Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Masala - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 grudnia 2021
Ebook
17,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Masala - ebook

Rozpoznawalny prezenter radiowy i telewizyjny wyrusza do Indii, by zanurzyć się w najgłębszych zakamarkach samego siebie. Jego związek z dziewczyną właśnie się rozpada, a on sam potrzebuje spojrzeć na wszystko z dystansu. Na miejscu przygląda się młodym turystom z Europy, którzy w dalekim kraju szukają duchowego oświecenia, ale i zwyczajnego zapomnienia w taniej rozrywce i narkotykach. Mężczyzna postanawia w końcu wnikliwie spojrzeć na własne życie i rozliczyć się z przeszłością. Chce także raz na zawsze pożegnać wyniszczający go nałóg. Książka została zainspirowana podróżą autora do Indii.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-6072-8
Rozmiar pliku: 408 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

UCIECZKA

3 grudnia 1999. Był żółtodziobem. Początkującym podróżnikiem, świeżakiem. Kiedyś dotarł do Maroka. Teraz leciał do Indii. Wyobrażał je sobie jako wielki i dziki port w Tangerze. Przygotowywał się na tłum ludzi, na zagęszczenie niespotykane nigdzie w Europie.

Tam, gdzie on, leciało wtedy i nadal lata ponad milion osób rocznie. Teraz nawet więcej, spędzić sylwestra 2000 w Indiach. W Azji tłum turystów chce dodać szczyptę oświecenia do swojego wygodnego zachodniego życia. Nirwana to kolejna przyprawa przywożona z Indyj.

Na Okęciu jeszcze warszawka pełną gębą – udawała światową. Była narzeczona kolegi Sz. odprowadza znajomego O. na samolot do plaż Egiptu. Piosenkarka K. z dzieckiem i tajemniczym przystojniaczkiem udają się na urlop. Znajomy z branży, słynny P., leci na Kubę przez Paryż, gdzie zabiera swoją pannę – siostrę kolegi X. Jego odprowadza towarzysz z imprez – znany S.O. Wiele osób leci nie odkrywać nowe światy, lecz badać baseny w kurortach. Podejrzewał, że podobnie jak on mieli nadzieję, iż zaraz zjawią się paparazzi. Wtedy ich małe, prywatne sprawy w błysku fleszy stałyby się, na pozór przynajmniej, ważniejsze. A tak, po prostu jechali na wakacje.

Jemu i Zośce nie groziły luksusowe hotele – za mała kasa. Cieszył się, że skromny budżet uchroni ich przed popadnięciem w zwykłą turystykę.

„Ciekawe, ile wytrzymamy, jak głęboko w to polecimy“. Starał się nie mieć złudzeń i zbyt wielu oczekiwań. Bronił się przed samym sobą. Tak naprawdę liczył na zbyt wiele.

Jego dziewczyna i mamusie, które ich odprowadzały, były strasznie zdenerwowane. Jemu więc nie wypadało. W głębi duszy roztrzęsiony, czuł się jednak zmuszony trzymać fason. Uspokajać sytuację. Być cool.

Mamusie przekroczyły już pięćdziesiątkę. Wielu znajomych z ich pokolenia podróżowało na Wschód, ale one akurat nie. Wyluzowane, ale nie do tego stopnia, żeby krążyć gdzieś po dalekich światach. Obydwie już bez mężów, zamożne, udzieliły finansowego wsparcia wyprawie. Może dzieci zrobią to, na co one nigdy by się nie odważyły. Choć lot samolotem do Delhi to nie wyprawa przez serce Afryki.

„Weź, misiu, Mickiewicza...“, obściskiwanie i żegnanie robiło się patriotyczne. Tym wstrętniejsze dla młodego człowieka. Matka i ojczyzna. Egzemplarz _Pana Tadeusza_ chyba po to, żeby za bardzo nie uciekł. A jemu właśnie na tym zależało.

Hermann Hesse podczas swojej podróży na Wschód bał się, że Indie go zmienią. Nie chciał się poddać wpływowi Wschodu, dlatego na wszelki wypadek unikał spotkań z joginami i różnymi guru. Nasz bohater, podobnie jak wielu innych europejskich młodych i nadętych przemyśliwaczy, bardzo chciał się zmienić. Zakończyć proces, który rozpoczął ponad rok temu. Może właściwie nie tyle zmienić, co w ogóle stworzyć się na nowo. Pewne etapy, które zapewne nastąpią w trakcie tej transformacji, byłoby lepiej ukryć, bo wstydliwe. Zdystansować się przynajmniej. Uciekał więc do Indii, a uciekając, cały czas chciał prześcigać samego siebie. Uciekał od uciekania. Postanowił więc udawać, że to nie on jedzie do Indii. Zacznie być sobą, jak wróci.

Pilot samolotu Lufthansy przemawiał do pasażerów dowcipnie i sympatycznie. „Taki jest na luzie, że rzygać się chce“ – powiedział do Zosi, ale uznała go za paranoika. Pilot ciągnął: „Jeśli się nie zobaczymy, to życzę państwu – (a może powiedział nawet „wam“) – wesołych świąt“. Jak Jim Carrey z przyklejonym uśmiechem, który w _Truman Show_ mówi rano, że jeśli się już nie zobaczymy, to życzy miłej nocy. „Słyszysz go, zaraz uwierzę, że Lufthansa szkoli nawet pilotów w profesjonalnych uśmiechach“ – usiłował jednak wciągnąć Zosię w swoje rozważania o multikorporacji. „To po prostu jakiś fajny facet“ – odpowiedziała krótko i odwróciła się do okna. „Nie ufam jemu ani tym całym liniom lotniczym“.

Lotnisko we Frankfurcie kojarzyło mu się z tym Lemowskim z Kataru. Miasto w mieście, kilometry bram, korytarzy, rur i kabli. Zimny hi-tech – wrota do globalnej wiochy. Przesiadają się tłumy z całego świata. Arabowie mają przechlapane. Sprawdza się ich dokładnie i niezbyt uprzejmie. Co poradzić, jeśli każdy wygląda jak Ali Agça. Skandynaw z klasy biznes gada do mikrofonu na przewodzie komórki. Nic go nie rusza: ani wrzaski dzieci, ani komunikaty. On nadaje swoje nawet w trakcie odprawy. To jeden z tych, co nieustanną i ciężką pracą budują nowy lepszy świat, z którego właśnie Max się wypisał.

Ponad rok temu wyjechał z Warszawy na leczenie do Ośrodka Rehabilitacyjno-Readaptacyjnego Monaru w Głoskowie. Wtedy stolica była wciąż dziwnym miastem. Melanż komunistycznej i starej architektury z niewielkimi wysepkami kapitalistycznej zabudowy. Kiedy wrócił, wieżowce banków, luksusowe sklepy i hipermarkety na obrzeżach zdominowały miasto i ludzi. „Nie chcę mieszkać w tych nowych osiedlach, nie wskakuję znowu na tor przeszkód, olewam wyścig szczurów“. Grubą kasę, którą zarabiał jako gwiazdeczka telewizyjna i radiowa, skutecznie przepuścił na narkotyki i złote życie. Nie dorobił się niczego oprócz złej reputacji. Nie pozostawało mu nic innego, jak zacząć wszystko od nowa. Na razie jednak nie mógł sobie znaleźć miejsca w Polsce. Dlatego ruszył w świat. Jak powiedział jeden z bohaterów Updike‘a: Wszystkim, którzy wałęsają się po świecie, wydaje się, że czegoś szukają. „Czego szukasz, człowieku? Czy żeby znaleźć, muszę wiedzieć, czego szukam?“ – pocieszał się.

Na samolot czekały tłumy sikhów w turbanach, starcy i staruszki zawinięte w koce. Wszyscy ze stosami toreb, tony bagażu podręcznego. Uważani za indyjską elitę. Statystycznie bogatsi od reszty społeczeństwa, wykonują różne zawody wymagające wykształcenia; są pilotami samolotów czy inżynierami. Przyglądał się im jako forpoczcie tego świata, do którego zmierzał, usiłując wyobrazić sobie Indie. „Gdzie ja jadę, po co właściwie? Dobrze, że nikt nie pyta, bo nie wiem, co bym powiedział.“

Mówił dumnie: Jadę do Indii. Dla każdego to było oczywiste. Kiwali głowami: tak, tak, rozumieją, może i zazdroszczą. Nikt oprócz kolegi ze stacji benzynowej nie spytał wprost: A po co do Indii? Nikt nie dociekał: Co to te Indie: kraj, subkontynent, mocarstwo czy może Disneyland religijny? Nikt go nie pytał, i nadal tego nie robi, bo Indie to mit, to symbol. Mglisty i trochę zatarty przez czas, ale ciągle odświeżany i reaktywowany mit wolności umysłowej, wyzwolenia duchowego, przemiany. Nosowska śpiewała, że „krowy z oświeceniem paradują ulicami“. W to właśnie, mniej lub bardziej świadomie, wierzy większość ludzi. Taki jest nieoficjalny folder reklamowy subkontynentu. Oparty na tradycyjnym przekazie, z pokolenia na pokolenie, od pierwszych hipisów po zagubioną młodzież, do której należał. Przekonaną, że jadąc na Wschód, wraca do duchowego prapoczątku, zagubionego przez nich w chaosie cywilizacji.

Uznał Indie za miejsce po prostu gdzieś indziej – bycie inaczej. Znak niebycia w domu, niebycia u siebie, w Polsce, w Europie. Znak podjęcia próby wstępu na nowe ścieżki. Może to być Afryka czy Ameryka Południowa, tyle że są trudniejsze w obsłudze. Indie to inność anglojęzyczna, łatwo osiągalna, samolotem za sześćset–osiemset dolców. Dla początkujących, w sam raz dla niego.

Za nimi zostało przedmilenijne napięcie, przygotowania do Balang Tysiąclecia i zamieszki w Seattle, gdzie lewacy zgotowali Światowej Organizacji Handlu prawdziwe dni chaosu. Trzymał za nich kciuki. Uznał, że Zosi to nie interesuje. Usiłował ją przytulić, ale się odsunęła.

Krajowi anarchiści i punkowcy zawsze uważali go za zdrajcę i człowieka Babilonu. Jeżeli w ogóle uważali go za kogokolwiek. Kiedyś usiłował namówić Międzymiastówkę Anarchistyczną na wystąpienie w Inforadio (późniejsze Tok FM). Nie zgodzili się, nie ma ustępstw w walce z Systemem. On zaś stał się jego częścią, sprzedał punkowe symbole. Czerwonego irokeza skomponował z garniturem dla własnych celów. Kiedy z taką fryzurą prowadził programy w Canal+, zdjęcia drukowały brukowce i szmatławce z omówieniami programu telewizyjnego. Enfant terrible polskich mediów. Skandalizujący Max. Uciekał od tego człowieka, szukał nowego modelu Maxa. „Czy nie pakuję się z deszczu pod rynnę?“

W samolocie samotny Niemiec – Tom. Pracuje w Delhi przy wyrobie biżuterii, jakaś fundacja pomocy, uczą, jak zarabiać kasę. Wraca z urlopu w Berlinie. Tam żona i dzieci. Nie spodobało im się w Indiach. Tom jednak woli Azję od Europy. Mówi, że wybiera mniejsze zło. Nie nauczył się hindi, jego angielski też nie jest najlepszy. Max zapytał go, co robi, kiedy ma wolne. Tylko w niedzielę, więc nie ma czasu nigdzie wyjeżdżać. Siedzi w mieście. Wymiguje się od odpowiedzi na pytanie, jak spędza wieczory.

Zosia nagle wyrwana z odrętwienia rzuciła się Maxowi na szyję: „Cieszę się bardzo, bardzo się cieszę!“ „Ja też“.

Przylecieli w środku nocy. W pośpiechu stosowali się do zaleceń doświadczonych znajomych. Wzięli taksówkę płatną z góry do hoteliku wybranego z _Lonely Planet._ Oprócz kierowcy jedzie jeszcze jeden facet: „Dis namaszkar tristars, or forstars? Tristars nał gud for ju, ful, noł plejs“. Namawia i namawia, przestać nie może. „Paharganj Namaskar – powtarzają nieugięci – we have reservation“ – choć nie mieli. Facet w końcu zrezygnował. Taksówkarz zawrócił, wysadził go z powrotem przed przylotami i w końcu wyruszyli w drogę tam, gdzie chcieli.

Pahargandż sprawiał wrażenie straszliwego wąwozu. Po bokach przy ogniskach skupili się dzicy, obszarpani ludzie. A ma to być główny bazar i centrum hoteli dla niskobudżetowych podróżników. Ściany wąwozu nie przypominają nawet ruin budynków. Brakuje kątów prostych, konkretnych linii wyznaczających ściany, drzwi czy okna. Bezkształtna i ciemna masa: nie ma neonów, świateł; żadnych oznak cywilizacji.

Za każdym następnym pobytem w Delhi szukał tego pierwszego mocnego wrażenia. Nigdy już nie wróciło. Po roku i po dwóch latach, kiedy włóczył się nocą po cichym i spokojnym Pahargandżu. Żadnego wąwozu, brak przerażających tubylców. Miejsce nie zmieniło się, raczej on. „Wiesz, to tak jak z dragami: pierwszy raz zawsze jest najmocniejszy i najlepszy“ – tłumaczył już po powrocie jakiejś panience.

Kiedy wysiadali z taksówki, pod ich nogami od razu zaplątało się beznogie dziecko, przemieszczające się na rękach jak małpka. Byli zdezorientowani. Tam, gdzie miał być hotel, była tylko wypalona skorupa budynku. Na wielkiej kupie śmieci pasły się krowy, psy i czarne ptaszyska.

Przerażeni pierwszym smakiem Indii pędzili z ciężkimi plecakami do następnej przecznicy. Tam postać w łachmanach bełkocze, że tak, hotel tutaj. Wyciąga rękę po kasę. Nic nie dali, bo chcieli jak najszybciej zamknąć się w pokoju. Schować się, zanim zjedzą ich jakieś dzikie bestie. Rezerwejszyn nie mieli, ale na szczęście było coś wolnego. Padli na łóżko z taką ulgą, że przed zaśnięciem kochali się pierwszy raz od tygodni.DELHI

Następnego dnia nadal bał się Indii, ale zżerała go też ciekawość, jak wyglądają za dnia. Obudzili się późno, nieprzytomni od zmieniania stref czasowych, ale rozsądek nakazywał wstać. Wypełniali sobą i gratami cały pokój, czyli duże podwójne łóżko i skrawek podłogi. Max wziął szybki prysznic i był gotów, ale miłość jego życia i towarzyszka podróży potrzebowała dużo więcej czasu. W końcu zrobiła się już druga po południu. Zaczynał wpadać w paranoję. „Trzy i pół miesiąca będę czekał na nią w tych malutkich klitkach. Nic przez Zośkę nie zobaczę“. Za oknem coś szumiało, dźwięki zlewały się w nieprzenikniony hałas, nawet nie potrafił sobie wyobrazić, co tam jest.

Okazało się, że Pahargandż przypomina wzburzoną rzekę. Wąską, krętą i nieregularną uliczką płyną nieustannie ludzie. Sklep na sklepie, stragany, budki, kontuary, towary rozłożone na ziemi, sprzedawcy z towarami w rękach i na grzbiecie chodzą wte i wewte. Inni mają wszystko na wysokich czterokołowych wózkach. Wielu sprzedaje z roweru lub z kosza na głowie. Każdy proponuje swój towar albo usługę. W Tangerze nie mógł się opędzić od natrętów, tutaj jakoś się udaje. Ćwiczył się w tej trudnej sztuce. „Przede wszystkim: unikaj kontaktu wzrokowego“. Jego spojrzenie przyłapał koleś z Kaszmiru, stojący przed sklepem. I natychmiast namolnie zaprasza do środka. „Pewnie myśli, że chcę kupić dżointy. Jestem młody, wyglądam jak klient.“ Rzeczywiście, wyglądał na zagubionego Europejczyka, który przyleciał szukać przygód. Pachniał jeszcze Zachodem, rozglądał się niespokojnie, przytłoczony nadmiarem świata dookoła. Jego tłumaczenia, że nie pali stafu, oznaczały dla dilerów tylko tyle, że się boi.

Wszystkie te propozycje mogą uczyć opanowania i cierpliwości. Odmawiasz spokojnie i z godnością – polepszasz swoją karmę. Odmawiasz zdenerwowany i zły po setnej zaczepce – pogarszasz ją. Najlepsze dla twoich kolejnych wcieleń jest oczywiście uleganie żebrakom i dawanie im pieniędzy. Ale nie każdego na to stać. Ciągłe zaczepki uczą też koncentrowania się na własnych sprawach, o ile ma się jakieś oprócz ciekawego rozglądania dookoła. Właściwie pierwsza reakcja większości przybyszów to właśnie unikanie kontaktu wzrokowego. Naprzyglądać się, nasiąknąć, przyzwyczaić. Zorientować, co jest grane.

Nie ma chodników. Przeciskają się ludzie, samochody, riksze rowerowe i motorowe, też na trzech kółkach. Wschód nie zna chyba instytucji „przechodnia“, czyli kogoś, kto w pośpiechu mija wszystko, pędząc do swoich spraw. Po pierwsze, nikt się nie śpieszy, po drugie zaś, każdy obecny na Pahargandżu wchodzi w jakieś interakcje z innymi. Nie da się po prostu przejść, nie da się nie zwracać uwagi na otoczenie. Wszystko jest zbyt blisko, zbyt obfite, kolorowe, głośne i pachnące. Wciska się w uszy, oczy i nos.

Ze wszystkich stron atakowały go bodźce, trochę tak jak w hipermarkecie. Wyruszył w poszukiwaniu inności, a jego umysł kurczowo trzyma się tego, co znane. Żeby oswoić obcość, porównywał i łączył. Pilota z filmem, lotnisko z książką, Pahargandż z hipermarketem.

Tyle że ta wielka wystawa w Indiach jest Megatotalnym Marketem. Wszechogarniającym, choć nie wszystkie elementy są perfidną zachętą do kupna jak na Zachodzie. Bodźce są też dużo silniejsze, mimo że niezaprojektowane przez jego kolegów z agencji reklamowych. Kaskady obrazów, zapachów, postaci podążających w nieznanych celach w niejasnych kierunkach. Wielka łamigłówka, którą trzeba rozgryźć.

Namiastka europejskości dla świeżo przybyłych to Connaught Place, wielkie rondo otoczone postkolonialnymi budynkami. Strefa aklimatyzacji, komora ciśnieniowa. Trochę Wschodu, trochę Zachodu. Restauracje, banki, sklepy pilnowane przez facetów w uniformach, którzy przede wszystkim odganiają żebraków.

Zmęczeni przysiedli w parczku pośrodku ronda. Od razu wynurzają się kolesie z tajemniczymi smarowidłami. „Łer ju from? Połlend?“

– wyjmują kartkę z polskim tekstem: „Bądź miły i uprzejmy dla tego wspaniałego pana i zrób mu doskonały masaż po specjalnej niskiej cenie“. Zosia rzuciła się do ucieczki, usiedli gdzie indziej na trawie. Tam natychmiast obległo ich stadko umorusanych i śmiejących się dzieci w łachmanach. Nie dawały się odpędzić, a niełatwo też uciec, bo trzymały jego plecak. Znowu zmienili miejsce, ale szybko się okazuje, że tylko w zamkniętych lokalach można odpocząć. A we wnętrzach klimatyzacja, drzwi otwiera wyglancowany strażnik, w środku jak w domu, plastiki, ceny wywieszone, obsługa i swojska atmosfera. A przecież nie o to chodzi.

Zagadnął ich wąsaty policjant w ciężkim płaszczu. Mówi, że turyści przyjeżdżają, fotografują, piszą pamiętniki. A dlaczego? Bo wszyscy są szpiegami. Oni też. O co im chodzi? O indyjski uran. Tłumaczy to z pełnym przekonaniem, a potem zaprasza do domu na kolację. Może sam jest szpiegiem.

Zosia szybko miała dosyć i wróciła do hotelu. On, nakręcony, poszedł samotnie do jednej z knajpek na Pahargandżu. Palił indyjskie extra mocne i obserwował ulicę. Całe to zamieszanie wydawało się trochę przerażające, dopóki przez tłum nie zaczęła przeciskać się krowa albo słoń. Wtedy uśmiechał się: „To jest jakiś cyrk“.

Przenieśli się z bardzo przyzwoitego Namaskar Hotel do pobliskiego Bright Guest House, tańszego o sto rupii. Syf i malaria. Ekskluzywny pokój z kiblem i zepsutym prysznicem śmierdzi upiornie. Źle zorganizował przeprowadzkę, w Namaskarze musieli zapłacić za dwie doby hotelowe, choć spali tylko jedną noc. Zosia natychmiast robi aferę o tych parę złotych, które stracili na operacji. W każdym razie w BGH będą mieszkać do przyjazdu Żuka.

Max chciał zostawić daleko za sobą swój kraj gdzieś na wschodzie Europy i zapomnieć o znajomych. Ale skoro Żuk przylatuje parę dni po nich, nie mogli przecież ukrywać się przed nim. „Gdybym był sam... – myślał – wtedy to by było“. „Jak to fajnie, że Żuk przyleci! – cieszyła się jednak Zosia. – Wiesz, w Nepalu jest Asia! Jak to miło będzie, jak się wszyscy spotkamy!“ Ciarki przechodziły mu po plecach. W ogóle nie chciał, żeby było miło. Uważał, że jak miło, to nudno.

Znajomy muzyk ze swoją panienką odgrażali się, że też przylecą. Chcieli chyba trochę podrasować swój image, ale miał nadzieję, że nie ruszą dupy dalej niż na sesję na plażach Egiptu. Młodzieżowy prezenter telewizyjny przechodził z kolei okres burzy i naporu, pragnął zmienić swoje życie i wypytywał, ile kosztuje wyjazd do Indii. Inny menedżer obrośnięty w piórka chciał powrócić do „niezależnych“ korzeni i też tu przyjechać, do raju wegetarian. Parę takich warszawkowych typów gadało przy piwie i sałatce, że porzuci swoje mieszkanka i spotka się z nim i Zosią w Indiach. „Gdzie będziecie, może się jakoś umówimy?“ Najlepiej we wtorek o szesnastej. Wykręcał się, jak mógł, i żadnych namiarów im nie dawał. „Jak tu dotrą, będę się chował po zacienionej stronie ulic“. Poza tym groziło mu, że straci wyłączność. Jeśli wszyscy zaczną jeździć do Indii, jego wyjazd straci na atrakcyjności. Będzie częścią pospolitego ruszenia zblazowanej stolicy. On chciał być inny. A był przecież z warszawki.

W hotelu, w pokoju obok odbywała się dzika balanga. Francuz, zarośnięty i długowłosy Chris, przyjechał właśnie drogą lądową przez Turcję, Iran i Pakistan. Max, jako początkujący, patrzył na niego z podziwem i chciał o wiele rzeczy zapytać, ale Francuzol oczy miał tak zamglone, że zrezygnował. Drugi żabojad zjechał z Nepalu, trzeciego odebrali właśnie z lotniska. Mieli ze sobą sound-system na minidyski. W małym pokoiku na cały regulator grzmi Miles Davis. Chłopcy piją Eau de Vie, wódkę z gruszek prosto ze strefy wolnocłowej, palą dżointy i wciągają kreski z ketaminy. To chyba jedyny narkotyk, jakiego nigdy nie brał, więc pośpiesznie pożegnał się z sąsiadami. Davis rozbrzmiewał chyba do rana. Balanga jak każda inna, we Francji, w Warszawie. Powszechność najebki.

Wcześnie rano wyszedł na ulicę. Przed dworcem, na poboczu jezdni łachmaniarze osłaniają się szmatami i coś kombinują. Przyglądał się zaciekawiony, aż nagle zrozumiał.

Pod osłoną brudnych szmat rozwijali zużyte kawałki folii aluminiowej. Dobrze to znał. Kładli resztki grudek ciemnej heroiny, podpalali i wciągali dym do płuc przez krótkie rurki. Zahipnotyzowało go. To, co on i koledzy czynili zawsze w ukryciu, we wnętrzach domów, ewentualnie pośpiesznie, po kryjomu na tylnych siedzeniach autobusów, ci tutaj robili na środku ulicy. Osłaniali się nie przed spojrzeniami, lecz ewentualnym powiewem, który mógł zwiać cenne drobiny narkotyku.

Byłym palaczom heroiny niewinna folia aluminiowa, w którą pakuje się zazwyczaj kanapki, kojarzy się tylko z jednym. Ze spływającym po niej, roztapiającym się szczęściem. Po podgrzaniu kawałka szitu zaczyna on płynąć, a następnie dymić. Wciąganie tego dymu to najszczęśliwsza chwila w życiu uzależnionego. Wydaje się, że nic jej nie dorówna. Dopiero po paru latach, a czasem nigdy, neofici przekonują się, że są w życiu inne atrakcje. On już w to uwierzył, ale nagły widok towaru zbił go z pantałyku. Po chwili westchnął i odwrócił się. Odszedł szybko z powrotem do hotelu. „Może to lepiej, że nie jestem tu sam“.

Z hotelu uciekli do Starego Delhi. A tam total. To, co już znali, podniesione do kwadratu. Chaos pośród ruin domów, lepianek i slamsów. Nie da się iść. Mały chłopiec z trudem pedałujący wielką rikszą proponuje, że do Czerwonego Fortu zabierze ich za sto rupii. Jeszcze pachną Europą, to widać, słychać i czuć, ale nie są aż tacy głupi. Targowali się aż do dziesięciu rupii i wpakowali się na ławeczkę rikszy. Dorosły nie pojedzie za taką skromną sumę, ale dziecko tak, byle coś zarobić. Cała sztuka przeciskania się spadała na chłopca i niewiele szybciej niż na piechotę posuwali się do przodu. Po chwili zaczęli się czuć głupio: dwa tłuste europejskie ciała wiezione siłą mięśni nieletniego, wychudzonego Hindusa. Kiedy wjeżdżali na górki, chłopiec zeskakiwał i ciągnął rikszę. Zsiadali, żeby było mu łatwiej. Hindusi raczej tak nie robią. Im było głupio, czuli się jak kolonialni wyzyskiwacze. „Czy nie wynajmując riksz, postępowalibyśmy lepiej? Czy sankcjonujemy jakąś krzywdę społeczną? Czy też raczej stosujemy nasze kryteria moralne do kompletnie innej kultury? Czy skrupuły są na miejscu? Przecież dzięki tym paru rupiom chłopak przeżyje kolejny dzień. W Europie powinien chodzić do szkoły, ale tutaj musi zarabiać na życie“ – monologował przed Zośką.

W Czerwonym Forcie krążyło dwóch tłustych i wąsatych młodych lowelasów odzianych w skórzane błyszczące kurtki z wypolerowanymi guzikami. Chodzili w nich prężni i dumni, trzymając się za ręce. Pstrykali sobie zdjęcia tak, żeby w kadrze objąć jak najwięcej białych. „Czy wolą mężczyzn, czy kobiety?“ – zastanawiała się Zosia, którą konkrety interesowały bardziej od filozoficznych rozważań. „Czy potem się onanizują, oglądając odbitki, czy pokazują je dumnym rodzicom?“

– śmiała się. W Muzeum Archeologicznym Czerwonego Fortu zauważyła, że zwiedzający rzeczywiście interesują się przeszłością w witrynach, w przeciwieństwie do polskich turystów w ojczyźnie. Spojrzał na nią z podziwem. Od przyjazdu chciał ją uznać za głupszą i mniej spostrzegawczą, ale najwyraźniej się mylił. Po raz kolejny pragnął ją objąć, znowu go odsunęła – ten rytuał odprawiali chyba od momentu, kiedy poszli pierwszy raz do łóżka. Rytuał, którego bolesne skutki kiedyś zagłuszał heroiną, a teraz trzeźwy jak świnia odbierał nazbyt wyraźnie.

W starej części Delhi Wielki Meczet. Oprócz butów ustawionych przed wejściem nic właściwie nie wyróżnia świątyń. Czuł się trochę niepewnie w obliczu islamu, ale „nigdzie nie ma tych terrorystów i kałaszy“. Na dziedzińcu Zosię oblegają tłumy dzieci, robi im zdjęcia. Jego zaczepia student historii, który uczy angielskiego gdzieś w Pendżabie, i „aj dżast łont praktis maj inglisz“. Ludzie sprawiają wrażenie, jakby wpadli z ulicy odpocząć trochę w meczecie. W świątyni dżinijskiej na dywanach przed głównym ołtarzem rozłożone całe rodziny jak na pikniku. Dzieci płaczą, obok starcy zatopieni w rozmyślaniach. Nikomu nie przeszkadza biały, który przysiadł się na chwilę.

Zupełnie inne przyjęcie w świątyni sikhijskiej. Chcieli wejść do jednej z nich, w Starym Delhi. Pojawia się facet w dżinsach i turbanie, ma około trzydziestki. Dosyć trudno jest prawidłowo ocenić wiek Hindusów. Tak jakbyś próbował ocenić wiek Japończyka. Sikh prowadzi ich do biura, gdzie zostawiają buty i zakładają pomarańczowe chustki na głowy. Pyta, czy mają papierosy, ponieważ nie wolno ich wnosić do świątyni. „O kurwa, akcja niemiecka, mam szlugi w kieszeni“, ale Zosia o tym nie wie. „Byłaby wściekła, że znowu jaram“. Popełnia świętokradztwo i wchodzi z papierosami.

Sikhowie nie ścinają włosów od urodzenia. Przewodnik ma długie końcówki wąsów i brody schowane razem z resztą włosów pod turbanem. Wejściem pilnowanym przez dwóch siwobrodych strażników z mieczami i dzidami wprowadza ich do środka świątyni. Białe, marmurowe wnętrze przybrane jest plastikowymi ozdobami jak knajpa w okresie świątecznym. W głębi, na podwyższeniu mistrz ceremonii czyta ze świętej księgi, obok trzech muzykantów bębni i fleci. Ludzie wchodzą, podchodzą do podwyższenia. Jest to zarazem grobowiec jednego ze świętych mężów. Wierni biją pokłon i całują jego obramowanie. Potem siadają i słuchają. Przewodnik twierdzi, że obowiązkiem sikha jest wstąpić przynajmniej raz dziennie do świątyni. Sikh powinien również wstać przed świtem i modlić się po rannej kąpieli, po południu i wieczorem przed snem.

W 1947 roku, kiedy dawny „klejnot w koronie“ został podzielony na Indie i Pakistan, sikhowie opowiedzieli się za przyłączeniem ICH Pendżabu do Indii, mając nadzieję na utworzenie niezależnego państwa. Zawiedli się jednak srodze. W latach siedemdziesiątych pojawiły się niepodległościowe ruchy terrorystyczne domagające się utworzenia Chalistanu – państwa sikhów. W 1984 roku armia indyjska dokonała rzezi w złotej świątyni sikhów w Amritsarze, opanowanej przez zbrojnych powstańców. Tę profanację pomszczono, zabijając Indirę Gandhi, co z kolei wywołało pogromy sikhów w Delhi i innych miastach.

O tych krwawych kartach w ich historii przewodnik nawet nie wspomina, stara się budować prosty i pozytywny obraz swojej wspólnoty. Mówi, że są otwarci dla wszystkich, nawet dla przedstawicieli innych religii, byleby zachować szacunek dla sikhijskich obyczajów.

Gdyby Max przeczytał _Ucieczkę do Indii_ Krzysztofa Mroziewicza, wiedziałby i rozumiał więcej. Ale ponieważ nie przeczytał, błądził po omacku, sam szukając prawd.

Obejrzeli gigantyczną kuchnię przy świątyni, gdzie przyrządza się darmowe posiłki. Przewodnik podkreśla, że sikhowie opiekują się wszystkimi („A sobą przede wszystkim“), prowadzą szkoły, szpitale i przytułki; nie popędza, powoli wszystko pokazuje, odpowiada na pytania i prosi o kolejne.

„Specjalista od public relations“. Na koniec wrócili do biura, gdzie dostali księgę gości do wpisania się i broszurki informacyjne. „Ewryting for fri, bat ju ken giw sam donejszyn.“ Dziesięć rupii w zupełności wystarcza.

W ich obskurnej hotelowej celi zabrał się do religijnych reklamówek. Zosia się do niego nie odzywała, bo poczuła zapach papierosa. Właściwie nie powinien się jej dziwić. Po jego kłopotach z narkotykami dziewczyna miała wrażenie, że wraca do starych nałogów. Ale odbierał te protesty jako zamach na jego wolność osobistą, kobiecą próbę zdominowania go.

Przez rok leczenia w ośrodku terapeutycznym Monaru w Głoskowie nie palił. Dlatego Zosia zaczynała się bać. On też powinien. Rok w ośrodku to naprawdę bardzo mało jak na takiego ćpuna. Kiedyś standardowy okres leczenia wynosił przynajmniej dwa lata. Niektórzy siedzieli jeszcze dłużej. Bali się skończyć trening, zacząć normalne życie. Najczęściej zresztą nie mają do czego wracać. Perspektywy w ich małych miasteczkach lub wielkich blokowiskach są mizerne. On mimo złej reputacji miał coś na zewnątrz. Przede wszystkim Zosię, a poza tym przyjaciół i ludzi z branży medialnej, którzy wciąż w niego wierzyli. Dlatego myślał, że rok wystarczy. Był zarozumiały, w głębi tkwiło w nim przeświadczenie, że jest lepszy od innych pacjentów. I niektórzy z członków głoskowskiej społeczności wyczuwali to, co on sam próbował przed sobą ukryć.

Zazdrościł sikhom, że wybrali drogę cnoty. Nie piją, nie palą, nie jedzą mięsa, a ich kobiety mają zasłonięte ciała. „Ja bym wymiękł, za słaby jestem na takie akcje“. Im bardziej grzeszył, tym bardziej podziwiał tych, co żyją w ascezie. Imponowali mu, wpędzali wręcz w kompleksy. W Głoskowie dorobił więc sobie do monarowskiego sytemu całą tę „pustelniczą“ ideologię i był bardzo z siebie dumny, że nie pije, nie pali i pracuje na roli.

Sikhowie swoich zmarłych kremują i wrzucają do dowolnej rzeki, wystawianie im jakichkolwiek pomników jest zabronione. Przechodzą chrzest, taki sam dla obydwu płci, które są równe. Wdowa po śmierci męża może ponownie wyjść za mąż. Broszurki z dumą podkreślają, że nie jest palona w rytualnym sati. Teoretycznie dozwolone są też rozwody. Nie uznają systemu kastowego, na przekór któremu powstał ich ruch, łączący islam z hinduizmem. Nie mają tradycji mniszej ani ascetycznej. Sami są jak zakon. W hinduistycznym chaosie symboli wydają się bardzo straight & sharp.

W knajpce z indyjsko-europejskim żarciem, gdzie Max i Zosia jedzą śniadanie, właściciel zapala kadzidełko i lampkę nad swoim kontuarem. Obok bogów hinduskich symbole kabalistyczne. Miszmasz jak w zachodnim postmodernizmie. Religia przenika wszystko, jest praktykowana zawsze i wszędzie. Na każdym krawężniku i pod każdą latarnią można zapalić lampkę i zawiesić naszyjnik z kwiatów, pod każdym drzewem można czcić jedno z bóstw będące uosobieniem najwyższej siły. Ta powszechność pudźy jest urzekająca. Proste podziękowanie za wszystko, za świat, za życie. „Ja sam mam więcej od nich, ale nie jestem wdzięczny. Gdzie ta radość życia we mnie. Ni chuja jej nie ma“. Dawno temu ją zagubił. Częściowo odzyskał w ośrodku w Głoskowie. Co chwilę jednak szukał, znajdował i gubił ją na nowo.

6 grudnia. Nadal nie wiedział, jak ugryźć Indie. Od której strony zacząć je konsumować, jak do tego wszystkiego podejść. Na razie rozglądał się dookoła. I usiłował dostosować. Na dobry początek zaczęli żyć wschodnim tempem. Powolutku, nie śpiesząc się, „przecież mamy trzy i pół miesiąca“, przekonywał sam siebie. Pośpiech jest niewskazany. Człowiek za bardzo się poci. Przelecenie przez Pahargandż bez zatrzymywania to litry wypoconej wody. Poza tym to na przekór atmosferze, na przełaj, bez sensu.

Mieli iść do Nowego Delhi, ale posiłek, wysyłanie e-maili, wracanie do hotelu, żeby się wysrać (na mieście trudno o normalną toaletę), wszystko zajęło tyle czasu, że zrezygnowali z wyprawy.

Pahargandż jest współczesną bramą do Indii. Tej wersji dla podróżników – travellersów. Zaczynał się orientować, że żyją w oddzielnym świecie. W innych, specjalnych Indiach. „Gdzie schowali prawdziwe Indie? Te dla Hindusów. Jak je znaleźć?“ Tutaj najbardziej rzucają się w oczy obcokrajowcy – friki. Ciągle napotykali pięknego Japończyka. Na głowie turban, zielone okulary w rogowej oprawie, długa broda, do tego kolczyki i klasyczne drewniane japońskie klapki. Zawinięty jest w chusty tak, że akurat widać jego piękne tatuaże.

Na Pahargandżu prawie tylu obcokrajowców co miejscowych. Ciągną uliczką od dworca w poszukiwaniu lokum. Przyjeżdżają w nocy z lotniska Delhi, a w mieście ta uliczka to zazwyczaj pierwsze i ostatnie spojrzenie na Indie. Zakupy w sklepach z pamiątkami. Najlepsza pamiątka to faja do palenia haszyszu i marihuany. W witrynach setki rozmaitych kształtów i modeli, z różnego materiału. Gdzieś w podwórkach, bocznych uliczkach pochowane całe magazyny przyrządów do uzyskiwania odmiennych stanów świadomości. Jak w Amsterdamie, tyle że tam są też zestawy do ciągnięcia kokainy, tutaj nie. I ceny tu niższe.

W knajpce przy jedzeniu zagadał do młodego Kanadyjczyka. Obydwaj byli sami, a w dodatku siedzieli przy jednym stoliku i zamówili to samo. Daryl sprowadza do domu sprzęt sportowy z Indii.

„Wracam co parę miesięcy, załatwiam interesy, wracam tam, wracam tu. Kiedy jestem wolny, robię krótkie wycieczki na prowincję“. Najwyraźniej jednak przede wszystkim pochłania go biznes. „Zaczęło się od Hindusa, który jest naszym lekarzem rodzinnym. Dał mi telefon kuzyna w Delhi. On opiekuje się mną, pomaga w kontaktach, tłumaczy mi, co robić, jak połapać się w miejscowych obyczajach. Wiesz, oni robią to inaczej, mam na myśli kasę“.

Daryl opowiadał, jak wyglądały jego pierwsze kroki w biznesie, zanim skontaktował się z kuzynem doktora. „W domu zawsze chodzę na siłownię, to taka moja jazda. Wiesz, żeby nie zwariować. Więc powiedziałem sobie, Indie czy Ameryka, wszystko jedno, tutaj też będę ćwiczył. Dlatego kiedy przyjechałem, szukałem siłowni. W luksusowych hotelach były za drogie. Znalazłem jakąś norę, z trudem się prostowałem, taka mała była, ale tania. Zaprzyjaźniłem się z młodymi Kaszmirczykami, którzy tam przychodzili. Poszliśmy na whisky do taniej knajpy. Wiesz, ciężko oddychać przez szlugi, dosyć ciemno. Piliśmy i chłopaki pokazywali mi zdjęcia swoich japońskich narzeczonych. Nie wiem, co one w nich widzą. W każdym razie zafundowały im lot do Tokio. Widziałem zdjęcia, rzeczywiście tam byli. Fajni Kaszmirczycy, normalni kolesie. Potem zaprosili mnie do swojego sklepiku. Zaproponowali mi rewelacyjnie niską cenę za szal z paszminy. Nie wiem, czy wiesz, prawdziwą sprawdza się w ten sposób, że szal powinien przecisnąć się przez pierścień“.

Jak Max się później zorientował, tak mówią wszyscy sprzedawcy, po czym prezentują, że właśnie z ich towarem można to zrobić. Daryl kupił więc szal okazyjnie za sto dolców. I jeszcze dwa inne, w pakiecie, wychodziło tanio. Myślał, że łapie świetną okazję. Okazało się, że stracił kupę kasy. „Teraz robię interesy tylko z kuzynem mojego doktora“.

Niezależnie od biznesu sportowego Kanadyjczyk zawsze przed odlotem kupuje hurtowo różne faje i fajeczki. Poszli razem do składu w jednym z podwórek. Mały pokoik od ziemi po sufit wypakowany towarem. Ktoś je robi, dostaje za to grosze. Cieszy się, że ma pracę. Ktoś inny transportuje do Delhi. Sprzedaje hurtowo pośrednikowi, ten sklepikarzowi. Cena cały czas rośnie, choć na końcu jest, z zachodniego punktu widzenia, i tak zadziwiająco niska.

Kanadyjczyk tłumaczy, że faja na pewno się sprzeda, rękawica do baseballu made in India niekoniecznie. Człowiek Zachodu ceni Azję jako fabrykę narkotyków, a nie sprzętu sportowego.

W Bright Guest House mieszkała cała banda brudnych hipisów. Rano sami przyrządzają sobie żarcie, popijają piwem i zapalają faję. Kiedy Max i Zosia wracali, tamci nadal siedzieli i smażyli pataty. Nie wyglądało na to, żeby gdziekolwiek wychodzili. Urzędują do późna coraz bardziej nawaleni, gra muzyka, gadają głośno. Równie dobrze mogliby robić to w domu. Ale tutaj kosztuje mniej i zawsze można powiedzieć znajomym w Europie, że było się w Indiach. A to co innego! Picie i najebka w Azji mają niewątpliwie wymiar metafizyczny.

Tuż obok pijanych kolonistów na ziemi układają się do snu kolesie z obsługi hotelu. Wczoraj wieczorem sprzątacze zaczęli się o coś kłócić. Jeden z białych frików, śmiejąc się i krzycząc: „Proszę nie przeszkadzać gościom“, po prostu przywalił jednemu z nich w zęby. Pełny postkolonializm.

W Europie nikt by nie wytrzymał w takim klaustrofobicznym syfie. W takiej małej śmierdzącej klitce jak ich apartament. Tutaj, oglądając ludzi śpiących na ulicy, zaczynał się przyzwyczajać. Skoro oni żyją przykryci szmatami wokół płonących śmieci, hotelowa dziupla jest luksusowym apartamentem. Mieli przecież wszystko, co potrzebne do przeżycia. I nic ponadto. A tyle przecież wystarcza. W Europie otaczamy się duperelami, ładnymi gadżetami. Producenci za pośrednictwem agencji reklamowych wmawiają nam, że są niezbędne. Potem już nie można się bez nich obejść. Tutaj obowiązuje prostota. W Polsce zresztą też nie kolekcjonował dóbr materialnych. W pogardzie miał kredyty, zbieranie na dom i samochód. A może po prostu odstraszały go procedury bankowe. Kolejne mieszkania, które wynajmował, były zazwyczaj niewiele większe od tych hotelowych. Teraz więc szybko się przyzwyczajał, zaczynał to nawet lubić, Zosia jeszcze nie. „Narkomanom to chyba łatwiej, jestem przyzwyczajony do ogólnego syfu“. Bałagan w jego tymczasowych „domach“ miał być artystycznym nieładem i przejawem wolności. Tymczasem tak naprawdę odzwierciedlał chaos w głowie i życiu. Brudne naczynia zalegające tygodniami w zlewie nie są wcale dowodem otwartości umysłu.

„A jak to jest z tymi Indiami?“ Niepoprawny politycznie antropolog, racjonalny aż do przesady, podałby zapewne wyjaśnienie ekonomiczne. Przy takim przeludnieniu i warunkach życia myśl religijna subkontynentu nie miała innego wyjścia, jak skierować się do środka, do wewnątrz. Filozofowie, mędrcy i teologowie konstatują, że świat materialny to tylko maja – ułuda. Dobra doczesne są nam więc niepotrzebne. Napełnijmy puste żołądki medytacją.

Oszo, podejrzany guru, którego książki ktoś mu podrzucił, twierdził, że subkontynent jest kolebką i ostoją duchowości. Przepełnioną pozytywną wibracją.

„With You. For You. Always“ to hasło policji w Delhi. Rzeczywiście, potrafią zostawić ślady na zawsze. Wylot Chodni Chowk przy Forcie. Wielki gliniarz podchodzi do sprzedawcy, bo ten za bardzo wysunął się z rzędu na jezdnię. Policjant bez słowa wyjaśnienia wali go pięścią w plecy. Potem jeszcze raz z otwartej w szyję i odchodzi, nic nie mówiąc. Nie widział jeszcze, jak używają swoich długich bambusowych kijów, ale musi robić spore wrażenie, kiedy dostajesz tym przez plecy.

Policjantów zabrakło na Chelmsford Road przed dworcem. Na środku jezdni walczą ze sobą dwa byki. Spięły się głowami i rogami. Przepychają w tę i z powrotem. Dookoła krąg ludzi. Co chwila odskakują ze strachu. Korek potężny, stoją autobusy, riksze i samochody. Trąbią, noc, palą się ogniska, a byki walczą. Ktoś usiłuje je rozłączyć, waląc kijem, ale ten poszedł w drebiezgi. Policji nie ma. Są pewnie gdzieś niedaleko, ale co ich obchodzą święte krowy. Siedzą na krzesełkach w mundurach z lumpeksu, popijają herbatkę, rozmawiają i patrząc na tłum, zastanawiają się, komu przywalić, a z kogo ściągnąć bakszysz – łapówkę.

Krowa z rozwalonym, krwawiącym bokiem leży na Pahargandżu. Tarasuje środek wąskiej jezdni, wszyscy ją okrążają. Biali przystają, coś chcieliby zrobić, ale nie wiedzą, co i czy to wypada. Po chwili namysłu idą dalej. Miejscowi w ogóle nie reagują. Pewien znajomy pilot mówił mu: „Na chuj do tych Indii, człowieku, bród, smród i ubóstwo“.

Wieżowce w Nowym Delhi wyglądają jak niskobudżetowe statki kosmiczne. Idą wzdłuż nich do Radżpath – alei reprezentacyjnej. Prowadzi od Pałacu Prezydenckiego (dawniej wicekróla) do Bramy Indii. Dwudziestego szóstego stycznia w Dzień Republiki odbędzie się tutaj tradycyjna parada wojsk. Na trawnikach robotnicy budują piętrowe ławki i naprawiają stare. Nie śpieszą się, mają dwa miesiące.

Za trawnikami wzdłuż całej alei biegną sadzawki murowane, ale ukryte za ohydnym płotem z blachy falistej. W zagłębieniach nie ma wody, po brzegi wypełnione są śmieciami. Na Raisin Hill stoją gmachy ministerstw, a dalej zaczynają się zamknięte ogrody. Na schodach i w wykuszach Pałacu Prezydenckiego dziesiątki małp. Wielkie przestrzenie, a architektura potężna, styl urzędów mongolsko-angielski. Wytchnienie od zgiełku starówki. Nie ma żadnych turystów. Może dlatego, że upiorna stolica Indii jest miejscem, gdzie załatwia się sprawy i jedzie dalej. A może dlatego, że turyści wstydzą się angielskiej okupacji kolonialnej. Policjanci, urzędnicy i petenci są zdziwieni ich widokiem i tak zajęci, że nikt nie zaczepia.

Poszli jeszcze na drugi koniec Radżpath, do Bramy Indii. Tam się rozpiknikowali. Miejscowe rodziny przystawały zafascynowane ich widokiem. W końcu gruby muzułmanin z dzieckiem na ręku pyta, czy mogą sobie razem zrobić zdjęcie. Zgodzili się, choć na pytanie: „Po co?“, muzułmanin nie umiał odpowiedzieć. Dziecko na ręku ma na imię Sahil.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: