Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Martwy sad - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Martwy sad - ebook

Jakie tajemnice kryje przykościelny sad?

Komisarz Marcin Zakrzewski zostaje w środku nocy wezwany do brutalnego morderstwa na jednym z osiedli na obrzeżach Wrocławia. Podczas pościgu za zabójcą słyszy od niego tajemniczy przekaz: „Widziałem, jak diabeł chodzi tam na palcach”. Te same niepokojące słowa usłyszał trzydzieści lat wcześniej z ust brata bliźniaka, który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach.

Zakrzewski postanawia wrócić do sprawy z przeszłości. Szybko odkrywa, że spokojna podwrocławska wieś, z której pochodzi, od wojny jest milczącym świadkiem zaginięć także innych dzieci. Te tragiczne zdarzenia łączą się z kolei z morderstwami popełnionymi obecnie. Czy to możliwe, żeby ten sam sprawca działał nieprzerwanie od siedemdziesięciu lat?

Powrót do wspomnień z dzieciństwa okazuje się dla policjanta prawdziwym koszmarem, rozgrywającym się tu i teraz. Wkrótce musi walczyć o życie nie tylko swoje, ale i bliskich mu osób. Morderca staje się jego cieniem i zdaje się wiedzieć o nim wszystko...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-612-1
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

I

– Kto to jest? – Kaśka zdjęła z lodówki opra­wione w ramkę czarno-białe zdję­cie. Mar­cin zastygł w bez­ru­chu, nale­wa­jąc kawę z dzbanka do dwóch wiel­kich kub­ków. Nie pamię­tał już, że ta foto­gra­fia wciąż stoi na lodówce.

– Ja i mój brat – odpo­wie­dział.

– Masz brata bliź­niaka? – zdzi­wiła się.

– Mia­łem.

– Jak to?

– Nie żyje.

– Ni­gdy mi nie mówi­łeś!

– To było trzy­dzie­ści lat temu. Pra­wie już o tym zapo­mnia­łem. Chodź na kawę.

Kaśka usia­dła przy kuchen­nym stole i wpa­trzyła się w zdję­cie. Dwóch jasno­wło­sych chłop­ców, w wieku około dwu­na­stu lat, obej­mo­wało się ramio­nami.

– Jak miał na imię? – zapy­tała.

Mar­cin popa­trzył na foto­gra­fię.

– Rysiek.

– Który jest który?

– Ja stoję po lewej.

– Ni­gdy bym was nie odróż­niła.

– Nauczy­ciele w szkole też mieli z tym kło­poty. – Uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie daw­nych cza­sów. – Nie­kiedy zamie­nia­li­śmy się rolami. To zawsze Rysiek miał takie pomy­sły. Był moim prze­ci­wień­stwem. Ja byłem grzeczny i cichy, a on… – zawie­sił głos – bar­dziej żywy.

Umilkł nagle, zdzi­wiony, że wspo­mnie­nie brata tak boli. Się­gnął po kubek i upił łyk gorą­cej kawy. Przy­jemne cie­pło popły­nęło do żołądka.

Poprzed­niego dnia, w sobotę, umó­wili się w rynku na kawę, a skoń­czyło się na dys­ko­tece w klu­bie Jaz­zda i paru drin­kach za dużo. Kaśka stra­ciła kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Mar­cin musiał ją zanieść do tak­sówki, zawieźć do sie­bie do miesz­ka­nia i poło­żyć w łóżku. Sam spał na sofie w dru­gim pokoju.

Teraz docho­dziło połu­dnie.

– Strasz­nie się dzi­siaj czuję – powie­działa, wzdy­cha­jąc. – Nie powin­nam pić tych drin­ków na koniec.

Stary prze­le­wowy eks­pres do kawy ostatni raz prych­nął, zasy­czał i zamilkł.

– Mar­cin?

Spoj­rzeli sobie w oczy.

– Słu­cham?

– Obie­caj, że nie powiesz Tymo­nowi, że noco­wa­łam dzi­siaj u cie­bie.

– Byłby zazdro­sny?

– A jak myślisz? O cie­bie zawsze jest zazdro­sny.

– Widocz­nie ma powód.

– Prze­stań, prze­cież tyle razy o tym roz­ma­wia­li­śmy.

Pod­niósł dwa palce w górę.

– Obie­cuję, że nic nie powiem.

Znali się od ponad pię­ciu lat. Spo­tkali się u zna­jo­mych i zaiskrzyło, ale Kaśka miała wtedy męża, mówiła, że zdrada nie jest w jej stylu. Raz tylko, kiedy wra­cali z zakra­pia­nej imprezy, cało­wali się w tak­sówce i przed bramą bloku Kaśki.

Dwa lata póź­niej się roz­wio­dła, ale wtedy Mar­cin był już z dawną kole­żanką ze stu­diów i miał wiel­kie plany na przy­szłość. Nic z nich nie wyszło. Teraz, kiedy znowu był sam, Kaśka spo­ty­kała się z ich wspól­nym kolegą Tymo­nem i nie miała siły tego zmie­niać. Jed­nak cały czas się przy­jaź­nili. Gadali przy piwie o rze­czach, o któ­rych nie mówili swoim part­ne­rom. Mar­cin uwa­żał, że są dla sie­bie stwo­rzeni, ale usta­lili kie­dyś, że zostaną tylko przy­ja­ciółmi.

– Wzię­łaś ibu­prom?

Przy­tak­nęła.

– Dwie tabletki, jak mówi­łem?

– Nie, jedną.

– No i dla­czego?

Zro­biła nie­winną minę. Z potar­ga­nymi ciem­nymi wło­sami wyglą­dała prze­ślicz­nie.

– Jak zmarł? – zmie­niła temat.

– Kto?

– Twój brat.

Zasta­no­wił się. Pytała o sprawy, o któ­rych nie myślał od bar­dzo dawna.

– Wła­ści­wie nie umarł – odrzekł.

– Nie rozu­miem.

– Zagi­nął. – Wzru­szył ramio­nami. – Któ­re­goś dnia wyszedł z domu i ni­gdy nie wró­cił.

Kaśka chyba nie wie­działa, co powie­dzieć.

– To był dzień jak każdy inny. Wra­ca­li­śmy od dziadka do domu – kon­ty­nu­ował Mar­cin. – Rysiek wsiadł na rower i poje­chał. Pamię­tam jesz­cze, jak zni­kał za zakrę­tem. Miesz­ka­li­śmy wtedy na wsi, w Szcze­pa­no­wie koło Środy Ślą­skiej. Nikt wię­cej Ryśka nie widział. Jakby zapadł się pod zie­mię. Ciała ni­gdy nie odna­le­ziono, więc po pew­nym cza­sie uznano go za zmar­łego. Nawet jest jego grób na cmen­ta­rzu w Szcze­pa­no­wie, tylko pusty.

– To straszne… Musia­łeś bar­dzo prze­żyć jego zagi­nię­cie.

Wziął do ręki foto­gra­fię i długo się jej przy­glą­dał.

– Dziwne, ale tamte chwile pamię­tam jak przez mgłę. Zatarte obrazy, szczątki zdań… i nic wię­cej.

– To natu­ralne zacho­wa­nie obronne, twój umysł wyka­so­wał wspo­mnie­nia prze­ży­tej w dzie­ciń­stwie traumy.

– Wiesz, co jest naj­dziw­niej­sze?

– Co?

– U nas w rodzi­nie nie wspo­mina się Ryśka. Nikt o nim nie mówi, jakby nikt go nie pamię­tał. Wszy­scy uda­jemy, że ni­gdy nie ist­niał. Tylko pierw­szego listo­pada z przy­zwy­cza­je­nia zapa­lamy mu lampki. Posta­wi­łem to zdję­cie na lodówce, żeby o nim pamię­tać. – Znowu uśmiech­nął się smutno. – I co się stało? Zapo­mnia­łem o nim.

– Nie rób sobie wyrzu­tów. – Pogła­skała go po wierz­chu dłoni. – Prze­ży­li­ście kosz­mar.

– Ale nie powi­nie­nem zapo­mnieć.

– Sam mówi­łeś, że minęło trzy­dzie­ści lat. Szmat czasu, pre­hi­sto­ria.

– Może racja.

Pod­nio­sła kubek do ust, ale zaraz go odsta­wiła, jakby kawa prze­stała jej sma­ko­wać.

– Raz na jakiś czas Rysiek mi się śni – powie­dział i zawa­hał się. – Wła­ści­wie to śni mi się coś, co wyda­rzyło się naprawdę.

– To cie­kawe. Opo­wiedz.

– Wiesz, w Szcze­pa­no­wie jest taki bar­dzo stary kościół z szes­na­stego wieku, obok stoi ple­ba­nia i kilka zabu­do­wań. Do kościoła należy też sad, który przy­lega do cmen­ta­rza. Nic wiel­kiego, kilka grusz rosną­cych w trzech rzę­dach, no wiesz. Kie­dyś się mówiło „sad u księ­dza”. Gruszki były prze­pyszne, słod­kie, miały wspa­niały aro­mat. Dzie­ciaki czę­sto się tam zakra­dały, żeby ukraść parę sztuk. Rysiek i ja też tam cho­dzi­li­śmy. Ale to była wyprawa dla osób o moc­nych ner­wach, bo jedyne wej­ście do sadu pro­wa­dziło przez ten przy­ko­ścielny cmen­tarz. Nawie­dza mnie taki sen: idziemy z Ryś­kiem do tego sadu, jest wie­czór, mgli­sto i wtedy ktoś…

Urwał, bo roz­dzwo­nił się tele­fon Kaśki. Popa­trzyła na wyświe­tlacz.

– Tymon – powie­działa.

Ski­nął głową. Ode­brała.

– Słu­cham? No, jesz­cze sobie plot­ku­jemy… Nie, nie musisz po mnie przy­jeż­dżać, pora­dzę sobie. – Roze­śmiała się. – Pozdro­wię ją. Nie, nie będę jej od cie­bie cało­wać. – Popa­trzyła na Mar­cina z bły­skiem w oku. – Sam możesz ją pocało­wać, pozwa­lam ci łaska­wie. No to buźka. Nie­długo będę. Pa!

Mar­cin odwró­cił krze­sło i usiadł na nim okra­kiem, zakła­da­jąc ręce na opar­ciu.

– Kaśka, prze­cież wiesz, że powin­ni­śmy być razem. Od dawna.

Zaci­snęła usta, nie patrząc na niego.

– Myśla­łam, że już omó­wi­li­śmy tę sprawę. To nie­moż­liwe.

– Dla­czego?

– Nie mogę tego zro­bić Tymo­nowi. I tak czuję się, jak­bym go zdra­dzała.

– Prze­sa­dzasz.

– Cza­sem nie wiem, co gor­sze, zdrada fizyczna czy psy­chiczna. – Spoj­rzała na niego prze­cią­gle. – Muszę już iść.

Wstali, by się poże­gnać. Ona wspięła się na palce i cmok­nęła go w poli­czek.

– Dzię­kuję za super­wie­czór. – Uśmiech­nęła się.

– Mam tylko nadzieję, że pozo­sta­niemy przy­ja­ciółmi. – Przy­tu­lił ją.

Mil­czeli, każde pogrą­żone we wła­snych myślach. Prze­szli do przed­po­koju. Kaśka zdjęła z wie­szaka lekką kurtkę i zaczęła się ubie­rać.

– Z Ryś­kiem musia­łeś mieć dosko­nały kon­takt – stwier­dziła raczej, niż zapy­tała. – Nie pró­bo­wa­łeś go ni­gdy odszu­kać? Dowie­dzieć się, co tak naprawdę się z nim stało?

– Jak niby miał­bym to zro­bić? – Roz­ło­żył ręce. – Szu­kała go mili­cja w całym kraju.

– Nie wtedy. Teraz. Prze­cież pra­cu­jesz w poli­cji kry­mi­nal­nej. Macie swoje archi­wum X z nie­roz­wią­za­nymi spra­wami sprzed lat. Teraz są nowe moż­li­wo­ści. Trzeba spró­bo­wać, przy­naj­mniej poznasz prawdę.

– Myślisz, że chciał­bym ją poznać?

– Ja bym chciała. Sam mówi­łeś, że minęło trzy­dzie­ści lat. Może kie­dyś prawda byłaby bole­sna, ale teraz, po tylu latach? Na pewno mniej.

Patrzył na nią, jakby widział ją po raz pierw­szy.

– Że sam na to nie wpa­dłem – powie­dział. – Dziwne, prawda? Znam kogoś w naszym dol­no­ślą­skim archi­wum X, na pewno mi pomoże. Tylko dla­czego wcze­śniej o tym nie pomy­śla­łem?

Uśmiech­nęła się na do widze­nia, zarzu­ciła na ramię torebkę, ści­snęła mu rękę i już jej nie było.

Zamknął drzwi na zamek i powlókł się do salonu, gdzie zwa­lił się na fotel. Miał kaca, czuł się ocię­żały i zmę­czony.

– Gówno! – mruk­nął do sie­bie, wstał i poszedł do lodówki po piwo.

Tego dnia ni­gdzie się nie wybie­rał i uznał, że może popra­wić sobie samo­po­czu­cie kil­koma butel­kami piwa. Zabrał z kuchen­nego stołu zdję­cie z Ryś­kiem i długo się w nie wpa­try­wał. Póź­niej wycią­gnął jesz­cze stary album z foto­gra­fiami, który dała mu mama. Oglą­da­jąc zdję­cia, czuł ucisk w gar­dle i pie­cze­nie w oczach. Foto­gra­fie były uło­żone chro­no­lo­gicz­nie. Na pierw­szej roze­śmiani mło­dzi rodzice pchali dwa iden­tyczne wózki z nie­mow­la­kami, na następ­nych dwa ledwo sie­dzące brzdące pła­kały na kra­cia­stym kocu roz­ło­żo­nym na tra­wie u dziadka w ogro­dzie, potem jeden leżał na dru­gim i się śmiał, a drugi pła­kał nie­za­do­wo­lony. Dwaj chłopcy w takich samych raj­tu­zach, sta­wia­jący pierw­sze kroki po dywa­nie. Mar­cin nie potra­fił stwier­dzić, który to on, a który jego brat. Następne zdję­cia przed­sta­wiały ich ubra­nych w kra­cia­ste kurtki ze szpi­cza­stymi kap­tu­rami, jadą­cych na jed­nych san­kach w zimie, potem były zdję­cia na emzetce wujka. Na końcu bra­ko­wało jed­nej foto­gra­fii. Wła­śnie tej, którą Mar­cin opra­wił w ramkę i posta­wił na lodówce. Kie­dyś ojciec zdra­dził mu, że to ostat­nie zdję­cie Ryśka. Zagi­nął nie­całe dwa tygo­dnie póź­niej. Zdję­cie wywo­łano już po jego znik­nię­ciu.

Długo sie­dział z albu­mem na kola­nach. Myślał o Kaśce, swoim pogma­twa­nym życiu uczu­cio­wym i o Ryśku. Czy zagi­nię­cie brata miało jakiś wpływ na to, że nie potra­fił się z nikim zwią­zać? Czy bra­ko­wało mu połowy sie­bie?

Na pewno Kaśka miała rację. Powi­nien cho­ciaż spró­bo­wać wró­cić do sprawy tego zagi­nię­cia. Nie­ważne, czy znajdą się akta ze śledz­twa, czy uda mu się coś usta­lić. Musi spró­bo­wać.ROZDZIAŁ II

II

W nocy z nie­dzieli na ponie­dzia­łek znowu nawie­dził go sen o Ryśku, sadzie i grusz­kach. Tym razem w zaska­ku­ją­cej for­mie.

Jest pochmurno, szaro i chłodno. Z każ­dym odde­chem z ust wydo­bywa się blada mgiełka pary wod­nej. Zatrzy­mują się pod zardze­wia­łym ogro­dze­niem cmen­ta­rza i zosta­wiają rowery w krza­kach. Rysiek pod­cho­dzi do zde­ze­lo­wa­nej furtki.

– Masz cykora? – pyta z drwią­cym uśmie­chem. W oczach ma dziwny zły blask, któ­rego Mar­cin jesz­cze ni­gdy nie widział.

– Nie – rzuca, choć strach para­li­żuje mu nogi.

Rysiek nie wie­rzy.

– Mamin­sy­nek się nie boi? – drwi. – To może pój­dziesz pierw­szy?

Mar­cin spo­gląda na cmen­tarz, przez który wiatr prze­ga­nia białe tumany mgły. Sadu po dru­giej stro­nie nie widać, tylko gdzie­nie­gdzie pod bia­łym cału­nem można doj­rzeć poprze­krzy­wiane kształty sta­rych krzyży. Wygląda to nie­rze­czy­wi­ście, prze­ra­ża­jąco gro­te­skowo.

– Pójdę.

Rusza. Roz­gląda się na boki, bo we mgle wydaje mu się, że groby się ruszają. Docho­dzą do dru­giej furtki, tej pro­wa­dzą­cej do sadu. Mar­cin ją otwiera i czeka, aż Rysiek przej­dzie.

– Nie zamy­kaj jej, fra­je­rze – szepce brat.

– Dla­czego?

– W razie czego łatwiej będzie zwiać.

Razem wcho­dzą do sadu. Stare powy­gi­nane przez czas gru­sze rosną równo, posa­dzone w trzech rzę­dach po trzy, na łące poro­śnię­tej nie­sko­szoną na jesień trawą. Naj­pierw łąka opada w dół, trzeba przejść ze dwa­dzie­ścia metrów, żeby dojść do pła­skiego terenu, i jesz­cze raz tyle do pierw­szych drzew. Teraz sadek widać dokład­nie, pogrą­żony jedy­nie w lek­kiej mgiełce. Za łąką, za znisz­czo­nym ogro­dze­niem z kamien­nymi słup­kami, maja­czy gęsto poro­śnięty krza­kami park, który nale­żał przed wojną do majątku tutej­szego wła­ści­ciela ziem­skiego, a po woj­nie do miej­sco­wego pege­eru.

Naj­lep­sze gruszki leżą w tra­wie. Pomię­dzy tymi roba­czy­wymi i czę­ściowo zgni­łymi tra­fiają się praw­dziwe perełki, owoce o fan­ta­stycz­nym aro­ma­cie, nie­na­gan­nie zło­tej skórce, pod którą czai się słodki i soczy­sty miąższ. Muszą szybko zna­leźć te naj­lep­sze. Rysiek zbiera gruszki nieco dalej, przy parku, a Mar­cin klę­czy w rzę­dzie bli­żej cmen­tar­nej furtki.

Nagle czuje, że na łące dzieje się coś nie­do­brego. Pod­nosi głowę i zamiera. Ogar­nia go prze­ra­że­nie, jakiego ni­gdy dotąd nie doświad­czył. Od strony parku prze­suwa się w ich kie­runku ciemna jak sadza, gigan­tyczna postać bez twa­rzy. Sunie płyn­nie, jakby w ogóle nie doty­kała sto­pami ziemi; postrzę­pione szaty falują na wie­trze. Rysiek nie widzi zbli­ża­ją­cego się nie­bez­pie­czeń­stwa, a postać wyciąga już gro­te­skowo dłu­gie ręce w jego kie­runku. Mar­cin myśli, że oto widzi dia­bła.

Chce krzyk­nąć, lecz nie może wydo­być głosu z gar­dła. Chce się zerwać, żeby uciec, ale jest tak spa­ra­li­żo­wany stra­chem, że nawet nie ma siły pod­nieść się z klę­czek. Spo­gląda do tyłu w kie­runku uchy­lo­nej furtki cmen­tar­nej, jakby w poszu­ki­wa­niu ratunku. Ledwo ją widać pośród mgły. Patrzy znów w kie­runku brata i drę­twieje.

Dia­beł stoi nie­da­leko, a Rysiek tań­czy w tra­wie. Z wyra­zem dzi­kiego sza­leń­stwa na twa­rzy pod­ska­kuje i kręci piru­ety z roz­ło­żo­nymi ramio­nami. Naraz zatrzy­muje się, pod­biega do Mar­cina i spo­gląda na niego oczami czar­nymi i szkli­stymi jak dia­menty.

– Widzia­łem, jak dia­beł cho­dzi tu na pal­cach – szepce chra­pli­wie.

Odwraca się i zaczyna się odda­lać.

– Widzia­łem, jak dia­beł cho­dzi tu na pal­cach! – rzuca już gło­śniej.

I nagle znowu zaczyna swój sza­lony pląs.

Sygnał tele­fonu komór­ko­wego wyrwał Mar­cina ze snu.

Była pierw­sza szes­na­ście, ponie­dzia­łek, 26 wrze­śnia 2011 roku.ROZDZIAŁ III

III

Usiadł spo­cony na łóżku, odru­chowo się­gnął po apa­rat leżący na sto­liku noc­nym, ode­brał, nie patrząc, kto dzwoni, i zaspa­nym gło­sem powie­dział:

– Zakrzew­ski, słu­cham?

W słu­chawce usły­szał zna­jomy głos.

– Sroka z tej strony.

– O tej porze?

– Ja tej godziny nie wybie­ra­łem. Mamy mor­der­stwo na Mar­szo­wi­cach. Wszystko jesz­cze świeże. Nasza ekipa dopiero się zjeż­dża, potrze­buję cię tutaj jak naj­szyb­ciej.

Mar­cin obu­dził się w sekundę.

– Już się zbie­ram. Jaki adres?

Sroka podał nazwę ulicy i numer domu.

– Wiesz, gdzie to jest? – zapy­tał na koniec.

– Mam GPS, tra­fię.

Mar­cin zerwał się z łóżka, zapo­mi­na­jąc o śnie. Ubie­rał się pra­wie po ciemku, tylko przy świe­tle noc­nej lampki. Wpadł na moment do łazienki, zacze­sał włosy i pobież­nie umył zęby. W drzwiach zatrzy­mał się, wró­cił do kuchni, gdzie w szafce nad zle­wem trzy­mał cukierki euka­lip­tu­sowe na odświe­że­nie odde­chu. Jed­nego wło­żył do ust, dru­giego do kie­szeni.

Trzy minuty póź­niej wyje­chał na Miń­ską. Skrę­cił w prawo. Chciał jechać przez Pil­czycką, ale prze­jazd kole­jowy był zamknięty, więc poje­chał pro­sto i skrę­cił w Szcze­ciń­ską. Na Lot­ni­czą w kie­runku Leśnicy wyje­chał w oko­li­cach Sta­dionu Miej­skiego. Ruch był nie­wielki, włą­czył koguta i pruł ponad sto kilo­me­trów na godzinę.

Doje­chał w dzie­sięć minut. Co prawda GPS zawie­sił się zaraz za Leśnicą, ale Mar­cin znał osie­dle Wio­senne, nie miał kło­potu ze zna­le­zie­niem wła­ści­wego domu. Na pod­jeź­dzie stały już dwa radio­wozy, samo­chód Sroki, karetka pogo­to­wia i fur­go­netka ekipy z Zakładu Tech­niki Kry­mi­na­li­stycz­nej. Zatrzy­mał się po dru­giej stro­nie ulicy i wysiadł z auta. Mun­du­rowy poli­cjant roz­cią­gał aku­rat taśmę zabez­pie­cza­jącą.

Mar­cin rozej­rzał się. To była spo­kojna ulica. Po obu stro­nach stały nowo wybu­do­wane domy wol­no­sto­jące, prze­dzie­lone pustymi dział­kami i żywo­pło­tami. Jak na stan­dardy, jakimi kie­ro­wali się obec­nie dewe­lo­pe­rzy budu­jący podobne osie­dla, wokół każ­dego z budyn­ków było wyjąt­kowo dużo wol­nego terenu. W drzwiach i przy pło­tach oko­licz­nych domów poja­wiali się obu­dzeni zamie­sza­niem miesz­kańcy i patrzyli zdzi­wieni na coraz to nowe poli­cyjne samo­chody zatrzy­mu­jące się na ich ulicy.

Mar­cin wypa­trzył nad­ko­mi­sa­rza i zbli­żył się do niego szyb­kim kro­kiem. Uści­snęli sobie dło­nie.

– Co się stało, Ste­fan?

– Mamy mor­der­stwo. Kobieta, trzy­dzie­ści pięć lat, wła­ści­cielka domu – odrzekł Sroka.

Nie­dawno skoń­czył pięć­dzie­siątkę, miał lekką nad­wagę, krótko ścięte siwe włosy i zazwy­czaj kamienną twarz. Mar­ci­nowi zawsze przy­po­mi­nał zawo­do­wego żoł­nie­rza z ame­ry­kań­skich fil­mów: nie­zbyt roz­mowny, kon­kretny do bólu, na jego twa­rzy rzadko gościł uśmiech. Dopiero parę głęb­szych spra­wiało, że sta­wał się bar­dziej podobny do czło­wieka.

– Kto ją zna­lazł?

– Mąż.

– O cho­lera, co z nim?

– Sie­dzi w kuchni, lekarz z pogo­to­wia pró­buje go uspo­koić, a Ruciń­ski ma zamiar wydo­być z niego zezna­nie.

– Coś już z niego wycią­gnął?

– Jesz­cze nie wiem.

Prze­szli przez furtkę i wyło­żoną płyt­kami ścieżkę prze­ci­na­jącą równo wyko­szony traw­nik. Lampy ogro­dowe były zapa­lone, więc zanim doszli do drzwi wej­ścio­wych, Mar­cin zdą­żył się przyj­rzeć pod­jaz­dowi. Przy­strzy­żone sta­ran­nie żywo­płoty, wysprzą­tane liście, wypie­lę­gno­wane i przy­go­to­wane na zimę klomby z kwia­tami świad­czyły o tym, że albo mieli ogrod­nika, albo nie­dawno wyna­jęli firmę zaj­mu­jącą się pie­lę­gna­cją zie­leni. Widać pie­nię­dzy im nie bra­ko­wało.

Dom był duży, miał dwa pię­tra, pod­da­sze i dwa garaże. Kątem oka Mar­cin zauwa­żył ścieżkę bie­gnącą wzdłuż ściany w lewo, do wyj­ścia na tyły. Pomy­ślał, że musi się tam póź­niej przejść.

Weszli do budynku i zatrzy­mali się. Paliły się wszyst­kie świa­tła. Kory­tarz był sze­roki. Na wprost był salon z komin­kiem połą­czony z dużą kuch­nią, z lewej strony schody pro­wa­dzące na pię­tro. Po salo­nie krę­cił się jeden z tech­ni­ków i szu­kał odci­sków pal­ców na ramach okien, drugi zaj­mo­wał się porę­czą scho­dów. Przy kuchen­nym stole sie­dział pod­ko­mi­sarz Michał Ruciń­ski, naprze­ciw niego roz­trzę­siony wła­ści­ciel domu, wyglą­da­jący na nie wię­cej niż czter­dzie­ści pięć lat. Sani­ta­riusz pogo­to­wia ratun­ko­wego aku­rat wycho­dził.

– Doszedł do sie­bie? – zagad­nął go cicho Sroka.

– Dałem mu coś na uspo­ko­je­nie, jest w fatal­nym sta­nie.

Mar­cin dokład­nie rozej­rzał się po pomiesz­cze­niach na dole i wró­cił do kolegi.

– Bez śla­dów wła­ma­nia? – zapy­tał.

– Chyba tak, jesz­cze to spraw­dzamy.

– Co dokład­nie zaszło?

– Facet wyszedł na bry­dża do kolegi około dzie­więt­na­stej trzy­dzie­ści. Już to spraw­dzamy. Mówi, że wró­cił chwilę po pół­nocy, pokrę­cił się tro­chę na dole.

– Sypial­nię mają na górze? – domy­ślił się Mar­cin.

– Tak. Kiedy chciał się poło­żyć, zna­lazł oka­le­czone zwłoki mał­żonki w łóżku. Jesz­cze cie­płe. Mor­derca musiał być tu bar­dzo nie­dawno.

– Przy­je­dzie ktoś z psem?

– Już powi­nien tu być, jedzie z dru­giego końca mia­sta.

– Co jej zro­bił?

Sroka skrzy­wił się, co było dosyć nie­co­dzienne.

– Sam zoba­czysz – odpo­wie­dział, po czym zwró­cił się do tech­nika przy scho­dach: – Można już na górę?

– Daj­cie mi jesz­cze parę minut.

– W porządku – odrzekł Mar­cin. – Co jest za domem?

– Taras, na który można wyjść z pokoju obok, mały basen, kawa­łek traw­nika i budy­nek gospo­dar­czy, z tego, co zdą­ży­łem zoba­czyć – odpo­wie­dział Sroka. – Dalej jest ogro­dze­nie i las.

– Wyso­kie?

– Zwy­kła siatka.

– Chyba nie cier­pią na brak gotówki, nie sądzisz?

– Na dom wydali for­tunę.

– Trzeba spraw­dzić, czy coś nie zgi­nęło.

Poszli do kuchni, sta­nęli przy stole. Wła­ści­ciel spoj­rzał na nich zaczer­wie­nio­nymi oczami.

– Komi­sarz Mar­cin Zakrzew­ski – przed­sta­wił się Mar­cin. – Pro­szę przy­jąć moje wyrazy współ­czu­cia.

– Złap­cie skur­wy­syna, który zro­bił to mojej Marysi – odrzekł męż­czy­zna sła­bym gło­sem. – Złap­cie go…

– Zła­piemy, ale musi nam pan tro­chę pomóc.

– Powie­dzia­łem już wszystko.

Ruciń­ski spoj­rzał w swoje notatki.

– Pan Janus powie­dział, że wyda­wało mu się, że sły­szy kroki na górze zaraz po tym, jak wró­cił do domu o pół­nocy. Myślał, że żona jesz­cze nie śpi.

Mar­cin spoj­rzał na zega­rek.

– Teraz jest druga, czyli dwie godziny temu mor­derca mógł tu jesz­cze być – stwier­dził. – Gdzie, do cho­lery, jest ten pies?

Sroka wycią­gnął komórkę, wybrał numer i wyszedł na kory­tarz. Sły­chać było, jak roz­ma­wia z kimś ner­wowo.

– Panie Janus, pro­szę się teraz przejść po domu z pod­ko­mi­sa­rzem Ruciń­skim i spraw­dzić, czy nic nie zgi­nęło – zwró­cił się do gospo­da­rza Mar­cin. – Pro­szę zaj­rzeć we wszyst­kie miej­sca, w któ­rych trzy­mali pań­stwo cenne przed­mioty.

Janus ski­nął głową, wstał i skie­ro­wał się do pokoju obok. Michał poszedł za nim. Wró­cił Sroka.

– Pies będzie za kwa­drans – powie­dział.

– Ktoś był na tyłach domu?

– Tak, ja. Mor­derca mógł dostać się na pose­sję od strony lasu. Prze­sko­czyć zwy­kłą siatkę to nie pro­blem. Uciec mógł w ten sam spo­sób.

– Cho­lera, ludzie nie mają wyobraźni – mruk­nął Mar­cin. – Miesz­kają w miej­scu, gdzie psy dupami szcze­kają, i nawet porząd­nego ogro­dze­nia nie zro­bią.

Wyszli z kuchni i sta­nęli przy scho­dach.

– Już może­cie – powie­dział tech­nik.

Wolno wcho­dzili na górę. Pierw­szy Mar­cin, dwa stop­nie za nim Sroka. Schody skrzy­piały pod ich sto­pami.

– Kiedy przy­je­dzie pro­ku­ra­tor? – zapy­tał Mar­cin.

– A czy oni się kie­dyś spie­szyli? – Sroka wzru­szył ramio­nami.

Sypial­nia znaj­do­wała się po pra­wej stro­nie w głębi kory­ta­rza. Gdy tylko weszli na górę, Mar­cin poczuł wiszący w powie­trzu słod­kawy odór krwi. Nie­na­wi­dził tego zapa­chu. Koja­rzył mu się tylko ze śmier­cią. Poczuł gwał­tow­nie wzbie­ra­jącą falę mdło­ści.

Wolno zbli­żył się do sypialni i zatrzy­mał na progu. Widział już różne mor­der­stwa, lecz tym razem wzdry­gnął się mimo­wol­nie.

Kobieta leżała na wznak na łóżku, naga i cała we krwi. Twarz miała pociętą nożem, podob­nie jak piersi, pod­brzu­sze i uda. Krew ście­kała po ścia­nach, znaj­do­wała się na noc­nym sto­liku i lampce, na dywa­nie, na oknie, a nawet na sufi­cie i żyran­dolu. Pokój wyglą­dał tak, jakby sprawca wpadł w mor­der­czy szał i zada­wał kolejne ciosy ostrym narzę­dziem z wiel­kim roz­ma­chem, nie bacząc na bry­zga­jącą wszę­dzie krew.

– Nie wchodź­cie dalej – powie­dział tech­nik zabez­pie­cza­jący ślady. Miał pla­sti­kowe ochra­nia­cze na buty, nie­bie­ski lekar­ski far­tuch i gumowe ręka­wiczki. Walizkę z narzę­dziami posta­wił w naj­dal­szym kącie, bo tylko tam nie było krwi. Nad zwło­kami pochy­lał się podob­nie ubrany lekarz sądowy.

Mar­cin z tru­dem prze­łknął ślinę.

– Macie coś? – zapy­tał.

– Ślady mor­dercy i jego buty – odrzekł tech­nik.

– Jak to buty? – zdzi­wił się Mar­cin.

– Po wyj­ściu z sypialni zdjął obu­wie – wyja­śnił tech­nik.

– Po co?

– Było zakrwa­wione, nie chciał zosta­wiać śla­dów.

– Dobrze, że coś mamy. – Mar­cin spoj­rzał z ukosa na Srokę. – Spo­tka­łeś się kie­dyś z czymś takim?

Inspek­tor był od niego star­szy i dużo bar­dziej doświad­czony.

– Ni­gdy.

Pod­szedł do nich lekarz.

– Jak zgi­nęła? – zapy­tał Sroka.

– Ma co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt ran kłu­tych i cię­tych zada­nych ostrym narzę­dziem – odpo­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem i zdjął gumowe ręka­wiczki. – Naj­praw­do­po­dob­niej był to nóż. Ma kilka ran na szyi, na twa­rzy i jedną w skroni. Moim zda­niem każda z tych ran mogła być śmier­telna. Mogła rów­nież zostać udu­szona, mogła zostać zgwał­cona. Nie mogę powie­dzieć nic wią­żą­cego, zanim nie zosta­nie zro­biona sek­cja zwłok. Na pierw­szy rzut oka niczego nie można wyklu­czyć, ale też nie można zna­leźć innych śla­dów niż te po nożu z uwagi na ilość krwi. Aha, i odrą­bał denatce prawą dłoń.

Mar­cin drgnął.

– Słu­cham?

– Pozba­wił ofiarę pra­wej dłoni.

Teraz dopiero to dostrzegł. Biały kikut kości przed­ra­mie­nia wyglą­dał jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąco. Mar­cin musiał odchrząk­nąć, zanim udało mu się wydo­być głos z gar­dła.

– Jak to moż­liwe?

Dok­tor popa­trzył na niego znad oku­la­rów.

– Musiał mieć ze sobą coś w rodzaju bar­dzo ostrej sie­kiery lub ciężką maczetę.

– Poło­żył całą rękę na noc­nej szafce – wtrą­cił się tech­nik. – Po śla­dach na poli­tu­rze wnio­skuję, że były dwa potężne ude­rze­nia. To wystar­czyło.

– Jest gdzieś ta dłoń?

– Nie zna­leź­li­śmy.

– Czy ofiara jesz­cze wtedy żyła?

– Nie potra­fię tego usta­lić – odrzekł lekarz.

– Dzię­kuję, dok­to­rze – powie­dział Mar­cin.

– Mamy też ślady jego dłoni na ścia­nie – ode­zwał się tech­nik.

– W któ­rym miej­scu? – zapy­tał Mar­cin.

– Tu, zaraz za wez­gło­wiem łóżka.

– Nic stąd nie widzę – powie­dział Mar­cin. – Mogę jed­nak wejść?

– Dobrze, ale włóż ochra­nia­cze na stopy, gumowe ręka­wiczki i niczego nie doty­kaj.

Podał mu worki, takie, jakie zakłada się w szpi­ta­lach, i ręka­wiczki, po czym prze­pro­wa­dził Mar­cina bokiem do miej­sca, gdzie mor­derca zosta­wił ślady na ścia­nie. Obaj spoj­rzeli z bli­ska. Mar­cin sta­rał się nie zwra­cać uwagi na leżące obok zma­sa­kro­wane ciało. Trudno było mu się oswoić z myślą, że pew­nie jesz­cze kilka godzin temu była to zadbana kobieta, szy­ku­jąca się do snu lub nawet już śpiąca spo­koj­nie, z pla­nami na jutrzej­szy dzień i na przy­szłość. Przy­po­mniał mu się dow­cip. Jak sku­tecz­nie roz­śmie­szyć Pana Boga? Opo­wie­dzieć mu o swo­ich pla­nach na przy­szłość. Do bólu praw­dziwe.

Około pół­tora metra nad pod­łogą mor­derca musiał doty­kać ściany zakrwa­wio­nymi rękami. Pierw­sze sko­ja­rze­nie było takie, jakby pró­bo­wał je wytrzeć.

– Chciał coś napi­sać? – zapy­tał Mar­cin.

– Jeśli nawet, to nie napi­sał – odpo­wie­dział tech­nik obo­jęt­nie.

– Tu jest jakby litera „d”, a potem „i” lub „l”?

– Może i „d”, ale dalej to raczej przy­pa­dek…

– Może chciał coś napi­sać i spło­szył go mąż, wcho­dząc do domu – ode­zwał się Sroka.

– Może, może… jak się tu dostał? – zapy­tał Mar­cin.

– Chyba przez pię­tro – stwier­dził tech­nik. – Obok w pokoju uchy­lone jest okno bal­ko­nowe. Na porę­czy zna­la­złem ślady krwi.

– Zabez­pie­czy­łeś już bal­kon?

– Tak, może­cie zoba­czyć.

Mar­cin z ulgą wyszedł z sypialni, ostroż­nie ścią­gnął ochra­nia­cze z butów i rzu­cił je z obrzy­dze­niem w kąt, gło­śno prze­ły­ka­jąc ślinę. Sroka patrzył na niego uważ­nie i nie­spo­dzie­wa­nie przez jego twarz prze­mknęło coś na kształt uśmie­chu.

– Po tylu latach jesz­cze odruch wymiotny? – zapy­tał.

Mar­cin się skrzy­wił.

– To chyba dobrze? – odpo­wie­dział pyta­niem. – To zna­czy, że jesz­cze nie stra­ci­łem ludz­kich cech w tym popie­przo­nym świe­cie. Ty nie masz?

Sroka tylko wzru­szył ramio­nami. Mar­cin pomy­ślał, że mil­czy, by nie musieć odpo­wia­dać twier­dząco.

Poszli do dru­giego pokoju, gdzie przy otwar­tych drzwiach bal­ko­no­wych falo­wała firanka popla­miona krwią. Mar­cin prze­su­nął ją, trzy­ma­jąc dłoń z daleka od plamy, i wyszedł na prze­stronny bal­kon. Wszyst­kie świa­tła były włą­czone, więc cały teren aż po ogro­dze­nie był dokład­nie widoczny. Tak jak mówił Sroka, po lewej stro­nie znaj­do­wał się kil­ku­me­trowy basen przy­kryty folią na zimę, obok mały traw­nik z drew­nia­nym gazebo, gdzie można było usiąść w cie­niu w upalne dni, dalej przy samym ogro­dze­niu mały budy­nek gospo­dar­czy. Za ogro­dze­niem szu­miał las. Jeśli mor­derca przy­szedł stam­tąd, a potem wró­cił tą samą drogą, nie było wiel­kich szans, żeby go tam zna­leźć. Obej­rzeli dokład­nie porę­cze bal­konów, lecz nie dostrze­gli śla­dów krwi, o któ­rych mówił tech­nik. Na wszelki wypa­dek niczego nie doty­kali.

Po pra­wej stro­nie bal­konu, na ścia­nie, zamon­to­wany był drew­niany ste­laż, po któ­rym piął się bluszcz aż po sam dach – uła­twie­nie dla prze­stęp­ców. Po takim ste­lażu na bal­kon mogło wspiąć się nawet dziecko. Sroka wes­tchnął i się­gnął po papie­rosy. Zakrzew­ski stał zamy­ślony, patrząc na las, potem spoj­rzał w górę, gdzie wiatr gonił po roz­gwież­dżo­nym nie­bie poje­dyn­cze obłoki. Teraz dopiero poczuł, że jest mu zimno. Była koń­cówka wrze­śnia i noce robiły się coraz chłod­niej­sze.

– Zapa­lisz? – zapy­tał Sroka.

Mar­cin ni­gdy nie palił nało­gowo, ale w takich chwi­lach lubił zacią­gnąć się dymem.

Palili, nic nie mówiąc. Wresz­cie ode­zwał się star­szy poli­cjant:

– To będzie gów­niana sprawa, Mar­cin.

– Tak myślisz?

– Jeśli motyw nie był rabun­kowy, na co mi wygląda… Jeżeli nie była to zemsta nie­zrów­no­wa­żo­nego kochanka albo jakieś pora­chunki pół­światka, mamy do czy­nie­nia ze świ­rem, jakich mało cho­dzi po tym świe­cie.

– Trzeba spraw­dzić, czy w ostat­nich latach nie było cze­goś podob­nego gdzieś w kraju – odrzekł Mar­cin.

– Słusz­nie. – Sroka poki­wał głową i skrzy­wił się. – Boję się, że on to lubi.

– No tak, bo po co miałby zabrać dłoń ofiary?

– Kolek­cjo­ner?

– Boję się potwier­dzić.

– To będzie trudna sprawa – powtó­rzył Sroka.

Pro­wa­dzili razem nie­jedno śledz­two. Sroka był star­szy stop­niem i bar­dziej doświad­czony, ale na ogół pozo­sta­wał na dru­gim pla­nie, pozwa­la­jąc Zakrzew­skiemu dzia­łać. Wtrą­cał się tylko wtedy, kiedy miał jakiś pomysł lub kom­plet­nie się z Mar­ci­nem nie zga­dzał. Taka sytu­acja zda­rzyła się zresztą tylko raz, kiedy pro­wa­dzili śledz­two w spra­wie pobi­cia wła­ści­ciela kan­toru ze skut­kiem śmier­tel­nym. Wtedy Sroka miał rację.

Wyrzu­cili nie­do­pałki na traw­nik i weszli do domu.

– Rozej­rzę się w pobliżu ogro­dze­nia – powie­dział Mar­cin.

– Już tam spraw­dza­łem – odrzekł Sroka.

– I co?

– Nic.

– Jed­nak popa­trzę.

Po dro­dze przy­sta­nęli jesz­cze na progu sypialni. Blady jak ściana foto­graf robił zdję­cia, a tech­nik z leka­rzem poka­zy­wali mu, gdzie ma skie­ro­wać obiek­tyw. Zeszli wolno na dół.

– Cho­lera, napił­bym się kawy – powie­dział Mar­cin.

– Ja też – przy­znał Sroka.

Nie zauwa­żyli męża zamor­do­wa­nej, który wyszedł wraz z Ruciń­skim z pokoju po lewej stro­nie.

– To może ja panom zro­bię – powie­dział sła­bym gło­sem.

Widać było, że chce się zająć czym­kol­wiek, żeby tylko choć przez chwilę nie myśleć o tra­ge­dii. Sroka popa­trzył na niego z waha­niem.

– Jeśli byłby pan tak miły…

– Tak, tak, już nasta­wiam eks­pres!

Janus znik­nął w kuchni. Mar­cin popa­trzył na Michała.

– Zgi­nęło coś? – zapy­tał.

– Nic. Wszystko jest na swoim miej­scu – odrzekł Ruciń­ski. – W meblach mają poupy­chane dolary, euro i co naj­mniej kilo­gram złota.

– Czym zaj­muje się ten Janus? – zain­te­re­so­wał się Sroka.

– Jest pre­ze­sem dużej zagra­nicz­nej firmy. Pew­nie zara­bia kupę kasy.

– Gdzie są duże pie­nią­dze, są też nie­zdrowe emo­cje – rzu­cił filo­zo­ficz­nie Sroka. – Spraw­dzisz rano inte­resy pana Janusa.

– Jasne.

– Teraz idź za nim do kuchni, żeby nie przy­szło mu do głowy jakieś głup­stwo.

Cze­ka­jąc na kawę, wyszli przed dom. Mimo bar­dzo póź­nej pory przy taśmach zabez­pie­cza­ją­cych teren było jesz­cze wię­cej gapiów. Pew­nie wie­ści o mor­der­stwie dotarły już do sąsia­dów. Plotki zawsze roz­cho­dziły się w spo­sób zaprze­cza­jący zdro­wemu roz­sąd­kowi. Mun­du­rowi poli­cjanci stali na straży, nie wpusz­cza­jąc na pose­sję nikogo nie­po­wo­ła­nego. Mar­cin pomy­ślał, że lada chwila poja­wią się repor­te­rzy z wro­cław­skich gazet, a zaraz za nimi ekipa tele­wi­zyjna. Pod­je­chały kolejne dwa ozna­ko­wane radio­wozy. Wysie­dli z nich poli­cjanci, któ­rzy mieli ochra­niać teren. Na­dal nie było pro­ku­ra­tora i poli­cjanta z psem.

– Mówi­łeś, że mor­derca może to lubić – powie­dział Mar­cin. – Zakła­da­jąc, że tak jest… jak myślisz, co teraz robi?

– Coś brzyd­kiego w domo­wym zaci­szu? Wie­sza pamiątkę z dzi­siej­szej nocy na ścia­nie w sypialni?

Przez wyobraź­nię Mar­cina prze­mknęła taka wizja. Z tru­dem sku­pił się na czymś innym.

– Nie o tym myśla­łem – powie­dział, krę­cąc głową. – Może ma wielką satys­fak­cję, obser­wu­jąc zamie­sza­nie które wywo­łał?

– Jest dumny z tego, co zro­bił?

– Do tego ma nas za głup­ków i czuje się bez­karny.

– Nie uciekł?

– Jest gdzieś bli­sko, gdzie spo­koj­nie, nie rzu­ca­jąc się w oczy, obser­wuje nasze dzia­ła­nia.

Sroka zmie­rzył Zakrzew­skiego poważ­nym spoj­rze­niem.

– Naoglą­da­łeś się ame­ry­kań­skich fil­mów o psy­cho­pa­tach – powie­dział.

– Uwa­żasz, że fan­ta­zjuję?

– Widzia­łeś, ile krwi było w sypialni? Musiałby wziąć prysz­nic i się prze­brać.

– Może tak zro­bił.

Sroka wzru­szył ramio­nami.

– Idę na kawę.

– Też zaraz przyjdę, tylko rzucę okiem na gapiów.

Mar­cin wol­nym kro­kiem pod­szedł do bramy i sta­nął obok jed­nego ze zna­jo­mych poli­cjan­tów. Przy­wi­tał się i zaczął obser­wo­wać sto­ją­cych, sta­ra­jąc się nie robić tego zbyt nachal­nie. Na chod­niku naprze­ciw domu dwaj męż­czyźni palili papie­rosy i patrzyli na oświe­tlony dom Janu­sów. Co chwilę wymie­niali mię­dzy sobą jakieś uwagi. Obaj wyglą­dali, jakby nie­dawno wstali z łóżka. Tro­chę dalej przysta­nął męż­czy­zna około trzy­dziestki w kurtce zarzu­co­nej na szla­frok. Po lewej stro­nie, w pobliżu bramy sąsied­niego domu, kilka osób cicho roz­ma­wiało. Kobiety spra­wiały wra­że­nie prze­ra­żo­nych, męż­czyźni za ich ple­cami rów­nież mieli posępne miny. Inni ludzie, sto­jący w róż­nych miej­scach na ulicy, poje­dyn­czo i gru­pami, też wyglą­dali na miesz­kań­ców i nie wzbu­dzili podej­rzeń Mar­cina.

Wró­cił do kuchni, skąd roz­cho­dził się wspa­niały aro­mat kawy. Oka­zało się, że ama­to­rów jest wię­cej i cała ekipa śled­cza trzy­mała fili­żanki w dło­niach, pijąc łap­czy­wie. Wła­ści­ciel znowu nasta­wił eks­pres.

Ruciń­ski wska­zał fili­żankę sto­jącą na stole i powie­dział do Mar­cina:

– Ta jest twoja.

– Dzięki.

Kawa była wyśmie­nita. Mar­cin poczuł, jak przy­jemne cie­pło roz­lewa mu się po brzu­chu i na chwilę zapo­mniał o doku­cza­ją­cym mu coraz bar­dziej chło­dzie nocy. Wypił szybko i zwró­cił się do gospo­da­rza.

– Prze­pra­szam, może mi pan powie­dzieć, co jest w budynku gospo­dar­czym na tyłach pose­sji?

– Mamy tam skła­dzik na narzę­dzia do ogrodu, rowery i różne inne rze­czy – padła odpo­wiedź. – Wie pan, tyle się tego gro­ma­dzi. Żona…

Urwał nagle i przy­mknął oczy, zaci­ska­jąc usta.

– Mogę tam zaj­rzeć? – zapy­tał Mar­cin.

– Oczy­wi­ście. Tylko…

– Tak?

– W sobotę rano zepsuła się insta­la­cja elek­tryczna i jesz­cze nie usu­ną­łem awa­rii.

– Rozu­miem, a ma pan może latarkę?

– Chwi­leczkę.

Janus przej­rzał zawar­tość szu­flad w szafce przy oknie, wresz­cie podał Mar­ci­nowi małą latarkę ledową na korbkę.

– Tylko taką – powie­dział prze­pra­sza­jąco. – Trzeba pokrę­cić…

– Rozu­miem. Pójdę tam na chwilę. Tylko zostaw­cie mi tro­chę kawy.

– Posta­ramy się – odrzekł Sroka.

Mar­cin ruszył na tyły ścieżką wzdłuż domu. Świa­tła na tara­sie były włą­czone, podob­nie jak świa­tła we wszyst­kich poko­jach w domu, więc było bar­dzo jasno. Dobra widocz­ność koń­czyła się równo z ogro­dze­niem, za któ­rym szu­miał cicho las.

Mar­cin obszedł basen, zaj­rzał do altany, prze­szedł wzdłuż ogro­dze­nia, szu­ka­jąc śla­dów. Nie był jed­nak w sta­nie okre­ślić, w któ­rym miej­scu mor­derca sfor­so­wał ogro­dze­nie. Wresz­cie sta­nął przed wej­ściem do budynku gospo­dar­czego. Janu­som musiało żyć się naprawdę dostat­nio, wiele domów miało mniej­sze garaże. Krę­cił korbką latarki przez jakąś minutę, po czym wszedł do środka, nie domy­ka­jąc drzwi, żeby mieć wię­cej świa­tła.

Sta­nął dwa metry od wej­ścia i uważ­nie roz­glą­dał się po pomiesz­cze­niu, świe­cąc sobie latarką. Tak jak powie­dział wła­ści­ciel, budy­nek był gra­ciar­nią. Z zewnątrz pięk­nie odma­lo­wany i zadbany, w środku wyglą­dał zgoła ina­czej – bała­gan, kurz, paję­czyny, sprzęty domowe uło­żone bez żad­nego ładu. Z lewej strony rowery, potem trzy różne kosiarki do trawy, stare meble, czę­ści do samo­chodu, zwi­nięta nie­dbale siatka do tenisa ziem­nego, piłki do koszy­kówki i kosz z porwaną siatką. Bała­gan kon­tra­sto­wał z ide­al­nym porząd­kiem w domu. Pew­nie dom był kró­le­stwem nie­pra­cu­ją­cej żony wła­ści­ciela, a on rzą­dził tutaj. Innego wytłu­ma­cze­nia nie było.

Nagle jakiś cień zasło­nił świa­tło wpa­da­jące przez otwarte drzwi. W pierw­szej chwili Mar­cin pomy­ślał, że drzwi się same przy­mknęły, lecz kiedy w noz­drza ude­rzył go słod­kawy odór krwi, taki sam jak w sypialni na pierw­szym pię­trze, zro­zu­miał swój błąd. Odwró­cił się gwał­tow­nie i wyłącz­nie dla­tego ukry­wa­jący się tu przez cały czas mor­derca odro­binę chy­bił. Cios meta­lową rurką miał tra­fić Mar­cina w głowę, lecz prze­ciął tylko skórę nad skro­nią i padł na ramię. Przed oczami eks­plo­do­wały mu tysiące kolo­ro­wych iskier, na moment nogi się pod nim ugięły i upadł na kolana. Nie minęły jed­nak dwie sekundy, jak doszedł do sie­bie i zerwał się z powro­tem na nogi, wyszar­pu­jąc pisto­let z kabury pod pachą.

– On tu jest!! – wrza­snął na całe gar­dło. – Ste­fan, mor­derca tu jest!!

Był pewien, że jego wrzask w ciszy nocy sły­szało co naj­mniej pół osie­dla Mar­szo­wice. Napast­nika już nie było. Mar­cin wybiegł na zewnątrz i kątem oka zoba­czył, jak prze­ska­kuje przez ogro­dze­nie i znika w lesie. Nie zdą­żył nawet pod­nieść broni. Nie zasta­na­wia­jąc się, rzu­cił się za nim w pogoń. Wdra­pał się na siatkę i prze­sko­czył na drugą stronę w wysoką trawę i pędy jeżyn. Wyda­wało mu się, że widzi plecy mor­dercy zni­ka­jące za naj­bliż­szymi drze­wami. Ruszył bie­giem, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc pisto­let, w dru­giej latarkę. Po kilku kro­kach musiał otrzeć lepką ciecz kapiącą mu z czoła na poli­czek i oko. Jego krew! Nie czuł nawet bólu roz­bi­tej głowy, tylko uczu­cie pul­su­ją­cego gorąca. Miał nadzieję, że ktoś z ekipy widział, w któ­rym miej­scu prze­sko­czył przez ogro­dze­nie, i że ruszyli za nim do lasu.

Prze­dzie­rał się przez krzaki i gałę­zie. Latarka dawała nie­wiele świa­tła i wła­śnie zaczy­nała przy­ga­sać. Ni­gdzie nie widział śladu napast­nika. Jeśli znał dokład­nie ten las, mógł być już daleko stąd. Gdzie, do jasnej cho­lery, jest pies?! Teraz przy­dałby się naj­bar­dziej.

Mar­cin zatrzy­mał się, nie widząc sensu dal­szego pościgu w ciem­no­ściach. Tym bar­dziej że głowa zaczęła go boleć i w nogach coraz wyraź­niej czuł dziwną sła­bość.

Nagle jakaś ciemna postać sko­czyła na niego z boku i powa­liła na zie­mię. Pisto­let wypadł mu z ręki, a latarka upa­dła metr dalej i cały czas przy­ga­sała. Mor­derca bar­dzo spraw­nie przy­ci­snął go kola­nami i unie­ru­cho­mił w sta­lo­wym uchwy­cie. Mar­cin nie miał siły się bro­nić. Nawet nie zdą­żył się prze­stra­szyć. Był prze­ko­nany, że za chwilę pojawi się któ­ryś z poli­cjan­tów i zastrzeli bydlaka.

Leżał twa­rzą do ziemi i nie widział napast­nika. On tym­cza­sem pochy­lił się nad nim nisko i szep­nął mu do ucha:

– Wiesz, że widzia­łem, jak dia­beł cho­dzi tam na pal­cach?

Mar­cin Zakrzew­ski poczuł lodo­waty dreszcz prze­ra­że­nia na ple­cach.ROZDZIAŁ V

V

– Cześć, nie prze­szka­dzam? – zapy­tał Mar­cin tro­chę nie­pew­nie.

– Nie, spo­koj­nie. Jadę do pracy, ale Agnieszka pro­wa­dzi.

– Pozdrów żonę.

– Rów­nież cie­bie pozdra­wia. Pyta, kiedy wpad­niesz do nas na obiad.

Mar­cin uśmiech­nął się pod nosem. Był ojcem chrzest­nym jed­nego z trzech synów pań­stwa Grab­skich.

– Kiedy tylko będzie­cie mieli ochotę – odpo­wie­dział.

– Dobrze, umó­wimy się. Z czym dzwo­nisz?

– To nie jest na tele­fon. Poświę­cisz mi dzi­siaj kwa­dran­sik?

Marek przez chwilę się zasta­na­wiał.

– Mam naradę w wydziale na dwu­na­stą i muszę się do niej tro­chę przy­go­to­wać. Jeśli mamy się spo­tkać, to za pół godziny u mnie w biu­rze.

– Super! Wolał­bym jed­nak poza twoim biu­rem. Zej­dziesz do mnie na par­king?

Grab­ski był zdzi­wiony.

– Skoro sprawa jest aż tak deli­katna…

– Dla mnie tak.

– W takim razie OK.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej Mar­cin zapar­ko­wał na płat­nym par­kingu na Pod­walu. Kupił w auto­ma­cie bilet par­kin­gowy na trzy­dzie­ści minut i wło­żył go za przed­nią szybę. Już miał wykrę­cać numer do Grab­skiego, kiedy otwo­rzyły się drzwi po stro­nie pasa­żera i Marek wsiadł do jego auta.

– Paskudna pogoda się robi – powie­dział. Uści­snęli sobie dło­nie na powi­ta­nie.

Od rana na nie­bie gęst­niały chmury. Przed kwa­dran­sem powiał zimny wiatr i przy­niósł ze sobą kro­ple pierw­szego tego roku jesien­nego desz­czu. Po paru minu­tach roz­pa­dało się na dobre.

– Co się dzi­wisz? – Mar­cin się uśmiech­nął. – Mamy koniec wrze­śnia.

Grab­ski popa­trzył uważ­nie na jego czoło.

– Sły­sza­łem, że mia­łeś przy­godę w nocy – powie­dział.

– To nie była dobra noc – odrzekł Mar­cin.

– Sły­sza­łem o tym mor­der­stwie. Jest duży szum po napa­dzie na cie­bie. Komen­dant kazał swoim ludziom spraw­dzić, czy za bar­dzo nie pokpi­li­ście sprawy.

– Nikt nie miał prawa się spo­dzie­wać, że ten sukin­syn jesz­cze jest na pose­sji.

– Ale są pro­ce­dury.

– Sroka z mun­du­ro­wymi prze­szu­kali cały teren, gdy tylko się tam poja­wili.

Marek jesz­cze raz popa­trzył na jego czoło.

– Mocno obe­rwa­łeś?

– Na szczę­ście nie.

– Mógł cię zabić.

– Miał mnie jak na tacy – przy­znał Mar­cin.

Nie wspo­mniał, że w ciągu dwóch minut zda­rzyło się tak dwa razy. Mor­derca mógł z nim zro­bić wszystko.

– No dobrze, ale chyba nie po to mnie wycią­gną­łeś na deszcz? – zapy­tał Marek.

Grab­ski miał czter­dzie­ści pięć lat, od dwu­dzie­stu lat upra­wiał biegi dłu­go­dy­stan­sowe. Prze­biegł dotąd trzy­dzie­ści dwa mara­tony, pew­nie dla­tego był taki szczu­pły. Nosił dłu­gie włosy wią­zane z tyłu, zawsze cho­dził w skó­rza­nej kurtce i uwiel­biał heavy metal. Na pierw­szy rzut oka trudno było uwie­rzyć, że jest pro­ku­ra­to­rem śled­czym w Pro­ku­ra­tu­rze Okrę­go­wej we Wro­cła­wiu.

– Wspo­mi­na­łem wam kie­dyś, że mia­łem brata? – zapy­tał Mar­cin.

– Tak, pamię­tam, jak o nim opo­wia­da­łeś. Bliź­niak.

– Wła­śnie mija trzy­dzie­ści lat od dnia, w któ­rym zagi­nął. Możesz się z tego śmiać, ale mam nie­od­parte wra­że­nie, że jestem mu coś winny. Marek, czy któ­ryś z poli­cjan­tów, z któ­rymi współ­pra­cu­jesz, mógłby spraw­dzić w archi­wum, czy są jakieś akta ze śledz­twa w jego spra­wie? Może nie zostały znisz­czone? Chciał­bym do nich zaj­rzeć i dowie­dzieć się, czy ówcze­śni śled­czy doszli do jakichś wnio­sków, czy mieli jakieś poszlaki, zebrali ślady. Pro­szę cię nie­ofi­cjal­nie.

Marek wycią­gnął notes i oku­lary z dru­giej kie­szeni.

– Dobrze – zgo­dził się. – Jeśli doku­menty nie zostały znisz­czone, odnaj­dziemy je i dosta­niesz skany. Oczy­wi­ście nie­ofi­cjal­nie.

– Jasne. Nie będę ich publi­ko­wał w pra­sie.

– Mam nadzieję. Podaj mi tylko parę szcze­gó­łów.

Mar­cin mówił, a Grab­ski noto­wał.

– Miesz­ka­li­śmy w Szcze­pa­no­wie, gmina Środa Ślą­ska, na ulicy Polnej 12. Ryszard Zakrzew­ski, syn Wie­sława i Zofii, z domu Radecka, uro­dzony 15 lipca 1969 roku w Śro­dzie Ślą­skiej. Zagi­nął 20 wrze­śnia 1981 roku w Szcze­pa­no­wie.

Marek spoj­rzał na niego uważ­nie znad oku­la­rów.

– Na pewno był koniec wrze­śnia? – zapy­tał z dziwną miną.

– Oczy­wi­ście. Coś się stało?

– Nie, nie. Tak pytam. Jak zagi­nął?

– Byli­śmy u dziadka na ulicy Lip­nic­kiej. Razem z rodzi­cami mie­li­śmy wra­cać rowe­rami do domu, odda­lo­nego o około pół­tora kilo­me­tra. Rysiek powie­dział, że poje­dzie pierw­szy. No i poje­chał. Wtedy widzie­li­śmy go ostatni raz. Ja ruszy­łem z rodzi­cami kwa­drans póź­niej.

– Rozu­miem.

– Z tego, co pamię­tam z tam­tych cza­sów, sąsie­dzi mówili, że nas widzieli jadą­cych rowe­rami. Ryśka nikt nie widział i nikt nic nie pamięta. Jakby zapadł się pod zie­mię.

– Cie­kawe.

Marek zastygł zamy­ślony nad otwar­tym note­sem, wresz­cie scho­wał go szyb­kim ruchem i otwo­rzył drzwi samo­chodu. Miał dziwny wyraz twa­rzy.

– Stało się coś? – powtó­rzył Mar­cin.

– Chyba nie – odrzekł Grab­ski. – Muszę już lecieć. Ode­zwę się do cie­bie, jak tylko coś uda mi się zna­leźć.

– Z góry dzię­kuję!

– Podzię­ku­jesz, jak będzie za co. Cześć!

Marek zatrza­snął drzwi. Mar­cin widział przez szyby zalane desz­czem, jak bie­gnie w kie­runku wej­ścia do budynku komendy woje­wódz­kiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: