Siedział teraz skulony pomiędzy rosłymi funkcjonariuszami, przysłanymi tutaj ze Świnoujścia. Być może po raz pierwszy w życiu miał okazję być w centrum uwagi.
– Od dawna pan tutaj mieszka? – zapytał Kacperski, kiedy już wypłynęli na wody kanału. Szczelnie zapiął płaszcz przeciwdeszczowy, bo wiatr na Zalewie Szczecińskim, ciągnący znad morza, ostro smagał go po twarzy. Ale tu wietrznie; co z tego, że kilka kilometrów od morza. Od wody ciągnęło jak w Dziwnowie.
– Od osiemdziesiątego roku.
– To trochę. Proszę mi opowiedzieć po kolei, co pan wczoraj robił.
– Zrobiłem sobie nockę…
– Czyli?
– Nocny połów.
– Dlaczego wtedy?
– Lepiej biorą.
A jednak to nad ranem znalazł najokazalszą rybę.
Przepływali wąskim przesmykiem pomiędzy Karsiborem a Wielkim i Małym Krzekiem. Po lewej stronie Kacperski dostrzegł światła Przytoni. Stamtąd było nieco bliżej do Krzeków. Ale to właściciel przystani kajakowej na omijanym przez świat Karsiborze znalazł ciało i otrzymał honor towarzyszenia policji.
Kacperski spojrzał na mapkę w telefonie. Był zasięg, a oni stanowili maleńki punkcik, sprawnie poruszający się w stronę czegoś, co na ekranie widniało jako plama piaskowego koloru. W rzeczywistości Wielki Krzek nie miał nic wspólnego z piaskiem, był bezludną, porośniętą trawą wysepką.
Zapatrzył się przed siebie. Jeszcze tylko kilkaset metrów. Zerknął na starego – Rogosza wyglądał nędznie. Ale co w tym dziwnego? Noc była zimna, a do tego nad ranem znalazł ciało. I spoglądał na Kacperskiego oraz policję, jakby chciał się schować. Problem w tym, że strach nie był żadną oznaką. Ludzie bali się policji, i chyba niestety coraz bardziej.
Jeszcze parę minut. Kacperski chciał już dotrzeć na miejsce. Z kieszeni płaszcza wyjął wełnianą czarną czapkę i nałożył na głowę. Łódź, około dwudziestoletnia motorówka, wydawała z siebie rytmiczny, odrobinę monotonny dźwięk.
– To jak panu poszło? – zapytał.
Zdawało mu się, że widzi zdziwione spojrzenia policjantów wokół siebie.
– Wczoraj na połowie – uzupełnił.
– Kilka karasi, jeden węgorz – odrzekł spokojnie Rogosza. – Kiepsko. Z roku na rok coraz gorzej. W tych żakach może jeszcze coś będzie.
Wskazał na sieci i pręty wystające z wody.
– Ale mimo to nie zawrócił pan.
– Nie. Planowałem tę nockę już od paru dni.
– Co było dalej?
– Wracałem już, normalnie o piątej rano, i…
– Zawsze pan tak wraca? – wtrącił Kacperski, bo stary się zawahał.
– Tak.
– Sam?
– Kiedyś z kolegą łowiłem. Ale zmarł niedawno. Więc teraz sam.
– Nie szukał pan nikogo nowego?
– Lepiej samemu.
Zabrzmiało jak aforyzm. Skręcili w prawo. Stracili Przytoń z oczu, nic, tylko szara woda i wysokie zielone trawy. Kacperski już nie patrzył na mapę. Sternik, nieznany mu mężczyzna, prowadził pewnie. Zostawili już za sobą zabudowania na Karsiborze, ale jeszcze nie wypłynęli na szerokie wody zalewu. Manewrowali między trawiastymi wysepkami. Droga wydawała się za wąska na taką potężną motorówkę. Mimo ostrego wiatru lepsze byłyby tu chyba wiosła. Zastanawiał się, jak długo by zeszło kajakiem. Nie wiosłował od dwudziestu lat, kajaki pachniały starym, przeszłym życiem.
– Co było potem?
Zbliżył się do Rogoszy, po to też, aby choć trochę znaleźć się w kabinie, nie przemarznąć na kość na ostatniej prostej. Rogosza był nachylony, czapka z daszkiem zasłaniała mu oczy. Nawet na powietrzu i wietrze wyraźnie czuć było od niego alkohol. Pewnie popijał nocą na łodzi.
Lepiej samemu. A najlepiej – z flaszką.
– A potem – mężczyzna pobladł – przepływałem już tutaj, bliziutko. Czasem karasie się chowają, one lubią taką płytką wodę…
Urwał nagle i Kacperski zrozumiał, co się dzieje. Zbliżali się do celu. Poczuł zastrzyk napięcia. Dopływali już, choć wskazywała na to tylko mapa w telefonie. Jasno i wyraźnie mówiła, gdzie są. Nie domyśliłby się tego, bo znajdowali się w zielonym labiryncie. Nad ich głowami krążyły ptaki z pobliskiego rezerwatu.
Ogromna, płaska kępa traw – tym właśnie był Wielki Krzek. Miał powierzchnię ponad stu hektarów. Z bliska niczego nie było widać, tylko ciągnące się w nieskończoność morze sitowia. Trochę wyspa, trochę przerośnięta kępa, jakby pływali po stawie w kraju gigantów. Niezamieszkała, choć podobno pośrodku znajdowały się ścieżki. Przeznaczone dla ornitologów, rybaków albo może ludzi potrzebujących spokoju ducha.
Mimo wiatru Kacperskiemu zdawało się, że słyszy oddechy na łodzi. Obok niego był jeszcze jeden funkcjonariusz z Kamienia Pomorskiego, drobny chłopczyna ostrzyżony na krótko, oraz chłopaki ze Świnoujścia. Komendant stamtąd zadzwonił do jego własnego szefa, Karola Zembrzuskiego.
A Zembrzuski wyrwał go z łóżka. Teraz Kacperski wiedział już dlaczego.
Przełknął ślinę, bo zatrzymanie łodzi wprawiło go w stan napięcia. Chłopcy z Uznamu, w tym sternik ze Świnoujścia, byli już w zasadzie wolni. Zgodnie z wewnętrzną policyjną decyzją, że to sprawa powiatu kamieńskiego.
– Dalej nie mogę płynąć – powiedział sternik.
– Dlaczego?
Spojrzał na Kacperskiego jak na idiotę.
– Bardzo płytko. To nie ponton. Jak za blisko podpłyniemy, sami tu utkniemy.
Płytkie wody Zalewu Szczecińskiego. Ale żeby aż tak? W tym miejscu zaczynał on przypominać regularne jezioro, z tych większych. Kacperski wstrzymał się jednak przed wkroczeniem na nie swoje terytorium.
– Trzeba będzie wyjść na brzeg – dodał sternik.
Kacperski przełknął ślinę, ale sternik, w nieco upokarzający sposób, przewidział tę sytuację. Zanurkował, otworzył szafkę i podsunął mu wodery.
– Na oko powinny być dobre.
Zdawało mu się, że gdzieś tam, może w swojej głowie, słyszy śmiech.
Uważali się za lepszych, wodniaków z tradycjami, choć część przybyła tu najdalej pokolenie wstecz. Bogate Świnoujście: duży port, teraz jeszcze obstawiony luksusowymi kurortami, gdzie niemal przez cały rok mieszali się urlopowicze polscy i niemieccy. Dalej miało swoich flisaków, brodatych mężczyzn z czerwonymi twarzami, przeprawiających ludzi między Uznamem a Wolinem. Dla tych ludzi Kacperski był tępym mieszczuchem, nawet jeśli nie zamierzał się podawać za nikogo innego.
Usiadł i przełknął upokorzenie, zakładając podjeżdżające zgnilizną wodery. Sięgały aż do pachwin. Wstał z ławeczki i zobaczył, że pozostali już na niego czekają. Stary Rogosza też już był gotowy, aby wskazać drogę.
Wiedzieli, kim był zmarły – Rogosza wyciągnął z jego kieszeni dokumenty. A przez fakt, że się znalazły i zostały przeczytane, Kacperski brodził teraz w mule i trawie. To było de facto jego śledztwo.
Być może poza tożsamością ofiary stary niewiele wiedział. Ale te wody znał najlepiej z nich wszystkich.
– Proszę przodem. Tam, gdzie pan go zobaczył – polecił mu Kacperski.
Rogosza kiwnął głową. Uformowała się smętna kawalkada, brnąca przez sitowie, broniąca się przed wiatrem. Kacperski z trudem stawiał kolejne kroki w wielkich gumowcach. Może i za płytko tu było dla łodzi – choć widział stąd kołyszące się żaglówki – ale wciąż dość głęboko. Szedł i bacznie wpatrywał się w morze zielonobrązowych traw.
W końcu to dostrzegł. Coś bardzo białego, kołyszącego się delikatnie na wodzie, jakby przytrzymywanego przez sitowie. Ciało.
– Stop – powiedział. – Proszę mnie przepuścić.
Mijając Rogoszę, Kacperski usłyszał, jak stary odetchnął z ulgą. Jego rola odkrywcy już się skończyła. Gdyby nie znalazł tego ciała, nie ma gwarancji, że kiedykolwiek by je odkryto. O tej porze roku nie było turystów. Powracały już powoli ptaki z rezerwatu po stronie Karsiboru, wśród nich i te drapieżne. Niewątpliwie nadmorska policja stała się dłużnikiem starego rybaka.
Denat był wysoki. Jego długie nogi zaplątały się w sitowie, jakby kępa walczyła o swoje i sama chciała zagarnąć ciało. Przydługie siwe włosy unosiły się na wodzie. Kacperski się nachylił. W okolicach żeber mężczyzna miał głęboką ranę. Ten człowiek był za lekko ubrany jak na połowę marca. Miał na sobie tylko spodnie i podartą, zakrwawioną koszulę. Zsiniałe stopy wystawały z nogawek. Umarłby przez hipotermię; zwłaszcza że wydawał się bardzo stary.
Kacperski nagle się zachwiał.
– Ostrożnie – rzekł Rogosza za jego plecami. – Tu jest grząsko, muliście i może wciągnąć.
Odruchowo sprawdzając słowa starego, poruszył butem. Nogi utknęły mu solidnie w mule. Wyrwał je z trudem. Z kieszeni wyjął lateksowe rękawiczki i zbliżył się do ciała.
Kiedy ten człowiek zmarł? Jeszcze relatywnie mało cech rozkładu. A jeśli ciało wydawało jakąś woń, to zapach traw, mułu, a także wiatr skutecznie ją zabijały. Stary człowiek. Kolejne ciało, jakby wyspa Wolin i zalew robiły tu swoje porządki.
Na twarzy zmarłego malował się spokój. Kacperski sięgnął do koszuli denata, tam gdzie Rogosza już zaglądał. Policji w Świnoujściu rybak powiedział, że chciał sprawdzić, kim jest zmarły człowiek. Gdyby coś ukradł, toby się nie przyznawał, prawda? Myśli przepływały przez głowę Kacperskiego z dużą szybkością, jakby napędzał je dodatkowo wiatr znad zalewu.
Chwilę szperał i w końcu dotknął małego przemokniętego przedmiotu.
Portfel. Szkoda, że stary zostawił ślady, i to być może na całym ciele. Można je wykluczyć, ale to dodatkowa komplikacja. Dlaczego morderca akurat tutaj przywiózł ofiarę? Kacperski jeszcze raz rozejrzał się po okolicy. Morze traw, a pora roku nieprzychylna. Przystanie kajakowe, żeglarskie świeciły pustkami. A mimo to z pewnością pojawiali się amatorzy, nieustraszeni kajakarze, no i rybacy, jak Adam Rogosza…
Może morderca po prostu potrzebował czasu?
Czuł na plecach spojrzenia pozostałych. Ostrożnie wyjął z portfela kartę kredytową, prawo jazdy oraz jakąś legitymację parkingową i bon do supermarketu.
A przede wszystkim dowód osobisty.
Michał Góralski.
Chwilę obracał je w dłoni. Następnie odwrócił się i kiwnął głową.
– Sprawdź wszystkie numery z dowodu – polecił funkcjonariuszowi z Kamienia. – Nazwisko nie jest bardzo rzadkie. Wciąż mogło dojść do pomyłki, prawda?
Tamten pokiwał głową, choć bez przekonania. Nie doszło; wszyscy o tym wiedzieli, choć Kacperski miał nadzieję, że to nie to. Myśli zaczęły krążyć mu pod czaszką jak rój much. Do buta wlało mu się trochę wody, była lodowata. Zaczynał marznąć.
Czekali na jego znak. Przepuścił więc fotografa i techników. Mewy latały wokół nich zaniepokojone: skąd wzięło się to nagłe zbiorowisko na tym zgoła bezludnym terenie? Piszczały i wydawały z siebie odgłosy oburzenia. Świat tutaj nie należał do ludzi.
– Podkomisarzu?
– Tak? – ocknął się Kacperski.
– Mam potwierdzenie.
Krótka cisza, zwiastująca najgorsze.
– To jest ten człowiek.
– Więc już trzeci – powiedział Kacperski.
– Zgadza się, podkomisarzu.
– To już trzeci z nich – powtórzył mechanicznie.
Fotograf robił zdjęcia, technicy zbierali odciski i badali ślady. Jeśli cokolwiek tu się zachowało. Policjanci ze Świnoujścia, teraz trochę bez zajęcia, kierowali na niego spojrzenia. Tak jakby znienacka miał udzielić im odpowiedzi. Wiedział i rozumiał tyle samo co pozostali. Czyli nic.
Spojrzał na drugą, wschodnią stronę zalewu, tam gdzie rozciągał się Woliński Park Narodowy. I choć wysoka kępa traw przesłaniała mu widok, pomyślał o miejscu, które było po drugiej stronie wody.2
Nina Warwiłow zanurzyła stopy w chłodnym jeziorze. Ciało zaprotestowało, ale szybko ogarnęła ją przyjemna błogość. Po rundce dookoła zbiornika woda wcale nie wydawała się taka zimna. Nina prawie nie czuła, że to połowa marca i że droga tutaj, na Pojezierze Lubuskie, już zdążyła ją wykończyć. A nawet nie były z Milą blisko celu. Być może chciała tu zostać, nie jechać dalej. I żeby wiecznie była szósta rano w tym przejściowym czasie między zimą a wiosną. Gdzieś pod niemiecką granicą, skąd prawie mogłaby dostrzec górującą nad światem sylwetkę Chrystusa ze Świebodzina.
Rozpędzała się ostatnio. Dwa, trzy, pięć kilometrów. Wyszła z wody, już nie było jej tak gorąco. Rozejrzała się. Malowniczy Łagów spał. Był położony na czymś w rodzaju grobli między dwoma jeziorami i Nina miała wrażenie, że chłód ciągnie od obu naraz. Zimno stawało się dokuczliwe.
Spojrzała na garmina, kosztowny zegarek, który sama sobie sprawiła w prezencie na urodziny. Była czterdziestojednoletnią policjantką, matką niespełna czteroletniej dziewczynki. Wkraczała w wiek średni. Może powinna rozbudować profil w mediach społecznościowych i pokazywać, jak świetnie się trzyma. Chociaż w sprawach kobiecych ciało dawało jej znać, że nie jest młódką, fizycznie czuła się lepiej niż przedtem. Minęły migreny, które nękały ją regularnie w poprzednich latach. Skończyły się uciążliwe przeziębienia. Nie miała na nie ostatnio czasu: praca i praca, w przerwach czas dla dziecka. Bez dramatów, bez komplikacji i bez mężczyzn – przynajmniej przez ostatnie dwa i pół miesiąca.
Odczuwała lekki niepokój przed tym, co było celem jej podróży. A przecież jechała na wakacje, a przynajmniej na coś, co miało pełnić z grubsza funkcję urlopu. Wstała i otrzepała się z czystego piasku. Chłodna plaża była kompletnie pusta i dzika. Minie jeszcze parę miesięcy, zanim zaczną ją oblegać tłumy. Słońce ledwo się rozgościło nad wodą, rozświetlając jezioro. Z żalem opuściła to miejsce.
Godzinę później zjadły z Milą lekkie śniadanie złożone z owsianki (czysta dla Mili, z miodem i bakaliami dla niej). Następnie zapakowały się do pękającej już w szwach mazdy, w której niebezpiecznie mnożyły się książeczki w twardych okładkach, i ruszyły.
Jej poranny prawie mistyczny nastrój oznaczał dobre złego początki. Zadbała o śniadanie, ale nie o lunch, a Mila, ciesząca się doskonałym apetytem, szybko zrobiła się głodna. Chwilę później, w kafejce na stacji benzynowej Lotosu, znalazły się w przedsionku piekła. Nawet w marcowy dzień stacja była oblężona. Skąd ci wszyscy ludzie się brali? Jechali tam, gdzie one? Podejrzenie absurdalne, a jednak bezsprzecznie tu były tłumy i wcale nie chciały rzednąć.
Mila trzymała ją mocno za rękę, jakby ją również przestraszył ten ścisk. Obie odwykły od tego, żyjąc w dzikich ostępach Beskidu Niskiego, najbardziej pustego miejsca w Polsce. Udało im się w końcu zamówić i zjeść suchy wegański kotlet i całkiem dobre frytki. Właśnie: w kafejce serwowano bogatą ofertę wege, przy stolikach były kable do ładowania iPhone’ów, a na drodze minęły ją elektryczne tesle. Czuła się jak Rip Van Winkle. Przez ostatnie pół roku, które spędziły w Beskidzie Niskim – gdzie świat jesienią i zimą zamierał – dokonały się duże zmiany.
Ruszyły i Mila wkrótce zasnęła. Gadająca zabawka, nazywana przez nie obie „komputerem” – aby mała nie zabierała się do tego prawdziwego – smętnie zwisała jej z paluszków. Plastikowe kartki coś jeszcze nawijały po angielsku („_this is elephant, this is giraffe_”); tak jakby Mila naprawdę mogła się w ten sposób nauczyć. Przez sen, jak ci maturzyści kładący podręczniki pod poduszkę. Spała jak zabita. A może również denerwowała się tym, co miało nastąpić.
Jechały jeszcze parę godzin drogą S3, aż w końcu odsłoniła się przed nimi oszałamiająca perspektywa miasta Wolin, rozciągającego się za mostem oddzielającym wyspę od stałego lądu. Nina widziała czerwone dachówki i dużo wody; położenie „wartownika” – strażnika wyspy – było spektakularne. Znajdowały się już blisko celu, a mała dalej spała. Miks szumu autostrady, ględzącego „komputera”, ballad starej-nowej Nory Jones oraz Dawida Podsiadły wystarczył, żeby trzymać ją w uśpieniu.
I wilk syty, i owca cała; lepsze to niż słuchowiska o Muminkach. Dobra muzyka, przy której w dodatku Mila od razu zasypiała – choć i tak Nina upewniła się, patrząc w lusterko, czy mała rzeczywiście śpi. Była jak każda matka w erze smartfonów. W pracy oglądała zdjęcia Mili i teraz też nie mogła się oprzeć pokusie, żeby na nią ciągle spoglądać. Na kędziorki, długie i gęste, opadające na równie długie rzęsy. Ta dziewczyna zawróci chłopcom w głowie prędzej niż później. Będzie miała swoje nastoletnie życie i nie było nikogo, kto mógłby wspomóc Ninę w trudnych decyzjach.
Była tylko ona, w roli ojca i matki.
Zasłuchała się w rzewne melodie – co teraz porabiała Jones? – i w ostatnim momencie zorientowała się, że nawigacja od dłuższego czasu awanturuje się o skręt. Zrobiła to zbyt gwałtownie i spojrzała w lusterko. Mila nie przebudziła się, choć niepokojąco się skrzywiła. Wyglądała teraz jak jeździec bez głowy. Czy Nina miała się zatrzymać? Jedna z setek sytuacji, kiedy zadawała sobie pytanie, jak powinien zachować się odpowiedzialny rodzic. Tak jakby sama nigdy nie spała ze spuszczoną głową. Nawigacja pokazywała około piętnastu minut i sensowniej było pozwolić małej pospać, bo z pewnością czekały ją jeszcze emocje.
Ostatnie kilometry były bardziej w jej guście. Droga zaczynała się zwężać, domy rzednieć, a nawierzchnia – psuć. Wjeżdżały głębiej w las, wspinając się coraz wyżej łagodnymi serpentynami. Jak daleko w zasadzie było do morza? Otworzyła okno, usiłując wyłapać jakiś zapach. Na razie jednak miała tylko widoki: powoli rodząca się do życia zieleń przypominała jej Beskidy. Rześki wiatr wskakiwał przez okno z lewej strony i burzył jej fryzurę za sto czterdzieści złotych, którą zafundowała sobie na Mickiewicza w Gorlicach.
Było bardziej dziko, niż się spodziewała. Cieszyła się tym po dwóch dniach autostrad i wegepapki z Lotosu. Droga, wyraźnie poprawiana, miała zryte, wręcz zerwane płaty asfaltu. Ninie zdawało się, że okrąża jakąś górę, jakby miały wjechać na szczyt. No ale startowała z depresji i przecież cały czas krążyła wokół wód Zalewu Szczecińskiego…
Pojechała odpocząć nad morze, a trafiła w góry. Tylko Nina Warwiłow potrafiła wykonać taki dziwny numer.
W końcu ukazał się pierwszy dom. Wjechały do Boleni.
To był zwyczajny wakacyjny, kryty klinkierem domek. Po chwili pojawiły się kolejne, starsze i nowsze. Letniskowa miejscowość zdawała się zmieniać w niewielkie miasteczko, choć bez takich wygód jak supermarkety, na które zwyczajnie chyba nie starczyło przestrzeni na klifie. Miejsce okalały za to połyskujące w dali wody zalewu. Wydawało się, jakby miasteczko spało. Boleń była położona wysoko, być może nawet sto metrów powyżej poziomu wody. Nina zwolniła, bo widok na szeroki zbiornik zapierał dech w piersiach.
Nawigacja odliczała bezlitośnie: pięćset, czterysta, trzysta metrów… W końcu podjechały pod okazały budynek.
Czerwoną czcionką, ze zwisającą literką „z”, napisane tu było: Szumy.
Dotarła.
Westchnęła, trochę ze zmęczenia, a trochę z napięcia. I ziewnęła: niezawodna oznaka tego ostatniego. Z tyłu jej wspaniale współpracująca córka obudziła się i skierowała na nią spojrzenie. Spoglądała bez słowa, jakby z dorosłym zrozumieniem trudności sytuacji, z jaką miała zmierzyć się jej matka. Z jaką obie miały się zmierzyć.
Nina się roześmiała. Tak właśnie ona sama musiała patrzeć na ludzi: z nieco pochyloną głową. Słyszała, że tego spojrzenia można się przestraszyć. Wyciągnęła rękę i poczochrała włosy małej, a potem wypięła się z pasów, otworzyła tylne drzwi samochodu i pomogła córce wyjść z fotelika.
– Sama – oznajmiła jak zawsze Mila.
Było chłodno, ale nie aż tak, jak Nina się obawiała, mniej więcej jak w Łagowie. Wiatr wydawał się ciepły i przyjazny. A z mapy wiedziała, że Boleń położona jest pomiędzy wodą a lasami, wciśnięta w niewielki kawałek lądu na rozległej skarpie.
Stała przed budynkiem w stylu polsko-dworkowym, całym pomalowanym na kremowo. Dziedziniec był dokładnie wybrukowany, zieleń równiutko wyrżnięta. Przeszła przez betonową pustynię z Milą za rękę. Ta ściskała ją trochę za mocno.
Weszły do środka.
Tutaj z kolei było konsekwentnie biało. Malowane na biało drewniane podłogi i meble w stylu prowansalskim albo pseudoprowansalskim. Aż się cofnęła, biel wzbudzała w niej większy niepokój niż czerń. Poza tym jeszcze nie otrząsnęła się z tej śnieżno-czerwonej Wigilii w górach.
W jej polu widzenia pojawił się rumiany mężczyzna. Truchtał w ich kierunku, jego brzuch wyprzedzał postać. Wyglądało to trochę niebezpiecznie: facet był potężnej postury, na pewno miał ponad metr dziewięćdziesiąt. Z fałdek wystrzeliła dłoń.
– Cezary Mogielnicki.
– Nina Warwiłow – wymamrotała, czując, jak Mila ściska jej rękę.
– Wiemy, wiemy, oczywiście. A gdzie bagaże?
– W samochodzie.
– Świetnie. Zajmiemy się tym. Świetnie! – powtórzył. – Pomogę!
– Nie trzeba.
Nalegał jednak. Trudno. Nina wiozła ze dwadzieścia Kici Koci – te najbardziej lubiła czytać, bo zawierały mało tekstu i dużo obrazków. Oprócz tego tony gier, książeczek z Puciem, skarpetkami i puzzli ze Świnką Peppą, królewiczami i królewnami. Nie była w tym odosobniona. Widywała rodziny, które idąc na dwugodzinny spacer, wyglądały, jakby ciągnęły ze sobą dorobek życia.
Cezary nie wiedział więc, czego się podjął, ale nie mogła walczyć z całym światem.
– Zapraszam na herbatkę albo może od razu coś mocniejszego po długiej drodze. Mam taką domową cytrynówkę.
– Nie trzeba.
– Muszę przyznać, że jesteście wcześnie.
– Tak?
– To przecież osiemset kilometrów.
– Nie przyjechałyśmy bezpośrednio z gór. Nocowałyśmy po drodze.
– Aha.
Spoglądał na nią z krępującym uśmiechem, więc musiała to jakoś przerwać.
– A do picia poproszę herbatę. Dla małej też jakąś owocową.
– Świetnie, a zaraz zajmiemy się jedzeniem.
Nie zdążyła mu powiedzieć, że może sobie odpuścić, bo wciąż ją mdliło po podróży. Przeszli do kolejnej sali. Wydawała się rozleglejsza, przypuszczalnie właśnie ona miała stać się bohaterką wieczoru za parę dni. Dalej było biało, ale przynajmniej z jakimś przełamaniem. Znajdowały się tu okrągłe stoliki, na ścianach – na szczęście – powieszono obrazki. Ze stereotypowymi motywami morskimi, no ale trudno, żeby były górskie. W rogu stał gigantyczny fortepian z poobłupywanymi fragmentami czarnego lakieru; wyglądał jakoś nie na miejscu.
– Przygarnąłem – rzekł Cezary, czytając jej w myślach. – W ośmiu żeśmy go przydźwigali. Lubię stare rzeczy.
Miała ochotę powiedzieć, że powinien polubić ją.
– Jasne – mruknęła.
– Proszę – skierował je do stolika przy oknie – może tutaj, jest najwięcej światła o tej porze.
Mila cichutko, ściskając „komputer” jak amulet, maszerowała obok. Usiadły, a Cezary – Nina nie mogła w to uwierzyć, dwudziesty pierwszy wiek, te sprawy – pstryknął palcami. Skutecznie. Podszedł do nich szczupły, drobny chłopak w obcisłych dżinsach. Cezary przekazał mu zamówienie na napoje. Następnie, z pewnym namaszczeniem, wręczył im menu.
Kurtuazyjnie otworzyła, choć zza drzwi, z których wyszedł chłopak, doleciał zapach ryby, i to taki, który nie pobudził jej apetytu.
– Może za chwilę – powiedziała. – Napijemy się herbaty, trochę odpoczniemy i się przebierzemy.
Zerknęła na Milę. Mała, podekscytowana, oglądała w menu kuszące obrazki deserów. Była ożywiona i miała wyraz twarzy w stylu „chyba ty!”.
– Mamo, kiedy będzie herbata? – zapytała jednak.
Cezary zatrząsł się ze śmiechu.
– Ale rezolutna.
– Nie zawsze. – Nina się uśmiechnęła, a mała wgramoliła się jej na kolana, wciąż nie spuszczając czujnego wzroku z gospodarza.
Obok ich stolika przeszła dziewczyna, zamieniając dwa słowa z chłopakiem w rurkach. Może było poza sezonem, ale hotelik nie wydawał się martwy.
– Czekaliśmy na was – kontynuował Cezary.
– To naprawdę miło. – Nina postarała się o uśmiech i miała nadzieję, że nie wyszedł z tego szczękościsk.
Przyniesiono im herbatę; było w niej za dużo wszystkiego: goździków, cytrusów, korzeni. Wojtek Ordowski, z którym rozstała się dwa i pół miesiąca wcześniej, miałby na to pewnie określenie: przegadana.
Rzeźbiarz. Po ich _tête-à-tête_ przed świętami rzuciła się w wir spraw. Musiała przede wszystkim wyjaśnić światu, co zaszło w Gnieździe. Musiała opowiedzieć o jatce, która się tam dokonała – i która skończyła się opasłym aktem oskarżenia. Sprawą żyły naturalnie całe Gorlice, co też było na swój sposób wykańczające. W tak niewielkim mieście Ninę od początku rozpoznawano, ale teraz przyjęło to inne rozmiary. Była zwyczajnie zaczepiana: w cukierni, na poczcie, nawet w Biedronce czy na Grosarze.
Fajnie, że znalazła się osiemset kilometrów dalej. Może po to, aby nie myśleć o przykrej rozmowie w Bukowcach. Choć istniała jeszcze jakaś furtka, obawiała się ją otworzyć. Bała się, że Wojtek ponownie ją odrzuci, jeśli już ostatnio nie zrobił tego definitywnie.
Popijała herbatę, a Cezary w międzyczasie trajkotał. O pogodzie, lokalnych inwestycjach, przystani i gościach przybywających tutaj z daleka. Docierało do niej co drugie słowo, co musiało być widoczne, bo tylko machinalnie raz na jakiś czas kiwała głową. Zdawał się tym nie przejmować. Mała chrupała wafelek ryżowy z sezamem, który Nina dyskretnie jej podsunęła. Sama wciąż nie miała apetytu. Od kiedy tu przyjechała, z lekkiego zdenerwowania czuła pulsujący ból brzucha.
Ocknęła się i podarowała Cezaremu najbardziej bezpłciowy z uśmiechów.
Przyjechała tu dla małej. Żyła dla małej. Tylko to się liczyło, nawet jeśli w grę wchodziło poznawanie ekstrawertycznych hotelarzy, którzy mieli okazać się z nią jeszcze dziwniej spowinowaceni. Dopiero po paru sekundach dotarło do niej, że uśmiech nie wystarcza, a Cezary zadał jej pytanie. Zamrugała oczami.
– Tak – zaryzykowała odpowiedź.
– To świetnie. Chodźcie za mną. Wiesz, jesteśmy przed sezonem, przygotowaliśmy dla was coś ekstra.
Pomyślała, że ostatnie zdanie nie zabrzmiało bardzo uprzejmie. A trudno było mówić o czymś ekstra, kiedy zewsząd atakował ją zapach smażonej flądry. Mila szła z tyłu; wchodziła po schodach po swojemu, czyli odliczając.
– Jeden, trzy, cztery… osiem! – krzyknęła.
Wypracowała swój własny system, pomijający piątki i szóstki, i stale go powtarzała. Trenowała, jakby bała się zapomnieć. Być może już teraz wiedziała, że jest jedyny na świecie. Instynktownie przechowywała w sobie to najpiękniejsze wczesne dzieciństwo.
– Świetnie, Milusia, ale chodź już, proszę – szepnęła Nina, kiedy mała zacięła się na piątym schodku.
Dwudniowa podróż dała jej w kość i Warwiłow myślała już o oknie, które będzie mogła otworzyć w pokoju.
– Kiedy przyjdzie… – zaczęła znowu Mila i przerwała. Trochę jakby celowo chciała grać tym matce na nerwach, a trochę jakby bała się dokończyć zdanie. Spojrzała na Ninę z niepokojącą bystrością.
– Jeszcze chwila, kochanie, jeszcze sekunda.
– To już tutaj. – Cezary otworzył solidne dębowe drzwi. – Macie wyjątkowy pokój, moim skromnym zdaniem. Niedawno odnawiany…
Nie kłamał. Apartament był naprawdę duży. Miał przedpokój z wygodną dębową szafą. Okna wychodziły na Boleń, na ulicę, linię brzegową i przystań.
Uroczy pejzaż. Po raz pierwszy Nina pomyślała, że wypocznie. Brakowało tylko kominka z ogniem. Poza tym było wszystko, co kojarzyło się z niczym niezmąconym połykaniem książek, jednej za drugą.
– Ale świetnie! – krzyknęła mała.
Cezary zaśmiał się i poczochrał ją po głowie. Miał w sobie to coś, bo Mila, nie tak znowu otwarta, nie zjeżyła się, a nawet wyglądała na zadowoloną.
– Będzie wam tu jeszcze lepiej.
– Zaraz zejdziemy, tylko trochę się odświeżymy – powiedziała Nina.
Kątem oka zauważyła, że mała już żuła jakąś czekoladkę. W którym momencie nakarmiono jej córkę słodyczami i kto na to pozwolił?
– Chodź, kochanie – szepnęła. – No chodź. Umyjemy ci buźkę.
– I zęby – powiedziała mała.
– Tak i zęby, jeśli chcesz.
– Z tobą.
– Oczywiście, ze mną. I może włosy razem trochę przyczeszemy, co?
– Nie.
– A może ty mnie uczeszesz, a ja ciebie?
– Dobrze.
Każda strategia była dobra, żeby osiągnąć cel. Chwilę się czesały, a potem małej się znudziło i zastygła, pozwalając się szczotkować, bo tak naprawdę to lubiła. Czesząc Milę, Nina przyglądała się swojej twarzy w lustrze czystszym niż to, które miała w Beskidzie. Ciemne włosy. Pasemka siwizny, wciąż widoczne głównie dla niej samej; tak przynajmniej twierdziła jej fryzjerka na Mickiewicza. Twarz bez poprawek, z taką się urodziła. Nie zamierzała robić żadnych modyfikacji, choć ta moda zawitała już do Gorlic, a nawet na komendę powiatową; z różnym skutkiem. Liczne zmarszczki. „Mimiczne”, jak mówiono.
Odłożyła z irytacją szczotkę.
– Mamo, jesteś śliczna – powiedziała z przejęciem Mila, która obserwowała ją od dłuższej chwili.
– Och, dziękuję ci, kochanie.
– Naprawdę. Jesteś naj-ład-niej-sza.
– Ładniejsza niż przedtem?
– Tak.
Kucnęła i spojrzała na Milę.
– Gotowa? – zapytała, zadając sobie samej to pytanie, a kiedy otrzymała potwierdzenie, powiedziała: – No to świetnie.
Zerknęła na telefon, nadszedł esemes. Ale wciąż nie było ich rzeczy. Energiczny Cezary, zdaje się, zapomniał o swojej deklaracji. Czekoladę przemycił, a walizek nie wniósł. Będzie musiała sama wtachać zabawki. Te wszystkie pierdoły zabrane „w razie czego”, wszystkie śmieciuszki z Pepco w Gorlicach, ze Smyka z Tarnowa i – przede wszystkim – z nowo otwartego Action w Jaśle.
Trudno, obejdzie się bez przebierania. Zeszły do holu. W ich polu widzenia pojawiła się męska sylwetka. Na ten widok Mila zerwała się i pobiegła tak szybko, jak potrafiła. Nina odwrotnie, przystanęła.
Mężczyzna, który czekał na nie w holu, sam wydawał się zdziwiony reakcją dziewczynki. Był to okularnik w średnim wieku, kiedyś podobny do Petera Sellersa, a teraz raczej do Wojtka Manna. Tomek Kapiński zdążył jednak szeroko rozłożyć ramiona, a Mila wpadła w nie i przytuliła się do taty.3
Kamień Pomorski był niczym skała wciśnięta w wodę, rombowaty półwysep wbity w Zalew Kamieński. Inaczej niż większość miast, nie rozlewał się, lecz kończył nagle, tak jakby dalej nie było już zupełnie nic. Miasto powstało w trzynastym wieku i jego lokalizacja była, zdaje się, w owych czasach znakomita.
Na podstawie budynków Kamienia można było zrekonstruować jego losy. Średniowieczna starówka była konsekwentnie obstawiona brudnymi bloczkami – dobry przykład komunistycznego podejścia do architektury. Każdą przerwę w starej zabudowie zajmowała rama H, przez co niewielkie, ledwie ośmiotysięczne miasto stanowiło zadziwiającą mozaikę.
Teraz to pięknie położone miejsce się wyludniało, a status miasta powiatowego dzierżyło chyba tylko dlatego, że porośnięta lasami wyspa Wolin nie miała większych ośrodków. A może zawdzięczało to majestatowi zalewu, który zdawał się je powiększać i dzięki temu wszyscy dali się oszukać. Ratował je też status uzdrowiska: przyjeżdżali tutaj licznie sąsiedzi zza zachodniej granicy. Bursztynowym szlakiem uzdrowisk, przez Świnoujście, Międzyzdroje i Dziwnów, docierali również do położonego w głębi lądu Kamienia.
Było ciepło. Kacperski zaparkował samochód pod budynkiem komendy. Jechał tu znad morza siedemnaście minut, ale pierwszy raz od tygodnia – autem. Kiedy wkrótce po przeprowadzce na Wolin dotarł tu swoim sportowym herculesem, zostało to powitane tylko rozbawieniem.
Polska małomiejska policja nie prezentowała się jak w _Ojcu Mateuszu_. Chociaż wizerunek policjanta zmienił się ostatnio, dla niektórych rower wciąż był po prostu śmieszny. Paradoksalnie bardziej akceptowano go w wielkim mieście niż na prowincji. Ci funkcjonariusze, którzy nie mieszkali w obrębie rynku, uparli się na dojazd samochodami, jakby stanowiło to kwestię dumy. I wszystkie auta były superczyste.
Niezależnie od środka transportu i tego, co Kacperski o tym wszystkim sądził, jazda z Dziwnowa, najpierw wzdłuż Zatoki Wrzosowskiej, a potem Zalewu Kamieńskiego, wynagradzała wiele. Ta wszechobecna woda była fascynująca. Wolin był wyspą, ale wyspą pełną wody, zalewów, rzek, ich dopływów, zatok i tajemniczych przystani ukrytych w zapuszczonych zagajnikach.
I w tym wszystkim komenda, jego nowy dom. Bardzo zwykła jak na tak niezwykłą krainę. Mieściła się w biało-czarnym bloczku o fasadzie zgodnej z „nowszą” architekturą miasta. Była usytuowana w bocznej uliczce; dwieście pięćdziesiąt metrów od gotyckiej katedry i dodatkowych pięćset od rynku i mariny.
Kacperski miał niezły pokój: szybko się okazało, że bezwiednie ukradł go wytatuowanej po nadgarstki aspirantce Eli Paidaki. Szowinistyczny ruch, ale nie powinien tego rozkładać na czynniki pierwsze, zwłaszcza że nie wiedział. Dopiero po dwóch tygodniach zorientował się, dlaczego drobna chłopczyca Paidaki odnosi się do niego mało przyjaźnie. Zapytał o jakąś pierdołę na odprawie, a potem wyrwało mu się, że w Poznaniu pracował inaczej. Paidaki rzuciła, wystarczająco głośno, by wszyscy usłyszeli: „Zawsze możesz jeszcze zmienić pracę”.
Nie zrobiło mu się przyjemniej, kiedy połowa sali parsknęła śmiechem. Przynajmniej nie śmiał się jego szef i naczelnik kryminalnego, inspektor Karol Zembrzuski. Przeciwnie, wyglądał na wkurwionego – ale jedyne, co zrobił, to szybko zakończył odprawę pod pretekstem nawału pracy.
Nawału, do niedawna, nie było.
Ten sam Zembrzuski wszedł teraz do niego do pokoju. Wygląd miał odpowiedni do funkcji: ścięty na klasycznego jeża, z mocnym karkiem i oliwkową – choć szczerze mówiąc, raczej oleistą – cerą. I twarzą, w której wszystko było jakby za duże. Za to oczy miał bystre i przytomne. Wyglądał trochę jak smagły – i znacznie mniej przystojny – Janusz Głowacki.
Kacperski nie zdążył się jeszcze urządzić, jedna z fotografii wciąż leżała na wierzchu. Szybko wsunął ją pod kilka poplamionych kawą kartek. Wydawało mu się, że Zembrzuski się nie zorientował.
– No to mów, co się dzieje, Szymon, bo naprawdę nie jestem zachwycony tym, co widzę i słyszę.
– Słuchaj…
– Jeszcze nie skończyłem. Powiedz mi wszystko, co wiesz, a ja zastanowię się, co mogę przekazać prasie i światu. Dobra? No to mów.
Rozparł się na krześle. Kacperski nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Zembrzuski nosi się jak podpity Grek z tawerny w Pireusie. Zza rozchylonej koszuli wystawały kłaczki. Na kołnierzyku miał ketchup, przypuszczalnie ślad po parówkach na śniadanie. Ale Kacperski musiał się mieć na baczności. Lekceważenie wiedzy przełożonych stanowiło błąd, niezależnie od tego, czy chodziło o Jeżyce, czy o Kamień Pomorski. Bo większość tych, którzy naprawdę pracowali (nie myślał o ludziach robiących _karierę_ i brylujących w telewizji w srebrnych oprawkach marki Hugo Boss), była bystrzejsza, niż się wydawało. Wbrew temu, co uważano w kraju, nie wszędzie awansowano przez nepotyzm.
Widząc nieukrywaną dezaprobatę w oczach zwierzchnika, Kacperski domyślił się, że jego uczucia są odwzajemnione. Zembrzuski bez żenady patrzył na jego opadające na szyję włosy i kilkudniowy zarost. Komisarz surfer, takie dali mu miano na Jeżycach, choć w życiu nie stanął na desce. Jednak kochał wodę, może dlatego.
Skoncentrował się.
– Pierwsza ofiara: Maria Pilaszewska.
– Zamordowana w swoim mieszkaniu w Międzyzdrojach.
– Tak. Był też rabunek – uzupełnił Kacperski. – Być może pozorowany; raczej wiele nie zginęło. Nic nie wskazywało na to, że była to osoba dobrze sytuowana. Przesłuchaliśmy sąsiadów, rodzinę. Zstępnych nie miała i żyła sama. Kościół, targ, jeśli było ciepło, to większość czasu spędzała na balkonie, paląc papierosy, czasem gawędząc z sąsiadkami, z którymi jednak nie była jakoś specjalnie blisko. I wtedy…
– Pojawiła się druga ofiara. Przypomnisz mi?
Przełknął ślinę.
– Włodzimierz Moszko. To była bardzo dziwna sprawa, powiedzmy, ekwilibrystyczna, sprawca musiał się też wykazać sporą siłą. Znaleźli Moszkę martwego, został zrzucony z klifu Gosań, oczywiście niedaleko Międzyzdrojów. Leżał na plaży, obmywany wodą. Dobrze, że morze go nie zabrało, ale też nie był specjalnie ukryty. Właśnie, nic tu nie jest ukryte. W tej sprawie jest jeszcze kilka nieścisłości medycznych i muszę przeanalizować sprawozdanie z sekcji, żeby się dowiedzieć dokładnie, jak zmarł.
– Nie od upadku.
– Przypuszczalnie nie. Ale muszę jeszcze przeczytać raport.
– Przejdź więc do trzeciego – polecił Zembrzuski.
– To już wiesz. Michał Góralski. U wybrzeży Karsiboru i Wielkiego Krzeku. Zmarł od ran kłutych. Zresztą nóż, może ten sam, ale nie mamy pewności, został użyty przy każdej z tych zbrodni.
– Spora pewność.
– Słucham?
– Sprawca, który tak operuje nożem…
– Nie trzeba pozwolenia. I wciąż skuteczny.
– Jeśli ma się doświadczenie.
– Zna ludzkie ciało.
– Albo nie zna, ale ma się czas – skwitował Zembrzuski z dziwnym wyrazem twarzy.
Kacperski wzruszył ramionami. To on wyławiał wczoraj zwłoki Michała Góralskiego. Jako szef kryminalnego Zembrzuski jego zdaniem powinien tam być. Jednak tu, na Wolinie, panowały – zdaje się – inne zasady, których wciąż się uczył.
– I wszyscy oni pracowali w jednym miejscu.
– Zgadza się.
– Co więc sądzisz?
– Muszę porozmawiać z wychowankami tego domu dziecka. I tak jesteśmy spóźnieni. Przygotowałem listę. To najsensowniejszy ruch.
– Tak zrób. – Zembrzuski odchylił się na krześle, aż skrzypnęło z rozpaczą, i pokręcił głową. – Dalej trochę nie wierzę, że trafił nam się seryjny. Jak go namierzyć?
– Wszystkie morderstwa są na terenie wyspy.
– To ma być bonus?
– Nie. Ale ślad.
– Dobrze. Czy morderca też jest stąd?
– Zapewne. To znaczy: zna teren, sprawnie się po nim porusza.
– Tak. – Zembrzuski się uśmiechnął. – Ale prawda może być inna, niż ci się w tym momencie wydaje. Nie daj się zwieść pozorom.
– Co masz na myśli?
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._KRYMINALNE ŚLEDZTWA NINY WARWIŁOW
Dom bez klamek
tom I
12 grudnia rano pielęgniarka na oddziale C8 szpitala psychiatrycznego w Weseliskach dokonuje makabrycznego odkrycia. Jeden z pacjentów został brutalnie zamordowany. Podejrzenie pada na pozostałych chorych i personel medyczny. Niebawem okaże się, że przeszłość osób zamieszanych w zbrodnię pełna jest mrocznych tajemnic, przemocy, bólu i zła. Splątane wątki śledztwa próbuje rozwikłać podkomisarz Nina Warwiłow. Jednak morderstwo w szpitalu psychiatrycznym to nie jedyne, co zaprząta jej myśli. Musi poradzić sobie ze swoją przeszłością i podjąć decyzje, które zaważą na jej przyszłości.
★ KSIĄŻKA ROKU 2018 W SERWISIE GRANICE.PL W KATEGORII „KRYMINAŁ” – NAGRODA INTERNAUTÓWRoztopy
tom II
Gdy po wczesnej zimie do Bukowców, małej wsi w Beskidzie Niskim, przychodzą roztopy, policja znajduje w lesie zwłoki. Kim jest ofiara i jaki związek ma brutalne zabójstwo z Joanną Pascho, warszawską lekarką, która niedawno przeprowadziła się w góry? Odpowiedzi na te pytania szuka Nina Warwiłow, szykująca się do powrotu do pracy śledczej po długiej przerwie. Żeby rozwiązać zagadkę zbrodni, będzie musiała odkryć sięgające głęboko w przeszłość mroczne sekrety beskidzkiej wioski.
★ NAGRODA WIELKIEGO KALIBRU ZA NAJLEPSZĄ POWIEŚĆ KRYMINALNĄ 2019 ROKUCzerwony świt
tom III
20 marca 2015 roku cała Polska wpatruje się w niebo i podziwia zaćmienie słońca. W tym czasie na warszawskiej Pradze umiera Sara Kosowska – wzięta aktorka. Policja podejrzewa morderstwo. Sprawą zajmuje się Nina Warwiłow, która niedawno wróciła do pracy po urlopie macierzyńskim. Nie będzie jednak miała łatwego zadania. Musi odnaleźć tajemniczą nieznajomą, która w chwili śmierci Sary była w jej mieszkaniu. A wszystko to w błyskach fleszy, bo media śledzą każdy krok policji...
★ NOMINACJA DO NAGRODY ZŁOTEGO POCISKUKłamczuch
tom IV
Komisarz Nina Warwiłow wraca w Beskid Niski. Planuje spędzić spokojny urlop z córką we wsi Pyrowa. Odpoczynek zostaje niespodziewanie zakłócony, gdy jeden z mieszkańców pada ofiarą morderstwa. Nina, podążając śladami zabójcy, będzie musiała odnaleźć ziarno prawdy w krążących po wsi legendach, a mieszkańcy zrobią wszystko, by jej to utrudnić. Komisarz Warwiłow czuje także, że ktoś obserwuje każdy jej ruch. Tym razem musi jednak pamiętać, że nie przyjechała w góry sama.
★ WYRÓŻNIENIE GRAND PRIX FESTIWALU KRYMINALNA WARSZAWAGniazdo
tom V
Święta Bożego Narodzenia w Beskidzie Niskim. Ekscentryczny potomek rodziny nafciarskiej, Gabriel Koniarski, zaprasza bliskich na Wigilię. Goście przybywają do świeżo wybudowanego ośrodka, na szczycie góry. Dlaczego poprzedni goście zostali wyrzuceni w środku nocy? Dlaczego Gabriel rozpoczyna zabawę w sąd? Wyjaśnienie tych zagadek musi znaleźć komisarz Nina Warwiłow, która jeszcze nie zdążyła się oswoić z Beskidem Niskim. Wkrótce świąteczne obchody przerywa zbrodnia, krąg podejrzanych jest zamknięty. Nina musi odkryć, kto spośród zgromadzonych jest mordercą – zanim na szczycie góry pojawią się kolejne ofiary.
★ NOMINACJA DO NAGRODY ZŁOTEGO KOŚCIEJA W KATEGORII KRYMINAŁ ROKUPOLECAMY RÓWNIEŻ THRILLER
W Imię Natury
Mateusz Chabrowski myśli, że ma w życiu wszystko. Jest szczęśliwym mężem i ojcem. Pracuje jako prawnik w założonej przez siebie fundacji W Imię Natury, która zajmuje się ochroną środowiska. Pewnego dnia do jej siedziby ktoś przynosi zdjęcie mężczyzny leżącego na śniegu; wszystko wskazuje na to, że jest martwy. Od tej chwili życie Mateusza staje na głowie – wkrótce znika jego żona Maja, policja nie wierzy w jego wersję wydarzeń, a on rozpoczyna na własną rękę desperackie poszukiwania.
Ślady prowadzą do morskiej farmy wiatrowej i ukrytego w lasach jeziora, nad którym przed laty wydarzyła się tragedia. W gęstniejącej sieci tajemnic coraz trudniej jednak dostrzec prawdziwego przeciwnika. Losem Mai interesuje się więcej osób, w tym jedna szczególnie bezwzględna…WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I