Marzenia na agrafce - ebook
Marzenia na agrafce - ebook
Lato to pora słonecznych plaż, bosych stóp, zwiewnych sukienek i… miłości. To właśnie o niej marzy Bogumiła, dziewczyna pełna kompleksów, walcząca z nadwagą i przykrymi wspomnieniami. Liczy na to, że wyjazd z Rafałem nad Bałtyk okaże się pod każdym względem przełomowy.
Niestety, wymarzone wakacje od początku nie przebiegają tak, jak sobie zaplanowała. W nadmorskiej miejscowości zjawia się sama i od razu – w niezbyt miłych okolicznościach – poznaje Waldemara, samotnego mężczyznę z kilkuletnim synem. Niebawem na horyzoncie pojawia się przystojny Karol, a na dodatek okazuje się, że Rafał jednak przyjeżdża nad morze...
Pobyt nad Bałtykiem dostarczy Bogumile niezapomnianych wrażeń, ale czy będzie umiała wybrać to, co dla niej najlepsze?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-984-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cóż z tego, że z boku na bok się przewracam,
kołdrę naciągam, poduszkę odwracam,
myśli po mej głowie pędzą jak szalone,
jak stado koni na łące rozpędzone
swobodnie brykają
i spać mi nie pozwalają.
Zaciskam powieki, nic to nie daje,
barany liczę, ale przestaję,
bo jeden uparcie pod płotem stoi
przeskoczyć nie chce, chyba się boi.
I znowu się z boku na bok przewracam
kołdrę naciągam, poduszkę odwracam
tym razem spokojnie już czekam na niego
przyjdź wreszcie i do mnie, kolego!
Ale on jakoś me łóżko omija
i tylko zegar północ wybija.
Zmęczona czekaniem światełko zapalam,
odrzucam kołdrę, szlafrok nakładam
cieplutkie stopy wciskam w bamboszki
i idę do kuchni zażyć jakieś proszki,
Lecz zamiast tego lodówkę otwieram
i aby zasnąć, zwyczajnie się obżeram
i wiem, że rano jak już zbudzić się zdołam,
stojąc na wadze, głośno zawołam:
Do kitu diety, do kitu głodówka,
do kitu niestety pełna lodówka!ROZDZIAŁ
Idę sobie brzegiem morza, szuram nogami po płytkiej wodzie, omijam wodorosty i zastanawiam się, co ja właściwie tutaj robię sama jak palec, chociaż miało być zupełnie inaczej. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że mój pomysł jest rewelacyjny. Ba! Byłam wręcz pewna, że moja decyzja jest słuszna, chociaż wszyscy dziwnie się na mnie patrzyli, a ja, wbrew tym spojrzeniom, zadowolona z siebie, uparcie przegrzebywałam net w poszukiwaniu odpowiedniego pokoju. I wreszcie go znalazłam, chociaż decydowałam się dość długo, i po którymś tam z kolei przeglądaniu ofert wybrałam ten najbliżej plaży, bo po co mam zmęczona opalaniem zasuwać z plażowymi tobołami Bóg wie gdzie, skoro mogę spokojnie wybrać i nie będę musiała.
Inni wykładają teraz swoje cielska na brzegu Adriatyku albo oglądają zabytki, objadając się regionalnymi daniami, które w zimie będą z dumą serwować swoim znajomym na proszonych kolacjach, podczas gdy ja jestem właśnie tu, nad naszym zimnym i burym morzem, bo…?
Bo mam swój cel i nikt nie zdołał mnie od niego odwieść! Uśmiechnęłam się do siebie, jakbym faktycznie prowadziła z kimś dialog. Za tę kasę, którą już zdążyłam wydać, miałabym przyzwoity pokoik w przyzwoitym hoteliku z widokiem na cieplutkie morze, a nie spoglądała na budkę z pamiątkami obleganą przez kolonistów, a do tego jeszcze ten ohydny smród smażonej ryby wkręcający się w mój nos tak uparcie, że czuję go jeszcze na plaży, ale cel to cel i w tym wypadku smród aż tak nie przeszkadza. Właściwie miałam dwa cele, jeden odpadł od razu, drugi postanowiłam zrealizować do końca.
Trochę przesadzam z tym smrodem, na plaży już go nie czuję, bo na pasażu przed zejściem na piasek pieką gofry — przełknęłam ślinę — z bitą śmietaną i jagodami…
Jeśli z nich nie zrezygnuję, a chwilowo nie mam takiego zamiaru, to wrócę do domu w luźnym dresie, bo nic innego nie będzie na mnie pasować, chyba że moja tarczyca wychwyci dużo jodu i pomimo podjadania gofrów ubędzie mnie troszkę, liczę na to.
I znowu nie mogę się powstrzymać i z bambetlami w rękach zajmuję miejsce w ciut przydługiej kolejce. Ten zapach jest nieziemski. Odwrotnie niż ten w moim pokoju, chociaż też opanowuje moje nozdrza na długi czas. Wstyd przyznać, ale łasuch jestem. Walczę z tym, od kiedy postanowiłam osiągnąć rozmiar trzydzieści sześć, ale niestety bez skutku. Lekarka, do której się z tym problemem zwróciłam, omiotła wzrokiem moją postać z dziwnym grymasem na twarzy. Zrobiłam to samo, jej figura nie spełniała wymaganych obecnie kryteriów jeszcze bardziej niż moja.
— Nie wydaje mi się, aby pani nadwaga była wynikiem choroby, uważam raczej, że jest skutkiem niewłaściwego odżywiania, ale skoro się pani upiera i twierdzi, że żadne diety nie skutkują…
— Pani doktor — jęknęłam — ja naprawdę już wszystkiego próbowałam…
— Skoro się pani upiera… — westchnęła.
Pochyliła się i bez słowa zaczęła wypisywać coś na karteczce, którą po chwili podała mi z tym samym grymasem co poprzednio.
— Zrobimy wszystkie badania — powiedziała takim tonem, jakby znała już ich wynik. — Czy w rodzinie ktoś chorował albo choruje na tarczycę?
— Yyy… — zastanowiłam się. — Chyba nie, nie wiem — powiedziałam zgodnie z prawdą i zaczęłam się nad tym poważnie zastanawiać.
— Halo! Proszę mi to oddać — powiedziała zniecierpliwiona z wyciągniętą w moją stronę dłonią. — Dopiszę.
— To jakieś skomplikowane badanie? — zapytałam cicho, żeby nie przeszkadzać w pisaniu.
— Nie, to tylko sprawdzenie, czy w organizmie jest odpowiedni poziom hormonu. Jeśli okaże się za niski, to jest niedoczynność i się tyje.
— Aha… I co wtedy?
— Trzeba leczyć! U nas brak jodu, więc możliwe, ale to się dopiero okaże — wytłumaczyła.
— Aha…
Odebrałam potulnie skierowanie i w mojej głowie pojawiła się nadzieja. I to właśnie ona, oprócz chęci pobycia trochę sam na sam z Rafałem, skłoniła mnie do wyjazdu nad Bałtyk, bo wszyscy wiedzą, że tylko tutaj można się nawdychać zbawiennego dla naszego organizmu jodu, którego być może i moja tarczyca potrzebuje.
Badań jeszcze nie zrobiłam, nie miałam kiedy, do lekarza udałam się tuż przed samym wyjazdem. Zrobię, jak wrócę… O tej tarczycy, prawdopodobnej przyczynie moich zbędnych kilogramów, których tak okropnie chciałabym się pozbyć, powiedziałam mamie. Westchnęła jak zawsze.
— Zrób sobie te badania, ale wątpię, żeby z twoją tarczycą było coś nie tak — powiedziała, patrząc na mnie z troską. — Ty sobie coś ubzdurałaś, kochanie — pokręciła głową z dezaprobatą. — Wbiłaś sobie do głowy, że powinnaś wyglądać jak tyczka, a to nie jest możliwe przy twojej budowie, którą odziedziczyłaś po rodzinie swojego ojca. Popatrz na ciotkę Beatę, czy według ciebie jest gruba?
— Oczywiście! — wykrzyknęłam zdziwiona jej słowami.
Od kiedy pamiętam, ciotka zawsze była miękka i dlatego jako dziecko uwielbiałam się do niej przytulać. Obejmowała mnie i mrucząc kołysanki nad moim uchem, huśtała mnie namiętnie godzinami. Bardzo ją kocham, jest fantastyczna i można z nią konie kraść, ale to nie zmienia faktu, że jakby zrzuciła przynajmniej dziesięć kilo, to sadełko nie wylewałoby się jej na plecach powyżej biustonosza, zdecydowanie wyglądałaby lepiej i młodziej. Wiem, że odziedziczyłam sporo cech po moim ojcu, ale to nie powód, żebym wyhodowała sobie takie brzuszysko jak on i szczęśliwie paradowała po świecie, nie przejmując się uwagami innych ludzi. Pamiętam okrzyk starego znajomego taty przypadkiem spotkanego w salonie samochodowym, do którego, w ramach wycieczki, tata zabrał mnie w jakąś słoneczną niedzielę przed obiadem.
— Bogumił, stary byku, to ty?! — wykrzyknął ten znajomy, rozpościerając ręce na całą szerokość jak strach na wróble na środku pola pełnego dojrzewającej pszenicy.
— Ed, Ryża Małpo! — Ojciec wyszczerzył zęby i rzucił mu się w te ramiona, dokładając swoje. Poklepali się po plecach dość hałaśliwie, po czym odsunęli od siebie, taksując się wzrokiem. Znajomy taty się roześmiał.
— Oj! Boguś, Boguś oddałbyś dziecku piłkę…
Na początku nie zrozumieliśmy, o co mu chodzi, i to chyba było widać, bo roześmiał się jeszcze głośniej i klepnął ojca w brzuch.
— A… — Tata pogłaskał się z czułością po tym, co wyhodował przed sobą z pomocą maminych obiadków i poobiednich piw. — To nie piłka — zaprzeczył. — To się nazywa mięsień piwny — powiedział dumnie, zdecydowany walczyć o swoją rację.
— Niech ci będzie — zgodził się Ryża Małpa i zarzucił ojcu rękę na ramiona.
Odeszli zatopieni w fachowej konwersacji o wyższości stojącej nieopodal limuzyny nad wersją kombi.
Stanęłam w pachnącej wanilią kolejce posuwającej się ledwo, ledwo i nie mogłam się zdecydować, czy powinnam się skusić i przekroczyć limit porannych kalorii, czy może zrezygnować z tej cudownej przyjemności, na którą miałam okrutną wręcz ochotę.
Toboły w plażowej torbie uwierały mnie w ramię, słońce — zawieszone już dość wysoko na nieboskłonie — operowało po całej mojej osobie nieposkromione żadnym obłokiem. Zaczynałam się pocić, ale i tak nie mogłam albo nie chciałam zrezygnować, bo przecież znajdowałam się już tak blisko, że zaglądałam przez okienko do wnętrza i liczbę osób stojących przede mną porównywałam z liczbą nastawionych w maszynkach wafli. Wpatrzona w ręce kobiety za szybą zastanawiałam się, czy dzisiaj, jak przyjdzie już moja kolej, powinnam zjeść gofra z malinami, czy — tak jak wczoraj — z jagodami i czy mam się jeszcze skusić na polewę czekoladową, czy może karmelową, która w wielkiej butli zaglądała do mnie wesoło, błyskając zaczepnie kolorową etykietką.
Do samego końca nie mogłam podjąć tak ważnej decyzji i na pytanie, z czym sobie życzę gofra, wykrzyknęłam:
— Yyyy… Z malinami!
— Ze śmietaną?
— Tak!
— Z polewą czy bez?
— Z polewą! — Pokiwałam energicznie głową.
Kobieta, czekając na moją decyzję, wyciągnęła przed siebie dłoń gotową szybko złapać odpowiednią butlę, a ja patrzyłam jak zaklęta, tak jakby od tej decyzji zależało moje życie.
— Jaką? — zapytała zniecierpliwiona.
— Yyyy… Toffi! — wykrzyknęłam i poczułam ulgę.
Ta kobieta chyba też, bo już więcej na mnie nie spojrzała. Zapłaciłam i dzierżąc w dłoni pachnącą zdobycz, udałam się powoli w kierunku plaży, co, wbrew pozorom, okazało się niezbyt łatwe, tym bardziej że tobół na moim ramieniu akurat teraz postanowił zacząć z niego zjeżdżać, zamiast wpijać się sadystycznie w moje ciało jak poprzednio. Zauważyłam, że nie wszyscy o tej porze leżą na plaży i „smażą” się jak frytki. Jedni pałaszowali lody, inni zapiekanki pachnące pieczarkami, a inni tak po prostu sobie spacerowali i popijali colę z ogromnych kubków.
Skuszę się na jedną zapiekankę w drodze powrotnej, bo nie przypuszczam, a raczej jestem pewna, że nawet najbardziej kaloryczny gofr nie wystarczy mi na cały dzień, nie biorę pod uwagę tego, co zawierała moja torba.
Wycierając serwetką śmietanę przylepioną do warg, przypomniałam sobie moje próby zmiany diety i uśmiechnęłam się na wspomnienie maminej miny na widok dwóch siatek jarzyn, które przytargałam z mozołem do domu. Nie powiedziała ani słowa, tylko z zaciekawieniem spoglądała, gdy to wszystko rozkładałam na kuchennym stole, bardzo z siebie zadowolona.
Był akurat środek zimy, gdy dopadła mnie paskudna chandra i nic ze starych sposobów jej zwalczania nie skutkowało. Zaczęło się tak jak zawsze. Niewinnie.
W przypływie gotóweczki postanowiłam zrobić sobie przyjemność i pojechałam do centrum handlowego, wyciągając oporną koleżankę na zakupy. Złamałam jej opór obietnicą zrobienia jej prezentu, na co zgodziła się w przyspieszonym tempie. Wiadomo, za darmo…
I tak oto wędrowałam wzdłuż sklepów samym środkiem pasażu i czułam się wręcz wspaniale w otoczeniu kolorowych wystaw pełnych wspaniałych strojów. Płynęłam niczym motyl, prawie nie dotykając podłogi, i rozglądałam się z niezmąconym uśmiechem kobiety sukcesu, chociaż miałam do dyspozycji tylko premię, jaką wszyscy pracownicy otrzymali z okazji świąt. Ale to w tej chwili nie miało znaczenia, najważniejsze było to, że ja też ją dostałam i mogłam wydać na byle co, sprawiając tym niewymowną przyjemność wszystkim swoim zmysłom.
Podobało mi się prawie wszystko, co zobaczyłam: bluzki, swetry, sukienki i spódnice, nie wspomnę już o butach, które prawie tupały do mnie przez szybę. Przepełniona tym uczuciem, uczuciem niewymownego wręcz szczęścia, weszłam do jednego z butików i poprosiłam o spódnice w moim rozmiarze. Ekspedientka, bardzo miła, zerknęła taksująco na moje biodra i uśmiechnęła się, mówiąc ostrożnie:
— Wydaje mi się, że potrzebuje pani większego rozmiaru.
— Ależ skąd?! — oburzyłam się i uznałam za stosowne jej wytłumaczyć: — Kurtka mnie tak pogrubia!
— Możliwe — uśmiechnęła się dyplomatycznie i przeszła w kierunku wieszaków wiszących szeregiem na metalowej rurce umocowanej wysoko na ścianie.
Patrzyłam, jak przerzuca wieszaczek za wieszaczkiem, aż zatrzymała się na ostatnim. Zdjęła go szybkim ruchem i wręczyła mi, nadal uśmiechając się z wyższością, pewna swojego dobrego oka.
Z podniesionym czołem i pewnym krokiem, dzierżąc w dłoni za dużą moim zdaniem spódnicę, udałam się w kierunku przymierzalni. Ustawiłam się w kolejce pełnej kobiet w różnym wieku, niektórych prawie tak zadowolonych, jak ja. Jeszcze raz zerknęłam na trzymaną w ręce spódnicę, aby się upewnić, że ekspedientka jednak nie miała racji, i już chciałam pójść wymienić ją na mniejszą, jak odsłoniła się przede mną kotarka. Wyszły z niej dwie chichoczące dziewczyny mniej więcej w moim wieku, machając mi przed nosem dwiema parami spodni, które przymierzały przed chwilą. Nonszalancko spojrzałam na obwód pasa tych przemykających mi przed nosem ciuszków i machinalnie zacisnęłam usta, porównując je dyskretnie z tym, co trzymałam w dłoni.
— Wchodzicie? — zapytał ktoś z boku.
— Tak, tak — odpowiedziałam, usiłując się uśmiechnąć.
W kabinie, do której nie wpuściłam pchającej się za mną koleżanki, po zawieszeniu kurtki, torebki i szalika oraz po ściągnięciu z pewnym wysiłkiem kozaków bez zamka spojrzałam w lustro i jakimś dziwnym sposobem czar prysł. Coś odebrało mi ochotę na przymierzanie. Nie chciałam już nikomu udowadniać, że spódnica zawieszona na wieszaku obok kurtki, szalika i torebki będzie na mnie za duża. Odpięłam wprawdzie zamek, ale jakoś tak bez entuzjazmu. Przyłożyłam ją sobie do brzucha i w tym momencie napłynęła zdradziecka łza. Zacisnęłam zęby i w przypływie buntu tupnęłam bosą stopą o podłogę. Na szczęście wykładzina o niezbyt miłym kolorze stłumiła ten mój odruch.
— Wszyscy się mylicie! — szepnęłam dobitnie pod nosem przez nadal zaciśnięte zęby. — Nawet to cholerne lustro — spojrzałam na nie, jakby było moim największym wrogiem, i jednym pociągnięciem odpięłam guzik.
Niczemu niewinna spódnica z łatwością przemknęła przez moje stopy, łydki i uda i pomknęła w kierunku bioder. Dobra jest, pomyślałam, wciągając ją dalej.
— No… — szepnęłam z uśmiechem w stronę swojego odbicia — nieźle… — Prawie się zachwyciłam tym, co zobaczyłam.
Zadowolona schwyciłam guzik za plecami i chciałam nim tak po prostu trafić w dziurkę, i tu nastąpił drugi kryzys tego dnia. Mimo wciągania brzucha tak prosta sztuka, jaką jest zwyczajne przepchnięcie guziczka przez dziurkę, nie powiodła się. Okręciłam spódnicę wokół pasa i podjęłam jeszcze jedną, ostateczną próbę ujarzmienia upartego potwora. Niestety z takim samym skutkiem albo nawet i gorszym, bo te moje zmagania oglądało teraz naprawdę okrutne lustrzane odbicie. Zrobiło mi się gorąco i duszno, zerwałam znienawidzoną materię i usłyszałam pukanie w ramę kabiny.
— Hej! I jak kiecka? Wbiłaś się?
— Spoko!
— To wyjdź, pokaż się!
— Już zdjęłam — odpowiedziałam zgodnie z prawdą, zdejmując z wieszaka wszystkie swoje rzeczy. Przetarłam spocone czoło i wyszłam z uśmiechem, odsłaniając kotarkę dla następnej klientki.
Bez słowa ominęłam koleżankę, ruchem głowy wskazując jej wyjście z butiku. Przechodząc, oddałam spódnicę innej ekspedientce. Nie chciałam widzieć tryumfu na twarzy tamtej okropnie pewnej siebie kobiety.
— Poczekaj! — poczułam szarpnięcie. — Może ja sobie taką kupię.
Spojrzałam na koleżankę wzrokiem bazyliszka. Czy jej się może wydaje, że skoro nie kupiłam sobie, to jestem skłonna jej zafundować tę kieckę?
— Nie żądasz ode mnie chyba… — zaczęłam, ale roześmiała mi się w twarz.
— Zwariowałaś?! — wykrzyknęła prawie obrażona. — Myślisz, że mnie nie stać?!
— Nie… No, nie — zmitygowałam się.
— Idę przymierzyć. — Porwała o rozmiar mniejszą od tej, którą przymierzałam, błysnęła w moją stronę idealnie równiutkimi białymi zębami i pomknęła w stronę kabiny niczym rącza łania.
Dyskretnie zerknęłam w stojące obok mnie lustro, uniosłam górną wargę i spojrzałam w uzębienie znajdujące się w mojej jamie ustnej. Niby wszystko okej, równiutkie, czyściutkie, bo przecież dbam o nie regularnie, ale jednak nie takie jak jej. Cholera! — pomyślałam. Jeszcze to…
Koleżanka wyszła z przymierzalni ze spódnicą w ręce i bardzo zadowoloną miną, ale nie od razu zdradziła mi powód tego zadowolenia wręcz tryskającego z jej twarzy.
— I co? Za mała? — zapytałam, oczekując satysfakcjonującej mnie odpowiedzi.
— Nie — szepnęła, pochylając się w moją stronę. — Za duża — dodała i odpłynęła w stronę wieszaka wypchanego mniejszymi rozmiarami.
Teraz to już miałam całkiem dość. Obróciłam się plecami do lustra, bo stwierdziłam z przykrością, że odbicie mojej twarzy, której wolałam nie oglądać, kojarzy się z burzową chmurą tuż przed gradobiciem. Współczułam tylko tym, którzy, przechodząc obok, będą musieli na mnie spojrzeć.
Skupiłam wzrok na bezrozmiarowej biżuterii tkwiącej na samym środku sklepu, która po sekundzie zainteresowała mnie na tyle, że nie zauważyłam nadejścia uśmiechniętej koleżanki.
— Świetna ta kiecka! — oznajmiła dość głośno nie tylko mnie. — Nie wiem, dlaczego ty jej nie bierzesz.
Wzruszyłam ramionami, udając obojętność.
— Beznadziejna jesteś, wiesz?! W tej cenie nigdzie takiej nie dostaniesz! — Podetkała mi spódnicę pod nos. — Zobacz, jaki to materiał… — Poruszyła palcami. — I kolory! Obłęd! Pasuje do każdego sweterka, każdej bluzeczki! Świetnie wybrałaś. — Położyła ją na ladzie w pobliżu kasy i uśmiechnęła się do mnie słodko: — Pożyczysz?
Tego już było za wiele jak na jeden dzień. Zatrzymałam na niej wzrok o charakterze bezuczuciowym, po czym bez słowa odwróciłam się w stronę ściany pełnej spódnic i bez wahania wybrałam tę, którą mierzyłam, tę wielką, i walnęłam ją, może trochę za mocno, na ladę obok tej o dwa rozmiary mniejszej.
— Jasne! — Uśmiechnęłam się sztucznie i dołożyłam wisiorek, który dość mi się podobał, ale nie był mi koniecznie potrzebny.
Do kasy podeszła kobieta, która już na wstępie zepsuła mi humor. Czekałam, czy w jakikolwiek sposób skomentuje mój zakup, ale nie zrobiła tego na swoje szczęście, bo chybabym już nie wytrzymała i wylała na nią wszystkie nagromadzone przez półgodzinny pobyt w tym sklepie żale.
— Razem to skasować? — zapytała, grzebiąc w materiale w poszukiwaniu metki.
— Tak — odpowiedziała stojąca bliżej kasy koleżanka i zwróciła się w moją stronę z proszącym uśmiechem.
Wróciłam do domu i od razu wrzuciłam reklamówkę ze spódnicą i wisiorkiem, którego też mi się już odechciało, do szafy z postanowieniem wielkich zmian w swoim życiu. Oczywiście, jak zawsze zaczęłam od wyglądu, który moim zdaniem był powodem wszystkich dotykających mnie, czasami bardzo boleśnie, niepowodzeń.
Na drugi dzień, akurat gdy przyszłam z tymi worami warzyw i owoców, mama oświadczyła, że znalazła podczas przedświątecznych porządków reklamówkę upchniętą na dnie szafy i czekając na mój powrót z pracy, udrapowała jej zawartość sympatycznie na moim łóżku.
— Czemu mi nie pokazałaś? Bardzo ładna. Przymierz! — poprosiła.
Nie byłam w stanie jej odmówić, więc zniknęłam za drzwiami swojego pokoju i usilnie w tym momencie zwracałam się do Stwórcy, aby obwód mojego pasa skurczył się o co najmniej cztery potrzebne mi w tej chwili bardziej niż w butiku króciutkie centymetry. Na próżno. I tym razem, niestety, moja prośba nie została zatwierdzona.
Może za słabo prosiłam? A może w niebie zabrakło tuszu, czemu bym się specjalnie nie dziwiła, bo ileż to wieków można w kółko kłapać pieczątką, zatwierdzając tak ogromną liczbę docierających tam próśb i życzeń. Czasem jakieś trzeba odrzucić, tylko dlaczego akurat moje?
Wyszłam z pokoju i stanęłam przed obliczem mamy ze spuszczoną głową. Usłyszałam jej ciche westchnienie. Podeszła do mnie ze wzrokiem wbitym w nieszczęsną spódnicę, która, chociaż niedopięta, opinała moją talię niemiłosiernie.
— Po co kupujesz taki mały rozmiar? — westchnęła ponownie i z siłą, o jaką jej nie podejrzewałam, spróbowała zapiąć guzik.
— Zostaw! — Odsunęłam się zniecierpliwiona.
— Stój! — Przyciągnęła mnie do siebie ponownie. — Patrzę, czy da się przerobić!
— Nie da się! — wykrzyknęłam i nie bacząc na dłonie mamy, wyrwałam się energicznie.
Cholerna spódnica prawie paliła mnie swoją obecnością na moim tyłku. Zrzuciłam ją z siebie tak szybko, jak tylko się dało, podniosłam z podłogi, pognałam do swojego pokoju i żeby uciąć jakiekolwiek dalsze komentarze, zatrzasnęłam za sobą drzwi. Zdążyłam ją jeszcze zwinąć w kłębek, zanim wylądowała w tym samym miejscu co poprzednio.
Wieczorem, przed telewizorem siedziałam spokojnie na kanapie i gryzłam, chrupiąc głośno, surowe marchewki, paskudny seler naciowy i pół jabłka, które sobie przygotowałam na początek mojej restrykcyjnej diety. Spoglądałam przy tym smętnie w kierunku piramidy pysznych kanapek, które mama „niechcący” postawiła za blisko mojego nosa i oczu. Wzdychałam, ukradkiem połykając ślinę, ale byłam tak zaparta w swoim postanowieniu, że skusiłam się tylko na jeden plasterek przepysznej suchej kiełbasy, zabójczo pachnącej czosnkiem. Najpierw obgryzłam go powolutku dookoła, potem żułam go bardzo, bardzo, bardzo długo, aż kompletnie stracił smak, przeobrażając się w dziwną papkę, którą i tak połknęłam z wielką przyjemnością. Wytrzymałam pięć długich dni i dwie godziny… Spódnica nadal się nie dopinała.
* * *
Trochę za szybko skończyło się moje słodziutkie śniadanie. Poprawiłam torbę, klapki wzięłam do ręki i powoli zaczęłam schodzić po rozgrzanych kamiennych schodach, obijając się czasami o tych, którzy powracali.
Ostrożnie stawiając stopy, przebrnęłam przez sypkie i gorące piaski, nie miałam ochoty trafić na śmieci, niedopałki i szyszki o ostrych krawędziach, których obfitość akurat przy zejściu trochę mnie wyhamowywała. W dzieciństwie nastąpiłam na taką szyszeczkę i skończyło się paskudnym dłubaniem i szyciem przez przemiłego lekarza, który poczęstował mnie cukierkiem o dziwnym smaku, wyciągniętym z przepastnej kieszeni chirurgicznego fartucha.
Dotarłam na sam brzeg i zadowolona wykopałam nogą dołek. Rozłożyłam ręcznik i rozglądnęłam się, rejestrując wzrokiem osoby w najbliższej okolicy. Chętnie usiadłabym jeszcze bliżej morza, ale w końcu z tego zrezygnowałam. Tu też nawdycham się jodu, a nie będę się niepotrzebnie narażać na zdeptanie przez wędrujących bezustannie brzegowych spacerowiczów. Rzuciłam świeżo zakupioną gazetę w miejsce, gdzie zaraz położę głowę, i uklękłam, żeby zrzucić z siebie sukienkę. Poczułam na sobie czyjś wzrok. Uniosłam nieznacznie głowę… Nie patrzyły na mnie jedne oczy, patrzyło ich tysiące. Oglądały, świdrowały, wgryzały się. Okropność! I jak ja mam się tu rozebrać?!
Włożyłam ręce pod sukienkę i poprawiłam kostium w newralgicznych miejscach, to znaczy na biuście i na pośladkach, mając nadzieję, że nic, co nie powinno ujrzeć światła dziennego, nie wypiętrzyło się zdradziecko. I dopiero po tej czynności z klęczek szybkim ruchem przeszłam w siad prosty i teraz mogłam spokojnie ściągnąć sukienkę przez głowę, nie obawiając się kompromitacji. Oczywiście zaraz się położyłam, ale przypomniało mi się, że nie nasmarowałam się mleczkiem z odpowiednim filtrem, i musiałam usiąść i przegrzebać torbę, w której miałam mnóstwo skarbów: okulary przeciwsłoneczne, okulary do czytania, których specjalnie nie potrzebuję, ale wyglądam w nich świetnie, kanapki z ciemnego razowego chleba bez masła, z białym serem, jogurt zero procent i łyżeczkę do niego, dwa paskudne, niedojrzałe jabłka, dojrzałą brzoskwinię, dwie młode, umyte i obrane ze skórki słodziutkie marchewki, woreczek z obranym i pokrojonym w słupki zielonym ogórkiem, obowiązkową wodę mineralną w dwulitrowej butli, żytnie chrupki na wszelki wypadek, jakbym jednak zgłodniała na plaży, do tego woreczek muszelek zbieranych dla mamy, którego zapomniałam zostawić w pokoju, opaskę na włosy, szczotkę do ich rozczesania, nawilżającą pomadkę z witaminą E, chusteczki dezodoryzujące, chusteczki higieniczne i na samym dnie, oblepione nieco piaskiem mleczko do opalania i oczywiście dokumenty oraz resztę pieniędzy z wczorajszego dnia w nowiutkim portfeliku w kolorze mórz południowych, a nie Bałtyku, i w takim samym intensywnie turkusowym kolorze zegarek w najmodniejszej silikonowej oprawie, z którego jestem bardziej niż zadowolona.
Jak zawsze musiałam poprzekładać wszystko, zanim znalazłam poszukiwany przedmiot, ale w końcu się udało i z namaszczeniem zaczęłam oblewać się białymi strumyczkami mleczka, starając się nie ominąć żadnego miejsca przy rozsmarowywaniu. Po tej czynności wymagającej skupienia opadłam z powrotem na koc i oddałam się błogiemu lenistwu, jakim jest opalanie.
Nie trwało ono jednak długo.
W pierwszej chwili pomyślałam, że to słońce zaszło za jakąś chmurkę, która z pewnością za chwilkę odpłynie, ale czekałam i nic się nie zmieniało. Cień tkwił na mojej twarzy i nie znikał. Ostrożnie uniosłam powieki i ujrzałam przyczynę chwilowego zaćmienia słońca. Przyczyna miała może ze dwa latka i skręcone w śmieszne kędziorki włoski spięte gumkami na czubku głowy, które tworzyły coś na kształt puchatych różków ślimaka. Mnóstwo piegów na twarzy i wielkie oczy wpatrujące się we mnie ciekawie. Do tego jasnozielony kostium kąpielowy z mnóstwem falbanek umiejscowionych gęściej na pupie. W jednej ręce puste, kolorowe wiaderko, w drugiej roztapiające się lody spływające strużkami po małej, pulchnej rączce.
