Martynika i Biała Wyspa - ebook
Martynika i Biała Wyspa - ebook
- Jeśli chcesz wylecieć na zewnątrz, naciśnij żółty guzik.
Martynika nacisnęła guzik i nagle poczuła na twarzy lekki powiew świeżego, trochę zimnego powietrza.
- Lewy silnik – gotowy. Prawy silnik – gotowy. Start.
Samolot uniósł się do góry i przez słoneczny korytarz wydostał się na zewnątrz. (...)
Daleko przed nią, na kursie samolotu, pojawiło się coś, co przypominało ogromny, biały tort urodzinowy. Tort przybliżał się, rósł, aż nagle zamienił się w ogromną białą wyspę, spowitą w gęste mgły.
- Zapiąć pasy, przygotować się do lądowania – powiedział tuż obok jej ucha szorstki głos, ten sam, co poprzednio.
Martynika dostaje dużo zabawek, ale naprawdę marzy tylko o tym, aby mieć psa. Dziewczynka wyrusza w tajemniczą podróż do miejsca, gdzie krowy mają kolorowe sny, ludziom zaś żyje się podobno lepiej, niż gdziekolwiek indziej. Ten świat może się wydać zaskakująco znajomy niektórym rodzicom, a na pewno babciom i dziadkom.
Czy Martynika będzie chciała zostać tam na zawsze?
To książka o prawdziwych emocjach i skrywanych pragnieniach. Trzyma w napięciu. Kończy się szczęśliwie.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-632-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Martynika usłyszała szczekanie psa i otworzyła oczy. Nie była pewna, czy odgłos pochodzi jeszcze z jej snu, czy już z rzeczywistości. „Eee, chyba jednak ze snu" — pomyślała. „Któż tu miałby szczekać?". Rozejrzała się po pokoju. Oprócz łóżka było tam wiele regałów zasłaniających wszystkie ściany. Regały sięgały pod sam sufit. Stały na nich różnokolorowe pudła pełne zabawek. Zabawki wystawały z każdego kąta, z każdej szczeliny. Czasem Martynika patrzyła na to wszystko i wyobrażała sobie, że gdyby nagle nastąpiło trzęsienie ziemi, wszystkie zabawki wypadłyby z pudeł i z regałów. Wtedy pokój wypełniłby się nimi chyba do połowy swojej wysokości. A ktoś jeszcze niezbyt wysoki, taki jak ona, najpewniej nie mógłby się spod takiej sterty wydostać.
Pod oknem było biurko, przy którym Martynika odrabiała lekcje. Jej wzrok padł właśnie tam, gdyż na biurku stało coś…
„Nie, to niemożliwe" — pomyślała Martynika. Wyskoczyła z łóżka jak wystrzelona z armaty i podbiegła do biurka. Stał na nim wiklinowy kosz, a w koszu coś futrzanego i miękkiego z wyglądu, z czerwoną kokardą zawieszoną na szyi. Coś, co wyglądało zupełnie jak mały piesek, kilkumiesięczny szczeniaczek. Taki, o którym marzy bardzo wiele dziewczynek. Szczególnie w dniu swoich dziewiątych urodzin.
Martynika wzięła szczeniaczka na ręce, przytuliła, pogładziła jego miękką sierść. Wydawało jej się, że szczeniaczek zamruczał. Jego oczka były zamknięte. „Jeszcze śpi" — pomyślała.
Była bardzo szczęśliwa.
Ze szczeniaczkiem na ręce zeszła po schodach na niższy poziom mieszkania. Tam przy kuchennym stole siedzieli rodzice i jedli śniadanie. Na widok Martyniki uśmiechnęli się szeroko i zawołali chórem:
— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
Dziewczynka usiadła na swoim krześle. Trzymała pieska blisko przy sobie, cały czas gładziła go po główce.
— Bardzo wam dziękuję. Tak bardzo marzyłam o tym, żeby mieć prawdziwego pieska. Nie wierzyłam, że się zgodzicie, że mi go dacie. To najlepszy prezent, jaki dostałam w całym życiu.
— Prawdziwego pieska — powiedział wolno tata.
Rodzice spojrzeli po sobie pytającym wzrokiem.
— Ależ mówiliśmy ci, droga Martyniko, że w naszych warunkach trzymanie prawdziwego pieska jest bardzo trudne — powiedziała mama.
— Piesek potrzebuje opieki, a nas cały dzień nie ma w domu. Jesteśmy oboje w pracy, a ty w szkole, w świetlicy albo na zajęciach — dodał tata.
— Ale jednak zgodziliście się. To cudowne. Kocham was.
Rodzice znów spojrzeli po sobie z zakłopotaniem.
— Ależ Martyniko... — wykrztusiła mama.
Martynika nie patrzyła na rodziców, tylko na pieska.
— Jest malutki, więc na pewno będzie chciał napić się mleka. Czy moglibyście przygotować dla niego miseczkę mleka? Pewnie zaraz zbudzi się i będzie bardzo głodny.
Rodzice mieli takie miny, jakby wcale się nie cieszyli. Dłuższą chwilę milczeli, wreszcie tata wykrztusił:
— Ależ Martyniko. To nie jest prawdziwy piesek.
— Jak to nie jest prawdziwy? Jest całkiem prawdziwy i ciepły. Nawet mruczy. — Uśmiechnęła się Martynika.
— Tak, mruczy — powiedziała mama. — Kiedy potrze się jego głowę, mruczy, a kiedy naciśnie się taki mały guzik z boku, za tylną nogą, to nawet szczeka.
Mama wysunęła rękę i nacisnęła guzik, a wtedy piesek otworzył oczy i zaszczekał. To był ten sam odgłos, który Martynika słyszała we śnie, chwilę przedtem, zanim się obudziła.
Patrzyła na rodziców. Nic nie rozumiała, aż nagle zaczęła rozumieć wszystko.
— Jesteście okropni! — wrzasnęła. — Nienawidzę was! Oszukaliście mnie! Daliście mi fałszywego prawdziwego szczeniaczka. Weźcie go sobie!
Martynika rzuciła zabawką w ścianę i z płaczem pobiegła na górę do swojego pokoju. Szczeniaczek spadł na ziemię i zamruczał, a potem zaczął szczekać. Po chwili rodzice usłyszeli trzaśnięcie drzwi.Obietnica
Tata podniósł pieska z ziemi i położył go na stole. Pies nagle przestał szczekać.
Rodzice popatrzyli na siebie ze smutkiem.
— Tak bardzo się cieszyłem, kiedy zobaczyłem go w sklepie — powiedział tata i potarł po głowie pieska.
Piesek zamruczał.
— Myślałem, że jej się spodoba — dodał tata.
— Cóż, to tylko zabawka na baterie — zauważyła mama.
— Powinna zrozumieć, że w naszej sytuacji… Ma już dziewięć lat.
— Może trzeba było jej kupić prawdziwego pieska? — Mama popatrzyła z wahaniem na tatę.
— Przecież wiesz, że to niemożliwe. W naszych warunkach? Pies by zwariował, siedząc cały dzień sam w domu. Zjadłby nam wszystkie meble.
— A tak ona znów wejdzie pod stół. Będzie tam siedziała cały dzień. Nie będzie mówić, tylko szczekać. Jak w zeszłą niedzielę.
— Niepotrzebnie zapraszaliśmy gości z psem. Pójdziesz do niej? — zapytał tata.
Mama poszła na górę do Martyniki. Tata siedział z głową schowaną w rękach. Słyszał, jak duże przedmioty uderzają o ściany.
— Nie chcę waszych zabawek! — krzyczała Martynika. — Jesteście oszustami, a nie prawdziwymi rodzicami! Gdzie macie swoje guziki?
Zbliżała się pora, kiedy powinni wyjść z domu. Martynika do szkoły, a rodzice do pracy.
Minęło pół godziny i Martynika ubrana zeszła na dół. Miała zaciętą minę.
— Nie będę się do was odzywała — powiedziała.
W samochodzie tata próbował tłumaczyć Martynice, że nie mogą trzymać w domu pieska. Psy nie lubią być same, lubią towarzystwo. Dlatego podarowali jej pieska na baterie, który jest jak prawdziwy. Wystarczy go wyłączyć i piesek spokojnie poczeka, aż Martynika wróci ze szkoły. Mogłaby więc choć trochę docenić ten prezent. Oni, rodzice, na pewno byliby z takiego prezentu zadowoleni. Bo oni, mówił tata, mieli zupełnie inne dzieciństwo, niż ona. Cieszyli się z byle czego. Dla nich atrakcją była pachnąca gumka do ścierania albo zwykły biały balonik. Ona, Martynika, powinna się cieszyć, że żyje w takich wspaniałych czasach, kiedy dzieci mają banany, pomarańcze, cytryny i słodycze w dowolnej ilości. I dostają mnóstwo zabawek, które są kolorowe, piękne, mechaniczne, całkiem jak prawdziwe. I do tego klocki, z których mogą budować zamki, domy, też jak prawdziwe. I samochody, które jeżdżą. A w czasach, kiedy oni byli w jej wieku, dodała mama, wszystko było szare, bure, zabawki brzydkie. Jedyną rzeczą, która ich zdaniem wtedy była dobra, było mleko, które rano dostarczano pod drzwi i dawano dzieciom w szkołach, całkiem za darmo, żeby były zdrowe. A poza tym nie było nic dobrego.
W każdym razie wszystko było gorsze, niż teraz. Po prostu nie ma porównania.
— Rozumiesz? — zapytał na koniec tata.
— Hau, hau! — odpowiedziała Martynika. — Chyba wyraźnie mówiłam, że nie będę nic mówiła.
Przez resztę drogi do szkoły milczeli. Czas dłużył się niemiłosiernie. Wreszcie dotarli na miejsce. Martynika wysiadła i wzięła od mamy tornister.
— Kiedy wrócimy z pracy, zabierzemy cię ze świetlicy i pojedziemy prosto do sklepu, wybierzesz sobie taką zabawkę, jaka ci się spodoba — powiedziała mama.
Martynika trzasnęła drzwiami, odwróciła się na pięcie i nie oglądając się za siebie, weszła do budynku szkoły.W sklepie z zabawkami
Centrum handlowe miało dwa piętra i chyba ze sto sklepów, a może więcej. Wjechali na drugie piętro, na którym były prawie same sklepy z zabawkami.
Chodzili po tych sklepach już prawie trzy godziny, a Martynice nic się nie podobało.
— Przecież wam mówiłam, że mam już dużo zabawek i nie potrzebuję nowych. Chcę pieska. Ale prawdziwego, nie na baterie.
— Gdybyś mogła się zamienić, pożyć chwilę w czasach, kiedy my byliśmy mali, nie mówiłabyś tak — powiedział tata. — Nie chcesz chodzić na balet, żadna zabawka ci się nie podoba. Czy ty czasem nie jesteś trochę rozpieszczona?
— Przestań ją dręczyć — powiedziała mama.
— Kto tu kogo dręczy — odparł tata, który bardzo nie lubił chodzenia po sklepach.
— Hau, hau! — dodała Martynika.
Oglądali coraz to nowe zabawki. Prosili sprzedawczynie o ściąganie ich z najwyższych półek, otwieranie pudeł, prezentowanie, w jaki sposób zabawki działają. Martynika czuła się jak w swoim pokoju, tylko większym. Bała się, że te wszystkie pudła pospadają jej na głowę. Obojętnie reagowała na coraz to nowe propozycje. Nie spojrzała na odkurzacz, który naprawdę sprząta. Ani na kuchenkę, która naprawdę gotuje. Ani na zestawy do pokazów mody. Ani na mikrofon z głośnikami. Ani na gitarę prawie jak prawdziwą. Ani na stajnię z możliwością mycia koni prawdziwą wodą. Nie zainteresowały jej zestawy farb, gry komputerowe, zestawy do eksperymentów chemicznych, zestawy do robienia prawdziwego prądu z ziemniaków. Nic jej się nie podobało.
Zbliżała się godzina zamknięcia sklepu.
— A może zostawią państwo córkę na chwilę samą — zaproponowała sprzedawczyni. — Może sama wybierze to, co jej się podoba?
— Proszę bardzo — powiedział tata i machnął ręką.
— Niech próbuje — potwierdziła zrezygnowana mama. — Gdy coś znajdziesz, to nas zawołaj.
— Zgadzamy się na wszystko — dodał tata.
Rodzice usiedli na ławce, która stała na środku pasażu, niedaleko wejścia.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej