- W empik go
Masłem do dołu - ebook
Masłem do dołu - ebook
Rogal (czy w tym wypadku czeski rohlík) zawsze denerwująco wywraca się na talerzu, w dodatku zwykle masłem do dołu. Prawo natury, z którym trzeba się pogodzić. Tak jak z innymi dość irytującymi faktami, jak choćby tym, że człowiek się starzeje. Jednak czy rzeczywiście jesteśmy na to wszystko skazani? A może by na przykład zaprojektować i opatentować talerzyk, na którym podstępny rogalik nie ma prawa się wykopyrtnąć? Poza tym – czy przekroczywszy pewną granicę wieku, trzeba być nudnym i poukładanym? Bohaterowie Masłem do dołu, dwaj czerstwi sześćdziesięciolatkowie Arnošt i Evžen, są innego zdania.
Masłem do dołu to najnowsza powieść Petra Šabacha, która z miejsca uzyskała w Czechach status bestsellera i znalazła się w finale Nagrody Josefa Škvoreckiego.
Wielbiciele czeskiego humoru znajdą tu wszystko, co lubią: dowcipne dialogi, absurdalne sytuacje, które przecież zdarzają się na co dzień, mnóstwo tylko na pozór niepowiązanych ze sobą anegdot, wyjątkowo trafnie oddany nastrój miejsca i chwili.
Dla tych, którzy uparcie stawiają Šabacha w szeregu pisarzy „popowych” Masłem do dołu jest kolejną szansą odkrycia, że pod historią opowiadaną przez przyjemnie podchmielonego wesołka kryje się znacznie więcej niż śmiech.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-941695-9-6 |
Rozmiar pliku: | 866 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
■ Pamiętam dokładnie... Kiedy Mohamed Atta przywalił Boeingiem 767 w północną wieżę World Trade Center, ja i prezydent Bush junior właśnie czytaliśmy bajki. Ja O czym szumią wierzby Kennetha Grahame'a, on Bardzo głodną gąsienicę Erica Carle'a. Ja w swoim sklepiku, który nazywam antykwariatem, on w szkole w Sarasocie na Florydzie, gdzie czytał dzieciom na głos. Stoję sobie i myślę: „Fajnie, Ropuch na pewno bardzo spodoba się Míšy..." – gdy nagle do sklepu wpada Evžen, mój przyjaciel i wynajemca w jednym. Wlatuje w samej koszulce i gaciach i wrzeszczy:
– Kurde, stało się! Wojna!!! – a ja się tylko śmieję, bo wiem, że Evžen właśnie dzisiaj kończy sześćdziesiąt lat, i kiedy akurat zamierzam spytać, gdzie się tak wcześnie zdążył wstawić, krzyczy, żebym nie stał, tylko włączył telewizor, myślę więc, że coś tu nie gra, idę i próbuję uruchomić małego grata, co go kupiłem na targu u Wietnamców. Evžen podskakuje i cały roztrzęsiony niecierpliwie szarpie antenkę telewizorka, którego ekran ma przekątną nie większą niż dziesięć centymetrów. Siadam na paczce książek i z rozdziawioną gębą patrzę, jak w Nowym Jorku dymi się z jakiegoś drapacza chmur, obok mnie Evžen łapie się za głowę, krzycząc:
– Kurde! Wojna! Normalnie wojna! Napadli na Amerykę! – Tyle że ciągle nie mam pojęcia kto. Rosjanie? No to pytam Evžena:
– Rosjanie?! – Nawet na mnie nie spojrzy i wrzeszczy: – Gówno tam! Araby! Arabskie świnie zaczęły wojnę!
Dopiero po chwili zaczyna docierać do mojej świadomości głos komentatora, który próbuje opowiadać o obrazkach, na które się gapimy. Czuję, jak trzęsą mi się kolana, bo pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to że po południu miałem iść do Míšy, żeby z nim poczytać, i że być może w ogóle do tego nie dojdzie, bo jest wojna. Dzwoni telefon. Moja córka, Julia, pyta, czy wiem, że był atak na Amerykę, a ja pytam, co u Míšy, czy nic mu nie jest, ona nie kuma, o co mi chodzi, czemu miałoby mu coś być. Mówię, żeby go pozdrowiła i że na pewno do nich dzisiaj wpadnę, i potem dalej wlepiamy z Evženem oczy w telewizor, gdzie w kółko pokazują te przerażające ujęcia.
– Myślisz, że to naprawdę oznacza wojnę?! – pytam Evžena.
– Zależy, jak zareagują nasi... – rzuca głucho, a słowo „nasi" w jego ustach to norma, Evžen jest bowiem najbardziej zapalonym amerykanofilem, jakiego w Czechach spotkacie. Siedzimy skamieniali przed telewizorem do momentu, w którym uświadamiam sobie, że powinienem się zbierać, żegnam się więc z Evženem i pytam, czy – biorąc pod uwagę stan wydarzeń – robi te sześćdziesiąte urodziny, czy nie, on stwierdza, że robi, bo to mogą być ostatnie, a ja, idąc do Míšy, całą drogę zastanawiam się, kto napisał wiersz o tym, że na skraju lasu rosną róże dwie, i że chodźmy, chodźmy zrywać je, to mogą być ostatnie, ale nie jestem nawet pewien, czy tak to leciało, a jak znam siebie, to raczej nie. Z głową pełną tego wiersza wsiadam do tramwaju i jadę do Míšy, z którym aż do wieczora czytam O czym szumią wierzby.
Spotykamy się koło ósmej. To znaczy ja przychodzę koło ósmej, reszta już jest. W telewizorze nad barem ciągle wałkują te same ujęcia, które oglądaliśmy z Evženem po południu, czyli Boeingi wlatujące w dwie wieże. Trochę przerażający widok, nikt z nas nie jest jednak w stanie oderwać wzroku od pudła. Przysiadam się do reszty i składam Evženowi życzenia, właściwie tylko kiwam głową i daję prezent, pierwsze wydanie Krucjaty w Europie Eisenhowera. Teraz mam wrażenie, że dawanie czegoś takiego w obecnej sytuacji jest chyba lekkim nietaktem, ale przygotowałem mu tę książkę już przeszło tydzień temu, skąd mogłem wiedzieć, jak się sprawy potoczą. Podarowałem mu tego Eisenhowera, bo Evžen czyta wyłącznie militaria, jego specjalnością jest druga wojna światowa, zwłaszcza generał Patton. Wojna – jak ją poznałem to biblia Evžena, i nie żebym całkiem nie orientował się w tego typu literaturze, w końcu jestem bibliotekarzem, ale trzeba przyznać, że jeśli chodzi na przykład o Pattona, Evžen, w przeciwieństwie do mnie, wie o nim praktycznie wszystko, łącznie z tym, jaki kaliber miały rewolwery, które stale nosił za pasem. Mnie taka wiedza niepotrzebna. Pewnie jestem na to mniej bajronowską, mniej romantyczną i zdecydowanie mniej tytaniczną postacią niż mój przyjaciel Evžen, siedzący właśnie u szczytu stołu w swojej wojskowej kurtce model M65 wzór Regiment, która podkreśla jego prezencję urodzonego przywódcy. Wszystkim chyba trochę ulżyło, że to, co się stało w Nowym Jorku, było zamachem terrorystycznym, nie akcją regularnej armii, czyli jedynej w tym wypadku możliwej – Rosjan.
Siedzimy, jeden papla przez drugiego, tu i tam słychać: „araby" albo „kurwy", i chwilami nie jestem pewien, czy przypadkiem nie znalazłem się w rękopisie książki Wycieczki pana Brouczka – pan Brouczek wśród terrorystów, właśnie wyobrażam Wszystkie przypisy znajdują się tu.
sobie rozdział Pan Brouczek przechodzi na islam, kiedy doktor Palindrom, którego nikt nigdy nie chce słuchać, wrzeszczy mi prosto do ucha:
– Sami są sobie winni! Sami to na siebie ściągnęli! Nic tylko Rambo i Rocky!
Moja wizja związana z panem Brouczkiem staje się tak silna, że po chwili decyduję się wyjść. To nie były udane urodziny.
■ Atak w Stanach na kilka dni, może tygodni, zmienił temat debat, jakie prowadziliśmy w Ciszy, po czym wszystko wróciło na utarte tory. Tylko po Evženie było widać, że odbiera całą sprawę jako zamach na swoją osobę opatuloną wojskową kurtką model M65 wzór Regiment. Siedzę z Evženem, zwierzając się, że całe moje życie przypomina nieco lot Apolla 13 – nie osiągnąłem głównego celu, to prawda – dostrzegam jednak pomniejsze sukcesy w postaci produktów ubocznych, mam tu na myśli przede wszystkim mojego wnuka, Míšę, ale Evžen wyraźnie mnie nie słucha. Ciągle nastawia uszu w stronę stolika obok, gdzie jakiś mądrala, którego nie znam nawet z widzenia, opowiada reszcie zgromadzonych coś o World Trade Center.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! Przekazuję ci właśnie idee, na które filozofia czekała od dwóch i pół tysiąca lat, więc poświęć mi, do diabła, choć trochę uwagi!
Evžen bacznie obserwuje stolik, skąd dochodzi:
– Nie wierzcie w to, co mówią! Tego typu budowla nigdy nie zawaliłaby się w taki sposób!
– Cały czas cię słucham... – mówi nieobecnie.
– Evženie, od kilku dni szukałem w pudłach Szczenięcego portretu artysty. Za skarby świata nie mogłem go znaleźć. Choć mam przecież pamięć semantyczną! Widzę tę książkę jak żywą! Mógłbym krok po kroku opowiedzieć jej losy od chwili, kiedy ją sobie kupiłem, aż tu nagle zapada się po ziemię... Przeszukuję każdy kąt, nie ma jej. Jest natomiast Portret artysty z czasów młodości, Portret artysty, Portret artysty z czasów starości, są wszystkie inne portrety, a nie ma akurat tego, którego potrzebuję!
– Oczywiście, że Amerykanie sami to zrobili! – krzyczy ten facet przy stole obok. – To jasne jak słońce! To tajemnica poliszynela, że si aj ej miało centrum operacyjne w budynku numer siedem!
– Cały czas cię słucham... – powtarza Evžen.
– No i myślę sobie – próbuję odciągnąć uwagę Evžena od tego nieszczęśnika – co, jeśli wszystko mi się pomieszało?! Co, jeśli Szczenięcy portret artysty jest jednak gdzie indziej? Co, jeśli przez pomyłkę wsadziłem go gdzieś między Chłopca na lotnym trapezie a Mężczyznę w średnim wieku na lotnym trapezie?!
– Chwila! Zapamiętaj, o czym mówiłeś... – Evžen unosi rękę niczym wódz indiański i zastyga w tym geście aż do chwili, kiedy dobiegają go słowa „kontrolowane wyburzenie". Z zadowoleniem kiwa głową, jakby na festynie usłyszał właśnie, że jego numerek wygrywa na loterii, i zaczyna powoli, z uśmiechem odsuwać się od stolika.
– A ponieważ książki nigdzie nie było, stwierdziłem, że lepiej poszukam w jakimś antykwariacie, co mi szkodzi, najwyżej będę miał dwie, i słuchaj, Evženie – ciągnę go za poły kurtki – co za zbieg okoliczności. Wpadam do antykwariatu na Opletalovej, i widzę ją już od samiutkich drzwi. Przeznaczenie jak nic! Czekała, aż po nią przyjdę z daleka. Jesteśmy istotami dalekości, Evženie, jak pisał Březina... – obiema rękami ciągnę go, żeby posadził tyłek z powrotem na krześle, ale za późno – już wstał, więc go puszczam. Evžen chwyta faceta i bez słowa wywleka w stronę drzwi, ułatwiając mu podróż kopniakami, po czym wyrzuca w otchłań wieczornego mroku. Cała knajpa obserwuje, lecz nikt nie piśnie słówka. Nawet Franta sprawia wrażenie, że jedyne, co go interesuje, to to, żeby miał idealnie umyte kufle.
– Wybacz – mówi Evžen, siadając z powrotem do stolika. – To nie mogło czekać... O czym mówiłeś?
Dochodzę więc do sedna, opowiadam, że wracając z tego antykwariatu, skręciłem na Václavák, a tam mój zięciunio Robert spaceruje sobie z jakąś szmatą, obejmując ją władczo w talii, no i co mi wówczas z tego przeznaczenia? Czy ten widok czekał tam na mnie tak jak wcześniej książka?!
– Krew mi w żyłach zastygła, Evžen, na pierwszy rzut oka było jasne jak strzał w pysk, że ta parka zna się bardziej niż zażyle!... To widać. Od razu widać, jak zachowują się ludzie, między którymi do niczego nie doszło, a jak ci, którzy mają to dawno za sobą. To po prostu widać. Ostrożnie śledziłem ich przez cały Václavák, potem jeszcze kawałek po Národní i dalej, aż do jednej z tych jego pizzerii, w której oboje zniknęli. Biedna Julia, na co jej przyszło? I co będzie z Míšą?
Evžen milczy, a potem pyta:
– O jakiej książce mówisz? – więc nie opowiadam mu już niczego więcej. Nie mówię, że od tamtej pory zacząłem śledzić Roberta, i już wiem na mur-beton, że zdradza Julię. Nie mówię nawet, że odwiedziłem go i spytałem, co zamierza, ani jak się rozkleił i przysięgał, że skończy ze skokami w bok. Siedzieliśmy wtedy w jednym barze, słuchałem jego ckliwych gadek, a kiedy spytałem, czy kocha Julię, zarzekał się, że tak, że najbardziej na świecie. Chciałem mu wierzyć, bo – myślę sobie – każdemu trzeba dać w życiu drugą szansę, ten łzy w oczach, dziękuje i przeprasza, a ja na to, żeby nie przepraszał, w zupełności wystarczy, że będzie postępował tak, żeby nie miał za co przepraszać.
Wolałem nie wspominać o tym Evženowi. Wszystkiego wiedzieć nie musi. Zresztą ja też nie.
■ – Za każdym razem jest tak samo – mówię do Evžena, który rozwala się na krześle naprzeciwko mnie. Siedzimy właśnie w Ciszy, przyznaję, że to dość specyficzna nazwa jak na knajpę. – To znaczy... – dodaję szybko – prawie tak samo, czasami są drobne różnice, jeśli chodzi o szczegóły, ale to wsio rawno. Najważniejsze, że mam tam dokładnie tyle lat, ile akurat mam, a wszystkim to zupełnie obojętne. Przeważnie zaczyna się od tego, że ktoś dzwoni do drzwi albo telefonuje, bywa, że przychodzi list, akurat nigdy nie pamiętam początku tego zasranego snu, po prostu nagle to mi się przytrafia, wszystko jedno, jak sen się zaczyna. Wczoraj gdzieś w jakimś urzędzie rozmawiała ze mną miła pani koło czterdziestki, uśmiechała się od ucha do ucha i mówiła:
– Bez obaw, da pan sobie radę! Ma pan przecież calutki tydzień!
A ja na to:
– Jak, kurwa, tydzień?! Co pani sobie wyobraża?! Że wystarczy mi tydzień, żeby przygotować się do matury z niemieckiego?! Przecież ja mam sześćdziesiąt lat, wnuka i tatę, który niedługo skończy dziewięćdziesiąt! I niby czemu miałbym znowu przystępować do matury?! To chyba jakiś okrutny żart, co? Jakieś straszliwe nieporozumienie! – A baba we śnie ciągle tylko się uśmiecha i powtarza, że dam sobie radę i że przecież mam jeszcze cały tydzień...
– Przecież ja już mam studia – wyjaśniam – specjalność bibliotekoznawstwo i informacja naukowa na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Karola w Pradze. Czy pani mnie rozumie, madame?! – A ona na to, że po prostu znalazła gdzieś w moich papierach, że brakuje mi egzaminu z niemieckiego, ale żebym nic sobie z tego nie robił, bo mam na to cały przyszły tydzień...
Evžen upija trochę piwa ze swojego małego kufla, ale nic nie mówi, więc kontynuuję:
– No i potem nadchodzi najgorsza faza tego snu. Nagle znajduję się w jakiejś szkole średniej czy gdzieś, wszędzie same nastolatki. Wchodzę do klasy jak jakiś zagubiony pedofil, siadam w jedynej wolnej ławce i czekam, co się wydarzy. Wszyscy wkoło rozmawiają i śmieją się, jakby mnie tam wcale nie było. Traktują mnie jak powietrze, stary! Siedzę, patrzę i myślę: „No, ciekaw jestem, co mi zrobią na tym przyspieszonym kursie...". Potem zjawia się nauczyciel, kładzie na ławce przede mną jakieś skrypty czy coś, i nie wyobrażaj sobie, kurde, podręcznika z wesołymi obrazkami! Wyglądają obrzydliwie naukowo, w dodatku dwa tomy naraz. Na jednym jest napisane: Język niemiecki I. Na drugim: Język niemiecki II. Krótko, zwięźle i na temat. Normalnie dantejskie piekło... Nagle zachciewa mi się wyć, facet coś do mnie mówi, ale go nie rozumiem, bo prawdopodobnie mówi po niemiecku, więc tylko cicho kwilę: „Jestem w dupie... jestem w ciemnej dupie..." – bo niby jakim cudem miałbym w tydzień nauczyć się tyle, żeby zrozumieć gościa, który przede mną stoi?! Siedzę, pocę się i ukradkiem zerkam pod ławką na zegarek, muszę zdążyć do taty, ogolić go, rozglądam się po nowych kolegach i koleżankach z klasy, od których dzieli mnie „zaledwie" czterdzieści lat, gapię się na dziewczyny i nie wiem, czy mam się roześmiać w głos, czy raczej od razu rozpłakać, kiedy widzę, jak wystawiają do mnie ze spodni rowki swoich przecudnych dupeczek. Oczywiście zapytałem uśmiechniętej pani ze snu, co ze mną będzie, jeżeli nie zdam, a ona na to, że: „Wówczas wszystko będzie nieaktualne" – nic więcej. Nie mówią niczego więcej. Nigdy. Myślę więc z przerażeniem, że nigdy nie dostanę emerytury, będę musiał zwrócić nawet ten zasrany dyplom, co tam dyplom – wszystko, co dotąd przeżyłem, bo po prostu mi się to nie należy, będę musiał zwrócić praktycznie całe swoje życie, łącznie z tatą i wnukiem Míšą, z całym pieprzonym dobytkiem, nawet z tobą, stary, i z tą knajpą, czyste szaleństwo!
– Ja tak nie mam... – mówi Evžen, zręcznie skręcając sobie papierosa z tytoniu Casablanca.
– Najgorsze, że ten idiotyczny sen śni mi się już całe lata – kiwam głową.
– A jak się kończy? – sepleni Evžen, bo właśnie zapala.
– No... różnie... Wczoraj wracałem z resztą klasy do domu, umawiali się na jakieś chlanie, staliśmy na przystanku tramwajowym, oni w grupkach, a ja chodziłem między nimi, ale jakbym był niewidzialny. Nikt mnie nie zauważał, nikt nie mówił „cześć", nic... Z drugiej strony nie wydawało się im dziwne, że chodzę z nimi do klasy. Patrzyłem na nich i skrycie zazdrościłem, ale co zrobić, musiałem biec do taty, żeby go ogolić i opowiedzieć, co nowego w świecie, chociaż chyba nie opowiem o śnie, bo przerasta nawet moje pojęcie, a co dopiero jego.
– I co dalej? – pyta Evžen.
– Właściwie nic. Przeważnie sen kończy się mniej więcej w tym miejscu. Nigdy nie dochodzi do wyraźnego rozwiązania akcji.
– Ciekawe, czemu ja nie mam takich snów... – zastanawia się Evžen.
– Pisze o tym Freud... – mówię. – Według niego sęk w tym, że masz coś, o czym uważasz, że do ciebie nie należy.
– Na przykład? – pyta Evžen.
– Wszystko. Przede wszystkim matura, cała reszta też.
– Naprawdę nie znam takiego uczucia... – mówi Evžen zdecydowanie.
– Nie masz skąd go znać. Bo nie masz matury, stary! – odpowiadam. I dobrze mówię, bo mój przyjaciel Evžen studiował wprawdzie na Akademii Sztuk Pięknych, ale ze względu na nadzwyczajny talent został zwolniony z matury. Evžen rozumnie kiwa głową, że mam rację.
Potem się zamyśla.
– Miewałem coś w tym stylu... – prawie szepcze. – Kiedyś we śnie zęby rozpadły mi się na drobne kawałki. Normalnie w proch... Przeszło mi, kiedy zacząłem nosić sztuczną szczękę...
– Hmmm – robię.
– Albo sen, w którym wyłysiałem. Mówią na to sen „łysol". Był tak samo okropny jak ten, w którym zęby rozpadały się w drobny mak. Przeszło mi, gdy zacząłem łysieć.
– A jak tam erotyka? – pytam. – Miewasz jeszcze sny o ruchanku?
– A jak, nawet z polucją! – wrzeszczy Evžen z dumą tak głośno, że lejący piwo Franta gwałtownie obraca głowę.
– Nie chrzań! W naszym wieku? – zdumiewam się.
– Mhmmm – robi Evžen.
– Nie chrzań, Evžen!...
– Mhmmm – mruczy, po czym dodaje konspiracyjnym szeptem: – Fakt, że trochę sobie pomagam... Snom trzeba czasem pomagać...
Też racja.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnejPRZYPISY
Wycieczki pana Brouczka (czes. Výlety pana Broučka) – słynna trylogia humorystyczna o podróżniku Matěju Broučku autorstwa Svatopluka Čecha. Pan Brouczek podróżuje w czasie i przestrzeni, odwiedza m.in. Księżyc, spotyka się też z bohaterami historycznymi XV wieku. Pierwsza część trylogii ukazała się w 1888 roku. W Polsce książka została wydana w 1890 w przekładzie Jana Nitowskiego.
Otokar Březina (1868 – 1929) – poeta i mistyk, najwybitniejszy przedstawiciel czeskiego symbolizmu.
Václavák – plac Wacława w Pradze.
Národní Třída – Aleja Narodowa w Pradze.