— Przesuń się, kochanie — uśmiechnęłam się. — Zasłaniasz słońce, a ja chciałabym się opalić — poprosiłam, ale dziewczynka nie drgnęła. — Lody ci się roztapiają — powiedziałam, wpatrując się w spływające strużki. — Obliż je…
Dziewczynka nie drgnęła. Uniosłam się na łokciu i palcem pokazałam jej, gdzie powinna oblizać. Zrobiła to. Przyszło mi do głowy, że może biedactwo nie słyszy, i zrobiło mi się przykro. Taka ładna dziewczynka i całe życie będzie się męczyć ze swoją przypadłością tak jak ja ze skłonnością do tycia. Albo jeszcze gorzej, bo ja przynajmniej słyszę, jak mnie obgadują.
— Jeszcze tu — wskazałam jej drugą stronę.
Dziewczynka posłusznie oblizała wskazane miejsce. Przyciągnęłam torbę i rozpoczęłam poszukiwanie wilgotnych chusteczek, którymi chciałam obetrzeć oblepione rączki. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że prostszym rozwiązaniem byłoby pójście w kierunku szumiącego cudownie morza i zmycie resztki lodów morską wodą. A może i przyszło, ale musiałabym wstać i przejść parę metrów przed tysiącem oczu, które wpatrywałyby się we mnie. Oczywiście te oczy zauważyłyby moje uda podrygujące przy każdym kroku, napakowane niedosmażoną skórką pomarańczową, moje fałdki na brzuchu opięte lycrą jak baleron siatką i niemieszczące się w kostiumie, wręcz wylewające się piersi, które falują przy każdym kroku jak znajdujące się przede mną morze. Sama myśl o takiej wędrówce napawała mnie lękiem. W stronę morza to jeszcze okej, ale powrót! Nigdy w życiu! Nikt mnie na to nie namówi, nawet tak urocze stworzenie, jak to, które teraz koło mnie stało oblepione słodką masą z kapiących lodów.
Znalazłam chusteczki wyjątkowo szybko, a to tylko dzięki temu, że poprzednio wsunęłam je do wewnętrznej kieszeni wszytej do tego celu przez sprytnych Chińczyków. Oni to mają głowy… Niby zwykła torba plażowa, a tak przemyślna. Kieszonka na drobiazgi, kieszonka na telefon, wprawdzie trochę za mała na najnowsze smartfony, ale jest. W środku wkładka z zamkiem na kosmetyki plażowe, co prawda główka zamka, ta do przesuwania, od razu została mi w ręce, ale jest. Ogólnie torba wporzo, tylko musiałam poobcinać strzępiące się nitki.
Bez słowa wytarłam małe łapki. Nie było sensu nic mówić, skoro dziecko i tak nie słyszy. Posłusznie oddało mi nie do końca oblizany patyczek i wystawiło rączki z rozczapierzonymi paluszkami. Śmieszne różki pochyliły się i ogromne, błękitne oczy dziewczynki wpatrywały się w każdy ruch mojej dłoni.
— Jesce tiu — odezwała się nagle i brudnym paluszkiem pokazała mi małą plamkę, którą ominęłam niechcący. Miałam ochotę przytulić ją za te dwa słowa. Uśmiechnęłam się do niej i wyjęłam ostatnią chusteczkę.
W folię, która pozostała po chusteczkach, pośpiesznie zawinęłam patyczek. Odłożone na bok zabrudzone papierki wyschły w słońcu bardzo szybko, a mnie pozostała na palcach lepka masa, ale to przecież nie problem. Mam zwykłe chusteczki i wodę mineralną, tak też przecież można. Szczęśliwie znalazłam drugą paczuszkę, tym razem pełną. Dwoma palcami wydłubałam chusteczkę i nie byłam w stanie zrobić tą dłonią już nic więcej. Mięciutki, leciutki, wielowarstwowy, utworzony w ramach recyklingu, oszczędzający rosnące sosny suchy papierek przylgnął za sprawą lepkiej i słodkiej mazi do moich palców, oblepiając je swoimi warstewkami. Próba odlepienia skończyła się tylko rozwarstwieniem owego tworu i niczym więcej. Może jedynie tym, że uczepiona moich palców chusteczka powiewała smętnie w podmuchach morskiej bryzy. Unosząc dłonie, wierząc w sprawne mięśnie swojego tułowia, ponownie się odchyliłam w stronę torby, bo w tym momencie jedynie woda mogła mnie uwolnić od niechcianych strzępków ligniny, ale zachwiałam się i nie zdążyłam użyć najprostszej podpórki, jaką są własne łokcie. Padłam twarzą prosto w gorący piach.
Pędzelki zaczęły podskakiwać na dwóch nogach, wydając z siebie dźwięki uradowanego stworka z bajki. Podniosłam się i spojrzałam na dziewczynkę, była taka urocza, że nie mogłam się na to śmieszne „coś” zezłościć. Uśmiechnęłam się do niej i czystą ręką otrzepałam z twarzy piasek, ale nie do końca, bo drobniutkie ziarenka przylgnęły do mojej skóry w miejscach posmarowanych mleczkiem do opalania.
Po tej czynności, już porządnie oparta na łokciach, spokojnie sięgnęłam do torby po wodę. Odkręciłam butelkę i ją przechyliłam. Dziewczynka z wiaderkiem w ręce szarpnęła mnie energicznie za wyciągniętą rękę.
— Oć! — powiedziała stanowczo
Butelka wypadła mi z ręki i z sykiem, wylewając sporą część swojej zawartości, poturlała się spokojnie po piasku, po czym lekko się przechyliła i utkwiła gwintem w dołku pomiędzy miniaturowymi wydmami utworzonymi prawdopodobnie ludzką stopą. Patrzyłam, jak świeże morskie powietrze nasycone jodem wpływa do niej pod postacią okrągłych przesympatycznych bąbelków.
— Oć — powtórzyła dziewczynka.
— Nigdzie nie idę, sama sobie idź — odpowiedziałam jej nieco już wzburzona, starając się uratować resztki wody.
Gdzieś z lewej strony doleciał mnie komentarz wypowiedziany damskim, ale dość niskim głosem:
— Czy ty widzisz, jakie te młode matki są teraz leniwe? Dupy jej się nie chce podnieść i pójść z dzieckiem po wodę! Woli siedzieć i się opalać! Ja biegałam z Wojtusiem, nie było mowy, żeby poszedł sam! To takie niebezpieczne! Pamiętasz, Heniu, jak biegałam?
— Mhm, pamiętam, biegałaś — potwierdził jej słowa znudzony, równie niski głos Heniusia.
Odwróciłam się energicznie, chciałam zobaczyć, kto śmie niesłusznie zwracać mi uwagę, i natrafiłam na parę wpatrzonych we mnie oczu. Słowa i wzburzenie zamarły w moich ustach. Wstałam, wzięłam dziewczynkę za rączkę, uśmiechnęłam się w stronę moich sąsiadów najwspanialszym uśmiechem, na jaki mnie w tej chwili było stać, i zapytałam równie słodko:
— Przypilnujecie państwo?
— Oczywiście! — usłyszałam.
Poprawiłam kostium i poszłam do tego cholernego morza nabrać wody do wiaderka. Dziewczynka podskakiwała na brzegu szczęśliwa, a ja zastanawiałam się, jak się zasłonić malutkim wiaderkiem w drodze powrotnej.
Dotarłam do swojego miejsca wypłukana z chusteczki i piasku i zmęczona wędrówką opadłam z impetem na ręcznik z myślą, że już nie chcę koło siebie żadnej dziewczynki. Sięgnęłam do torby, wyjęłam kanapkę z białym serem i woreczek z zielonym ogórkiem. Wbiłam w kromkę zęby i zapatrzona w horyzont, zaczęłam tak jak zawsze przeżuwać z namaszczeniem. Dziecko, które — miałam nadzieję — odejdzie z wiaderkiem do swojej matki, usadowiło się na piasku koło mnie i jednym ruchem opróżniło zawartość wiaderka wprost na mój ręcznik. Udawałam, że nie widzę, i spokojnie przeżuwałam dalej. Dziewczynka obserwująca strumyczki, jakie spływały z mojego ręcznika, zerwała się nagle, falbanki na jej pupie podskoczyły figlarnie, i podeszła do mnie, usiłując bez słowa wyrwać mi kanapkę z ręki.
— Hej! — wykrzyknęłam, naciągając się razem z kromką w stronę drapieżnej rączki. — Hej! — powtórzyłam. — To moje!
Dziewczynka nie zwróciła uwagi na moje wołanie. Oddałam jej kanapkę, uznając walkę o kawałeczek chleba za bezsensowną, i powróciłam do poprzedniej pozycji. Wygrzebałam z woreczka kawałeczek ogórka.
— Daj — odezwało się dziecko.
— Nie! Jedz chlebek!
— Nie cie. — Oddała mi rozmamłaną skórkę.
— Ja tes nie cie — odpowiedziałam jej w tym samym stylu tak samo.
— Konstancja! Konstancja! Konstancja! — Gdzieś w oddali damski głos rozdzierał się nieziemsko. — Konstancja! Konstancja! — zbliżało się miarowo. — O Boże! Konstancja!
Tym razem rozległo się bardzo blisko i zgrabna kobieta w kostiumie tak skąpym, że prawie nic nie przykrywał, zaczęła biec w moją stronę. Stworzonko ze śmiesznymi ogonkami uniosło zieloną pupę z uroczymi falbankami i rączki wysmarowane resztkami chleba z serem. Na króciutkich, tłuściutkich, jak to u małego dziecka, nóżkach pobiegło w stronę wołającej kobiety, ta porwała je na ręce i zaczęła całować po umorusanej buzi. Po tej salwie matczynej radości odeszła bez słowa. Malutki aniołek przytulony do jej ramienia pomachał do mnie rączką.
— Heniu… — odezwała się starsza kobieta po mojej lewej stronie. — Jak myślisz, ona chciała porwać to dziecko? Co? Kiedyś czytałam o takiej, co nie mogła mieć swoich i porywała cudze…
— Daj spokój, Jadwiniu — jęknął Heniu.
Obróciłam się twarzą w kierunku morza, położyłam się na brzuchu i przyciągnęłam torbę odpowiednio blisko, żebym już nie miała żadnych problemów z wyciąganiem z niej czegokolwiek. Chciałam się wyciszyć i w spokoju przeglądnąć gazetę zakupioną po drodze. Morze szumiało miarowo, słońce grzało stosownie do pory roku i dnia.
Ogórek, marchewka i brzoskwinie przeniosły się z torby do mojego żołądka, ale ja nadal byłam głodna. Wyraźnie brakowało mi czegoś konkretnego, czegoś, co uciszyłoby jęki mojego żołądka i jelit. Udawałam, że ich nie słyszę, że autosugestią zmuszę je do milczenia, ale skuteczność tej terapii okazała się tak znikoma, że musiałam sięgnąć po chrupki, które oblepiały moje zęby, dziąsła i język, którym mełłam w ustach jak krowa.
Odłożyłam okulary, odsunęłam gazetę i usiadłam po turecku. Z torby wyciągnęłam łyżeczkę i jogurt zero procent. Nabrałam trochę, włożyłam łyżeczkę do ust i stwierdziłam z obrzydzeniem, że jogurt w tym upale zdechł. Pieczołowicie zapakowałam paskudztwo z powrotem i ułożyłam się wygodnie, starając się skupić na przeglądaniu gazety, która powoli mnie wciągała, bo umieścili w niej wakacyjne opowiadanie. Zapomniałam, że jestem na plaży, zapomniałam, że leżę tylko w kostiumie kąpielowym, przez moment zapomniałam o bożym świecie i byłoby mi tak dobrze, gdyby niespodziewanie, nie wiadomo skąd, potężny strumień lodowatej wody nie wylądował na moich włosach, plecach, ręczniku i nieprzeczytanej jeszcze gazecie.
— Aaa! — rozdarłam się na cały głos i spojrzałam w stronę oddalających się i nadal świetnie się bawiących dwóch rozbrykanych łobuzów, którym przyszło do głowy przelanie morza wiaderkiem.
Sapnęłam jak rozwścieczony byk szeroko rozdętymi nozdrzami i poderwałam się na równe nogi. Z falą wewnętrznego gorąca nadpłynęła nadprzyrodzona siła, która umożliwiła mi start godny olimpijskich sprinterów. Zignorowałam myśl o pomarańczowej skórce, o fałdkach i podskakującym biuście i popędziłam za nimi jak lokomotywa, sapiąc też tak jak ona:
— Ty gówniarzu! — krzyknęłam ostatkiem sił, łapiąc mniejszego chłopca za rękę. — Zrób tak jeszcze raz… — pogroziłam mu palcem wskazującym. — Zrób tak jeszcze raz, a… — zabrakło mi słów — a zobaczysz!
Nie mogłam na szybko wymyślić, co zobaczy, za to ja zobaczyłam przerażone oczy i pojawiające się w nich łzy. Puściłam go tak szybko, jak złapałam, i pomyślałam, że jestem straszną jędzą, bo przecież leżymy nad samym brzegiem morza i trochę wody jest chyba w takim miejscu zjawiskiem normalnym, no, może nie całkiem normalne jest wylanie na mnie znienacka całego wiaderka, ale…
Odwróciłam się i… przeraziła mnie odległość, jaką miałam do przebycia. Ruszyłam w swoją drogę przez mękę „pod oszczszałem” milionów oczu!
Zdyszana już nieco mniej usiadłam na ręczniku i rozglądnęłam się. Chyba nikt z moich najbliższych sąsiadów nie zauważył mojej szarży przez piach. Odetchnęłam z ulgą, poprawiłam kostium i położyłam się na brzuchu, twarzą w stronę szumiącego cudownie Bałtyku w celu, jak już wiadomo, wchłonięcia jak największej ilości jodu, co poskutkuje wiadomo czym. Przejechałam dłonią po schabikach i przez chwilę wydawało mi się, że już się jakby trochę skurczyły.
Morze szumiało bardzo miarowo, słońce grzało bardzo dokładnie, plażowe hałasy stopiły się w jakąś ogólną całość, nad moją głową cichutko furczał skrzydełkami foliowy samolocik. Moje myśli zaczęły błądzić… Powróciły do domu, do mojego pokoju, zaglądnęły do biura, w którym pracuję, odwiedziły szefa, którego nikt specjalnie nie lubi, przejechały się po najlepszych sklepach i wylądowały w butikach z letnimi przecenami, które zaczynały się u nich, już kiedy wyjeżdżałam. I to mi przypomniało o sprawdzeniu zasobów finansowych przeznaczonych na dzisiejszy dzień. Uniosłam się na łokciu, żeby znaleźć portfelik, i grzebiąc w torbie, machinalnie spojrzałam przed siebie.
Samiutkim brzegiem, więc jakieś pięć metrów ode mnie, szedł wspaniały mężczyzna. Taki, jakiego każda by sobie życzyła mieć u swojego boku. Zatrzymał się nagle, fala oblała jego opalone, owłosione i sprężyste łydki.
— Boski! — jęknęłam w duchu, omiatając wzrokiem całość jego wspaniałej sylwetki. Od sprężystych łydek gładko przeszłam do równie sprężystych i szczupłych ud, przez chwilę zatrzymałam się na jędrnych, idealnie okrągłych pośladkach w opiętych, turkusowych — mój ulubiony kolor — kąpielówkach tak różniących się od obecnie modnych bezkształtnych hajdawerów do kolan i pomknęłam dalej, w kierunku idealnie wręcz wysklepionego torsu, pokrytego w jeszcze większym stopniu niż łydki złotymi włoskami, i ramion o doskonałej muskulaturze. Zatrzymałam się na głowie, również o idealnym kształcie, obstrzyżonej na modnego „szczurka”.
„Boski” nagle zwrócił twarz w moją stronę. Już wcześniej zarejestrowałam jego „grecki profil”, klasyczny, z dość sporym, ale ładnym nosem. Zerknęłam szybko w dekolt, żeby sprawdzić, jak się prezentuje mój biust w pozycji, którą obecnie przybrałam, i stwierdziłam, że wporzo. Z powrotem skupiłam wzrok na bóstwie, które wyraźnie spoglądało w moją stronę z zaciekawieniem i pewnym delikatnym skupieniem na twarzy. Odczepiłam się od torby i portfelika i uniosłam się niby mimochodem. Przyjęłam pozę syrenki Ariel na kamieniu, cholernie niewygodną. Na twarz przywołałam kokieteryjny uśmieszek, delikatny jak muśnięcie wiatru, i czekałam w napięciu, udając niezainteresowaną jego spojrzeniem.
„Boski” niczym posąg tkwił w jednym miejscu, widocznie nie mógł się zdecydować, czy powinien do mnie podejść. Chciałam jakoś dyskretnie dać mu jakiś znak, że być może jestem nim przypadkiem zainteresowana, ale nie wiedziałam jak. Posąg drgnął i ruszył w moim kierunku. Wciągnęłam brzuch i wstrzymałam oddech, przygotowując w myślach inteligentną, ewentualną odpowiedź na domniemane pytanie, jakie mógłby mi zadać. Patrzyłam kątem oka, jak zbliża się do mnie i jego boska twarz nabiera chmurnego wyrazu. Na pewno też myślał o tym samym co ja, o pytaniu rozpoczynającym naszą znajomość, bo wiadomo, wejściówka jest bardzo ważna.
Już tylko dwa kroki dzieliły go ode mnie, podniecenie narastało we mnie lawinowo, co się dziwić, taki facet, gdy brutalnie mnie ominął, obsypując piaskiem z unoszącej się akurat na mojej wysokości stopy, i ryknął gromkim głosem, prawie do mojego ucha:
— No gdzie ty się, kurwa, rozłożyłaś?! Mówiłem ci, kurwa, że masz być blisko!
I odpowiedź lekko zniecierpliwionym głosem:
— Przy trzecim falochronie, nie?!
— To ty, kurwa, liczyć już z tego upału nie umiesz?! We łbie ci się chyba coś popierdoliło! To jest, kurwa, czwarty!
— Trzeci! — uparła się kobieta, której nie było widać za parawanem.
— Pojebana baba — mruknęło bóstwo. — Zapierdalam w tym upale…
I swym wspaniałym ciałem walnęło dość akustycznie na ręcznik, sięgnęło do torby po puszkę piwa, którą z sykiem otwarło i wypiło z gulgotaniem, po czym, nagromadzonym w żołądku powietrzem wydało z siebie odgłos wywołujący u mnie odruch wymiotny, odgłos godny ryku lwa. A brzmiał on trochę bulgotliwie, mniej więcej tak:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki